Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Drugie, po projektoszekspirowym „Macbecie”, spotkanie z Nesbø i tym razem nie mam zastrzeżeń. Ze sprawdzonych składników (seria niewyjaśnionych morderstw powiązanych leitmotivem; postać głównego śledczego, z którą jesteśmy gotowi empatyzować, a trochę też podziwiać – choć może Harry Hole nie rysuje się tak swojską kreską jak Kurt Wallander u Mankella; sugestywna sceneria; wartka akcja z dużą ilością prawdziwych i fałszywych tropów) przyrządził autor smaczne danie. To nie jest wielka literatura, ale też i nie taka jest rola tej książki. Dobry kryminał na wakacje.

Drugie, po projektoszekspirowym „Macbecie”, spotkanie z Nesbø i tym razem nie mam zastrzeżeń. Ze sprawdzonych składników (seria niewyjaśnionych morderstw powiązanych leitmotivem; postać głównego śledczego, z którą jesteśmy gotowi empatyzować, a trochę też podziwiać – choć może Harry Hole nie rysuje się tak swojską kreską jak Kurt Wallander u Mankella; sugestywna sceneria;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam mnóstwo problemów z tą książką. Przeczytałem, a raczej przebrnąłem przez nią w drugim podejściu, półtora roku po pierwszym – i po przeczytaniu czuję głównie ulgę. Może trzeba było dać sobie spokój? Może i tak, ale jest w „Gnomonie” na tyle dużo zapadających w pamięć elementów, że niedokończony siedzi gdzieś z tyłu głowy i przypomina o sobie.

Z pozoru główna oś fabuły wydaje się prosta. Londyn w niedalekiej przyszłości jest stolicą państwa na wskroś policyjnego i inwigilacyjnego, państwa, w którym władza jest skupiona w Systemie. Przestępczość nie istnieje, bo zautomatyzowany System obserwuje obywateli na każdym kroku i wie wszystko o wszystkich. Gdyby komuś zaś przyszło do głowy zrobić coś niepraworządnego, można najdosłowniej zbadać zawartość jego umysłu za pomocą technik neuroprzesłuchania. System jest nie do oszukania i nie można przed nim nic zataić.

Jak to się więc stało, że neuroprzesłuchanie pisarki Diany Hunter, które powinno być rutynowym zabiegiem, zakończyło się jej śmiercią? Inspektorka Systemu, Mielikki Neith, staje przed odpowiedzią na to pytanie. Aby rozwikłać tę zagadkę, musi jednak przejrzeć zapis zawartości mózgu Hunter. I odkrywa tam zupełnie niespodziewane rzeczy…

Mamy więc pierwsze fundamentalne pytanie, przed którym „Gnomon” stawia czytelnika: czy można poświęcić prywatność w imię dobrostanu społeczeństwa? Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to jest tylko cyberpunkowa opowieść o świecie policyjnym. Świat tej książki jest urządzony z dużo większym rozmachem. Jest tu też o rekinach i o świecie wielkiej finansjery; o Etiopii, o jej otwieraniu się na świat i o rozgrywkach politycznych na dworze Hailego Sellasie I w Addis Abebie; o późnym cesarstwie rzymskim i o Augustynie z Hippony; o nadumysłach zamieszkujących wiele ciał; o Komnacie Izydy, istniejącej poza czasem, stwarzanej po wielokroć i przybierającej różne formy; o katabazie i apokatastazie; i o FA LA JI RO JI JA.

Rozumiecie coś z tego? Ja też nie.

No, może trochę. Język tej książki jest skomplikowany i szalenie erudycyjny (dzięki niech będą słownikowi instalowanemu na Kindle’u), a akcja, mimo zagadki z trupem w tle, toczy się nieszczególnie żwawym tempem – narracja w czasie teraźniejszym poświęca dużo uwagi myślom bohaterów, a sceny raczej przepływają jedna w drugą, niż następują po sobie. Czytając, miałem nieustające wrażenie mętliku w głowie i jednego wielkiego WTF.

Mimo to jednak zdarzają się zdania, które są nie tylko najzupełniej jasne, ale też odciskają się w umyśle niezatartym śladem. Jak ten wykład praw człowieka, który ze mną zostanie z „Gnomona”:

> There’s only one fundamental human right, and that is the right to security of person, be it physical or mental. Everything else is contingent on the level of society in which you exist – food, shelter, broadband digital access: all these come later. The only right that cannot be debated – if you acknowledge any kind of right at all – is the one that asserts a boundary at the skin, and says that anything within its boundary is the business of that person and no one else. The right to avoid self-incrimination, the right to die, the right to live, the right to freedom from slavery, freedom of conscience and religion, of opinion, and the right not to be tortured − all these exist as subheadings of that one, simple statement: I am me and I am not yours. No one who believes in rights at all can deny this right. It is the first. Without it, there are no others.

Mam mnóstwo problemów z tą książką. Przeczytałem, a raczej przebrnąłem przez nią w drugim podejściu, półtora roku po pierwszym – i po przeczytaniu czuję głównie ulgę. Może trzeba było dać sobie spokój? Może i tak, ale jest w „Gnomonie” na tyle dużo zapadających w pamięć elementów, że niedokończony siedzi gdzieś z tyłu głowy i przypomina o sobie.

Z pozoru główna oś fabuły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Napisałem opinię hurtem do obu pierwszych tomów cyklu i powiesiłem ją pod tomem pierwszym. Zatem odsyłam tamże: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/133775/polnoc---poludnie/opinia/70939436#op...

Napisałem opinię hurtem do obu pierwszych tomów cyklu i powiesiłem ją pod tomem pierwszym. Zatem odsyłam tamże: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/133775/polnoc---poludnie/opinia/70939436#op...

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę od czepiania się. Pytanie za sto punktów: jak wymówić tytuł? Czy podwójne e oddać w wymowie przez długie [iː], jak po angielsku, czy może przez [ɛː] jak po polsku? Czy zbitka ⟨kh⟩ wymawia się przydechowo, [kʰ], czy też może to [x], czyli polskie „ch” (w angielskiej ortografii transkrybowane czasem właśnie jako ⟨kh⟩)?

Idźmy dalej: pełne imię i nazwisko pierwszej postaci, którą poznajemy – porucznika dowodzącego jedną z kompanii Górskiej Straży – brzmi Kenneth-lyw-Darawyt. „Kenneth” brzmi jak angielskie imię, więc chciałoby się to wymawiać [ˈkɛnəθ], ale dla kontrastu zbitki -yw- i -wy- są zupełnie nieangielskie. Co z tym zrobić? Inne nazwiska w obszarze Imperium brzmią trochę z nordycka, jeszcze inne ze słowiańska – to się od biedy broni, biorąc pod uwagę wielokulturowość Meekhanu, ale jest dysonansowe.

Zostawmy na chwilę wymowę i zastanówmy się nad ortografią. Dlaczego to nazwisko jest trójczłonowe, ze środkowym członem wydzielonym dywizami i zapisywanym małą literą? Domyślamy się, że może to nazwisko szlacheckie i owo „-lyw-” jest markerem wysokiego pochodzenia, czyli czymś w rodzaju „von” czy „de” z języków europejskich. Tak, ale we wszystkich następnych meekhańskich nazwiskach, które poznajemy, ów środkowy człon jest inny – choć z jakiegoś powodu za każdym razem trzyliterowy! Dlaczego w takim razie go wyróżniać?

To samo z innymi nazwiskami. Na przykład imiona ludu Verdanno mają konsekwentnie postać: trzy litery, apostrof, reszta (np. And’ewers, Key’la). Co tu robi apostrof? W ortografiach w naszym świecie apostrof oznacza albo elizję jakichś głosek, albo zwarcie krtaniowe [ʔ], albo palatalizację (lub przeciwnie, welaryzację) następującej po nim spółgłoski. Teraz tak: jeśli to ma być elizja, to się zastanawiam, co jest zastępowane; jeśli [ʔ], to ono by się pojawiało w sąsiedztwie najdziwniejszych dźwięków; a znacznikiem palatalizacji nie może być, bo u Wegnera apostrof pojawia się w najróżniejszych kontekstach, również przed samogłoskami – i w ogóle zapis słów z tego uniwersum cierpi na apostrofozę.

I tak dalej, i tak dalej. Czytam ten cykl, czytam i się podskórnie zastanawiam nad takimi pytaniami. Jestem w połowie piątego tomu i nadal nikt mi na nie nie odpowiedział.

Ale! Ale skoro dojechałem tak daleko, to znaczy, że nie jest tak źle. W istocie wcale nie jest źle. Powiem więcej: jest bardzo dobrze.

Poniekąd typowo dla polskiej fantasy (Sapkowski zrobił to samo, podobnie Kres), swój cykl zaczyna Wegner od dwóch tomów luźno ze sobą powiązanych opowiadań (długich, ale jednak nie mikropowieści). Sprytny zabieg: dzięki temu w małych, łatwo przełykalnych kawałkach poznajemy świat – i to jaki świat! – jego geopolitykę, magię, bóstwa i inne siły nim rządzące. A także bohaterów, którym przyjdzie nam kibicować – i to jakich bohaterów! Choćby wspomniany Kenneth i reszta jego kompanii: to wojownicy z krwi i kości, charakterni, odmalowani tak żywo i barwnie, że Sienkiewicz by się nie powstydził. A Meekhan i inne kraje tego uniwersum są wymyślone z godnym podziwu rozmachem, solidnie i spójnie.

Do tego dochodzi cudownie zgryźliwy humor narratora i jego postaci. Świetnie jest to napisane, czyta się jednym tchem i chce się wiedzieć, co dalej. Drugi tom wydaje mi się nieznacznie słabszy, ale może to przez tęsknotę za Czerwonymi Szóstkami, które akurat mają w nim urlop.

Szczególnie w pamięć zapadło mi opowiadanie „Szkarłat na płaszczu”, świetne kompozycyjnie i każące Szóstkom i czytelnikowi zmierzyć się z niełatwymi wyborami moralnymi.

8/10 (soczyste).

Zacznę od czepiania się. Pytanie za sto punktów: jak wymówić tytuł? Czy podwójne e oddać w wymowie przez długie [iː], jak po angielsku, czy może przez [ɛː] jak po polsku? Czy zbitka ⟨kh⟩ wymawia się przydechowo, [kʰ], czy też może to [x], czyli polskie „ch” (w angielskiej ortografii transkrybowane czasem właśnie jako ⟨kh⟩)?

Idźmy dalej: pełne imię i nazwisko pierwszej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2005 Michael Blumlein, Kir Bułyczow, Pat Cadigan, Ted Chiang, John Crowley, Paul Di Filippo, Cory Doctorow, Greg Egan, Kathleen Ann Goonan, Elizabeth Hand, Lech Jęczmyk, Kelly Link, Paul McAuley, Suzy McKee Charnas, China Miéville, Paul Park, Konrad Walewski, Władimir Wasiliew
Ocena 6,1
Kroki w niezna... Michael Blumlein, K...

Na półkach: ,

SF bierze na warsztat przyszłość jako dyżurny temat. Jest pewnym paradoksem, że lektura tej antologii była dla mnie wyprawą w przeszłość. Konkretnie w nastoletniość, w czasy późnej podstawówki i wczesnego liceum, kiedy kupowałem (przy korzystnych układach zawartości kieszonkowego i dostępności w kioskach) „Nową Fantastykę” i „Fenixa”, a potem już tylko „NF”, i czytałem wszystko jak leci, i poznawałem nazwiska: Bradbury, Dick, Tiptree jr., Bułyczow…

Dotarło do mnie, że od tamtej pory właściwie nie czytałem fantastycznej krótkiej formy. Powieści, proszę bardzo, dużo i często. Ale opowiadania? Not so much. I tak to trwało, dopóki niefortunnym zbiegiem okoliczności wpadła mi w ręce cała kolekcja „Kroków w nieznane”, wszystkie tomy, i te PRL-owskie, i te z lat 2000. A o głównym czynniku sprawczym owego zbiegu okoliczności można już mówić tylko w czasie przeszłym.

Hello past, my old friend.

Na pierwszy ogień, trochę przypadkiem, poszedł tom z 2005, pierwszy po reaktywacji. I jest nieźle, choć bez wielkich odkryć.

Parę opowiadań zapamiętam na dłużej. Otwierające tom „Siedemdziesiąt dwie litery” Chianga, w ciekawy sposób eksplorujące motywy okołokabalistyczne; nostalgicznie amerykańskie, space-operowe opowiadanko Doctorowa, z którym to jest mój pierwszy kontakt i chcę więcej; klimatyczny cyberpunk u Auleya i Di Filippo; wreszcie przecudownie satyryczny tekst „Turysta” Paula Parka, o podróżach w czasie. Nie zawodzą też Rosjanie: u Bułyczowa Wielki Guslar jest dziwny i zabawny jak zawsze, a opowiadanie Wasiljewa o moskiewskim metrze jest ciepłe i na wskroś rosyjskie (frustruje mnie, że wojna i na jego odbiorze odcisnęła piętno).

Poza tym raz jest lepiej, raz gorzej. Taki urok antologii. Ale też miło pamiętać o tym, że nawet jeśli któreś opowiadanie okaże się niezbyt smacznym kąskiem – nie ma co rzucać całego tomu w kąt, bo może następne będzie perełką.

Na minus redakcja: niektóre zdania brzmiały mi koślawo, a i literówek i kiksów interpunkcyjnych wyłowiłem sporą przygarść.

7/10 (oscylujące).

SF bierze na warsztat przyszłość jako dyżurny temat. Jest pewnym paradoksem, że lektura tej antologii była dla mnie wyprawą w przeszłość. Konkretnie w nastoletniość, w czasy późnej podstawówki i wczesnego liceum, kiedy kupowałem (przy korzystnych układach zawartości kieszonkowego i dostępności w kioskach) „Nową Fantastykę” i „Fenixa”, a potem już tylko „NF”, i czytałem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

7/10 w mojej prywatnej skali znaczy mniej więcej „dobrze się czyta”, 8/10 – „wciąga jak bagno”, a 9/10 (dycha jest zarezerwowana dla książek życia) – „nie dość, że wciąga jak wyżej, to jeszcze autor wygrywa na czytelniku takie melodie, że aż dusza tańczy”. Język rosyjski ma na to piękne słowo „duszoszczipatielnyj”. I taka jest ta baśń.

Dziewiętnastowieczna Galicja Raka porośnięta jest lasami, zamieszkiwanymi przez stwory, których lepiej nie spotkać na swojej drodze: rozmaite licha, leszych, rodzanice i czarty; a także inne, starsze niż ludzka pamięć. Przede wszystkim zaś węże, na czele z dawno śpiącym Wężowym Królem. A dla galicyjskich chłopów, zwłaszcza dla młodego Kóby Szeli, ich istnienie jest równie oczywiste co kościół w niedzielę, wódka i własna ciężka dola. Skojarzenia leśmianowskie miałem od samego początku: nie zdziwiłbym się, gdyby duch Leśmiana siedział dusiołkiem Rakowi na ramieniu, podszeptywał słowa (bo język tej książki jest niesamowity, potoczysty i rozsnuty) i nucił piosenki ludowe, które od pierwszej strony cytuje autor. Tak.

To jeden z dwóch głównych składników magicznego eliksiru tej baśni. Drugim jest bolesny realizm chłopskiej (Szela powiedziałby: chamskiej) egzystencji, któremu na imię Okrucieństwo, a na drugie Niesprawiedliwość. Z sugestywnym pietyzmem pokazuje Rak relacje między chłopami a panami, barwnie i z dbałością o krwawe szczegóły rysuje sceny drastycznej, bezsensownej przemocy, rozbojów, gwałtów i morderstw. Bo to jest mroczna baśń. Nie dla każdego i nie na każdy nastrój.

I w drodze bohatera przez życie splatają się te światy, ten prawdziwy, który ma do zaoferowania wyłącznie krew, ból, pot i łzy, i ten wężowy, nieprawdziwy, a przecież jakby prawdziwszy – i nie wiadomo, gdzie się kończy jeden, a zaczyna drugi. I w centralnym momencie tej historii, rozdzielającym obie części książki i łączącym je ze sobą niby we wstęgę Möbiusa, zaczynamy zadawać sobie pytania: czy jakakolwiek sprawiedliwość jest w ogóle możliwa? Czy jeden człowiek może cokolwiek zmienić, nawet gdyby dostał do ręki możliwość kształtowania rzeczywistości po pańsku? Czy w ogóle możliwy jest inny porządek rzeczy, niż ten, w którym pan jest panem, a cham chamem? I jak to bywa w dobrej literaturze, nie ma łatwych odpowiedzi.

Przystępując do lektury, o rabacji galicyjskiej wiedziałem tyle co nic; jakieś szczątkowe strzępy wiadomości ze szkoły i niewyraźny powidok Szeli jako widma z „Wesela”. Z radością stwierdzam, że zupełnie to nie przeszkadzało w lekturze. Widać, że risercz został odrobiony porządnie, całość zresztą zaopatrzona jest w posłowie napisane przez historyka i stanowiące rys historyczny chłopskiego powstania. Za to cieszę się, że nie zajrzałem do żadnej recenzji – po lekturze przejrzałem kilka i wszędzie są spojlery.

Wisienką na torcie są odniesienia kulturowe, które autor puszcza do czytelnika: wyłapałem nawiązania od Tolkiena po Lovecrafta, od Reja po Mickiewicza, a przeoczyłem pewnie drugie tyle. Całość to niesamowity, jedyny w swoim rodzaju tygiel. Bardzo polecam.

7/10 w mojej prywatnej skali znaczy mniej więcej „dobrze się czyta”, 8/10 – „wciąga jak bagno”, a 9/10 (dycha jest zarezerwowana dla książek życia) – „nie dość, że wciąga jak wyżej, to jeszcze autor wygrywa na czytelniku takie melodie, że aż dusza tańczy”. Język rosyjski ma na to piękne słowo „duszoszczipatielnyj”. I taka jest ta baśń.

Dziewiętnastowieczna Galicja Raka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mówiłem przy poprzednich częściach cyklu haińskiego, że z tomu na tom jest coraz lepiej i że Le Guin jawi mi się jako arcymistrzyni fantastyki socjologicznej. No więc niniejszym skończyły mi się słowa. I skala. Bardzo rzadko daję książkom 10/10 — to są w zasadzie książki życia, takie, które odcisnęły na mnie niezatarte piętno — a „Wydziedziczeni” wskoczyli na tę półkę tak lekkim susem, że aż prawie niezauważenie. I jestem pewien, że pozostaną tam na bardzo długo.

To jest książka totalna. Jak wszystkie poprzednie części cyklu, jest o komunikacji w obliczu barier kulturowych. Ale też o systemach społecznych, o kapitalizmie i komunizmie, o anarchii i plutokracji; o religii i nauce; o dobrobycie i ograniczonych zasobach; o feminizmie i wolności; o samotności i byciu w centrum uwagi; o miłości i tęsknocie; o zobowiązaniach i zaufaniu. Czytając „Wydziedziczonych” zadawałem sobie fundamentalne pytania o to, jak urządzić świat, żeby był jak najlepszy, i co to w ogóle znaczy „najlepszy” — i nadal nie wiem. Ale ta książka pokazała mi mnóstwo nowych stron, z których nie wiem, i to jest dla mnie wielka wartość.

A to wszystko zamyka się w ledwie trzystu kilkudziesięciu stronach, pozbawionych prawie w ogóle fajerwerków formalnych, stylistycznych i językowych. Jest tu tylko — i aż — żywa, bystra narracja prowadzona na dwóch przeplatających się planach czasowych. Czyta się to jednym tchem i byłaby to lektura na jeden wieczór, gdyby nie liczne przerwy na stawianie sobie pytań zasadniczych i kontemplowanie świata powieści i jej bohaterów.

Może lepszy świat to taki, w którym więcej osób przeczyta „Wydziedziczonych” i się nad nimi zaduma.

Mówiłem przy poprzednich częściach cyklu haińskiego, że z tomu na tom jest coraz lepiej i że Le Guin jawi mi się jako arcymistrzyni fantastyki socjologicznej. No więc niniejszym skończyły mi się słowa. I skala. Bardzo rzadko daję książkom 10/10 — to są w zasadzie książki życia, takie, które odcisnęły na mnie niezatarte piętno — a „Wydziedziczeni” wskoczyli na tę półkę tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Im dalej w Harry’ego Pottera, tym mroczniej. To już nie jest ta na wskroś brytyjska bajka co w „Kamieniu filozoficznym”. Z tomu na tom Harry dorasta i nabiera doświadczenia (życiowego i magicznego), zagrożenie ze strony Sami-Wiecie-Kogo jest coraz bardziej namacalne, a na drugoplanowych Tych Złych zaczyna wyrastać Ministerstwo Magii. Upolitycznienie świata czarodziejów zaczyna mi coraz bardziej czytelniczo przeszkadzać, zwłaszcza że nie widać żadnego uzasadnienia dla wielu rządzących nim praw.

Przeszkadza to też Harry’emu, więc przynajmniej nie jestem sam. Pewnie doczytam do końca, ale bardziej siłą rozpędu niż z zaciekawienia.

Im dalej w Harry’ego Pottera, tym mroczniej. To już nie jest ta na wskroś brytyjska bajka co w „Kamieniu filozoficznym”. Z tomu na tom Harry dorasta i nabiera doświadczenia (życiowego i magicznego), zagrożenie ze strony Sami-Wiecie-Kogo jest coraz bardziej namacalne, a na drugoplanowych Tych Złych zaczyna wyrastać Ministerstwo Magii. Upolitycznienie świata czarodziejów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chciałem lubić tę książkę. Kryminał, którego akcja rozgrywa się w Prowansji? Tak, poproszę! Taki z porządnym trupem na kilku pierwszych stronach, wartką akcją, opisami urokliwych prowansalskich krajobrazów i francuskimi kawiarenkami.

I niby wszystko to tu jest, ale takie jakieś… drętwe. Autorka wprawdzie zadbała o nadanie postaciom indywidualnych rysów, ale brak im głębi i charakteru; wydarzenia opisane są w sposób mało porywający, tak że miałem wrażenie pustosłowia. W którymś momencie zaczęło mi przeszkadzać słowo „szybko”, używane obficie dla podkreślenia tempa, z jakim bohaterowie robią to czy owo – w stężeniu nawet po kilka razy na stronę budzi to niesmak. (Teraz policzyłem: to słowo pada w książce aż 102 razy!)

Wikipedia mówi, że po sukcesie tej powieści powstało dziewięć następnych z Antoine’em Verlakiem w roli głównej. Dziękuję, postoję.

Chciałem lubić tę książkę. Kryminał, którego akcja rozgrywa się w Prowansji? Tak, poproszę! Taki z porządnym trupem na kilku pierwszych stronach, wartką akcją, opisami urokliwych prowansalskich krajobrazów i francuskimi kawiarenkami.

I niby wszystko to tu jest, ale takie jakieś… drętwe. Autorka wprawdzie zadbała o nadanie postaciom indywidualnych rysów, ale brak im głębi i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Myślimy o Kingu jako o królu horroru, ale to nie wszystko. W „Jak pisać” King pokazał, że umie napisać autobiografię (tak, a nie jako poradnik dla początkujących pisarzy, odczytuję tę książkę), w „Mrocznej wieży” – że umie napisać fantasy, a w „Billym Summersie” – że umie kryminał. I to jaki kryminał!

Trochę staroświecki, trącący amerykańską powieścią drogi. Trochę psychologiczny: tytułowy Billy to płatny morderca, ale jego hierarchię wartości i motywy działania poznajemy na tyle wcześnie i są na tyle spójne, że chce się mu kibicować przez całą książkę. A do tego wszystkiego na wskroś Kingowski. Pyszności.

Myślimy o Kingu jako o królu horroru, ale to nie wszystko. W „Jak pisać” King pokazał, że umie napisać autobiografię (tak, a nie jako poradnik dla początkujących pisarzy, odczytuję tę książkę), w „Mrocznej wieży” – że umie napisać fantasy, a w „Billym Summersie” – że umie kryminał. I to jaki kryminał!

Trochę staroświecki, trącący amerykańską powieścią drogi. Trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak to u Childa: ta książka to właściwie gotowy scenariusz filmu akcji. Która jak zwykle galopuje aż wiatr wieje, szwarccharaktery jak zwykle są obmierźli, a Jack Reacher jak zwykle zbawia świat (albo przynajmniej jego mały kawałek) bez mrugnięcia okiem. Po przeczytaniu szybko wylatuje z głowy i to nic nie szkodzi.

Jak to u Childa: ta książka to właściwie gotowy scenariusz filmu akcji. Która jak zwykle galopuje aż wiatr wieje, szwarccharaktery jak zwykle są obmierźli, a Jack Reacher jak zwykle zbawia świat (albo przynajmniej jego mały kawałek) bez mrugnięcia okiem. Po przeczytaniu szybko wylatuje z głowy i to nic nie szkodzi.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Może i to ma sens, żeby nie spisywać wrażeń z lektury na bieżąco? Po kilku miesiącach one nie są wprawdzie tak żywe i wyraziste, ale za to lepiej widać, co zaciera się w pamięci, a co zostaje na dłużej.

Z „Miniaturzystki” został ze mną świetnie odmalowany obraz położenia żyjącej w XVII wieku młodej kobiety, świeżo wżenionej w amsterdamską bogatą rodzinę kupiecką: jej relacje z mężem, z innymi osobami zamieszkującymi nowy dom, z nowo poznawanymi znajomymi; proces kształtowania się i przeobrażania tych relacji i wchodzenia bohaterki w wielkomiejską socjetę; wreszcie odkrywanie granic możliwości własnego działania i kierowania swoim życiem. Zostało też ze mną wrażenie Amsterdamu jako miasta chłodnego i nieprzyjaznego.

Sama fabuła nieszczególnie mnie porwała; wątek tytułowej miniaturzystki wydał mi się nieco na siłę doklejony do akcji, a nie wpleciony w nią organicznie. Ale też nie to wydaje mi się w tej książce najważniejsze. Jako powieść obyczajową o społeczeństwie czytało mi się to dobrze. Trochę przypomina mi „Targowisko próżności”, choć brak tu takiej jak u Thackeraya potoczystości i rozmachu.

7/10 (krzepkie).

Może i to ma sens, żeby nie spisywać wrażeń z lektury na bieżąco? Po kilku miesiącach one nie są wprawdzie tak żywe i wyraziste, ale za to lepiej widać, co zaciera się w pamięci, a co zostaje na dłużej.

Z „Miniaturzystki” został ze mną świetnie odmalowany obraz położenia żyjącej w XVII wieku młodej kobiety, świeżo wżenionej w amsterdamską bogatą rodzinę kupiecką: jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zachwyt i wątpliwości towarzyszyły mi przy tej lekturze. Głównie zachwyt: językiem, jakim to jest napisane; klimatem tej historii (akcja prawie całej powieści rozgrywa się w jednym budynku — hotelu, w którym uwięziony jest główny bohater, hrabia Aleksander Iljicz Rostow — i jego oczami przez okna hotelu i przez wydarzenia w nim się rozgrywające patrzymy, jak się zmienia miasto, kraj, świat); wreszcie zachwyt postaciami, zwłaszcza zaś samym hrabią Rostowem i uosabianym przezeń etosem dżentelmena czy raczej rosyjskiego arystokraty.

I właśnie tu miałem wątpliwości. Nie co do obrazu rewolucji październikowej, wczesnych lat Kraju Rad i wielkiej czystki: nie, ta groza jest tu obecna w tle i jakkolwiek krew nie leje się gęsto, to echa represji słyszymy w wypowiedziach rozmówców Rostowa i natykamy się na osoby, które partia wywozi gdzieś na wieś i już nie wracają. Miałem wątpliwości co do etosu. Czy tacy arystokraci mogli w ogóle istnieć? Czy nieskazitelne maniery, poczucie honoru i kompas moralny Rostowa jakkolwiek współgrają z samą jego przynależnością do wyższych sfer? Czy możliwe, by olbrzymie nierówności społeczne schyłkowej carskiej Rosji w ogóle nie odcisnęły na nim piętna?

Myślę sobie, że czytając książki o obcych nam czasach czy warstwach społecznych mamy tendencję do generalizacji. „Aha, więc tak wtedy wyglądał świat i zachowywali się ludzie!”, choć przecież autor pokazuje nam ledwo wycinek świata, a bohaterowie niekoniecznie są reprezentatywni dla ogółu. Czy obowiązkiem autora jest reprezentatywność w imię wierności historycznej? Nie wydaje mi się. To raczej moją powinnością jako czytelnika, myślę, jest wyzbycie się założeń. Tak, żeby nie postrzegać hrabiego Rostowa jako modelowego arystokraty, tylko jako hrabiego Rostowa. Wspaniałą postać ze wspaniałą historią.

Zachwyt i wątpliwości towarzyszyły mi przy tej lekturze. Głównie zachwyt: językiem, jakim to jest napisane; klimatem tej historii (akcja prawie całej powieści rozgrywa się w jednym budynku — hotelu, w którym uwięziony jest główny bohater, hrabia Aleksander Iljicz Rostow — i jego oczami przez okna hotelu i przez wydarzenia w nim się rozgrywające patrzymy, jak się zmienia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Problemem bodaj wszystkich Yalomowskich powieści jest język dialogów. I nie mam na myśli sposobu myślenia (nie dziwota, że Yalom mistrzowsko (re)konstruuje psychikę swoich bohaterów), tylko sam dobór słów. Ten zaś jest zbliżony u bodaj wszystkich postaci – mniej więcej taki, jakim mówi narrator w „Kacie miłości” albo „Istotach ulotnych”. Czasem przeszkadza to mniej, czasem bardziej, jak w „Problemie Spinozy” właśnie.

Może dlatego tu bardziej zgrzyta, że autor miał tym razem ciekawy pomysł na konstrukcję fabuły. Wyjaśnia to zresztą w przedmowie: książka wzięła się z próby odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że księgozbiór muzeum Spinozy w Rijnsburgu przetrwał II wojnę światową prawie nienaruszony mimo najazdu hitlerowców. Mamy więc dwa plany czasowe – jeden współczesny filozofowi i drugi, okołowojenny – i na przestrzeni trzystu lat i skrajnie różnych sposobów widzenia świata to podobieństwo stylów robi się bardzo dysonansowe.

Mimo wszystko warto, zwłaszcza jeśli lubi się Yaloma. Chociażby po to, żeby się dowiedzieć, kto to zacz Spinoza, potęga myśli co za.

Problemem bodaj wszystkich Yalomowskich powieści jest język dialogów. I nie mam na myśli sposobu myślenia (nie dziwota, że Yalom mistrzowsko (re)konstruuje psychikę swoich bohaterów), tylko sam dobór słów. Ten zaś jest zbliżony u bodaj wszystkich postaci – mniej więcej taki, jakim mówi narrator w „Kacie miłości” albo „Istotach ulotnych”. Czasem przeszkadza to mniej, czasem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo fajne, soczyste fantasy. Gdzieś czytałem, że określana jest ta książka (i cała trylogia, której trzeciego tomu jeszcze nie ma) mianem „Harry’ego Pottera dla dorosłych” – to trafne porównanie ze względu na pewne podobieństwa fabularne, ale myślę, że znajdą tu coś dla siebie nawet ci, których książki Rowling nie porywają. Magia w tym świecie – jak i sam świat – jest porządna, mroczna, niszczycielska, zabójcza. A książka jest napisana tak, że chce się wiedzieć, co dalej. I – mimo objętości – kończy się za szybko. Chcę następne tomy.

Bardzo fajne, soczyste fantasy. Gdzieś czytałem, że określana jest ta książka (i cała trylogia, której trzeciego tomu jeszcze nie ma) mianem „Harry’ego Pottera dla dorosłych” – to trafne porównanie ze względu na pewne podobieństwa fabularne, ale myślę, że znajdą tu coś dla siebie nawet ci, których książki Rowling nie porywają. Magia w tym świecie – jak i sam świat – jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli Zajdel był mistrzem fantastyki socjologicznej, to powiedzieć o Le Guin „arcymistrzyni” byłoby jeszcze za mało. Im dalej zagłębiam się w „Ekumenę”, tym pod większym jestem wrażeniem. Ten tom bierze na warsztat płeć — to skomplikowane zjawisko biologiczno-kulturowo-społeczne — i daje bardzo wiarygodny portret społeczeństwa ambipłciowego, w którym męskość albo żeńskość nie jest przypisana do osoby raz na zawsze, tylko zmienia się z cyklu na cykl. Świetnie to się czyta.

Harold Bloom pisał, że Le Guin bardziej nawet niż Tolkien wyniosła fantasy do rangi literatury wysokiej. Nie mam najmniejszej wątpliwości, dlaczego.

Jeśli Zajdel był mistrzem fantastyki socjologicznej, to powiedzieć o Le Guin „arcymistrzyni” byłoby jeszcze za mało. Im dalej zagłębiam się w „Ekumenę”, tym pod większym jestem wrażeniem. Ten tom bierze na warsztat płeć — to skomplikowane zjawisko biologiczno-kulturowo-społeczne — i daje bardzo wiarygodny portret społeczeństwa ambipłciowego, w którym męskość albo żeńskość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anglicy mają powiedzenie „what you get is what you pay for”: dostajesz to, za co płacisz. Przeczytałem to, bo wyskoczyło na mnie z oferty darmowych książek na Apple Books, i w trakcie lektury to porzekadło kołatało mi się po głowie.

Nawet wciąga, ale mam duże zastrzeżenia co do języka. Momentami miałem wrażenie, że tłumacz pomagał sobie Google Translate’em i nie wszystkie niedoróbki tłumaczenia maszynowego wygładził. Całkiem często pomieszane są zaimki i rodzaje gramatyczne — mówienie o kobiecych postaciach per „zrobił” — i nie, nie jest to świadomy zabieg.

Anglicy mają powiedzenie „what you get is what you pay for”: dostajesz to, za co płacisz. Przeczytałem to, bo wyskoczyło na mnie z oferty darmowych książek na Apple Books, i w trakcie lektury to porzekadło kołatało mi się po głowie.

Nawet wciąga, ale mam duże zastrzeżenia co do języka. Momentami miałem wrażenie, że tłumacz pomagał sobie Google Translate’em i nie wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sympatyczne. Niezbyt głębokie, za to ciepłe i wzruszające. Rozgrzewająca książka w sam raz na chłodne jesienne popołudnie, do czytania pod kocem, z kubkiem herbaty.

Dla mnie dodatkowym źródłem radości było, że książka jest też o miłości do matematyki. Jeśli jednak zostaliście straumatyzowani w szkole, to może być trigger warning.

Sympatyczne. Niezbyt głębokie, za to ciepłe i wzruszające. Rozgrzewająca książka w sam raz na chłodne jesienne popołudnie, do czytania pod kocem, z kubkiem herbaty.

Dla mnie dodatkowym źródłem radości było, że książka jest też o miłości do matematyki. Jeśli jednak zostaliście straumatyzowani w szkole, to może być trigger warning.

Pokaż mimo to