Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zawsze bardzo życzliwie przyglądam się wszelkim pomysłom na popularyzację nauki. Ilustrowane opowieści o najciekawszych skamieniałościach? Świetnie! Zabawnie ilustrowane książki dla dzieci, opowiadające o najważniejszych momentach historii? Fantastycznie! Komiksy o działaniu mózgu? Czemu nie! Dlatego idea napisania „autobiografii” obiektu, który autorka chciałaby nam przybliżyć wydała mi się nader nęcąca. I dlatego sięgnęłam po książkę „Droga Mleczna. Autobiografia naszej galaktyki” Moiya McTrier. Bo personifikacja może być bardzo skutecznym narzędziem.

Moiya McTrier postanowiła po nie sięgnąć, aby opowiedzieć czytelnikowi o Drodze Mlecznej. Faktem jest, że choć nasza galaktyka często jest wspominana w przeróżnych tekstach popularnonaukowych, nie doczekała się (przynajmniej na polskim rynku) książki tylko o sobie. Autorka postanowiła nam urozmaicić nieco lekturę i wybrała formę autobiografii, książki napisanej przez samą Drogę Mleczną dla przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Zawierającą nie tylko fakty, ale i garść mitów, jakie sobie ludzkość wymyśliła.

I mógłby to być świetny pomysł, tylko nie jestem pewna, czy postać, jaką Droga Mleczna przybiera na kartach tej książki jest najszczęśliwiej wybrana. McTier przypomina mi te autorki fanfików, które mylą cięty język i błyskotliwe riposty ze zwyczajnym chamstwem. W jej książce galaktyka przypomina zapatrzoną w siebie, przekonaną o własnej wybitności i pełną lekceważenia dla innych pustą dziunię. Wszystkie rozdziały naćkane są frazami typu „na pewno nie potrafisz tego zrozumieć”, „czy naprawdę muszę to tłumaczyć” i „to szokujące, jak wiele wymyka się waszej zdolności pojmowania”. To mogłaby być nawet zabawna konwencja i w sumie trzeba pochwalić autorkę za żelazną konsekwencję w jej stosowaniu, ale z czasem robi się zwyczajnie męcząca i czytelnikowi odechciewa się już nawet przewracania oczami. Największe nasilenie ten zabieg osiąga w pierwszym rozdziale książki, bardzo wstępnym i skupionym głównie na autoprezentacji narratorki, przez to dość trudnym do przebrnięcia. Moim zdaniem można go spokojnie pominąć.

Ale może zostawmy formę, przejdźmy do treści. Próg wejścia jest bardzo niski. Autorka zdecydowanie celuje w tych czytelników, którzy może niekoniecznie czytują popularnonaukowe książki o astrofizyce, ale mogliby się skusić na autobiografię personifikacji ciała niebieskiego. Od strony merytorycznej powinni oni wejść w książkę jak nóż w masło, ponieważ informacje są dość podstawowe i (zwłaszcza w dalszych rozdziałach) naprawdę ciekawe. Niestety, autorce często zdarza się udzielać ich nieprecyzyjnie czy nie tłumaczyć podstawowych pojęć (np. mimo używania od samego początku terminu „materia barionowa” wytłumaczenie, co to właściwie jest pada daleko za połową książki). Do tego często ucieka w dygresje, co sprawia, że bywa chaotycznie. Dobrze to robi autobiograficznej stronie publikacji, ale zdecydowanie źle wpływa na klarowność tej popularnonaukowej. Przydałby się jakiś indeks pojęć na końcu.

Niemniej, ilość pozytywnych recenzji wskazuje, że do wielu osób taka forma trafia i nawet tak chimeryczna galaktyka znajdzie fanów. I jeśli jest to sposób na przyciągnięcie do astrofizyki i kosmologii ludzi, którzy w innym wypadku nie zainteresowaliby się nią, to mu przyklasnę. Choć sama raczej fanką nie zostanę.

Zawsze bardzo życzliwie przyglądam się wszelkim pomysłom na popularyzację nauki. Ilustrowane opowieści o najciekawszych skamieniałościach? Świetnie! Zabawnie ilustrowane książki dla dzieci, opowiadające o najważniejszych momentach historii? Fantastycznie! Komiksy o działaniu mózgu? Czemu nie! Dlatego idea napisania „autobiografii” obiektu, który autorka chciałaby nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czas jakiś temu zdarzyło mi się narzekać w internetach, że jeśli jakimś cudem główną postacią w urban fantasy jest kobieta, to seria szybko i nieuchronnie ewoluuje w kierunku słabo maskowanego paranormalnego romansu, a miejsce zagadek kryminalnych czy ratowania świata zajmuje niezwykle istotny wybór pomiędzy zmysłowym wampirem i atrakcyjnym wilkołakiem (tymczasem związki protagonistów płci męskiej zawsze pozostają na dalszym planie fabularnym). Nie wiem, jakie przesłanki stały za powstaniem „Wieży”, ale mam wrażenie, że Daniel O'Malley też miał dość tych wszechromantycznych schematów. I stworzył Myfanwy Thomas.

Poznajemy ją w momencie, kiedy stoi pobita w deszczu, otoczona martwymi ludźmi. Nie pamięta, kim jest, nie wie nawet jak się nazywa. Ale w kieszeni znajduje list od swojego poprzedniego ja, tego sprzed utraty pamięci, z podstawowymi informacjami o sobie i instrukcją, co dalej. Okazuje się, ze zanim straciła pamięć, była ważną figurą w pewnej tajnej organizacji, zajmującej się paranormalnymi problemami. I że najprawdopodobniej za jej opłakane położenie na początku tej historii odpowiada ktoś ze współpracowników.

W związku z takim otwarciem narracja prowadzona jest dwojako. Część fabuły rozgrywa się w czasie teraźniejszym i tu mamy narrację trzecioosobową z perspektywy nowej Myfanwy, część przyjmuje formę listów, jakie stara Myfawny napisała do nowej zanim została zastąpiona (zapewniam was, że w książce jest to o wiele mniej skomplikowane, niż może sugerować powyższe zdanie). Tutaj mamy typowy, pierwszoosobowy styl pamiętnikarski, bo poza instrukcjami, jak przetrwać, stara osobowość streszcza też co ciekawsze lub bardziej traumatyczne wydarzenia ze swojej przeszłości.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/06/wieza-daniel-omalley.html

Czas jakiś temu zdarzyło mi się narzekać w internetach, że jeśli jakimś cudem główną postacią w urban fantasy jest kobieta, to seria szybko i nieuchronnie ewoluuje w kierunku słabo maskowanego paranormalnego romansu, a miejsce zagadek kryminalnych czy ratowania świata zajmuje niezwykle istotny wybór pomiędzy zmysłowym wampirem i atrakcyjnym wilkołakiem (tymczasem związki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak wiadomo, ekoliteratura ptakami stoi – gdybym miała wnioskować po swoich osobistych obserwacjach, to co najmniej 60% książek wydawanych w tym nurcie jest właśnie o ptakach. W sumie mnie to nie dziwi, podglądanie ptaków stało się ostatnio bardzo modnym hobby, a jeśli kogoś nie stać na wojaże po świecie w celu uganiania się za co bardziej egzotycznymi okazami (lub nie ma tyle samozaparcia, żeby zarywać noce w celu obserwacji, powiedzmy, sów), to przynajmniej sobie o nich poczyta. Jednak nie opisywanie egzotycznych gatunków jest celem Jima Robbinsona (choć i od tego nie stroni).

„Zadziwiający świat ptaków” miał nam bowiem przybliżyć ptaki jako kolektyw, wskazać ich rolę i zasługi dla świata. Aby to jakoś usystematyzować, autor podzielił swoją książkę na cztery sekcje tematyczne o klarownych tytułach: „Co ptaki mówią nam o świecie przyrody?”, „Ptasie dary”, „Poznawanie siebie dzięki ptakom”, „Ptaki i nadzieja na lepszą przyszłość”. W każdej sekcji zaś umieścił kilka felietonów o zbliżonych założeniach konstrukcyjnych: trochę atrakcyjnie podanej wiedzy i trochę człowieka (naukowca z jego badaniami, hodowcy z jego zwierzętami czy sokolnika z jego pasją). Mimo pewnej nieprzyjemnej powtarzalności, to całkiem atrakcyjna, przejrzysta i przemyślana forma, choć człowiek odnosi wrażenie, że teksty wcześniej ukazywały się cyklicznie w jakimś czasopiśmie (wrażenie bierze się stąd, że pewne fakty są kilkukrotnie powtarzane przez autora w niemal niezmienionej formie).

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/05/zadziwiajacy-siat-ptakow-jim-robbins.html

Jak wiadomo, ekoliteratura ptakami stoi – gdybym miała wnioskować po swoich osobistych obserwacjach, to co najmniej 60% książek wydawanych w tym nurcie jest właśnie o ptakach. W sumie mnie to nie dziwi, podglądanie ptaków stało się ostatnio bardzo modnym hobby, a jeśli kogoś nie stać na wojaże po świecie w celu uganiania się za co bardziej egzotycznymi okazami (lub nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że Amber nie jest moim wydawnictwem pierwszego wyboru. Ani nawet drugiego. Ma za uszami całkiem sporo – od paskudnych okładek, przez braki redaktorsko-korekcyjno-translatorskie aż po niekończenie rozgrzebanych cykli. Tym razem jednak postanowili wziąć się za coś, co nieczęsto pojawia się w ich ofercie, mianowicie książkę popularnonaukową. Podchodziłam do tego tytułu trochę jak pies do jeża, ale ciekawość w końcu zwyciężyła. I powiem wam, że bardzo przyjemnie się zaskoczyłam.

Skąd brała się moja nieufność? Po pierwsze tytuł, tak bardzo generyczny w ramach gatunku, że aż zęby bolą – wiadomo, że wszystko, co związane z przyrodą musi być mistyczne, tajemnicze, duchowe, natchnione i co tylko (tutaj dodam na usprawiedliwienie, że polski wydawca po prostu przetłumaczył tytuł oryginalny, o co w sumie nie mam do niego pretensji, ale widzicie, jak to wygląda). Po drugie okładka. Jeśli ktoś śledził tak jak ja cały ten boom na ekoliteraturę to mógł zauważyć, że niejakim wyznacznikiem gatunku są okładki z rysowaną ilustracją w kolorach ziemi. Tutaj mamy tylko fotkę (znowu – nawiązującą do oryginalnej okładki), ale w sepii, żeby jakoś wpasować się w odpowiednią kolorystykę jak najmniejszym wysiłkiem... A liternictwo tylko pogarsza sytuację.

Niemniej, temat wydawał mi się na tyle intrygujący, że postanowiłam nie oceniać książki po okładce i sięgnąć głębiej. I choć grafika nie zachęcała, to okazało się, że wydane jest toto całkiem solidnie – na twardo i może nie szyte, ale sklejone konkretnie. Poza tym w procesie redakcyjnym postarano się o konsultację naukową! Rzecz, która powinna być oczywista przy tego typu pozycjach, ale wcale nie jest (i to niestety bardzo widać). W dodatku sam autor może się pochwalić konkretnymi dokonaniami naukowymi, więc raczej umie interpretować źródła i wiedzy mu nie brakuje.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/06/misterium-zycia-zwierzat-karsten.html

Przyznam szczerze, że Amber nie jest moim wydawnictwem pierwszego wyboru. Ani nawet drugiego. Ma za uszami całkiem sporo – od paskudnych okładek, przez braki redaktorsko-korekcyjno-translatorskie aż po niekończenie rozgrzebanych cykli. Tym razem jednak postanowili wziąć się za coś, co nieczęsto pojawia się w ich ofercie, mianowicie książkę popularnonaukową. Podchodziłam do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za mną ostatnia jak dotąd napisana powieść o Krzyczącym w Ciemności (choć przygarnęłabym jeszcze jakiś zbiór opowiadań z uniwersum, nie powiem). Pod pewnymi względami „W mocy wichru” było lektura bardzo satysfakcjonującą (na przykład objętość miło zaskoczyła), pod innymi jakby mniej, ale może przejdźmy do konkretów.

Tym razem zaczyna się od tego, że Marshia ma kłopoty – jej demoniczny mocodawca postanowił podarować jej kontrakt innej dolinie Otchłani, a potencjalny nowy opiekun raczej nie ma dobrych zamiarów, a do tego chce wciągnąć na służbę dwie uczennice żmijki. W cyrografie jest jednak pewien zapis, który daje szansę wyplątania się z całej sytuacji, ale nie będzie to łatwe, a konsekwencje będą poważne...

W zasadzie trzeci tom powieści ze świata Zmroczy to nie tyle kolejna opowieść o Krzyczącym w Ciemności (choć oczywiście Brune dostaje obszerny i kluczowy wątek, o czym za chwilę), co o Anavri. I może dlatego wydaje mi się ciekawszy.

Anavri to młoda dziewczyna, którą budzący się czarny dar wyrwał z wygodnego życia umiarkowanie majętnej szlachcianki i wrzucił w kompletnie nieznany świat wiecznie ukrywających się ka-ira, czarnych magów (co właściwie miało miejsce już w poprzednich tomach, ale dziewczyna nie dostała dość czasu antenowego). Inaczej niż w przypadku większości nastoletnich bohaterek powieści dla młodych dorosłych (nie, żeby „Teatr Węży” był cyklem należącym do tego nurtu, ale wiecie, co mam na myśli), które każdą nową moc witają z otwartymi ramionami, Anavri nie chce przyjąć swojego daru. Wie, że nie ma wyjścia i od tej pory musi z nim żyć, ale poza tym stara się ostentacyjnie odrzucać nową moc – stawia bierny opór podczas magicznej edukacji, nie chce słyszeć o swoich nowych możliwościach, podejmuje nawet próby zlikwidowania daru razem ze sobą.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/04/w-mocy-wichru-agnieszka-haas.html

Za mną ostatnia jak dotąd napisana powieść o Krzyczącym w Ciemności (choć przygarnęłabym jeszcze jakiś zbiór opowiadań z uniwersum, nie powiem). Pod pewnymi względami „W mocy wichru” było lektura bardzo satysfakcjonującą (na przykład objętość miło zaskoczyła), pod innymi jakby mniej, ale może przejdźmy do konkretów.

Tym razem zaczyna się od tego, że Marshia ma kłopoty –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Śmiem twierdzić, że książki o ptakach to jeden z trzech głównych filarów literatury z nurtu eko (obok książek o miejscach i o psach i kotach). Dlatego w gruncie rzeczy zakasujące jest, że seria EKO od Marginesów jeszcze swojej nie miała (to w ogóle bardzo zróżnicowana seria i oryginalna w doborze tematyki, nie tak jak niektórzy – Menażeria, wstań jak do ciebie mówię!). Czas najwyższy było naprawić to niedopatrzenie. Niedawno nakładem wydawnictwa ukazała się „Ptakologia” Sy Montgomery.

Autorka w serii pojawiała się już dwukrotnie i mnie zdecydowanie bardziej spodobała się, kiedy skupiała się na zwierzętach, a nie na podróżach. Dlatego też miałam nadzieję, że w „Ptakologii” w centrum dalej pozostaną zwierzęta i na szczęście się nie zawiodłam. Montgomery prezentuje nam kilka tekstów (na poły esejów, na poły reportaży, choć a przewagą tego drugiego), które łączy wspólny motyw ptaków oraz ludzi, dla których stały się pasją i/lub sposobem na życie.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/03/ptakologia-sy-montgomery.html

Śmiem twierdzić, że książki o ptakach to jeden z trzech głównych filarów literatury z nurtu eko (obok książek o miejscach i o psach i kotach). Dlatego w gruncie rzeczy zakasujące jest, że seria EKO od Marginesów jeszcze swojej nie miała (to w ogóle bardzo zróżnicowana seria i oryginalna w doborze tematyki, nie tak jak niektórzy – Menażeria, wstań jak do ciebie mówię!). Czas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wreszcie doczekaliśmy się zamknięcia pięcioksięgu o Smoczętach Przeznaczenia. To znaczy, zakończyliśmy główną historie pięciu smocząt z przepowiedni, bo jak dotąd autorka już zdążyła natłuc kolejne pięć tomów kontynuacji (tym razem głównym bohaterem każdego czyniąc postacie drugoplanowe głównej serii; chyba mają to u nas wydawać. I tak, będę to dalej czytać). Ostatnia narratorką została Słoneczko, „wybrakowana” Piaskoskrzydła członkini ekipy. Przyznam, że byłam bardzo ciekawa tego tomu, głównie dlatego, że narracja z punktu widzenia Słoneczka mogła być nietypowa.

W zamieszaniu, jakie zostało wywołane ostatnimi wydarzeniami na wyspie Nocoskrzydłych, Słoneczko zostaje porwana. Udaje jej się co prawda uciec, ale poznawszy plany porywaczy, chce przeszkodzić w ich realizacji – w tym celu musi udać się na teren Piaskoskrzydłych. Czy idealistyczna, pogodna smoczyca bez szczególnych (żeby nie powiedzieć „żadnych”) umiejętności bojowych będzie w stanie dopiąć swego?

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/03/skrzyda-ognia-najjasniejsza-noc-tui-t.html

Wreszcie doczekaliśmy się zamknięcia pięcioksięgu o Smoczętach Przeznaczenia. To znaczy, zakończyliśmy główną historie pięciu smocząt z przepowiedni, bo jak dotąd autorka już zdążyła natłuc kolejne pięć tomów kontynuacji (tym razem głównym bohaterem każdego czyniąc postacie drugoplanowe głównej serii; chyba mają to u nas wydawać. I tak, będę to dalej czytać). Ostatnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak już kilkukrotnie zdarzało mi się wspominać, zawsze z zainteresowaniem śledzę literackie poczynania koleżanek blogerek i kolegów blogerów. Nie inaczej było w przypadku zapowiadanej od lat (od pierwszych zapowiedzi do wydania opłynęło jakieś trzy czy cztery lata) „Zimy”, debiutanckiej powieści Michała Ochnika, którego bloga śledzę prawie od początku. Byłam bardzo ciekawa, jak też autorowi udała się forma tak bardzo inna niż blogowa notka. I przyznam, że po lekturze uczucia mam nieco mieszane. Ale zacznijmy od początku.

Do Vadeline, małego, sennego miasteczka na rubieżach (które, z racji odkrycia sporego złoża złota w pobliżu niedługo nie będzie już ani małe, ani senne) przybywa ekscentryczny młody mężczyzna. Jego jedynym celem i marzeniem zdaje się być odbudowa lokalnego teatru oraz znalezienie niepublikowanych sztuk wybitnego dramaturga, Samuela Zimmermana, który właśnie w Vadeline się urodził i przez większość życia mieszkał. Jednak czy nie wydaje się odrobinę podejrzane, aby ktoś porzucił życie w stolicy i przeniósł się na totalne odludzie, w dodatku ładując w to odludzie małą fortunę li tylko z powodu obsesji na punkcie konkretnego autora? Czy za całą sprawą nie kryje się coś więcej? Przepis na udany zamach stanu na przykład?

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to język. Cała „Zima” jest, mam wrażenie, stylizowana na powieść dziewiętnastowieczną i widać to nie tylko w konstrukcji nazw rozdziałów, ale też w bardzo bogatym (żeby nie powiedzieć „barokowym”) języku. Zdania są krągłe, rozbudowane i często złożone, narrator używa bogatych epitetów, wszystko opisując w wielu słowy, co mnie osobiście w gorszych momentach przypominało natchnione monologi Ani Shirley (choć przynajmniej aniowej śmiesznej górnolotności nam oszczędzono), a w lepszych narrację Jane Austen. I to jest w sumie zabieg, który mogę kupić, bo wyróżnia się na tle tych wszystkich przejrzystych stylów, jakich pełno w literaturze rozrywkowej.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/02/zima-micha-ochnik.html

Jak już kilkukrotnie zdarzało mi się wspominać, zawsze z zainteresowaniem śledzę literackie poczynania koleżanek blogerek i kolegów blogerów. Nie inaczej było w przypadku zapowiadanej od lat (od pierwszych zapowiedzi do wydania opłynęło jakieś trzy czy cztery lata) „Zimy”, debiutanckiej powieści Michała Ochnika, którego bloga śledzę prawie od początku. Byłam bardzo ciekawa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy słyszy się tytuł „Sekretne życie krów”, to aż trudno nie zakpić. Bo, wicie, rozumicie, teraz wszystko ma sekretne życie: łąki, lasy, owoce, grzyby, to czemu by nie krowy? Na fali mody na przyrodnicze sekrety wszystko można wypromować, toteż trudno byłoby tą malutką (choć bardzo porządnie wydaną) książeczkę brać na poważnie. Dlatego też do lektury podeszłam (bo od początku wiadomo było, że podejdę, w końcu wychowywałam się w pewnym sensie z krowami, a poza tym uwielbiam eksplorować przeróżne wykwity literatury „eko”) właściwie bez oczekiwań. I może to ostatecznie sprawiło, że książeczka okazała się bardzo przyjemna.

Poza rozbudowanym wstępem (nienapisanym przez autorkę zresztą), „Sekretne życie krów” nie ma ambicji bycia książka popularnonaukową. Young chciała po prostu opowiedzieć o zwierzętach, które są dla niej całym życiem, a które powszechnie (i błędnie) uważa się za głupie i prostackie. Przytacza więc proste historie krów, które cechowały się tak silnie zarysowanymi charakterami, że niekiedy nawet po upływie dziesięcioleci wspomnienie o nich nie blaknie. Gościnnie występują też kury, owce i świnie.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/01/sekretne-zycie-krow-rosamund-young.html

Kiedy słyszy się tytuł „Sekretne życie krów”, to aż trudno nie zakpić. Bo, wicie, rozumicie, teraz wszystko ma sekretne życie: łąki, lasy, owoce, grzyby, to czemu by nie krowy? Na fali mody na przyrodnicze sekrety wszystko można wypromować, toteż trudno byłoby tą malutką (choć bardzo porządnie wydaną) książeczkę brać na poważnie. Dlatego też do lektury podeszłam (bo od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy tylko Luby mój osobisty zobaczył, co też takiego aktualnie czytam, od razu kategorycznie stwierdził, że szkoda mojego czasu. Nie było to stwierdzenie całkiem irracjonalne, bowiem miał kiedyś okazję uczestniczyć w wykładzie Simony Kossak i wrażenia wyniósł... delikatnie mówiąc, mało entuzjastyczne. Ale stwierdziłam, że nie może być tak źle, w sieci same pochlebne głosy przecież no i to, że ktoś nie umie wykładać nie znaczy jeszcze, że nie umie pisać. Po lekturze muszę jednak przyznać, że i moim wrażeniom bliżej do stanowiska Lubego niż blogowych entuzjastów...

Zanim przejdziemy do konkretów, krótkie wprowadzenie. „O ziołach i zwierzętach” to zbiór... felietonów? Krótkich artykułów? ...autorstwa Simony Kossak z TYCH Kossaków, znanej i ekscentrycznej biolożki, niestety nieżyjącej już. Książka składa się z krótkich tekstów, z których każdy omawia przedstawiciela rodzimej flory lub fauny i swoje pierwsze wydanie miał w 1995 roku.

Cóż, wychodzi to różnie. Teksty o roślinach czyta się jak artykuły z wikipedii, urozmaicone odrobiną wiedzy ludowej. Suche opisy typu „jajowate liście ustawione są naprzeciwlegle na czterograniastej łodydze” nie są specjalnie przystępne i chociaż autorka stara się je uatrakcyjnić a to cytując, co też pisali o danej roślinie średniowieczni czy starożytni zielarze, a to przytaczając ludowe wierzenia, koniec końców i tak uzyskujemy dość suchą litanię cech. Właściwie to nawet nie mam pretensji do autorki o taką formę, bo w dobie przedinternetowej (w połowie lat dziewięćdziesiątych jednak niewielu ludzi w Polsce miało dostęp do sieci, a i sama sieć nie była jeszcze zbyt bogata w treści) mogła się sprawdzać lepiej. Ale teraz nie ma się czym zachwycać.

Kiedy tylko Luby mój osobisty zobaczył, co też takiego aktualnie czytam, od razu kategorycznie stwierdził, że szkoda mojego czasu. Nie było to stwierdzenie całkiem irracjonalne, bowiem miał kiedyś okazję uczestniczyć w wykładzie Simony Kossak i wrażenia wyniósł... delikatnie mówiąc, mało entuzjastyczne. Ale stwierdziłam, że nie może być tak źle, w sieci same pochlebne głosy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy z nas ma takich autorów, co do których wie, że nie piszą wielkiej literatury, nie piszą w ambitnym gatunku, ale za to sprawnie i nie urągając inteligencji czytelnika. Którzy może nie są wybitni, ale mają to coś (czego definicja będzie się zmieniać w zależności od zapytanej osoby), co sprawia, że bardzo ich lubimy i sporo możemy wybaczyć. Dla mnie jednym z takich autorów jest Jay Kristoff, specjalizujący się w powieściach YA. Kilka lat temu przeczytałam pierwszy tom jego debiutanckiego cyklu, teraz mam za sobą pierwszy tom kolejnego i pozostało mi niemiłe wrażenie, że autor pisze ciągle i ciągle w gruncie rzeczy tę samą książkę. Pozostaje jeszcze ustalić, czy to źle.

W dniu, kiedy Mia straciła rodzinę i sama omal nie zginęła, poprzysięgła zemstę na tych, którzy do tego doprowadzili. Przypadek jej to umożliwił – błąkająca się samotna, brudna dziesięciolatka trafiła na starego zabójcę, który dostrzegł jej potencjał i po sześciu latach szkolenia wysłał do twierdzy tajemniczego (bo uznanego za heretycki) Czerwonego Kościoła, wyznawców Pani od Błogosławionego Morderstwa. Tam szkoli się najlepszych zabójców i tam Mia ma nadzieję zdobyć wszelkie umiejętności i środki niezbędne do zemsty.

Przyznam, że mam pewien problem z klasyfikowaniem tej powieści jako YA. Być może jestem naiwna czy nie na czasie, ale dotąd powieści celowane pod grupę starszych nastolatków poza młodocianym bohaterem i pewnymi uproszczeniami w fabule charakteryzowały się tym, że brakowało w nich scen otwarcie brutalnych i erotycznych. I o ile od niepokazywania brutalności zdarzały się odstępstwa, to niepokazywania seksu raczej się trzymano (wedle starej, dobrej amerykańskiej zasady, że cysterna krwi i flaków nie wpłynie na nieletnich ani odrobinę tak demoralizująco, jak pokazanie kawałka cycka). Tymczasem w „Nibynocy” mamy sporo krwawych i dość naturalistycznie opisanych scen mordów, walk i tortur (w początkowych rozdziałach autor wydaje się mocno podjarany faktem, że umierającym puszczają zwieracze). Jest też kilka opisowych scen erotycznych.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/12/nibynoc-jay-kristoff.html

Każdy z nas ma takich autorów, co do których wie, że nie piszą wielkiej literatury, nie piszą w ambitnym gatunku, ale za to sprawnie i nie urągając inteligencji czytelnika. Którzy może nie są wybitni, ale mają to coś (czego definicja będzie się zmieniać w zależności od zapytanej osoby), co sprawia, że bardzo ich lubimy i sporo możemy wybaczyć. Dla mnie jednym z takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na trzeci tom cyklu urban fantasy autorstwa Bena Aaronovitcha polskim czytelnikom przyszło trochę poczekać (bagatela trzy lata), ale w końcu się doczekaliśmy. Nawet dostaliśmy całkiem nowe i całkiem estetyczne wydanie. Tylko że po takim czasie, przyznam szczerze, trochę moja więź z bohaterami i tą historią osłabła. Co może nie być wadą – w końcu dzięki temu łatwiej będzie mi ocenić obiektywnie „Szepty pod ziemią”, prawda?

Aha, i ostrzegam przed drobnymi spoilerami do drugiego tomu.

Poprzedni tom skończył się niefortunnie dla takiej długiej przerwy, bo dość tęgim cliffhangerem. Oto bowiem nasi dzielni magiczni policjanci odkryli, że nie są jedynymi poważnymi magami działającymi w Londynie i że jest ktoś (albo grupa ktosiów), kto chętnie zrobiłby im poważną krzywdę. W dodatku doszło do pewnego wydarzenia, które wydawało się mieć spore znaczenie. I co?

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/01/szepty-pod-ziemia-ben-aaronovitch.html

Na trzeci tom cyklu urban fantasy autorstwa Bena Aaronovitcha polskim czytelnikom przyszło trochę poczekać (bagatela trzy lata), ale w końcu się doczekaliśmy. Nawet dostaliśmy całkiem nowe i całkiem estetyczne wydanie. Tylko że po takim czasie, przyznam szczerze, trochę moja więź z bohaterami i tą historią osłabła. Co może nie być wadą – w końcu dzięki temu łatwiej będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że na „Astrofizykę dla zabieganych” zwróciłam uwagę wyłącznie poprzez wzgląd na nazwisko autora (bo tematem zainteresowana jestem może powierzchownie, ale od dawna i przypominanie podstaw to troszkę poniżej moich oczekiwań). Neil deGrass Tyson jest mi znany z serii bardzo sympatycznych programów dokumentalnych oraz z absolutnie przecudownego geekowsko-popularnonaukowego talk show (którego widziałam niestety tylko kilka odcinków, bo nadawali to u nas jakoś tak koło pierwszej w nocy. W środku tygodnia. Dla zainteresowanych – program zwał się „Star Talk”). Kupno książki potraktowaliśmy więc z Lubym jako wyraz wsparcia (kiedyś napiszę notkę o kupowaniu popkultury jako nowej formie mecenatu, zobaczycie). A skoro już znalazła się w domu, to przecież nie będzie leżała taka nieczytana, prawda?

„Astrofizyka dla zabieganych” to zbiór esejów i wykładów Neila deGrassa Tysona, najczęściej publikowanych już wcześniej w różnych miejscach. Autor niejako zawodowo ma związek z popularyzacją nauki (w końcu kierowanie planetarium niejako z definicji jest z popularyzacją związane), więc doskonale wie, jak pisać dla laików. Przekrój tematyczny jest dość szeroki, bo mamy trochę i o Wielkim Wybuchu z początkami Wszechświata, i o ciemnej materii z równie ciemną energią, o fizyce w kosmosie, o wykrywaniu planet… Właściwie chyba wszystko, co choć trochę związane z astrofizyką udało się autorowi wygrzebać z szuflady, a nie było publikacją naukową.

Całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/12/astrofizyka-dla-zabieganych-neil.html

Przyznam szczerze, że na „Astrofizykę dla zabieganych” zwróciłam uwagę wyłącznie poprzez wzgląd na nazwisko autora (bo tematem zainteresowana jestem może powierzchownie, ale od dawna i przypominanie podstaw to troszkę poniżej moich oczekiwań). Neil deGrass Tyson jest mi znany z serii bardzo sympatycznych programów dokumentalnych oraz z absolutnie przecudownego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie serie fantastyczne, które gromadzą wokół siebie prężne grupy fanów. Niestety, grupy te nie zawsze są na tyle liczne, żeby zapewnić odpowiedni poziom sprzedaży. Koniec końców wydawnictwo przerywa wydawanie na którymś tam tomie, pozostawiając grupkę stosunkowo nielicznych, ale bardzo zaangażowanych entuzjastów na lodzie, co kończy się głośnym wyrażaniem niezadowolenia przez tych ostatnich. Do takich serii należy „Saga księżycowa”, która mimo bardzo ciepłego przyjęcia w internecie dotrwała u nas tylko do drugiego tomu. Teraz Papierowy Księżyc tchnął nadzieję w serduszka fanów (i skupił na sobie uwagę tych, którzy nie czytali, tylko nasłuchali się wcześniej samych superlatyw i chcieliby je zweryfikować), gdyż zapowiedział wznowienie całego cyklu. W tym tygodniu wyszedł pierwszy tom, czyli „Cinder”. I muszę powiedzieć, że mam mieszane uczucia.

Mamy tu do czynienia z ciekawym relellingiem baśni o Kopciuszku, osadzonym w dalekiej przyszłości. Oto Cinder, nastoletnia dziewczyna, która jest wziętym mechanikiem w Nowym Pekinie. Specjalizuje się w naprawach androidów i osobistego sprzętu elektronicznego. Niestety, jest też cyborgiem, a to oznacza nie tylko bycie outsiderem, ale także fakt, że jest kompletnie zależna od swojej opiekunki prawnej. Która, tak na marginesie, nie znosi dziewczyny, ale bardzo lubi pieniądze zarabiane przez Cinder. Tak więc Cinder siedzi na swoim stoisku i marzy o ucieczce z miasta, kiedy przychodzi do niej książę (do którego wzdychają wszystkie dziewczęta w cesarstwie), oczywiście incognito, aby zlecić naprawę prywatnego androida. A to dopiero początek serii niefortunnych zdarzeń, w których udział maja epidemia nieuleczalnej choroby i wizyta złowrogiej królowej Księżyca.

Całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/11/cinder-marissa-mayer.html

Są takie serie fantastyczne, które gromadzą wokół siebie prężne grupy fanów. Niestety, grupy te nie zawsze są na tyle liczne, żeby zapewnić odpowiedni poziom sprzedaży. Koniec końców wydawnictwo przerywa wydawanie na którymś tam tomie, pozostawiając grupkę stosunkowo nielicznych, ale bardzo zaangażowanych entuzjastów na lodzie, co kończy się głośnym wyrażaniem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ciężko być najmłodszym Ksenia Basztowa, Wiktoria Iwanowa
Ocena 7,4
Ciężko być naj... Ksenia Basztowa, Wi...

Na półkach: ,

Każdy ma jakąś swoją wstydliwą przyjemność. Dla mnie ostatnio jest nią rosyjskojęzyczne fantasy. Nie jest ani odkrywcza, ani literacko wybitna, w większości przypadków nawet nie jest jakoś szczególnie dobrze napisana. Niemniej, pochłaniam te proste, ucieszne historyjki z ogromną satysfakcją, ku poprawie humoru. Tym razem padło na tytuł napisany przez dwie, nieznane mi jeszcze autorki: Ksenię Basztową i Wiktorię Iwanową. A że pomysł wydawał się oryginalny, to postanowiłam przetestować go osobiście.

Bycie najmłodszym synem Władcy Ciemnego Imperium (matko, jak mi ten „ciemny” zgrzytał przez całą lekturę… Przecież każdy wie, że zły władca to Mroczny Władca i Mrocznym Imperium winien władać. Ciemna to jest tabaka w rogu. Rzekłam) nie jest łatwe, zwłaszcza, kiedy ma się nadopiekuńczych rodziców i siedemnaście lat – niby człowiek już prawie dorosły, a ciągle go traktują jak przedszkolaka. Wyjść nie ma gdzie, interakcji nawiązać nie ma z kim (bo rówieśników w pałacu brak, a rodzeństwo ma własne sprawy), trzeba albo się cichcem wyrwać, albo umrzeć z nudów. Diran postanawia wybrać tę pierwszą opcję i kiedy tylko rodzice wyjeżdżają z zamku podbijać niepodbite jeszcze krainy, postanawia się ulotnić. A że w lochach akurat przebywa drużyna szlachetnych bohaterów, postanawia ją zabrać ze sobą, jako przykrywkę. Jako że wzajemne relacje mieszkańców Ciemnego Imperium i jasnych królestw od stuleci pełne są narastających stereotypów, wzajemnej niechęci i zastarzałej wrogości, zapowiada się ciekawy eksperyment socjologiczny.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/11/ciezko-byc-najmodszym-ksenia-basztowa.html

Każdy ma jakąś swoją wstydliwą przyjemność. Dla mnie ostatnio jest nią rosyjskojęzyczne fantasy. Nie jest ani odkrywcza, ani literacko wybitna, w większości przypadków nawet nie jest jakoś szczególnie dobrze napisana. Niemniej, pochłaniam te proste, ucieszne historyjki z ogromną satysfakcją, ku poprawie humoru. Tym razem padło na tytuł napisany przez dwie, nieznane mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drugi tom (jeszcze) trylogii o Krzyczącym w Ciemności przeczytałam już jakiś czas temu i najwyższa pora napisać o nim kilka słów, zwłaszcza, że na stosie do pilnej lektury zalega już tom trzeci. Lektura utwierdziła mnie przede wszystkim w przekonaniu, że błędem było wydawanie „Dwóch kart” i „Pośród cieni” jako osobnych książek. Fabularnie jest to jedna opowieść (może z niekoniecznie liniową fabułą, ale wciąż), a drugi tom zamyka wiele wątków, które w pierwszym pozostały ordynarnie otwarte.

Krzyczący ciągle gnieździ się w swojej przytulnej norce w podziemiach Shan Vaola – niedawne wydarzenia pozostawiły go dość mocno poturbowanym, ale w gruncie rzeczy niezmienionym i ka'ira ciągle łudzi się, że będzie mogło być po staremu. Tymczasem ktoś obrał sobie za punkt honoru upolowanie naszego czarnego maga. W dodatku młode dziewczęta będą potrzebować pomocy, a zapomniana przeszłość zacznie się powoli ujawniać...

Całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/03/posrod-cieni-agnieszka-haas.html

Drugi tom (jeszcze) trylogii o Krzyczącym w Ciemności przeczytałam już jakiś czas temu i najwyższa pora napisać o nim kilka słów, zwłaszcza, że na stosie do pilnej lektury zalega już tom trzeci. Lektura utwierdziła mnie przede wszystkim w przekonaniu, że błędem było wydawanie „Dwóch kart” i „Pośród cieni” jako osobnych książek. Fabularnie jest to jedna opowieść (może z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przemoc jest nudna. Wiem, że to niepopularny pogląd ale im starsza jestem, tym bardziej do mnie przemawia. Niestety, niewielu autorów go podziela – zwłaszcza w fantastyce (szczególnie rozrywkowej) panuje przekonanie, że nic tak nie ożywia fabuły, jak porządne mordobicie. I tylko skala tegoż mordobicia się zmienia w zależności od gatunku: dla urban fantasy to zwykle sparing w którym ostatni sprawiedliwy zbiera bęcki (albo je rozdaje, w zależności od tego, jak blisko końca książki jesteśmy), dla fantasy epickiej będzie to bitwa kilku armii a dla space opery wymiana ognia między możliwie dużą ilością statków kosmicznych. Podziela wielu, ale nie wszyscy – Becky Chambers na przykład uważa, że bardziej interesujące są interakcje między bohaterami.

Rosemary bardzo potrzebuje pracy, najlepiej jak najdalej od domu. Nic więc dziwnego, że chętnie przyjęła posadę urzędniczki (zgrzyta mi ta urzędniczka, nawiasem mówiąc. Zakres obowiązków pasuje raczej do asystentki albo administratorki) na statku dalekiego zasięgu z mieszaną załogą. Statek o wdzięcznej nazwie „Wędrowiec” zamieszkuje dość barwna załoga, składająca się z istot czterech gatunków (pięciu, jeśli liczyć SI). A ponieważ kapitan przyjął intratne zlecenie, wymagające bardzo długiej podróży, będziemy mieli (czytelnicy i Rosemary) okazję bliżej poznać załogę, wraz z jej sekretami i wzajemnymi animozjami.

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/11/daleka-droga-do-maej-gniewnej-planety.html

Przemoc jest nudna. Wiem, że to niepopularny pogląd ale im starsza jestem, tym bardziej do mnie przemawia. Niestety, niewielu autorów go podziela – zwłaszcza w fantastyce (szczególnie rozrywkowej) panuje przekonanie, że nic tak nie ożywia fabuły, jak porządne mordobicie. I tylko skala tegoż mordobicia się zmienia w zależności od gatunku: dla urban fantasy to zwykle sparing...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłam Pyrrię. Wydawnictwo zafundowało fanom serii ponad roczną przerwę i to w dość niefortunnym miejscu, bo ostatnio skończyło się cliffhangerem. Mnie osobiście poprzedni tom trochę rozczarował, ale muszę przyznać, że historia Gwiezdnego Lotnika (bo to z jego perspektywy poznajemy wydarzenia „Mrocznego sekretu”) to zupełnie nowa jakość. Autorka strzeliła z grubej rury.

całość recenzji: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/10/skrzyda-ognia-mroczny-sekret-tui-t.html

Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłam Pyrrię. Wydawnictwo zafundowało fanom serii ponad roczną przerwę i to w dość niefortunnym miejscu, bo ostatnio skończyło się cliffhangerem. Mnie osobiście poprzedni tom trochę rozczarował, ale muszę przyznać, że historia Gwiezdnego Lotnika (bo to z jego perspektywy poznajemy wydarzenia „Mrocznego sekretu”) to zupełnie nowa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Agnieszka Hałas ma w fandomie opinię jednej z najbardziej niedocenionych pisarek. Głównie niedocenionej przez wydawców, bo jak dotąd udawało się jej wydawać w oficynach niszowych z ograniczoną dystrybucją i promocją – a trudno zbudować sobie fanbazę, kiedy twoje książki docierają tylko do osób już zaangażowanych. Teraz za sztandarowy cykl Agnieszki, czyli „Teatr węży”, zabrał się Rebis – czyli wydawnictwo znane i z pewnością umiejące w marketing. Czekałam na to z lekturą. Kruki od lat krakały, że dobre i w ogóle, więc dlaczego miałabym sobie odmawiać rarytasów teraz, kiedy stały się znacznie łatwiej dostępne? Acz muszę przyznać, że to krucze krakanie i ogólny klimat niedocenionej perełki sprawił, że miałam pewne oczekiwania. Które podczas lektury musiałam zweryfikować.

Kiedy bogowie (po iście pyrrusowym zwycięstwie w wojnie z siłami zła) opuszczali świat, okryli go Zmroczą, aby chroniła mieszkańców przed demonami. Pieczę nad Zmroczą sprawują srebrni magowie – pilnują zachowania równowagi niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania osłony. No i są jeszcze czarni magowie, którzy według srebrnych tę równowagę zakłócają…

Tymczasem w Shan Vaola, dużym i bogatym mieście nad Zatoką Snów, grupa nędzarzy znajduje na brzegu morza mężczyznę. Zaczyna się zakłócenie Zmroczy, a to nie jest dobra pora na zostanie na zewnątrz, zwłaszcza dla kogoś, kto jak widać sporo przeszedł i nie bardzo jest z nim jakikolwiek kontakt. Dlatego zbieracze śmieci postanawiają zabrać nieznajomego do swojej kryjówki. Gdzie ten stopniowo wraca do siebie. I choć nie pamięta swojej przeszłości, to dość szybko orientuje się, że jest wyszkolonym czarnym magiem…

całość recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/10/dwie-karty-agnieszka-haas.html

Agnieszka Hałas ma w fandomie opinię jednej z najbardziej niedocenionych pisarek. Głównie niedocenionej przez wydawców, bo jak dotąd udawało się jej wydawać w oficynach niszowych z ograniczoną dystrybucją i promocją – a trudno zbudować sobie fanbazę, kiedy twoje książki docierają tylko do osób już zaangażowanych. Teraz za sztandarowy cykl Agnieszki, czyli „Teatr węży”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za mną już jedenasty tom przygód Harry’ego Dresdena, co niniejszym czyni cykl Jima Butchera najdłuższą po „Świecie Dysku” czytaną przeze mnie serią. Poprzedni tom nieco mnie rozczarował – mimo bycia dziesiątym, cierpiał na ostry syndrom drugiego tomu: dużo zapychaczy, mało treści. W ”Zdrajcy” autor zdecydowanie wrócił do formy.

Harry spędza leniwy poranek w swojej suterenie, kiedy nagle z kanapy ściąga go pukanie do drzwi. Jakież jest zdziwienie naszego maga, kiedy po otwarciu ukazuje mu się ciężko ranny Morgan – publicznie zastępca dowódcy Strażników Białej Rady, prywatnie nemezis Harry’ego (facet przez ładnych kilka lat był kuratorem Dresdena i robił absolutnie wszystko, żeby złapać go na jakimś przewinieniu, które pozwoliłoby na drobną egzekucję; acz trzeba uczciwie przyznać, że robił to w szczerym przekonaniu, że Harry jest cwanym potworem, którego trzeba zatłuc, zanim urośnie w siłę… nie pytajcie). Morgan został oskarżony o zamordowanie jednego z najpotężniejszych magów Białej Rady, jak twierdzi niesłusznie i, jak to się ładnie mówi, stawiał opór przy zatrzymaniu. A teraz chce, żeby Harry pomógł mu złapać prawdziwego zdrajcę. Jest to jedna z tych sytuacji, z których każde wyjście wydaje się niewłaściwe.

Tym razem Butcher skupił się na konflikcie Białej Rady, czyli na metahistorii łączącej wszelkie tomy cyklu – do tego stopnia, że tradycyjny „problem odcinka” jest częścią tegoż konfliktu. Wojna z Czerwonym Dworem wampirów przeszła do chwilowego etapu chwiejnego rozejmu (zakończeniem bym tego nie nazwała. Obie strony raczej wykrwawiły się do tego stopnia, że prowadzenie dalszych działań byłoby dla nich zbyt ryzykowne, więc ich zaprzestano). Ale, jak już od jakiegoś czasu wiemy, ktoś za wybuchem tej wojny stał, a że najwyraźniej nie był zadowolony z wyników poprzedniej intrygi, postanowił wywołać nowy konflikt. A Harry miota się, próbując nie dopuścić do jego wybuchu.

całośc recenzji tutaj: https://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2017/09/zdrajca-jim-butcher.html

Za mną już jedenasty tom przygód Harry’ego Dresdena, co niniejszym czyni cykl Jima Butchera najdłuższą po „Świecie Dysku” czytaną przeze mnie serią. Poprzedni tom nieco mnie rozczarował – mimo bycia dziesiątym, cierpiał na ostry syndrom drugiego tomu: dużo zapychaczy, mało treści. W ”Zdrajcy” autor zdecydowanie wrócił do formy.

Harry spędza leniwy poranek w swojej...

więcej Pokaż mimo to