-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2021-04-19
2021-02-19
2021-02-10
2020-12-01
Michael Crummey umożliwia czytelnikowi teleportację do przedziwnego świata już od pierwszej strony. Każda jego książka jest biletem na osobliwą podróż wehikułem czasu ku wybrzeżom Nowej Fundlandii. Bilet ten gwarantuje moc atrakcji – sprawia, że eskapiści z prawdziwego zdarzenia mogą zasmakować atmosfery wyspiarskiego życia i zanurzyć się w historię przenikniętą fantazją, by parę rozdziałów później z żalem uprzytomnić sobie, że barwna opowieść właśnie dobiegła końca. Kanadyjski pisarz bowiem z wielką wprawą zespala geograficzny konkret z motywami cudowności, elementy przygodowe z wątkami dramatycznymi, głębię psychologiczną postaci ze schematami fabularnymi rodem z fantastycznych gatunków epickich. Nic więc dziwnego, że jego światy przedstawione na styku konwencji realistycznej i baśniowej zaskakują rozmachem wizji i bogactwem szczegółów. Kto równie wiele obiecuje sobie po najnowszej powieści Kanadyjczyka "Bez winy", ten srodze się nie zawiedzie!
Crummey tym razem konstruuje swą literacką wizję w oparciu o motywy baśniowe poddane następnie twórczej modyfikacji. Wyjściowa sytuacja fabularna dotyczy losów dwojga dzieci, Ady i Evereda Bestów, osieroconych w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności. Najpierw umiera ich nowo narodzona siostrzyczka, a wkrótce w ślad za nią podążają matka z ojcem. Ta gwałtowna zmiana, której doświadczają młodzi bohaterowie, jest wpisana w strukturę baśni opowiadającej o procesie inicjacyjnym postaci. Pozbawione opieki rodzeństwo, wcieliwszy się w role dorosłych, rozpoczyna heroiczną walkę o przetrwanie na ziemi nieurodzajnej i zależnej od kaprysów silnego żywiołu, dysponując zaledwie szczątkową wiedzą o świecie. Kres dzieciństwa wyznacza więc katorżnicza praca ponad siły dorastającego chłopca i dziewczynki. Drobiazgowe opisy połowu ryb czy polowań na foki i baribale dodatkowo uwypuklają nadludzki wysiłek bohaterów, którzy po sezonie łowieckim z utęsknieniem wypatrują na horyzoncie żaglowca o symbolicznej nazwie Nadzieja, by na jego pokładzie dokonać z załogą wymiany towarów.
Za odczytywaniem powieści w duchu baśni przemawiają ponadto występujące w niej motywy wędrówki (wyprawa zakończona penetracją opuszczonego statku) i mędrca upostaciowanego najpierw przez Clincha, a później przez Warrena. Realizacja tych motywów ma związek ze swoistymi rytuałami inicjacyjnymi, którym poddane zostaje żyjące w ścisłej symbiozie rodzeństwo, nieświadome swych kazirodczych więzi. Inspiracje o fantastycznej proweniencji wnoszą jednak pewien element ryzyka do fabularnych rozstrzygnięć, chodzi mianowicie o zamierzoną naiwność przedstawień w zgodzie z linią rozwoju fabuł baśniowych. Crummey szczęśliwie unika tego niebezpieczeństwa dzięki nasyceniu historii swoimi wypróbowanymi komponentami w estetyce realizmu. Kanadyjczyk z niespotykanym pietyzmem odrysowuje oraz wypełnia światłem i kolorem nowofundlandzką przyrodę, która nie pełni funkcji urozmaicającego sztafażu, ale wręcz urasta do rangi osobnego bohatera powieści o nieprzewidywalnej naturze. Niekwestionowane walory tekstu wzbogaca wyborny styl przekładu, sprawiając tym samym, że książką należy się powoli delektować, a nie łapczywie ją pochłaniać.
Michael Crummey umożliwia czytelnikowi teleportację do przedziwnego świata już od pierwszej strony. Każda jego książka jest biletem na osobliwą podróż wehikułem czasu ku wybrzeżom Nowej Fundlandii. Bilet ten gwarantuje moc atrakcji – sprawia, że eskapiści z prawdziwego zdarzenia mogą zasmakować atmosfery wyspiarskiego życia i zanurzyć się w historię przenikniętą fantazją,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-18
Dobrą praktyką wydawniczą jest poprzedzenie tekstu właściwego przedmową. Introdukcja taka służy nie tylko prezentacji drogi twórczej autora ze szczególnym uwzględnieniem okresu pracy nad interesującym nas tekstem, ale też stanowi podsumowanie jego dotychczasowych odczytań. W przypadku dzieła dotąd nieznanego polskim odbiorcom i ponadto przez dziesięciolecia obrosłego krytycznymi opracowaniami na gruncie rodzimym kilka słów wstępu przybliża jego genezę i recepcję, co okazuje się cennym zapleczem informacyjnym dla dociekliwych czytelników.
Przed lekturą „Poparzonego dziecka” Stiga Dagermana w przekładzie Justyny Czechowskiej warto więc zatrzymać się nad towarzyszącą mu refleksją (jakże różną od klasycznego wstępu filologicznego, bo utrzymaną w osobistym tonie) autorstwa Pera Olova Enquista, szwedzkiego prozaika i krytyka literackiego. Uświadamia on przyszłego czytelnika, że Dagerman w swym krótkim życiu pisarstwu poświęcił zaledwie cztery lata, a zaczął tworzyć tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Po powieściowych tryumfach i obwołaniu go geniuszem dekady napisał reportaż ze zbombardowanych Niemiec („Niemiecka jesień”) i to dramatyczne doświadczenie okazało się momentem zwrotnym w jego twórczości.
Zmiany widoczne są w powstałym latem 1948 roku „Poparzonym dziecku”, które zapowiada odejście od symbolicznej abstrakcji w stronę magnetycznego realizmu introspektywnego. To opowieść o dorastającym mężczyźnie, któremu umiera matka i który nie akceptuje innej kobiety u boku ojca, aż wreszcie sam wdaje się w płomienny romans z przyszłą macochą. Takie postawienie sprawy niejako wiąże się z Freudowskimi inspiracjami, jednak Enquist zgłasza sprzeciw wobec „krzywdy interpretacyjnej”, jaką powieści Dagermana wyrządził psychoanalityczny kontekst odbioru, który zaciemnia i zuboża treść nadmierną koncentracją (w przypadku głównego bohatera) na kompleksie Edypa, ujawnionych w snach fetyszach i popędach sterujących ludzką podświadomością. Enquist proponuje odsunąć na bok te tropy, bo tylko brak samonarzucających się skojarzeń pozwoli czytelnikowi ujrzeć świat przedstawiony w całej jego złożoności i krasie.
Powieść ta utrzymana jest w Bergmanowskiej atmosferze, akapity układają się w czarno-białe kadry, z których emanuje wystudiowany chłód na przemian z kipiącą żarem ekspresją. Ukazany w niej świat został ufundowany na wyrafinowanej hipokryzji i społecznym oportunizmie, grze pozorów i trzymających w moralnym pionie konwenansach, obejmuje złożoność ludzkich charakterów i postaw wobec zmiennych okoliczności. Te kwestie silnie wybrzmiewają dzięki połączeniu trzecioosobowej narracji z epistolarnymi wstawkami, co umożliwia czytelnikowi konfrontację wynurzeń Bengta pozostających w sprzeczności z jego poczynaniami na tle działań innych bohaterów. Na pierwszy plan wybijają się, jak przystało na powieść inicjacyjną, poczucie osamotnienia i zgorzknienia młodego protagonisty, odkrywanie własnej seksualności i testowanie własnych granic, by w sekretny sposób naruszyć porządek obyczajowy. Na kartach powieści dokonuje się brawurowa metamorfoza Bengta od werterycznego mizantropa do wyrachowanego manipulatora, który nie liczy się z uczuciami i potrzebami innych, bo gdy raz już zawiodła lojalność bliskich, należy pozostać wiernym tylko sobie i własnym instynktom.
Trudno odmówić tej historii swoistego uroku i powabu, a dzieje się to za sprawą sensualnych fragmentów przenoszących nas z zaśnieżonych ulic Sztokholmu na skutą lodem wyspę, gdzie rozgrywają się rozstrzygające z punktu rozwiązania akcji wydarzenia. Obrazu dopełniają oniryczno-wizyjne przedstawienia Bengta, który podąża za własnymi snami i przekuwa je na powieściową rzeczywistość. Nie da się zaprzeczyć, że mimo swych lat książka ta nie ma w sobie nic z aury staroświeckości, a dla współczesnego odbiorcy wciąż pozostaje frapująca i nieskazitelna pod względem stylistycznym.
Dobrą praktyką wydawniczą jest poprzedzenie tekstu właściwego przedmową. Introdukcja taka służy nie tylko prezentacji drogi twórczej autora ze szczególnym uwzględnieniem okresu pracy nad interesującym nas tekstem, ale też stanowi podsumowanie jego dotychczasowych odczytań. W przypadku dzieła dotąd nieznanego polskim odbiorcom i ponadto przez dziesięciolecia obrosłego...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-12
Przywykliśmy do tego, że kryminał w wydaniu nordyckim oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko dobrze skonstruowaną intrygę, serię suspensów i zagmatwaną zagadkę do rozstrzygnięcia. Autorzy północnych kryminałów przejawiają ambicję, aby przemycić do swych fabuł nieco kolorytu lokalnego i zasygnalizować istnienie problemów, z którymi mierzą się społeczności uchodzące za najszczęśliwsze w świecie. Można powiedzieć, że wzięci pisarze powieści kryminalnych zdrapują lukier ze zbyt idealistycznych przedstawień krajów dobrobytu z ich polityką wyrównywania szans we wszystkich dziedzinach życia mieszkańców.
Seria kryminalna z Freyją i Huldarem Yrsy Sigurðardóttir od samego początku tworzona jest ściśle wedle prawideł nurtu nordic noir, którego sztandarową zasadą jest demityzacja „medialnych faktów” o wysokim poziomie narodowego szczęścia. Islandka trzyma się konsekwentnie reguł przyświecających takiemu pisarstwu, ukazując szeroko pojęte problemy społeczne i niewydolność instytucji państwowych przez pryzmat policyjnego dochodzenia i to w wykonaniu protagonistów, którzy po kryjomu mierzą się z własnymi demonami.
W "Rozgrzeszeniu" najsilniej wybrzmiewającym zagadnieniem jest wirtualna przemoc dostarczająca ofiarom realnego cierpienia. Problem cybernękania w środowisku szkolnym w przeciwieństwie do klasycznej przemocy jest często przez dorosłych bagatelizowany, a psycholodzy dziecięcy i dyrektorzy placówek edukacyjnych nie są w stanie sprostać wyzwaniom epoki cyfrowej i udzielić poszkodowanym skutecznej pomocy.
Cyberprzemoc tym różni się od zaczepek na przerwach, że trwa nieprzerwanie i odbywa się za pośrednictwem mediów społecznościowych, do których dorośli nie mają dostępu. Ci zaś na ewentualne skargi reagują machnięciem ręki, bo dzieci nie są przecież skore do okrucieństwa, a prześladowanie i poniżanie rówieśników to tylko niegroźne żarty. Na gruncie takich zaniedbań wyrastają od razu poważniejsze problemy, których nie sposób w dalszym ciągu lekceważyć – samobójstwo lub pragnienie odwetu na prześladowcach. Taką właśnie problematykę na czasie wprzęgła z powodzeniem w swą kryminalną fabułę pisarka, gwarantując odbiorcy emocjonalną przejażdżkę na rollercoasterze.
Znany z poprzednich części cyklu duet policjanta Huldara i psycholog Freyji musi tym razem powstrzymać lawinę zła rozpętanego przez mordercę, który ukrywa swą twarz za maską Dartha Vadera i publikuje na Snapchacie przerażające nagrania z udziałem, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, Bogu ducha winnych nastolatków. Przedmiot śledztwa stanowią więc trudna do ustalenia tożsamość sprawcy, motywy nim kierujące i sposób selekcji ofiar. W miarę upływu akcji gęstnieje atmosfera niedomówień i nierozwiązanych spraw, przybywa nowych wątków i postaci. Kręta droga wiedzie do zdemaskowania osoby, która zaaranżowała tak spektakularne zbrodnie. Sigurðardóttir umiejętnie dozuje poziom napięcia, aby wytworzyć efekt zaskoczenia przy odsłonięciu tajemnicy, która od pierwszych stron zaprzątała wyobraźnię czytelnika, a mianowicie: „kto zabił” i „dlaczego”.
Przywykliśmy do tego, że kryminał w wydaniu nordyckim oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko dobrze skonstruowaną intrygę, serię suspensów i zagmatwaną zagadkę do rozstrzygnięcia. Autorzy północnych kryminałów przejawiają ambicję, aby przemycić do swych fabuł nieco kolorytu lokalnego i zasygnalizować istnienie problemów, z którymi mierzą się społeczności uchodzące za...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-08
2020-07-08
2020-07-08
2020-07-08
Odkąd Wojciech Chmielarz zboczył z kryminalnego toru, konsekwentnie podąża nowo wytyczoną drogą gatunkową. I tym wyborem albo zjednuje sobie sympatię czytelników, albo wprost przeciwnie – liczne rzesze admiratorów komisarza Mortki mają Chmielarzowi za złe eksplorowanie nowych obszarów literackich, w których to elementy obyczajowe przeplatają się z sensacyjnymi. Jednak dla mnie każda nowa powieść gliwiczanina kryje w sobie tajemnicę i zapowiedź pasjonującej przygody, niezależnie od wcześniejszych doświadczeń związanych z odbiorem jego książek. Stąd też nie mogłam sobie odmówić przyjemności sięgnięcia po „Wyrwę” tylko po to, by przekonać się, w jakim stopniu poddam się przemożnej sile tekstu i na ile wciągająca okaże się sieć fikcyjnych zdarzeń, bo entuzjazm nie wyklucza przecież podejrzliwości.
Początek zwiastuje kameralny dramat rodzinny. Maciej Tomski, narrator i protagonista w jednym, stoi przed niesłychanie trudnym zadaniem. Musi przekazać córkom wiadomość o tragicznej śmierci ich matki, choć sam jeszcze nie dopuszcza do myśli, że jego żona Janina zginęła w wypadku samochodowym pod Mrągowem, chociaż miała być w podróży służbowej w Małopolsce. Perfekcyjnie wykreowany nastrój przygnębienia i smutku, które towarzyszą żałobie, pozwala odbiorcy na silną identyfikację z losami bohaterów. Wkrótce jednak okazuje się, że okoliczności, w których Tomska straciła życie, nie są tak oczywiste, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Dlatego rozbity emocjonalnie wdowiec bierze sprawy w swoje ręce i w trakcie prywatnego śledztwa na jaw wychodzą niewygodne fakty z ostatnich miesięcy życia żony, jej nieznane dotąd kontakty i miejsca pobytu.
Domysły dotyczące śmierci Janiny i działania podjęte w celu jej wyjaśnienia stają się więc fabularnym paliwem powieści. Autor celowo mnoży fałszywe tropy, prowadząc czytelnika niejednokrotnie w ślepą uliczkę wbrew jego przewidywaniom. Chmielarz rezygnuje ponadto z kryminalnej dedukcji na rzecz wartkiej akcji sensacyjnej i rozwiniętej psychologii postaci, przełamując konwencję klasycznego thrillera. Istotną funkcję w jego książce pełni, a jakżeby inaczej, aspekt obyczajowy.
Autor cyklu gliwickiego kolejny raz przygląda się krytycznie przedstawicielom aspirującej klasy średniej. I po raz wtóry konstruuje bohaterów, którzy z głowami wypełnionymi marzeniami wkraczają w małżeńską rutynę, by wspólnie spłacać kredyt mieszkaniowy i narzekać na upokarzającą pracę – nie tyle poniżej kwalifikacji, co niezgodną z ich młodzieńczymi ambicjami. Mimo że Chmielarz bazuje na typowych wyobrażeniach o pracy analityka finansowego i dziennikarki serwisu plotkarskiego, to nie sposób odmówić mu daru przenikliwego spojrzenia w głąb ludzkich dążeń i frustracji. To z nich biorą swój początek brzemienne w skutkach decyzje i wydarzenia, których biegu nie można już odwrócić.
Pisarz posługuje się tak gładkim i potoczystym stylem, że słowa z łatwością formują się w obrazy, dzięki temu lektura przebiega szybko i przyjemnie. Trudno wszakże wymagać czegoś więcej od literatury popularnej niż tylko chwilowej rozrywki. Jeśli z takim właśnie nastawieniem podejdziemy do najnowszej powieści Chmielarza, to spełni ona nasze oczekiwania z nawiązką.
Odkąd Wojciech Chmielarz zboczył z kryminalnego toru, konsekwentnie podąża nowo wytyczoną drogą gatunkową. I tym wyborem albo zjednuje sobie sympatię czytelników, albo wprost przeciwnie – liczne rzesze admiratorów komisarza Mortki mają Chmielarzowi za złe eksplorowanie nowych obszarów literackich, w których to elementy obyczajowe przeplatają się z sensacyjnymi. Jednak dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-06
2020-04-14
2020-04-03
Dzieje Górnego Śląska w ramach edukacji regionalnej, na którą nigdy nie starczyło godzin lekcyjnych, nauczyciele traktowali po macoszemu. Odbywały się wprawdzie konkursy gwary śląskiej i przeglądy pieśni powstańczych, warsztaty skrobania kroszonek czy akademie z okazji Dnia Górnika, ale kładzenie akcentu na folklor i dziedzictwo kulturowe sprawiało, że historia Heimatu nieuchronnie spychana była na margines. A jeśli już pojawiała się historia to tylko w skąpym wydaniu podręcznikowym jako zbieranina suchych faktów, pozbawiona wymiaru ludzkiego i historiozoficznego namysłu. Na konsekwencje tych niedopatrzeń i zaniedbań nie trzeba było długo czekać. Wystarczy przypomnieć sobie aferę z zamalowywaniem niemieckich nazw na dwujęzycznych tablicach miejscowości czy ożywające co jakiś czas animozje plemienne między przyjezdnymi (chadziajami) a autochtonami (hanysami).
Trudno jednak winić o ten stan rzeczy wyłącznie nasz system oświaty, który nie potrafi sprostać wyzwaniom edukacji wielokulturowej. Problem ten zdaje się sięgać głębiej, wszak ogromny wkład w przekłamywanie i jednoczesne przemilczanie przeszłości tych ziem wniosła propaganda komunistyczna. Z jednej strony akcentowano rdzenną piastowskość Śląska stosując przy tym przymusową polonizację, a z drugiej zaś na potęgę zacierano ślady niemieckości wrzucanej niesłusznie do jednego worka ze śląskością. Ponieważ ta toporna wykładnia historii, pełna krzywdzących uproszczeń i stereotypów, wyziera niekiedy z wypowiedzi czołowych polityków, to wielce pożądana i niezbędna stała się nowa narracja o Górnym Śląsku, zwłaszcza taka, która zmierza ku rewizji mitów i naświetleniu bieżących problemów w regionie, tworząc pomost pomiędzy czasem przeszłym a teraźniejszością. Tak się szczęśliwie złożyło, że świeżym i przenikliwym spojrzeniem swój Heimat ogarnął Zbigniew Rokita, dziennikarz z Krakowa, a z pochodzenia gliwiczanin.
Autorowi „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” od samego początku do końca towarzyszyła motywacja osobista. Już we wstępie eseistycznego reportażu wyznał on, że u progu wczesnej młodości przyszło mu na nowo określić swoją tożsamość, tym razem nie w oparciu o korzenie kresowe, lecz z myślą o swej śląskiej familii. Uczynił to, tak swoją drogą, w sposób iście postmodernistyczny, na Baumanowską wręcz modłę, skupiając się na procesualnym aspekcie tożsamości, która nie jest nikomu z góry narzucona, tylko samodzielnie wytwarzana w efekcie własnych poszukiwań i dociekań. Silnie wyczuwalna obecność autora w tekście uwiarygodnia wysiłek włożony w ożywienie i udynamicznienie wydarzeń zdanych na łaskę lub niełaskę ludzkiej pamięci – zarówno tej zbiorowej, jak i indywidualnej. Rokita, dysponując szczątkowo zachowanymi pamiątkami z przeszłości swoich przodków, próbował zza kurtyny czasu zrekonstruować kontekst, w którym to żyli Kieslichowie i Hajokowie, a łączniczką z tym nieistniejącym już światem okazała się babcia autora, Maria Błażejowska. I choć opowieść snuta przez pryzmat rodzinnych wspomnień niosła ze sobą ryzyko popadnięcia w afektację i naiwny sentymentalizm, to dziennikarzowi udało oprzeć się tej stylistycznej pokusie. Rodzinne anegdoty bywają zabarwione ciepłem i dowcipem, natomiast życiowe dramaty i dylematy przodków zrelacjonowane zostały z należną im powagą. Rokita, przywołując ich losy, z imponującym rozmachem nakreślił obraz własnego regionu od industrializacji Górnego Śląska, przez rzeczywistość plebiscytową i powstania, po burzliwe czasy powojenne i współczesność z jej spornymi problemami wokół statusu języka śląskiego i narodowości śląskiej, którym to wciąż oficjalnie odmawia się prawa bytu.
Dzieje Górnego Śląska w ramach edukacji regionalnej, na którą nigdy nie starczyło godzin lekcyjnych, nauczyciele traktowali po macoszemu. Odbywały się wprawdzie konkursy gwary śląskiej i przeglądy pieśni powstańczych, warsztaty skrobania kroszonek czy akademie z okazji Dnia Górnika, ale kładzenie akcentu na folklor i dziedzictwo kulturowe sprawiało, że historia Heimatu...
więcej Pokaż mimo to