Gra w powieszonego Wojciech Staszewski 7,2
ocenił(a) na 33 lata temu Książka najpierw mnie zaciekawiła, a potem zgrzytnęła i rozczarowała. Choć nie doczytałem jej nawet do połowy i nie oceniam dobrze, przez ten zaskakujący dysonans trochę się rozpisałem. Za co z góry przepraszam potencjalne ofiary mojej opiniotwórczości. Nie czytajcie dalej!
Zaczyna się jako historia alternatywna. W czasie II Wojny Światowej w Warszawie nie wybucha to drugie powstanie (po pierwszym – w Getcie w 1943 roku). Armia Czerwona zajmuje ją we wrześniu 1944 roku. Ówczesnym młodym konspiratorom przypina się łatkę "spietranego pokolenia", nie darowując, że "nie pogonili Niemców" i "nie powitali Sowietów jak Prawowici Włodarze". No bo wtedy – oczywiście: "Wszystko byłoby inaczej!"
Zbiorową wyobraźnią społeczeństwa, ponownie zniewolonego i upodlonego przez komunizm, owładną dokładnie te hasła, którymi w naszej realnej (znacznie bardziej absurdalnej!) rzeczywistości szermował nietrzeźwiejący alkoholik idiota. Przysłany z Londynu aby powstrzymać (!) Warszawę przed obłędem powstania, a – zamiast tego – krzykiem i podstępem wymuszający rozkaz o jego rozpoczęciu na nieszczęsnym instruktorze jeździeckim, którego chichot historii uczynił (malowanym) dowódcą Armii Krajowej.
W tym widzę najciekawszy i najmocniejszy punkt kreacji Staszewskiego, pomysłowo – niejako "od drugiej strony" – ośmieszającego deliryczne pseudouzasadnienia Powstania (mimo najdobitniejszej falsyfikacji przez samą rzeczywistość – słyszalne przecież do dziś...).
Brak Powstania w 1944 roku prowadzi do "alternatywnego" powojennego Peerelu, który w zasadzie... niczym naprawdę istotnym nie różni się od tego realnego. Zmieniają się tylko detale i szczegóły scenografii. Przez to zaistniałe czy niezaistniałe Powstanie '44 jawi się jako zdarzenie doskonale... nieistotne w naszej historii!
W pierwszym odruchu można się na takie podejście obruszyć. Jak – niezależnie od indywidualnych ocen Powstania – morze ruin zasłane 120-180 tysiącami trupów mieszkańców i popiołem po bezcennym dziedzictwie kulturowym, mogłoby być nieistotne? Ale jest taki nurt historii alternatywnych, uprawiający swego rodzaju "determinizm historyczny", gdzie radykalne zmiany w ważnych punktach historii ostatecznie kończą się jej powrotem w utarte koleiny.
Po zastanowieniu – właściwie dlaczego nie? Polska tak czy owak nieubłaganie przechodziła jako łup wojenny Hitlera do Stalina. Żadne deliryczne rojenia o "suwerennym włodarzowaniu" nie mogły tego zmienić o włos. Gwałcących, rabujących i mordujących ludzi radzieckich w niemieckich mundurach brygady Kamińskiego zastępują gwałcący, rabujący i mordujący (może nie aż_tak masowo) ludzie radzieccy w sowieckich mundurach 1 Frontu Białoruskiego. Kogo nie zabrało Powstanie ani "wyzwolenie", w końcu zabiera wódka, frustracja i beznadzieja.
U Staszewskiego po wojnie Powstanie (tyle, że to... wcześniejsze o rok) też jest obiektem zarówno kultu, jak i zaciętej krytyki, oraz punktem odniesienia w ocenach wojennych postaw. Nawet Pałac Kultury – jako swego rodzaju stempel Stalina: "To moje!" – też stoi w Warszawie. Tylko dalej na północ od tego realnego.
Pomysł jest frapujący. Problem w tym, że... rozwija się, wypala i traci znaczenie już po kilkunastu, góra kilkudziesięciu stronach książki. Jest tego akurat tyle, by wystarczyło na opowiadanie w miesięczniku poświęconym fantastyce.
A Staszewski chciał napisać obszerną powieść obyczajową, rozgrywającą się w gomułkowskim Peerelu lat 50. i 60. O ludziach, którym przetrąciły kręgosłupy, przygięły do ziemi i upodliły pospołu: wojna, ubecja oraz bieda, beznadzieja i brak perspektyw szarej, komunistycznej "małej stabilizacji".
Pisać o czym się żywnie podoba – to święte prawo autora. Ale ja mam z tym problem. A nawet dwa problemy:
Pierwszy jest taki, że "alternatywny" PRL Staszewskiego przestaje być w ogóle alternatywny. Robi się taki sam, najwyżej z minimalnie (zbyt minimalnie – o czym za chwilę) zmienionymi dekoracjami. Cóż z tego, że jego bohaterowie przespacerują się ulicą Wielką, a Pałac Kultury jest na Muranowie?
Przez to początkowy, krótki zarys alternatywnej historii wojny i długa powojenna część obyczajowa stają się całkowicie rozłączne i do niczego sobie nawzajem niepotrzebne.
To kłopot, bo książki zazwyczaj pisze się dla kogoś. Tymczasem czytelnicy fantastycznych historii alternatywnych i czytelnicy naturalistycznych powieści obyczajowych również stanowią – obawiam się – zbiory rozłączne, mające bardzo niewiele wspólnych elementów. Ja takim na pewno nie jestem. Więc dla kogo ta książka?
Z pewnością kompletnie niezamierzoną "alternatywnością" tej powojennej części było dla mnie rzucone mimochodem twierdzenie: "Warszawa to gruncie rzeczy bardzo płaskie miasto." Że co?!
Choć bez Powstania ‘44 nie miałaby (aż tak dużych) kopców – kurhanów grobowych zburzonego świata – Warszawa wciąż pozostałaby miastem charakterystycznie DWUPOZIOMOWYM, przedzielonym – przez całą długość – wyraźną pradolinową skarpą. Tego akurat wybuch/niewybuch Powstania nijak by nie zmienił.
Zmieniłby za to akurat coś istotnego z tym się wiążącego, czego Staszewski (tak jak i topografii Warszawy) kompletnie nie zauważył. A nawet nie rozglądając się po mieście, przecież chyba czytał choćby Prusa czy Grzesiuka? Do wojny to był podział nie tylko topograficzny, ale i cywilizacyjny. Sąsiadujące ze sobą "dolne" i "górne" dzielnice jaskrawo różniły się statusem i zamożnością. Lumpenproletariacko-przemysłowe Powiśle, zrównane z ziemią w wyniku Powstania, po wojnie całkowicie zmieniło charakter na parkowo-mieszkaniowy, paradoksalnie stając się w końcu pożądaną i drogą lokalizacją. Bez Powstania byłoby radykalnie inaczej. Staszewski jednak tego nie dostrzega, zbyt zaabsorbowany społeczno-ekonomicznym antagonizmem na osi Wola-Żoliborz. Bliższa koszula ciału?
Bo – gryzącą ironią – jednym z naprawdę nielicznych miejsc w lewobrzeżnej Warszawie w pobliżu Wisły, gdzie da się (przy pewnym wysiłku...) nie zauważyć jej dwupoziomowości, są okolice Placu Wilsona. Odchodząca od niego ulica Krasińskiego to jedna z naprawdę nielicznych prowadzących do Wisły pozornie płasko, bez łatwo dostrzegalnej stromizny. No i akurat właśnie w tej okolicy koncentruje się życie bohaterów Staszewskiego. I – jak się domyślam – sam mieszka(ł)?
Drugi wielki problem z naturalistyczną, obyczajową częścią powieści, to język. Bohaterowie gomułkowskiego peerelu przełomu lat 50. i 60. XX wieku gadają całkowicie współczesnym językiem obecnych lat 20. XXI wieku. Choć tzw. "literacki" nie zmienił się od tego czasu aż tak bardzo, to młodzieżowo-potoczne slangi i wulgaryzmy, w których lubują się te postacie – już diametralnie.
Autor po pięćdziesiątce nie może nie zdawać sobie z tego sprawy. Więc albo inaczej pisać nie potrafi, albo celuje wyłącznie w młode pokolenie czytelnicze*, nieświadome tego anachronizmu? Tak czy owak, dla czytelników bliskich mu wiekiem, to dysonans drażniący, jak zgrzyt metalu po szkle. I przejaw literackiej tandety, uniemożliwiający wczucie się i "zanurzenie" w powieści.
Powieści opartej na baaardzo dziiiiwnych pomysłach. Jak rozdział stanowiący – ni mniej, ni więcej – treść piosenki Grzesiuka, sprowadzającej się do... pijackiego zbiorowego gwałtu na nietrzeźwej nieletniej. Stop! W fantastyce (jak np. u Taylora) bawią mnie nawiązania do Star Treka (na swój sposób urokliwej bajeczki, którą poznałem w dorosłym wieku). Ale dziękuję za TAKIE nawiązania do "warsiaskiego folkloru" (katowano mnie nim od dzieciństwa). Budzą tylko odruch wymiotny.
Nuda przeplatana obrzydliwością i flashbackami z (aż nazbyt dobrze pamiętanej) beznadziejnej szarzyzny uciążliwego, kolejkowego życia w Peerelu, to niezupełnie to, czego oczekiwałem po tej książce. Dlatego zakończyłem jej czytanie około 150 strony (z 390). Jeśli przez to ominęły mnie jakieś późniejsze rewelacje – trudno.
-------------
* Czyżby docelowa grupa czytelnicza to młodzi miłośnicy historii alternatywnej i Orkiestry z Chmielnej? Jeśli tak, to mam pewne obawy co do jej liczebności. Ale co ja tam wiem...