-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński27
Biblioteczka
2024-04-28
2024-04-14
2024-03-30
2024-03-22
2024-03-10
2024-02-13
2024-02-05
2024-02-03
2024-02-01
2024-01-24
2024-01-08
2024-01-04
To taki Mikołajek, tylko że dla dorosłych. Mamy przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, Paryż, dziecko w centrum uwagi. Mamy też mocno zbzikowaną rodzinkę oraz pogrążone w jakimś dziwnym amoku francuskie społeczeństwo, zaskakująco pełne odmieńców seksualnych. Ale przede wszystkim jednak, mamy autora tego przedziwnego dzieła, Raymonda Queneau. To wszystko wynik jego niejednoznacznego charakteru i wyskakującego poza wszelkie konwenanse stylu. Przeczytałem tą krótką powieść właśnie z jego powodu, chcąc zaznajomić się z twórczością kogoś ze słynnej grupy OuLiPo. Wiem wszakże, że pochodzi ona sprzed działalności grupy, co, nie ukrywam, przysporzyło mi pewnych problemów podczas jej interpretacji. Czysta się ją szybko , ale potem trudno jednoznacznie orzec, o czym właściwie była. Mała Zazi przyjeżdża do miasta, w odwiedziny do wujka i cioci. Poznaje grupę znajomych wuja, ale też całkiem obcych postaci, pokroju enigmatycznego policjanta i wiecznie zakochanej wdowy. W pewnym momencie dziewczynka orientuje się, że wujek Gabriel nocami przebiera się za kobietę i tańczy w klubie dla homoseksualistów, następnie bohaterka z chęcią przyjmuje zaproszenie na jego występ. Kulminację opowieści stanowi policyjny szturm na miejsce pracy Gabriela, zwieńczony walką i ucieczką zgrai bohaterów. Wszystko to opowiedziane głównie w formie absurdalnych dialogów, z których w znakomitej większości niewiele wynika. Dają one duże pole do popisu głównej bohaterce, która do dorosłych zwraca się bardzo niegrzecznie i buntowniczo, wyraźnie wytrącając ich z równowagi. Czy da się to wszystko poskładać w całość? Wcale nie pomaga posłowie polskiej tłumaczki, która oryginalność powieści przywiązuje do używanego w niej, mieszczańskiego i unikalnego języka. Świetnie, tyle że ja książkę przeczytałem po polsku, więc zapewne większości lingwistycznych zabaw czy nawiązań i tak nie wyłapałem. Przynajmniej ten brak interpretacyjnych wskazówek zmusił mnie do samodzielnej refleksji. Najpierw przyznałem sam przed sobą, że kawałki sensu jednak gdzieś w tym tkwią. Szczególnie sugestywne wydają się nieliczne, gromkie i intelektualne przemowy Gabriela do turystów – lecz być może i one są tylko żartobliwą farsą językową? Mimo wszystko, ta książka stanowi coś więcej niż ekstrawagancką zabawę formą. Jest to opowieść o problemach komunikacyjnych, ukazująca wymuszanie na zakompleksionym i zakłamanym społeczeństwie prawdziwej szczerości. Katalizatorem przemiany jest oczywiście Zazi, za sprawą której przełamana zostaje powłoka konwenansu, wstydu, anachronizmu. Powstały świat jest wreszcie wolny, choć jego bohaterowie nie bardzo zdają sobie z tego sprawę. Opowieść przekonuje czytelnika, że to otwartość i zgodność z samym sobą powinny być w życiu najbardziej pożądane. A że wiąże się to chociażby z częstym przyjmowaniem niepochlebnych komentarzy? Impertynenckim przerywaniem wygodnego ,,lania wody’’ podczas zwyczajnych rozmów? Tym lepiej, ponieważ urozmaicają one naszą szarą codzienność, wyrywają z narzuconych społecznych wzorców w postaci na przykład konsumpcjonizmu. Ponieważ wciąż otacza nas istny teatr groteski, dużym sukcesem autora wydaje mi się wyraźne wyznaczenie bohatera negatywnego,. Mam na myśli Truskajona, czy jakkolwiek brzmi jego prawdziwe imię. Toż to uosobienie kłamstwa – pojawia się przy kilku okazjach, zawsze pod inną tożsamością, zawsze z niecnymi, skrzętnie ukrywanymi zamiarami. Przewodzi też wrogim siłom podczas tej ostatecznej walki między przewodzącą ekipą kolorowej wolności a żołnierzami mrocznego porządku. Wszystkie te nauki pozostają wyjątkowo spójne z ówczesnymi trendami w sztuce nowoczesnej, chociaż być może nawet wyprzedzają tą główną falę europejskiej kontrkultury. Dlatego, im dłużej się nad tą śmieszną książeczką zastanawiam, tym lepsze mam o niej mniemanie. Nie jest to co prawda poziom genialnej gombrowiczowskiej przemyśliwości w cudacznym opakowaniu, lecz i tak daje wyraz sporym umiejętnościom autora. Nie omieszkam przekonać się jeszcze kiedyś, czy inne jego dzieła są w równej mierze niejednoznaczne, ponieważ skwitowanie go postmodernistycznym modelowaniem formy może być jednak szufladką niewystarczającą. Tym lepiej dla niego.
To taki Mikołajek, tylko że dla dorosłych. Mamy przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, Paryż, dziecko w centrum uwagi. Mamy też mocno zbzikowaną rodzinkę oraz pogrążone w jakimś dziwnym amoku francuskie społeczeństwo, zaskakująco pełne odmieńców seksualnych. Ale przede wszystkim jednak, mamy autora tego przedziwnego dzieła, Raymonda Queneau. To wszystko wynik jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-31
2023-12-18
2023-12-16
2023-12-06
Przede wszystkim, proszę mi wyjaśnić, jakim cudem ta niezwykle istotna historycznie książka, wykładająca początki egzystencjalizmu, nie jest dostępna współczesnemu czytelnikowi. Ostatnie polskie wydanie pojawiło się dwadzieścia lat temu, a teraz na allegro osiąga absurdalne ceny. Mało tego, polskich przekładów nie ma nawet w bibliotekach – we Wrocławiu mamy ponad trzydzieści filii, wśród których trzy posiadają ją w swoim katalogu, a w jednej została wypożyczona pół roku temu i słuch po niej zaginął.
Przynajmniej wydanie po angielsku da się jakoś normalnie zdobyć, co też uczyniłem. Główny bohater książki, Antoine Roquentin, nie używa na szczęście nadmiernie wysublimowanego języka, jak przystało na surowego egzystencjalistę. Chodzi po tym swoim ,,błotnistym mieście” i rozmyśla, jakie dramatyczne konsekwencje ma egzystencja każdego z nas. Przede wszystkim chodzi mu oczywiście o to, że w szerszym kontekście pozbawiona ona jest jakiegokolwiek znaczenia. Jednym z angielskich słówek, których nauczyłem się poprzez rozterki francuskiego pisarza jest ,,superfluous’’, to znaczy ,,zbyteczny’’. Według protagonisty wszystko takie jest – nie tylko obdarzeni darem refleksji ludzie, ale także drzewa, zwierzęta, budynki, morze… Z tym przekonaniem wiąże się też tytułowe poczucie mdłości, które uaktywnia się u niego, kiedy bezpośrednio uzmysławia sobie obfitość świata, której nie jest w stanie jakoś wewnętrznie sobie poskładać. Ale nie chciałbym zanurzać się głęboko w zawartą tutaj myśl filozoficzną, ponieważ można poczytać o niej wiele mądrych analiz autorstwa ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie. Wolałbym skupić się na tym, jak to wszystko się czyta. A wbrew moim wczesnym obawom, nie czyta się aż tak źle. Co prawda akcji jest tutaj niewiele, ale jednak zdawkowe interakcje społeczno-środowiskowe, w które powolnie wikła się główny bohater, spełniają swoje zadanie, to znaczy zmuszają nas do szczerych, poważnych przemyśleń. Bohater odwiedza na przykład muzeum, gdzie oddaje się refleksji na temat sławy, śmierci, wielkich dokonań ludzkości. Idzie do kawiarni, przemierza molo, obserwuje i na swój sposób podziwia te ,,normalne’’ ludzkie zachowania, które pozwalają każdemu z nas normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Wreszcie rozmawia z dwoma istotnymi bohaterami drugoplanowymi: Samoukiem oraz swoją dawną kochanką Anny. Ten pierwszy to młody idealista, wskazujący pewien kierunek, który podobni, pogrążeni w refleksji osobnicy, mogą obrać – szeroko pojęty humanizm (tutaj związany także z socjalizmem). Te ładne przekonania zostają oczywiście przez bohatera cynicznie wyśmiane, choć zdaje się, że gdzieś głęboko zazdrości on młodzieńcowi pierwiastka naiwności. Z kolei interakcja z kobietą uświadamia Roquentina o istnieniu tzw. wyjątkowych momentów – chwil w życiu, kiedy emocje sięgają zenitu, pokroju pogrzebów, miłosnych przyjemności, wielkich personalnych sukcesów. A raczej o ich nieistnieniu, ponieważ Anny po chwili sama przyznaje, że od niedawna zwątpiła w ich siłę. Jeśli dobrze rozumiem, w tym przypadku chodzi o niewystarczające połączenie międzyludzkie, stawiają w wątpliwość rzeczywiste oddziaływanie tych istotnych życiowych chwil. Kiedy my przeżywamy jakieś emocjonalne uniesienie, ktoś inny może nas obserwować i nie czuć kompletnie nic – czy więc faktycznie jest się w ogóle czym ekscytować? Nie wiem, czy jestem zwolennikiem tego toku rozumowania, ale clue opowieści wydaje się jasne. Główny bohater ostatecznie nigdzie nie znajduje ukojenia, wciąż pozostaje samotny, niespełniony, przytłoczony, pusty w środku. Nawet w samobójstwie nie upatruje rozwiązania, ponieważ byłoby to równie bezsensowne, co życie. Dlatego zdziwiło mnie, że książka poniekąd kończy się… happy endem. Może i niezbyt naturalnym, nieco wymuszonym i lekko naszkicowanym, ale najwyraźniej i nasz alegoryczny smutas odnalazł gdzieś pod koniec swoje przeznaczenie.
Tym, co uświadomiło mi posłowie (swoją drogą o wiele bardziej krytyczne pod adresem książki, niż to bywa w polskich wydaniach) jest fakt, że… nikt z nas nie może być Roquentinem. Nie da się nim być, jeśli chcemy w miarę normalnie żyć. Jest to totalna fikcja literacka, przedstawiająca pewne problemy w przerysowany sposób. Nie jest to oczywiście zarzut, ponieważ tym samym spełnia swoje sztandarowe zadanie wypromowania, przedstawienia pewnych filozoficznych założeń i obaw. Ale tylko ktoś naiwny, tym razem w odwrotny sposób do Samouka, byłby w stanie uwierzyć, że świat rzeczywiście przedstawia się tak, jak wyobraża to sobie Roquentin. Czy naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć w wizję wszechświata, w której drzewo w parku żyje i istnieje tylko dlatego, że nie może samo siebie uśmiercić? Bohaterowi bliżej do osoby z poważnymi zaburzeniami psychicznymi, ale ja wolę traktować jego przygody jako symboliczną przestrogę. Przestrogę przed nadmiernym myśleniem, w które popaść może wyłącznie człowiek zgorzkniały, pogrążony w sobie i skazany na samotność. Dlatego zamiast jego umysłowego kotłowania:
,,Nie myśleć... Nie chcę myśleć... Myślę, że nie chcę myśleć. Nie powinienem myśleć, że nie chcę myśleć. Bo to także jest myślą." Czy nigdy nie będzie temu końca? Moja myśl to ja: oto dlaczego nie mogę się zatrzymać. Istnieję, ponieważ myślę... i nie mogę powstrzymać się od myślenia. W tej samej chwili - to obrzydliwe - jeśli istnieję, to tylko dlatego że brzydzę się istnieniem. To ja, to ja sam wyciągam się z nicości, do której pragnę podążyć: nienawiść, niesmak istnienia, to są także sposoby, abym istniał, abym zagłębił się w istnieniu.”
O wiele bardziej podoba mi się ,,pozytywistyczne’’ podejście do egzystencjalizmu autorstwa Camus’a:
,,Z absurdu wyprowadzam więc trzy konsekwencje, to znaczy mój bunt, moją wolność i moją pasję. Samą świadomością przekształcam w regułę życia to, co było zaproszeniem do śmierci – i odrzucam samobójstwo.”
Niemniej nie przekreślam problemów, na które zwraca uwagę Sartre w swojej powieści. Na pewno jako dzieło literackie niezwykle skutecznie przemawia do czytelnika, a jej prowokacyjny sznyt może nas jeszcze bardziej zachęcić do w pełni świadomego odbierania codzienności.
Przede wszystkim, proszę mi wyjaśnić, jakim cudem ta niezwykle istotna historycznie książka, wykładająca początki egzystencjalizmu, nie jest dostępna współczesnemu czytelnikowi. Ostatnie polskie wydanie pojawiło się dwadzieścia lat temu, a teraz na allegro osiąga absurdalne ceny. Mało tego, polskich przekładów nie ma nawet w bibliotekach – we Wrocławiu mamy ponad...
więcej Pokaż mimo to