-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus7
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
-
ArtykułyPyrkon przygotował ogrom atrakcji dla fanów literatury! Co dzieje się w Strefie Literackiej?LubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-03-22
2024-02-13
2024-02-05
2024-02-03
2024-01-24
2024-01-08
2023-12-16
2023-10-06
2023-09-29
Księżycowa dolina to powieść Jacka Londona, autora wielu klasyków literatury przygodowej, ale ona sama nie jest dzisiaj zbyt popularna. A szczególnie nie w Polsce, w której Stany przełomu XIX i XX wieku kojarzą się raczej z ekscytującymi westernami, nie wydumaną problematyką społeczną. Poznajemy tu perypetie Saxon i Billa, dwójki młodych mieszkańców Oakland, którzy zakochują się w sobie i prędko biorą ślub. Jednak ich miłosną sielankę raz po raz uszczerbiają kłopoty finansowe, mające swe źródło w kiepskim traktowaniu miejskiej klasy robotniczej. Bill bierze udział w strajku, jest aresztowany, Saxon zdrowiem odpłaca za ogromny stres. Dwójka coraz bardziej zniechęca się do okolicy i pewnego dnia podejmuje wspólną decyzję - pora przeprowadzić się na wieś. Niczym starodawni pionierzy, poszukują dla siebie urokliwego kawałka ziemi, na którym w spokoju można się osiedlić. W trakcie tej dość spontanicznej podróży spotykają wiele szlachetnych osób. Z ich pomocą być może uda się odnaleźć ich upragnioną, tytułową ,,księżycową dolinę’’...
Brzmi to wszystko bardzo ładnie, szkoda tylko, że jest dokładnie takie, jak należałoby się tego spodziewać. Oto wyjątkowo prosta opowieść, która ewentualną przyjemność z obcowania z uroczą historią o pokonywaniu przeciwności losu uniemożliwia jej potężną naiwnością. Zamysł książki staje się nieco bardziej jasny po zapoznaniu się z kontekstem powstania. Była jedną z ostatnich dzieł Londona, który napisał ją po własnej wyprowadzce na wieś. Jak rozumiem, miała stanowić swego rodzaju manifest skierowany do biedniejszych klas społecznych kiszących się w miastach, zachęcający do powrotu na łono natury. I chociaż zachowuje pozory racjonalności, chociażby często wspominając dokładna zawartość portfela bohaterów, w gruncie rzeczy wygłasza teorie całkiem niestworzone. Nasi bohaterowie to oazy spokoju i dobroduszności, których wszelkie skazy wynikają oczywiście z niegodziwości otoczenia. W pewnym momencie pozbawieni środków do życia, już za rok podróżują gdzie dusza zapragnie własnym wozem z końmi, a za lat trzy posiadają już prężnie rozwijające się, dochodowe gospodarstwo. Ich stopniowe wychodzenie z dołka jest szczegółowo opisane, ale mimo że oczywiście nie wiem, jak wówczas się żyło, nie jestem w stanie zaakceptować absurdalnego szczęścia, które im wciąż towarzyszy. Po opuszczeniu miasta, para nie spotyka właściwie ani jednej choć odrobinę nieprzyjaznej osoby - wszyscy garną się do pomocy, udzielania rad, oferowania współpracy. Znów, te pochwalne wizerunki szlachetnych farmerów, młodych inteligentów i uczciwych przedsiębiorców wzięły się najpewniej z przeżyć autora, który chciał nimi uhonorować własnych przyjaciół. Jednak w powieści fabularnej takie naginanie rzeczywistości na własną modłę wypada po prostu fatalnie, szczególnie jeśli jest to przeciwstawione całkiem realnym problemom towarzyszącym bohaterom wcześniej. No i nie zapominajmy o tej pionierskiej mitologii, która motywuje bohaterów do wędrówki i wyszczególnia grupę najwspanialszych jednostek w amerykańskim społeczeństwie. Otóż Saxon i Bill to dzieci pionierów, a więc ludzi, którzy samodzielnie przybyli na zachód powozami, walczyli z Indianami, szukali złota, walczyli w wojnie secesyjnej itp. Wiadomo, dzikozachodnia sztampa. W książce przodkowie urastają do rangi jakichś półbogów, z którymi pokrewieństwo czyni wyjątkowym. To dziedzictwo co rusz prowokuje do śpiewania nostalgicznych pieśni i ekscytowania się pięknymi, dawnymi czasami. Oczywiście wszyscy wyidealizowani bohaterowie też są potomkami mitycznych Saksonów, natomiast w narracji nie szczędzi się słów obrzydzenia dla wszelkich imigrantów czy przybyszów z innych części Ameryki, którzy wykorzystują swoje zdolności, aby pozbyć się natywnych mieszkańców Kalifornii. Miałem chwilami wątpliwości, czy książka krytykuje tak jednoznacznie ludzi innych narodowości, ponieważ trzeba jej przyznać, że docenia chociażby ich umiejętności rolnicze. Kiedy jednak przeczyta się o popularnym wówczas ruchu eugenicznym, te wszystkie zachwyty nad prawdziwą, utraconą Ameryką zaczynają człowieka momentalnie odrzucać. Pozostaje tylko całkiem zabawne refleksja, że już sto lat temu postulowano ,,uczynienie Ameryki znów wielką’’.
Czy warto więc w ogóle sięgać po tę książkę? Według mnie, raczej nie. Nawet jej najciekawsze momenty, takie jak epizod walki robotników o swoje prawa, przypominający nieco Germinal Zoli, nie są w stanie uczynić całości jakkolwiek angażującą. Dla mnie była to lektura porażająca przede wszystkim swoją konwencjonalnością. Były problemy, nadeszło skuteczne rozwiązanie, wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Dopiero po styczności z tego rodzaju twórczością można zrozumieć kiełkujące ruchy modernistyczne, pragnące opowiadać o społeczeństwie w bardziej oryginalny sposób. Dzisiaj niestety książki pokroju Księżycowej doliny to już archaiczne ciekawostki, interesujące chyba tylko fascynatów historii USA. Jeśli mógłbym jakoś uprzedmiotowić tkwiący w wielu, jakże przecież szkodliwy stereotyp ,,starej, nudnej książki’’ to postawiłbym właśnie na nią.
Księżycowa dolina to powieść Jacka Londona, autora wielu klasyków literatury przygodowej, ale ona sama nie jest dzisiaj zbyt popularna. A szczególnie nie w Polsce, w której Stany przełomu XIX i XX wieku kojarzą się raczej z ekscytującymi westernami, nie wydumaną problematyką społeczną. Poznajemy tu perypetie Saxon i Billa, dwójki młodych mieszkańców Oakland, którzy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-08
Nie było to proste, ale w końcu ukończyłem Czarodziejską górę Tomasza Manna. To wyzwanie bardziej intelektualne niż formalne, nietrudno bowiem zrozumieć język, którym z niesamowitym kunsztem posługuje się autor. Natomiast ułożenie w głowie prawdziwego sensu tych niemal tysiąca stron jest już zadaniem o wiele bardziej wymagającym. Nie dziwię się, że książka do dziś pozostaje tak szeroko komentowana – rzeczywiście można odnieść wrażenie, że jej zawartość jest wręcz nieograniczona. Ale trzeba liczyć się z tym, że obcowanie z równie szeroką i poważną tematyką to nie kaszka z mleczkiem, więc lektura może zająć sporo czasu. Trudno jednak, aby było inaczej, skoro jednym z głównych zagadnień jest właśnie mijanie czasu. Pech chciał, że pierwsze akty tej epickiej opowieści prezentują tempo raczej niespieszne. Ale nie dajcie się odstraszyć! To wszystko w ostatecznym rozrachunku okaże się jak najbardziej uzasadnione.
Na początku poznajemy więc wszystko bardzo łopatologicznie. Do fikcyjnego sanatorium Berghof gdzieś w zachodnich Alpach, przybywa młody inżynier Hans Castorp. Pragnie odwiedzić swojego kuzyna Joachima, który przebywa w zakładzie już kilka miesięcy, próbując wyleczyć się ze wczesnych objawów gruźlicy. Choć Hans planowo miał spędzić w górach zaledwie trzy tygodnie, wkrótce podejrzenia własnej choroby oraz fascynacja okoliczną atmosferą powodują, że młodzieniec decyduje się przedłużyć swój pobyt. Najpierw dokładnie poznajemy przeszłość bohatera, następnie jego nową codzienność na szczycie, aby w pewnym momencie wreszcie wejść w pewien rodzaj rytmu, który wyszczególnia najbardziej istotne wydarzenia w sanatorium. Castorp w pierwszej kolejności dowie się, z czego składa się standardowy plan dnia, jak wyglądają wspólne posiłki, jakim rozrywkom oddają się kuracjusze i pozna najważniejszych z nich. Później natomiast, większość swojego czasu będzie spędzał na leżakowaniu, kontemplacji rzeczywistości, wzdychaniu do pewnej pięknej Rosjanki oraz intelektualnych dyskusjach z przyjaciółmi. Nie są to oczywiście czynności nadmiernie ekscytujące, ale spokojne spędzanie czasu jest w tej książce bardzo ważne. Pozwala zajrzeć głęboko we wnętrze bohaterów, nie odrywając uwagi na standardowe rozpraszacze współczesności. I nie chodzi tu nawet o rozbudowany portret psychologiczny samego Castorpa, ale o ludzkość, społeczeństwo, które reprezentują ludzie zebrani w odizolowanym od reszty świata zakładzie.
Każdy znajomy głównego bohatera stanowi archetyp pewnej postawy i życiowego światopoglądu. Patrząc na nich powierzchownie, możemy oczywiście dość bezpośrednio przyporządkować ich do grup społecznych w Europie początku XX Wieku. Wiele się można naczytać, na kim chociażby był wzorowany główny mentor Hansa, filozof Settembrini, jakie popularne wówczas nurty widać w jego postępowych poglądach i do jakich powszechnie dyskutowanych zagadnień odwołuje się w swoich intelektualnych monologach. Ale prawda jest taka, że ta książka to coś więcej niż obrazek historyczny. Subtelna uniwersalność przekazu pozwala spojrzeć na dialogi Settembriniego i reszty bohaterów w całkiem innym świetle, w pełni zależnym od odbiorcy. Zaprezentowane przemyślenia pozostają aktualne i angażujące, a wszystko to z powodu niebywałego oczytania autora, który zawarł w ustach bohaterów dyskurs nie tyle jednej generacji, co ludności całego kontynentu na przestrzeni tysiąca lat. Spójrzmy tylko na najważniejsze motywy: miłość, śmierć, dusza, ciało, polityka, wolność, wiara, idealizm… To nie opowieść o ludziach tu i teraz (może była nią kiedyś), ale drobiazgowa rozprawa o człowieczeństwie. I dlatego potrafi być tak trudna w odbiorze.
Pierwsze rozdziały są najbardziej monotonne, ponieważ opisują po prostu codzienność Berghofu, przez którą bardzo stopniowo przenika tytułowa magia. Hans, aby mógł stać się sondą wpuszczoną w świat wielkich idei, musi najpierw zdobyć odpowiednie przeszkolenie, wczuć się w klimat nietuzinkowego otoczenia. Początkowe poznawanie środowiska stanowi chyba najbardziej męczącą część książki, chociaż nie wiem, czy nie jest poniekąd złem koniecznym. Aby późniejsze rozstrzygnięcia nabrały należnej wagi, trzeba buzujące w głowie bohatera rozterki zainicjować i szczegółowo rozwinąć. Joachima, Settembriniego, Behrensa czy Krokowskiego należy najpierw dobrze poznać, aby w dalszym ciągu móc ich w jakikolwiek sposób ocenić. Niemniej na wydźwięk pierwszego tomu powieści najbardziej wpływają nie opisy codziennych czynności czy pierwsze rozmowy z bohaterami drugoplanowymi, a wątek uczucia, które młodzieniec żywi wobec Kławdii Chauchat. Interakcje z kobietą są początkowo niemalże znikome, a jednak odgrywają kluczową rolę, zaakcentowaną pięknym językiem, którym opisywana jest nieśmiałość i niezdecydowanie bohatera. Muszę przyznać, że w pewnym momencie to właśnie wątek romantyczny nie pozwolił mi przerwać na dłużej lektury i tylko wyczekiwałem, aż Hans znowu popatrzy się w jadalni w stronę stołu rosyjskiego albo spotka Kławdię przy jakiejś niepozornej okazji. Tu po raz pierwszy objawił mi się literacki geniusz Tomasza Manna – nigdy dotąd nie czytałem tak barwnych i rezonujących opisów tak zwykłych, wydawałoby się, sytuacji, jak przelotna wymiana spojrzenia. Powolny rozwój relacji Hansa z Rosjanką nie staje się frustrujący właśnie za sprawą niesamowitej wrażliwości autora. No i nie zapominajmy, że nie sposób wyobrazić sobie równie skutecznego środka, za sprawą którego zakończenie pierwszego tomu stałoby się równie przełomowe i emocjonujące.
Drugi tom zdaje się już o znacznie dynamiczniejszy od pierwszego, a akcja przyspiesza z rozdziału na rozdział. Co rusz pojawiają się nowi bohaterowie, a prowadzony w książce filozoficzny dyskurs coraz bardziej się rozgałęzia. Na uwagę w szczególności zasługują dwie postaci – Leon Naphta oraz Mynheer Peeperkorn, którzy stanowią przeciwwagę dla próbującego narzucić swój światopogląd Hansowi Settembriniego. Pierwszy z nich, jezuicki nauczyciel, to idealne przeciwieństwo Włocha. Co chwila kpi z jego potrzeby walki o demokratyzację świata, rozwoju techniki czy pochwał indywidualizmu. Trudno jednak poglądy samego Naphty klarownie wyartykułować, i choć w książce nazywa się go chrześcijańskim terrorystą, komunistą, orędownikiem śmierci czy rozpustnikiem, to sądzę, że najwięcej wyrażają słowa samego Settembriniego: ,,Formą jego jest logika, lecz istotą zamęt.’’. Uważam Naphtę za cynika i konserwatywnego pragmatyka, który potrafi skutecznie krytykować, ale nie proponuje realnych alternatyw. W jego wywodach brak tej iskry idealizmu, która może co prawda wydawać się naiwna, ale jednak pociąga swoją szczerością. Cześć, jaką Naphta oddaje religii czy średniowieczu staje się czasami wręcz karykaturalna, ale wcale nie czyni to postaci zbędną. Oprócz oczywistych związków z rodzącymi się wówczas ruchami politycznych fanatyków, pojawienie się bohatera to też okazja do ujawnienia wszelkich, jakże licznych, nieścisłości w umysłowym porządku Settembriniego. Mimo iż uważam za błąd przykładanie nadmiernej uwagi do wartości merytorycznej sporów Włocha i Naphty, to w kontekście walki o umysł głównego bohatera, a także zawierającego się w nim symbolicznie społeczeństwa europejskiego, bardzo ważne było zaakcentowanie wszystkich tych ciemnych pokus tkwiących gdzieś głęboko. Hans już wcześniej zresztą sygnalizuje chęć ucieczki od nachalnych nauk Settembriniego, jakkolwiek światłe by się nie wydawały. Czyż więc najważniejszą racją, atrakcyjnością Naphty nie jest po prostu bunt, instynktowny opór wobec tego, co próbuje się nam narzucić?
Niektórzy zarzucają Czarodziejskiej górze, że jest to powieść nudna, nadmiernie przeintelektualizowana, co szczególnie uwidacznia się podczas tych górnolotnych dyskusji Settembriniego i Naphty. To chyba najmniej trafione oskarżenie, jakie można w kierunku książki wytoczyć, sama bowiem narracja akcentuje i uwypukla to filozoficzne nadąsanie. Jak już wspomniałem, nie powinniśmy obydwu myślicieli chwytać za słówka czy dokładnie analizować aspektów ich poglądów. Istota sporu zawiera się w tym, że nikt nie ma całkowitej racji, a spór toczy się z powodów o wiele bardziej prozaicznych aniżeli poszukiwanie odpowiedzi na największe rozterki ludzkości. Hipotetyczna racja jednego z światopoglądów zostaje poddana w wątpliwość w punkcie kulminacyjnym powieści, którym określa się sen Hansa podczas śnieżycy w górach. Nawiasem mówiąc, bardzo wiele można z niego wyczytać na temat intencji autora podczas tworzeniu książki, ale nie zgłębiając się już w kwestie drugorzędne, padają tam takie słowa:
,,Śmierć czy życie, choroba i zdrowie, duch i przyroda: czyż to są przeciwieństwa? Zapytuję: czyż to są zagadnienia? Nie, to nie są żadne zagadnienia, a tak samo nie jest nim pytanie, gdzie jest więcej dostojeństwa. Ucieczka w ramiona śmierci dokonywa się w ramach życia, nie byłoby bez niej życia; a między nimi jest miejsce, które zajmuje Homo Dei, pośrodku między ucieczką a rozumem; także państwo jego jest pośrodku między mistyczną wspólnotą a wietrzną samoistnością. Widzę to spod swojej kolumny. Zajmując to miejsce powinien on z galanterią, uprzejmością i szacunkiem obcować z samym sobą - bo tylko on sam jest dostojny, nie zaś przeciwieństwa. Człowiek jest panem przeciwieństw, dzięki niemu istnieją, a więc jest od nich dostojniejszy. Dostojniejszy od śmierci, zbyt dostojny dla niej, bo głowa jego jest wolna. Dostojniejszy od życia, zbyt dostojny dla niego, bo serce jego jest pobożne. Otom ułożył poemat.’’
Tak więc Czarodziejska góra, między innymi oczywiście, to opowieść o tym, jak czcze są te wielkie przepychanki ideologiczne. Wniosek, który można zastosować na wiele sposobów, a cytat powyżej to tylko fragment z rozbudowanego wewnętrznego monologu bohatera. Skwitowanie na nim filozoficznej wymowy książki byłoby zapewne stanowczo przedwczesne. Ale szczególnie znając zakończenie powieści, możemy poczuć w duchu zwątpienie – jakie te gromkie hasła odizolowanych od rzeczywistości próżnych osób z wyższych klas mają znaczenie w kontekście realnych problemów dookoła nas wszystkich?
Co ciekawe, Manna nie tylko interesuje intelektualny, merytoryczny rozgardiasz panujący w ludzkich umysłach i usilne próby jego pogodzenia. Równocześnie kieruje uwagę czytelnika w stronę bardziej instynktowną, metafizyczną, tajemniczą i to z nią być może wiąże nadzieje na dojście do prawdziwych konkluzji. W tym celu na scenie pojawiają się, wspomniana już, Kławdia Chauchat oraz, wbrew wszelkim przypuszczeniom intrygujący, Mynheer Peeperkorn. Sześciesięcioletni Holender to nowy kochanek Kławdii, w obecności którego wraca do sanatorium po dłuższym okresie nieobecności. Wszystko wskazywałoby więc na to, że Hans nie powinien darzyć go sympatią, a jednak nie może pozostać obojętnym na charyzmę starego marynarza. Zaraz po przyjeździe Peeperkorn organizuje imponująco hulacką ucztę, podczas której daje wyraz swoim możliwością kontrolowania tłumu. Siedzący przy stole biesiadnicy, a wśród nich Hans, są wprost oczarowani talentami nowego gościa. Ale właściwie dlaczego? Przecież to tylko barczysty starzec, którego przemowy posiadają absurdalnie mało treści. Denerwuje to Settembriniego i Naphtę, przecież to oni, ze swoim wykształceniem i wielkimi ideami, powinni panować nad zbiorowościami. Tymczasem wygrana leży wyraźnie po stronie Holendra, wyniesionego przez książę do rangi ,,wybitnej osobistości’’. Wbrew pozorom Peeperkorn nie jest głupcem i także posiada pewną filozofię życiową, skupioną przede wszystkim na uczuciach i osobistym kultywowaniu życia. W całkiem nowatorski dla Hansa sposób uczy go o miłości, co dobrze koresponduje z łączącą ich dwójkę kobietą. U Peeperkorna nie liczy się teoretyzowanie, a wyłącznie bezpośredni kontakt z tym, co oddziałuje na nas najbardziej. Przewaga tego podejścia musi być bezsprzeczna, jeśli chodzi o panowanie nad umysłami ludzi. Z tego prostego powodu, że wszyscy są w stanie mimowolnie je zrozumieć, a wówczas wyimaginowane kwestie roztrząsanie przez kłótliwych filozofów przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Settembrini broni się w myśl sentencji mundus vult decipi, twardo oświadcza, że przecież bajdurzenie Holendra to zwykły populizm. Fakt, że ktoś zaskarbia sobie powszechną sympatię nie oznacza przecież, że musi mieć rację:
,,Niech pan tylko tak dalej pogardza wszystkim, co ścisłe, wyraźne i logiczne [..] na rzecz jakichś niewyraźnych sztuczek, aluzyj i uczuciowej szarlatanerii a znajdzie się pan na pewno w rękach diabła…’’
Co ciekawe, książka w ostateczności nie wydaje się ani jego osądu odrzucać, ani potwierdzać. Owszem, dużą pokusą jest porzucenie zaprezentowanych filozoficznych problemów i w pełni oddanie się zasadzie carpe diem. Ale chyba każdy z nas dostrzega, że i mityczny Peeperkorn nie jest postacią krystaliczną, a jego perswazyjne siły mogą doprowadzić do zniewolenia, demagogii, a, jak ostatecznie sam udowadnia, do samodestrukcji. Wyjątkowo mnie ta postać zaintrygowała, choć na kartach powieści pojawia się na krótką chwilę. W tym dionizyjskim nauczycielu Hansa dostrzegam drogę na skróty, pewną ucieczkę od męczących nas, nierozwiązywalnych rozterek duchowych. Pamiętam, że uczuciową satysfakcją chciał siebie uszczęśliwić również Harry, bohater Wilka stepowego Hermanna Hesse, a więc książki pochodzącej z tej samej epoki. Ale podobnie jak w tamtym przypadku, narracja nie oferuje poprzez ludzkie przyjemnostki ostatecznego rozwiązania, a raczej budującą w nas odrobinę optymizmu alternatywę. Czytelnik musi sam osądzić, czy ceni w życiu bardziej romantyzm, czy ścisłe rozumowanie, ale prawdopodobnie żadne z nich nie przyniesie mu całkowitego samozadowolenia.
Po wizycie Peeperkorna następuje poważna degradacja życia na czarodziejskiej górze. Pod koniec powieści wydarzenia postępują już drastycznie szybko, a perypetie Hansa coraz bardziej owładają śmiertelne siły. Kolejni kuracjusze umierają, dochodzi do kontaktów z istotami z zaświatów, wybuchają niszczycielskie konflikty personalne. I w końcu opowieść urywa się za sprawą ogromnej tragedii, której postać łatwo przewidzieć zapoznawszy się z latami, w czasie których rozgrywa się akcja. Wypływający z tej epickiej przygody morał wypada bardzo ponuro, stanowczo potępia wewnętrzny marazm i tylko w sile miłości do bliźniego wskazuje nadzieję. Szerze mówiąc mam trochę za złe książce, że tak nagle popada w pesymizm. Może zabrzmi to trochę śmiesznie, biorąc pod uwagę, że zarzucałem jej najpierw nudę, ale pod koniec naprawdę dzieje się trochę za dużo. Nowo wprowadzone wątki, takie jak na przykład ten z wywoływaniem duchów, mają duży potencjał, ale bardzo szybko kończą się, służąc jakby wyłącznie szybkiemu spotęgowaniu złego nastroju. Nie oczekuję dobrego zakończenia, ale melancholijno-agresywny stan, w który popada Hans i spółka, wydaje się trochę nienaturalny, jeśli jeszcze przed chwilą czytaliśmy o miłości i buńczucznych biesiadnikach. Oczywiście ma to trochę więcej sensu, kiedy uświadomimy sobie, że w obrębie tych ostatnich dwustu stron mija pełne pięć lat, ale odpowiadałoby mi większe ustabilizowanie tempa akcji, nawet jeśli książka musiałaby zostać trochę pogrubiona. Natomiast ostateczny triumf śmierci, mimo że dla mnie przykry, to chyba jedyne realistyczne rozwiązanie historii, która tak skrzętnie o tej śmierci opowiadała. Spośród tych wszystkich filozoficznych dychotomii, które, jak już ustaliliśmy, są w większości jasno dewaluowane, chyba tylko związek śmierci i miłości konsekwentnie pozostaje w centrum uwagi. Dwie siły - Eros i Tanatos - to kolejne z licznych nawiązań do symboliki antycznej i mody XIX wieku. Na przestrzeni obydwu tomów pozostają stale ze wszystkich stron analizowane, jak i do samego końca przytłaczająco tajemnicze. Trudno nie zgodzić się z autorem, że to właśnie one najmocniej wpływają na życie każdego z nas, więc w pewien sposób definiują człowieczeństwo. A pobyt w sanatorium Berghof miał za zadanie właśnie człowieczeństwo zrozumieć – zarówno pod względem cielesnym, duchowym i umysłowym. Czy się udało? W pełni to pewnie niemożliwe, ale już skuteczne wyznaczenie dziedzin dla nas najważniejszych stanowi przecież spory sukces. A jeśli interesuje was, kto w śmiertelno-miłosnym pojedynku powinien zatriumfować, odsyłam do wyrażonego w śnie Castorpa manifestu.
Bez owijania w bawełnę (no, trochę tego owijania jednak było) przyznam, że powieść Manna to prawdopodobnie jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałem. To, jak zawarte w niej przemyślenia utkwiły w mej głowie świadczy o wielkiej wyjątkowości. Nie wszystkie zawarte sugestie mi odpowiadają, nie wszystkie wątki dobrze się zestarzały, nie wszystkie z nich uważam za interesujące. Na pewno widać też pojedyncze niekonsekwencje autora, spowodowane długim czasem pisania utworu, które oddziałują na jego czysto fabularną warstwę (Mann np. początkowo chciał uczynić Settembriniego karykaturą, a później sam zaczął wyznawać jego poglądy, toteż stopniowo przedstawiał go w coraz jaśniejszym świetle). Ale te wszystkie uchybienia nie są w stanie zmienić jednego – pobyt Hansa Castorpa w Berghofie to jedna z najbardziej rzetelnych i całościowych szkół życia, z jakimi miałem styczność w szeroko pojętej sztuce. Bardzo łatwo przyszło mi utożsamienie się z głównym bohaterem (co dodatkowo spotęgowało jego podobieństwo do mnie) i naprawdę wiele z tego, czego na łamach powieści się nauczył, oświeciło w pewien sposób i mnie. Czarodziejska góra to podręcznik człowieczeństwa. Nie powinniśmy jej oceniać poprzez pryzmat konkretnej, realistycznej historii i bohaterów, ale raczej jako ogólne spojrzenie na zróżnicowane, dotyczące nas do dziś, zjawiska. Nie odbieram Settembriniego, Naphty czy Peeperkorna jako ludzi z krwi i kości, których charaktery można oceniać pod względem prawdopodobieństwa. To są chodzące symbole, reprezentacje światopoglądów i zadaniem czytelnika jest sprawiedliwa ich ocena, a może i nawet wybór jednego z nich. Zarazem żaden z nas nie będzie przecież tak oddanym idealistą jak oni, bo w prawdziwym świecie ,,na dole’’ to raczej niemożliwe. Wcale nie uważam też, żeby ich bardzo intelektualne, nieco staroświecko wyrażone twierdzenia dzisiaj się zdezaktualizowały. Owszem, współczesne dyskusje nie koncentrują się już raczej na filozofii poznania, europejskiej monarchii i uwłaszczeniu chłopów czy możności utworzenia komunistycznego państwa kościelnego, ale to wszystko jest po prostu innym przebraniem dla procesów zachodzących w umysłach do dziś. Tak się przez przypadek złożyło, że książkę czytałem w czasie kampanii wyborczej w Polsce i spostrzegłem, że naprawdę pozostaje nad wyraz aktualna. Wyniosła postępowość i lekko egocentryczna potrzeba naprawiania świata? Zimny cynizm, wytykanie przeciwnikowi niekonsekwencji i propozycja mniej ryzykownego konserwatyzmu? Ucieczka od tych problemów w różne strony – ku hedonizmowi, potęgowaniu własnych uczuć i emocji, służbie państwu, niesieniu pomocy bliźniemu, samodzielnej pracy u podstaw? Nie będę na nikogo wskazywać palcem, ale chyba nietrudno dostrzec to wszystko we współczesnej przestrzeni publicznej, tylko zaimplementowane w formie pozbawionej takich ładnych pojęć. Dlatego właśnie książka Manna to dla mnie bardzo kompetentna encyklopedia ludzkości. Dobra propozycja na prezent dla obcej kosmicznej cywilizacji, która chciałaby się zapoznać z problemami od wieków zaprzątającymi ludzką duszę. Oby tylko otrzymali ją w tak pięknym tłumaczeniu, jak Polacy.
Nie było to proste, ale w końcu ukończyłem Czarodziejską górę Tomasza Manna. To wyzwanie bardziej intelektualne niż formalne, nietrudno bowiem zrozumieć język, którym z niesamowitym kunsztem posługuje się autor. Natomiast ułożenie w głowie prawdziwego sensu tych niemal tysiąca stron jest już zadaniem o wiele bardziej wymagającym. Nie dziwię się, że książka do dziś pozostaje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-14
2023-04-18
Oto historia jakich wiele - młoda francuska studentka zakochuje się w zdecydowanie starszym mężczyźnie, co kładzie się cieniem na dotychczasowym związku z Bertrandem, jej rówieśnikiem. Nie robiłem sobie dużo nadziei, spodziewając się gatunkowej sztampy, ale bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. I co ciekawe nie dlatego, że książka okazuje się jakaś mądrzejsza, bardziej złożona niż sugerowałby ten skrót fabuły, tylko z powodu jej własnej skromności. Autorka nie stara się nas przekonać, że jej dzieło zawiera prawdę objawioną, jako jedyna patetycznie ukazuje prawdziwe oblicze miłości - nie, jest po prostu całkiem zwyczajnie napisanym potokiem myśli głównej bohaterki, która przeżywa swoje uczuciowe przygody. Na swój sposób jest to odświeżające, bo zamiast postawić na wyszukane słownictwo czy niespodziewane zwroty akcji, przemawia do nas szczerym opisem ludzkich emocji i doświadczeń. Realnie umożliwia wcielić się w protagonistkę Dominikę; zrozumieć kiełkujące w niej przywiązanie, nawracające wahania nastrojów i wyrzuty sumienia, powody traktowania w dany sposób swoich przyjaciół.
Podoba mi się też nihilistyczno-dekadencki klimat paryskich lat pięćdziesiątych, który łączy tę historię z bardzo subtelnym wydźwiękiem filozoficznym. Bohaterka pozostaje całkiem świadoma konsekwencji swoich czynów oraz zdaje sobie sprawę, że romanse pokroju tego, w który się wplątała, siłą rzeczy muszą skończyć się nieprzyjemnie, a mimo to w pełni się w niego angażuje, tłumacząc swoją postawę irracjonalną stroną człowieczeństwa. Innymi słowy, powieść Sagan jest świadoma własnej gatunkowej konwencji i, przynajmniej dla mnie, z sukcesem udowadnia jej związek z rzeczywistością. Możemy znać większość miłosnych mechanizmów, lecz i tak jesteśmy od nich uzależnieni, jakkolwiek byśmy nie starali stroić z siebie wielkich myślicieli czy ekscentryków. Skuteczność wymowy książki każe podejrzewać, że autorka zawarła tu naprawdę sporo siebie - wszystko wydaje się naprawdę zbyt szczere, aby opierało się wyłącznie na wyobraźni. Jeśli więc jesteście w nastroju na coś romantycznego, nie emanującego ckliwością, kiczem i wywoływaniem szoku, a stawiającego raczej na prostotę i mgliste rozmyślania na tle egzystencjalnym, stanowczo powieść mogę polecić.
PS. Książkę czytałem w przedpotopowym wydaniu z lat siedemdziesiątych i nie jestem fanem tłumaczenia na polski francuskich imion. Dominika, Łukasz i Franciszka w paryżańskiej otoczce brzmią naprawdę dziwnie.
Oto historia jakich wiele - młoda francuska studentka zakochuje się w zdecydowanie starszym mężczyźnie, co kładzie się cieniem na dotychczasowym związku z Bertrandem, jej rówieśnikiem. Nie robiłem sobie dużo nadziei, spodziewając się gatunkowej sztampy, ale bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. I co ciekawe nie dlatego, że książka okazuje się jakaś mądrzejsza, bardziej złożona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-06
Od jakiegoś czasu mam dobre, niewyczerpane źródło anachronicznej literatury, toteż kontynuuje swoją masochistyczną podróż poprzez książki propagandowe słusznie minionej epoki. Tym razem chwyciłem za pozycję o dość mało mówiącym tytule - ,,Niewidzialni w tłumie’’, Jerzego Bronisławskiego. Okładkę należy interpretować dosłownie, nie chodzi bowiem o analizę introwertyzmu czy odrzucenia społecznego, tylko o codzienność agentów prawdziwego wywiadu i kontrwywiadu. Sam autor był zresztą w czasach PRL pułkownikiem komunistycznego kontrwywiadu, więc trochę na tej dziedzinie powinien się znać.
Pierwszym skojarzeniem, które nasunęło mi się po zapoznaniu z ideą książki, była słynna postać Jamesa Bonda. Przecież znany fikcyjny brytyjski agent również debiutował na łamach powieści, stworzył go Ian Fleming, czyli były współpracownik wywiadu brytyjskiej marynarki wojennej, a i premiery obydwu dzieł pochodzą mniej więcej z podobnej epoki. Powiązanie to jednak okazało się raczej mylnie - nie chodzi nawet o diametralne różnice w działaniu wywiadów z przeciwnych stron żelaznej kurtyny, po prostu książka Bronisławskiego ma być zbiorem reportaży opisujących historie, które ,,zdarzyły się naprawdę’’. Brak więc niestety szarmanckiego głównego bohatera, rozpracowywującego okrutnych zachodnich agentów (aż dziw, że autor nie umieścił w tej roli samego siebie). Narracja ma przypominać pismo dziennikarskie, znane chociażby z ,,Magazynu reporterów’’ i opisywać siedemnaście ,,prawdziwych’’ historyjek, w których istotną rolę odgrywają amerykańskie i niemieckie służby wywiadowcze. Przy czym warto zaznaczyć, że opowieści te raczej mało przypominają spektakularne akcje wszelakich agentów, przedstawiane często w dziełach popkultury. Większość bohaterów to kiepsko wyszkoleni Polacy, którzy prędzej bawią się w wywiad aniżeli naprawdę do niego należą. Ale do ich charakterystyki jeszcze przejdziemy.
Zacznijmy może od tego, że książka Bronisławskiego prezentuje się wyjątkowo mizernie pod względem warsztatowym. Nie wymagam od wojskowego, dla którego było to debiutanckie dzieło, jakiegoś kunsztu pisarskiego, ale skoro zajmuje się zagadnieniem wywiadu, powinien przynajmniej prowadzić zrozumiale wątki. A gdy perspektywa narratora zmienia się ze strony na stronę, usilnie chcąc sprawić wrażenie jakiegoś ambitnego reportażu o ponurej polityce, czytelnik zwyczajnie przestaje rozumieć kto jest kim, o co w danej historii tak naprawdę chodzi. Pomińmy już fakt, iż wiele z tych historii całkowicie pozbawionych jest puenty czy logicznej struktury. Mam wrażenie, że gdyby nie ich propagandowo-intrygująca współcześnie treść, ,,Niewidzialni w tłumie’’ byłoby książką nużącą i irytującą.
No ale właśnie, jakoś się to czyta, ponieważ zawarte opowiadania ciekawie ukazują funkcjonowaniu wywiadu w odległych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie można zarzucić im fikcyjnej sztampy, chociaż równocześnie lepiej nie przykładać wagi do ich sugerowanej autentyczności. Zapewne, jak to zazwyczaj w ideowo jednorodnych obrazach świata, ten wiele czerpie z ówczesnej rzeczywistości, ale sporo także dodaje od siebie.
Przedstawione historie łączy czynnik polski - większość z zaprezentowanych agentów to nasi rodacy, którzy politycznie zbłądzili. Uciekli na zachód w poszukiwaniu lepszego życia, a spotkała ich przysłowiowa kiła i mogiła. Najlepiej reprezentuje to chyba pierwsza opowieść o przezabawnie ironicznym tytule ,,Kariera’’. Poznajemy pewnego pracownika warszawskiego biura, którego dziś moglibyśmy określić kolokwialnym mianem przegrywa życiowego. Protagonista jest bardzo niezadowolony z braku perspektyw, zarówno na polu towarzyskim, jak i zawodowym. Ponieważ głęboko wierzy, że na zachodzie sukces osiągnąć łatwiej, postanawia przedostać się do Berlina Zachodniego, korzystając ze swojego podobieństwa do ważnego dyrektora. Plan powodzi się w pełnej okazałości, ale co dalej? Narrator przedstawia nam jego kolejne perypetie - najpierw tłumaczy Niemcom kim naprawdę jest, później zostaje uznany za zbiegłego więźnia politycznego (po wywiad przychodzi nawet reporterka Radia Wolna Europa, która oczywiście doskonale zdaje sobie sprawę, że jest oszustem, ale wcale jej to nie przeszkadza). W końcu po kilku tygodniach kurz opada, a nasz bohater pozostaje bez zatrudnienia i dachu nad głową. Okazuje się, że na zachodzie jedyną perspektywą dla wszystkich polskich obywateli jest praca dla wrogiego wywiadu, który niemal natychmiast przedstawia mu propozycję nie do odrzucenia. Wykończony przeżyciami mężczyzna zgadza się, ale zostaje przez mocodawców podstępnie wykorzystany i jeszcze przed pierwszą misją trafia z powrotem na przerażającego obozu dla uchodźców. Ostatnie dwa zdania powyższej historii brzmią następująco:
[..] Pewnego dnia uciekł z obozu. W willowej dzielnicy Grunewald w zachodnim Berlinie odszukał dom Polskiej Misji Wojskowej. Był zrezygnowany i zdecydowany na wszystko. Wsadzą. Pięć, dziesięć lat... wszystko jedno byle nie to piekło.
Tak oto życiowy nieudacznik przekonuje się, jak ogromne głupstwo popełnił, uważny czytelnik natomiast wyciąga z jego przygody przydatną, antyzachodnią lekcję.
Wycieczka do Berlina pana bezimiennego skutecznie przedstawia, z jakiego rodzaju literaturą mamy do czynienia. Reszta historii zachowuje podobny, mocno propagandowy wydźwięk, zmieniają się tylko bohaterowie i stojące przed nimi zadania. Nie trzeba chyba nadmieniać, że każdy ze zdradzieckich agentów trafia koniec końców w ręce wszechwiedzących służb bezpieczeństwa. Interesujące są za to ich portrety, bo autor rzeczywiście starał się różnorodnie ukazać formy współpracy z wywiadem. Agentami są tu kobiety i panowie z wyższych sfer, leśniczy, ksiądz, alpinista, marynarz, odlegli krewni, sąsiedzi… Chodziło pewnie o to, żeby pogłębić u czytelnika poczucie codziennej paranoi. Dziś jednak spisuje się to całkiem nieźle pod względem rozrywkowym, mało bowiem znam tekstów kultury, w których na ryzykowną misję wysyłany byłby kuzyn Mietek spod Żyrardowa. W ,,Niewidzialnych w tłumie’’ jest i śmieszno, i straszno. Jedne opowieści wprost przerażają bestialskością zagranicznych funkcjonariuszy, inne porażają swoją naiwnością i dydaktyzmem. Dodajmy do tego ciągłe korzystanie z głupawych prlowskich stereotypów (każdy Niemiec to nazista, do Polski codziennie przerzucani są wrodzy wojskowi, a Stany Zjednoczone to kapitalistyczny mordor na krawędzi wypowiedzenia wszystkim wojny) i w czasie lektury możemy całkiem nieźle się ubawić. W teorii, jest to rozrywka ogłupiająca, ale z drugiej strony uodparnia nas na współczesne formy propagandy, bo przecież dobrze zdajemy sobie sprawę z obecnego tu fałszu. Z nudów sam zresztą zweryfikowałem kilka wydarzeń i okazało się, że chyba wyłącznie to z amerykańskim attache wojskowym ma jakieś prawdziwe podstawy (rzeczywiście człowiek o podanym nazwisku przebywał w Polsce do 1965, ale został wydalony z nieznanych bliżej przyczyn). Inna sprawa, że niektóre kłamstwa przekraczają pewną granicę absurdu i są zwyczajnie niesmaczne, jak to o kobiecie, którą niemiecki wywiad szantażuje zdjęciami wykonanymi przez Gestapo podczas okupacji.
Lubię wracać do takich staroci, żeby sobie z nich pożartować, z przymrużeniem oka spojrzeć na dawną polską rzeczywistość. Ale prawda jest taka, że jeśli mielibyśmy tę książkę racjonalnie ocenić, należałoby bez cienia pobłażliwości skrytykować wypaczoną wizję rzeczywistości, którą z takim przekonaniem prezentuje. Powiela szkodliwe stereotypy, propaguje fałszywe idee i może negatywnie wpłynąć na światopogląd wielu ludzi. Co ciekawe, nie mogą być to jednak całkowite banialuki, ponieważ książka wywołała podobno szereg kontrowersji swoim dokładnym opisem (podkoloryzowanym, jak sądzę) działania polskich służb. Ale znów wracamy do punktu wyjścia - bez tych elementów prawdy, wyszłaby z tego nużąca grafomania, już całkiem idiotyczne gloryfikacje i demonizacje postaci. A tak możemy się chociaż w pewnym stopniu zidentyfikować ze swojskimi bohaterami, a nawet poszerzyć jakoś swoje szpiegowskie horyzonty, oczywiście pozostawiając przy sobie znaczną dozę zwątpienia. W tenże sposób dzieło Bronisławskiego stało się chyba najprzyjemniejsza w lekturze złą i szkodliwą książką, jaką miałem okazję przeczytać.
Od jakiegoś czasu mam dobre, niewyczerpane źródło anachronicznej literatury, toteż kontynuuje swoją masochistyczną podróż poprzez książki propagandowe słusznie minionej epoki. Tym razem chwyciłem za pozycję o dość mało mówiącym tytule - ,,Niewidzialni w tłumie’’, Jerzego Bronisławskiego. Okładkę należy interpretować dosłownie, nie chodzi bowiem o analizę introwertyzmu czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-06
Kiedy pewnego dnia natrafiłem na Bóg kocha Amerykę Maksymiliana Berezowskiego, postanowiłem w ramach czytelniczego eksperymentu zmierzyć się z nią od deski do deski. Nie miałem żadnych złudzeń – trzymałem w ręku kawałek tendencyjnego, pozbawionego jakichkolwiek skrupułów ,,dziennikarstwa’’. Charakter moich nadchodzących doznań sugerowała już postać samego autora, który posiada swoją grubiutką teczkę w archiwach IPN-u. Nie można zarzucić mu co prawda braku rozeznania terenowego, bo przez wiele lat był polskim korespondentem w Waszyngtonie, ale swoją misję wykonywał na zlecenie ,,Trybuny ludu’’ i to po uzyskaniu wykształcenia w samej Moskwie. Za komuny musiał być kimś w rodzaju amerykańskiego eksperta – pisał na jej temat książki począwszy od lat sześćdziesiątych, szczegółowo opisując zachodzące za oceanem przemiany polityczne i kulturowe. Co jednak mogę ocenić już po lekturze jednej z nich, opisy te mocno wpisywały się w narrację komunistycznej władzy (to ci niespodzianka!). Pozycja, którą trzymam w rękach, koncentruje się przede wszystkim na sytuacji Stanów Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych. Nie można zaprzeczyć, że był to czas interesujący, przełom ery Nixona i Reagana, obfity w wydarzenia, które na zawsze zapisały się w historii współczesnej. Pytanie brzmi, jak perspektywa zagorzałego komunisty wpłynie na moje postrzeganie Ameryki. Odrzuci mnie swoją fanatyczną krytyką czy może pozwoli zauważyć coś nowego na temat tego bez wątpienia skalanego pod wieloma aspektami kraju.
Książka podzielona została na trzynaście rozdziałów, każdy opisujący inny proces zachodzący w amerykańskim społeczeństwie. Tematyka jest dość zróżnicowana, choć wydaje się wyraźnie skrojona pod polskiego czytelnika. Mamy tu przedstawiony amerykański konsumpcjonizm, ówczesne ruchy feministyczne i wolnościowe, najpopularniejszych telewizyjnych kaznodziejów, opis przebiegu kontestacji lat sześćdziesiątych czy omówienie technik operacyjnych CIA i FBI. Wiele z tych zagadnień dzisiaj nie wywołuje już pewnie takich emocji, jak za czasów Edwarda Gierka, a niektóre wydają się wręcz bliźniacze do tych otaczających nas współcześnie. Zanim jednak skonfrontujemy ten obraz Ameryki z dniem dzisiejszym, zastanówmy się, co czuł jego niegdysiejszy odbiorca. Berezowski w Bóg kocha Amerykę bardzo stara się wywrzeć wrażenie zimnego, opanowanego krytyka, który z dystansu spogląda na egzotyczność Stanów Zjednoczonych. Używając czysto reporterskiego słownictwa udaje, że wcale nie ocenia przedstawionych zjawisk i wydarzeń, a jego potrzebę politycznej nauki zdradza jedynie niecodzienny sposób narracji, czyli forma listów do jakiejś nieznanej bliżej kobiety. Dlatego w tekście pojawiają się zwroty pokroju ,,Patrz tylko na to’’ albo ,,U nas byłoby to nie do pomyślenia!’’. Takie wtrącenia nie wyczerpują jednak u autora potrzeby dydaktyzmu. Aby więc jednoznacznie ukazać hipokryzję, zepsucie, zacietrzewienie, chciwość i obłudę Amerykanów, Berezowski posługuje się zabiegiem wręcz genialnym – przedstawia negatywne procesy tak, jakby to sami Amerykanie dotarli do ślepego zaułka, w którym dostrzegli ułomność swego światopoglądu, a następnie przerywa sprawozdanie, twierdząc, że pewnie i tak rychło powrócą do swych niecnych praktyk, ponieważ nie są zdolni do konstruktywnych zmian. Kontestacja – słuszny opór wobec wojny i skostniałego establishmentu, ale nieprzemyślany, sprowadzający młodych z powrotem do konserwatyzmu. Głośny ruch feministyczny – poparty na realnych przesłankach bunt kobiet, który przemienia się we własną karykaturę. Artykuł w gazecie ujawniający prawdziwe kompetencje CIA – burzliwa afera w całej Ameryce, ale społeczeństwo w głębi duszy daje ostatecznie przyzwolenie dla hegemona wywiadu. Jest naprawdę sporym dokonaniem, że choć Berezowski opisuje liczne społeczne ,,burze’’, które w domyśle przecież są odpowiedzią na przedmioty jego krytyki, praktycznie ani razu nie pochwala działań amerykańskich obywateli.
Zresztą te wszystkie społeczne przemiany mają również nadać Ameryce łatkę kraju wiecznie pogrążonego w anarchii. Z jednej strony autora bawi wyolbrzymianie niektórych kwestii w amerykańskiej prasie, a z drugiej sam twierdzi, że na ulicach rządzi mafia, policja pozostaje skorumpowana, po miastach przelewają się krwawe protesty, a konflikty klasowe i rasowe wywołują notoryczne starcia. Polskiemu czytelnikowi szczegółowo wyjaśnia komercjalizację chrześcijaństwa, bezczeszczenie religijnych symboli, seksualizację życia społecznego. Wciąż jednak pozostaje wierny pseudointelektualnemu tonowi, który wzbrania przed wyłożeniem jednoznacznych, krytycznych wniosków. Tymczasem przekaz jest jasny – tak kończy kraj, w którym rządzi kapitalizm, czyli pieniądz i egoizm. Chyba nie chciałbyś towarzyszu osiedlić się w równie parszywym miejscu, czyż nie?
Czytając książkę dzisiaj można jednak zwrócić uwagę na jej kilka intrygujących cech. W każdym kłamstwie jest ziarnko prawdy, toteż kilka z książkowych uwag, dotyczących chociażby konsumpcjonistycznego stylu życia, wydało mi się całkiem aktualnych. Nie chciałbym wypaść na apologetę Ameryki, dostrzegam, że wiele z przedstawionych tu problemów jest jak najbardziej realnych, a ich konsekwencje były widoczne jeszcze przez wiele dekad. Ale ta książka to nie racjonalne pochylenie się nad procesami i próba zrozumienia ich natury, a wyłącznie przedstawienie Ameryki w krzywym zwierciadle, wyolbrzymiającym jej najgorsze przypadłości. Aż dziw, że nigdzie nie wspomniano o szkolnych strzelaninach, dobrze natomiast, że obowiązkowo przedstawiono nieludzką służbę zdrowia.
Niewątpliwie zaletą jest też ,,ówczesność’’ książki. Zwyczajnie widać, że pisał ją ktoś obecny w tamtym czasie w Ameryce, więc wspomina prawdziwe, dziś już całkiem zapomniane osoby i wydarzenia. Myślę, że pod względem historycznym jest to materiał całkiem interesujący. Szkoda tylko że tak mocno napiętnowany jedyną słuszną ideologią. A może nie szkoda? Dziś mamy pod dostatkiem dobrej jakości publicystyki i reportaży. A takie Bóg kocha Amerykę może posłużyć młodszym, takim jak ja czytelnikom do poznania mniej efektownych aniżeli stan wojenny skutki życia w państwie totalitarnym. A przecież teoretycznie w 1978 roku Rzeczypospolita Ludowa coraz bardziej się gotowała i liberalizowała. Ba, nawet Berezowski kilkukrotnie przyznaje, że wraz z końcem wojny w Wietnamie Ameryka przestała być zatwardziałym wrogiem państw komunistycznych, a okres straszenia dzieci przed snem wizytą legendarnych ,,commies’’ uznaje za słuszną przeszłość. Skoro więc to, z czym miałem do czynienia było przedstawicielem jakiejś kolejnej ,,odwilży’’, strach pomyśleć, jaki wydźwięk muszą mieć dzieła z okresu Bieruta czy Gomułki.
A wiecie, że Frank Sinatra był popularny, bo sponsorowała go mafia? 😮
Kiedy pewnego dnia natrafiłem na Bóg kocha Amerykę Maksymiliana Berezowskiego, postanowiłem w ramach czytelniczego eksperymentu zmierzyć się z nią od deski do deski. Nie miałem żadnych złudzeń – trzymałem w ręku kawałek tendencyjnego, pozbawionego jakichkolwiek skrupułów ,,dziennikarstwa’’. Charakter moich nadchodzących doznań sugerowała już postać samego autora, który...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-25
Skończyłem Ulissesa! Właśnie czekam na dyplom, order i list z gratulacjami, więc tymczasem mogę zerknąć wstecz i jakoś podsumować tą niewątpliwie jedyną w swoim rodzaju czytelniczą przygodę. Wielu przede mną napisało, że Ulisses to nie książka dla każdego, ale sam odważę się postawić tezę, że to książka właściwie dla… nikogo. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto czerpałby przyjemność z jej lektury w całej rozciągłości, a już na pewno nie w Polsce. A mimo wszystko nie odważę się jej negatywnie ocenić. Czy wzbrania mnie przed tym jej niewątpliwa renoma i światowe uznanie? Cóż, w pewnym sensie tak. Bo to właśnie dzięki popularności powieści Joyce’a byłem w stanie pojąć jej niepowtarzalność, a nawet możliwy geniusz. Chcę przez to powiedzieć, że lektura tej książki wymaga od czytelnika bardzo wiele – nie tylko samozaparcia, ale także chęci poszerzenia własnej wiedzy, poszukiwań dodatkowych informacji. Dopiero odpowiednio ,,przeszkolony’’ mogłem czerpać z niej pewien rodzaj satysfakcji.
Oczywiście ktoś mógłby zadać nieco filozoficzne pytanie, zahaczające o cel jakiejkolwiek sztuki. Po kiego grzyba konfrontować się z tym niemal tysiącstronicowym potokiem myśli kilkudziesięciu bohaterów, które pojawiają się na przestrzeni zaledwie jednej doby i nie prowadzą właściwie do żadnej spójnej konkluzji, skoro, powiedzmy to sobie wprost, jest to w większości zwyczajnie męczące? Czy w słynnym strumieniu świadomości przedstawionych nam Leopolda Blooma i Stefana Dedalusa, szczegółowo punktującym ich przeszłość, pragnienia, poglądy i błahe spostrzeżenia kryje się w ogóle jakiś sens? Na te pytania nie ma naturalnie prostej odpowiedzi. Ulisses to nie prosta lektura, to nie nawet intelektualna zagadka – to poważne, nie obiecujące nic w zamian wyzwanie. Mnie udało się je zakończyć, chociaż nie było łatwo. Jeszcze nigdy tyle razy nie spoglądałem na numery stronic, odliczając w myślach czas do końca rozdziału i całości. I nie stwierdzę, że było warto, ponieważ naprawdę trudno to ocenić. W moim mózgu nic nie ,,przeskoczyło’’ po uporaniu się, powiedzmy, z pierwszą dwusetką stron. Styl Joyca charakteryzuje się tym, że nie sposób go scharakteryzować, więc co moment natrafiałem na coś nowego. Czasami te zmiany przyjmowałem z ulgą, kiedy indziej widok pierwszego akapitu kolejnego rozdziału powodował głośne westchnienie. Sposób narracji zmienia się wielokrotnie, przechodząc z nieskładnych opisów przemyśleń bohaterów, poprzez imitację dramatu, aż do dziwacznego zadawania przez narratora pytań o aktualną akcję. Ale ten dynamizm to nie (tylko) literackie popisy autora. Styl pisma w dużej mierze zależy od akcji, a więc i bohaterów. Kiedy więc słuchamy wykształconego studenta narracja robi się pompatyczna i słownie obfita, kiedy zwyczajnego robotnika prosta, surowa, a kiedy młodą dziewczynę przypomina starodawny, emocjonalny romans. Nie muszę chyba dodawać, że to wnętrze głowy robotnika czyta się najłatwiej.
W ten sposób docieramy do teoretycznego celu Ulissesa – ostatecznego opisu człowieczeństwa za pomocą słowa pisanego. Jak wiemy, autor zabrał się do tego dość przewrotnie, bo skupił się na jednym, konkretnym bohaterze (Bloomie) z jego charakterem i licznymi przywarami oraz opisał zaledwie jeden dzień z jego życia. Jakimś cudem jednak, Bloom go nie ogranicza, a jest swoistym oknem na świat dookoła. Co prawda narracja jest przedstawiona nie tylko z jego perspektywy, ale to on pozostaje punktem odniesienia. Tym samym staje się chyba najdogłębniej znanym bohaterem literackim w historii. Wiemy o nim praktycznie wszystko, a obserwowaliśmy go tak krótko. Niezwykłość Ulissesa polega na skuteczności w artykułowaniu, przekazywaniu wnętrza umysłu jego protagonisty. Ale choć ten przekaz jest skuteczny, pozostaje niezwykle trudny w odbiorze. Joyce łamie wszelkie zasady, konwencje, aby osiągnąć swój cel i nakreślić ludzką tożsamość. Zadaje nam pytanie – czyż poznanie kogoś w równie dobrym stopniu może być w ogóle łatwe i przyjemne?
Ulisses jako książka stoi dla mnie przede wszystkim opisem człowieczeństwa i indywidualności za pomocą wszelkich dostępnych środków. To właśnie z tym zagadnieniem wiązałbym również, sugerowaną przez tytuł, analogię pomiędzy Bloomem a Odyseuszem. Została dość szczegółowo rozpisana przez samego autora i tu właśnie kłania się potrzeba bezustannego researchu. Joyce bowiem podzielił rozdziały zgodnie z motywami obecnymi w Odysei Homera, choć ich nieoficjalne, zdradzone przez niego nazwy można odnaleźć dopiero w internecie. Nie wchodząc jednak w szczegóły, oczywiste wydaje się jedno – Joyce stawia znak równości pomiędzy epicką, wieloletnią wędrówką mitologicznego herosa oraz zwyczajnym dniem z życia podstarzałego dublińskiego komiwojażera. Nadaje to powieści humanistyczny, czczący każde ludzkie życie wydźwięk, o którym myślę, że warto pamiętać.
Ale z tym dokładnym opisem ludzkiej egzystencji wiąże się też chyba mój największy zarzut pod adresem książki. Wiadomo, że Joyce chce ujawnić bez jakichkolwiek oporów każdy, nawet najbardziej wulgarny i paskudny szczegół ukryty w podświadomości swoich bohaterów. A jako że już sam protagonista zasługuje na miano zbereźnika, powieść miejscami przemienia się w utwór niemal pornograficzny, co widoczne jest w późniejszych rozdziałach m.in. CIRCE oraz PENELOPE. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta fascynacja seksualnością jest nadmiernie wyeksponowana, jak gdyby autor chciał po prostu wywołać kontrowersje i szok czytelnika (co, jak wskazuje cenzura książki w wielu krajach, mu się ostatecznie udało). Oczywiście sfera cielesna pozostaje zawsze w umyśle ludzkim obecna, ale postacie Joyce’a mają na jej punkcie wręcz niezdrową obsesję. Łącząc to z ich egoizmem i obłudą, wypadają nad wyraz antypatycznie, choć rozumiem, że miało to ujawnić głęboko skrywaną ,,ciemną stronę’’ wszystkich z nas. Pod koniec, kiedy narracja skupia się na postaci kobiecej, pomyślałem sobie przez chwilę, że Joyce musiał być niezłym mizoginem, skoro tak wyobraża żeńskie wnętrze, ale wtedy zdałem sobie sprawę, że w tej powieści przecież każdy ma sporo na sumieniu. Taki jest właśnie ogólny klimat Ulissesa – pełen brudnych, niemoralnych, dusznych i ograniczonych przestrzeni i umysłów. Nie jest to może nadmiernie budujące, ale z pewnością daje wiele do myślenia.
Zastanawia mnie też jedno zagadnienie – czy ta nieprzystępność Ulissesa jest w pełni uzasadniona. Jak już wspomniałem, przełomowy styl wypowiedzi miał na celu ukazać czytelnikowi ludzkie wnętrze i osiągnął na tym polu sporo sukcesów. Niemniej jednak każdy człowiek jest mocno związany ze współczesnymi mu czasem i miejscem, co niektórzy nazywają determinizmem. Pan Leopold Bloom jest mieszkańcem Dublina w 1904 roku, więc nieobce mu są tematy takie jak aktualna polityka, historia Irlandii, sytuacja gospodarcza czy modne produkty. Dla nas jednak, czytelników z XXI wieku, te wszystkie nawiązania pozostają odstręczająco niezrozumiałe. Nie potrafię jednoznacznie osądzić, że tej książce brakuje swego rodzaju czasowej uniwersalności, ponieważ nie sposób wyobrazić sobie wizerunku człowieka całkowicie odartego z kontekstu jego egzystencji. Zresztą kontekst ten może być ciekawy do odkrywania – na przykład ja prześledziłem jedną z wędrówek bohaterów na Google Maps i z zachwytem odkryłem, że na ulicy, z której w książce wybiegają uczniowie z plecakami, rzeczywiście do dziś znajduje się szkoła. Wracając jednak do opisu samego człowieczeństwa, zastanawiam się, jak wiele pewne ukazane tu zagadnienia zyskałyby na klarowności i świeżości, gdyby zamiast pana Blooma był pan Kowalski, Dublina Warszawa, a króla Jerzego Andrzej Duda. Niewątpliwie ciekawym doświadczeniem byłoby zmierzenie się ze współczesnym strumieniem świadomości, tak napiętnowanym poprzez rosnące tempo życia i ciągłe korzystanie z elektroniki. Trudno jednak nazwać lekką dezaktualizację przywarą samego dzieła, a raczej zasługą dzielących nas różnic kulturowych, pozwalającą ujrzeć, jak kiedyś odbieraliśmy zewnętrzne bodźce. Porzucając sferę gdybania, pozostaje tylko pozazdrościć Irlandczykom, którzy mieli książkę w swoich rękach krótko po premierze.
Można rozprawiać jeszcze długo chociażby o implikacjach historycznych wydania tej książki, narodzeniu się literackiego modernizmu, powiązaniu fabuły z biografią samego autora, lecz to chyba lepiej zostawić ekspertom. Z perspektywy laika potrafię dostrzec jedną, olbrzymią zaletę Ulissesa, atut, z powodu którego zasłużenie przeszedł on do historii. Chodzi o obfitość tej książki. Lektura powieść Joyce’a jest bardzo wymagająca, ale nie dlatego, że autor intencjonalnie nam to utrudnił, a z powodu jej wylewającej się wręcz z kolejnych stronic zawartości. Nie dziwię się badaczom, którzy poświęcili lata na jej analizę. W trakcie lektury polecam korzystać ze strony internetowej ulyssesguide, na której znajdują się dokładne opisy wszystkich rozdziałów, a nawet poszczególnych scen. Tylko dzięki takim pomocom dydaktycznym da się ze zrozumieniem uporać z pierwszą lekturą Ulissesa. A czy po pierwszej przyjdzie czas na kolejne? W moim przypadku to pokaże czas, bo przynajmniej na razie będę kategorycznie potrzebował jakiegoś literackiego odpoczynku. Mam jednak wrażenie, że teraz, kiedy mam już o fabule książki jakieś pojęcie, czytanie chociażby jej początku byłoby o wiele bardziej owocne. Ulisses to wbrew pozorom nie kompletny bałagan napisany przez szaleńca, choć może na to wyglądać na pierwszy rzut oka. W tekście istnieją klamry, wzajemne odniesienia, które spinają opis 16. czerwca 1904 roku w kawał imponującej literatury. Pozostaje pytanie, czy chce nam się ich bezustannie szukać, czy czerpiemy z tej walki z kolejnymi rozdziałami jakąkolwiek satysfakcję. Sam jestem zaskoczony, jak pozytywnie przedstawiłem Ulissesa po mojej kilkutygodniowej mordędze polegającej na próbie objęcia go mym skromnym umysłem. Jednocześnie, daleko mi do zdecydowanej rekomendacji. Na pewno należałoby się z nim zapoznać, jeśli sami interesujemy się pisarstwem albo, powiedzmy to sobie wprost, chcemy zwiększyć poczucie własnej wartości. Książka Joyce’a to awangardowy eksperyment, nie dający zwykłemu, przyzwyczajonym do standardowej literatury odbiorcy żadnej taryfy ulgowej. Ale to właśnie dzięki temu radykalnemu podejściu przeszedł on do historii.
Skończyłem Ulissesa! Właśnie czekam na dyplom, order i list z gratulacjami, więc tymczasem mogę zerknąć wstecz i jakoś podsumować tą niewątpliwie jedyną w swoim rodzaju czytelniczą przygodę. Wielu przede mną napisało, że Ulisses to nie książka dla każdego, ale sam odważę się postawić tezę, że to książka właściwie dla… nikogo. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-27
2023-01-25
Należę do wielkich fanów twórczości Franza Kafki, dlatego krótki opis na okładce nowego wydania ,,Zaproszenia na egzekucję’’ od razu mnie zaintrygował (chociaż zdecydowanie zbyt wiele zdradza). Poznajemy tu niejakiego Cyncynata C., który mieszka w bliżej niezidentyfikowanym państwie przyszłości. Zostaje skazany na śmierć za ,,gnozeologiczną zgniliznę’’ oraz ,,nieprzezroczystość’’ - zbrodnie, których prawdziwą naturę będziemy poznawać w toku akcji. I chociaż przedstawioną tu wizję chętnie przedstawia się jako antyutopię, to sam bardziej dostrzegam w niej motywy filozoficzne niż polityczne czy futurologiczne. Jest to oczywiście filozofia w dość mrocznej odsłonie. Oniryczna atmosfera, poczucie osamotnienia bohatera, rozterki egzystencjalne, niejednoznaczność przedstawionego świata - to wszystko odpowiada za wytworzenie niepowtarzalnego klimatu, dość absurdalnego, acz skłaniającego do rozmyślań i podejmowania prób połączenia tych elementów tajemniczej układanki. Elementów, dodajmy, zaskakująco licznych, bo jak na swoją liczbę stron, książka jest wyjątkowo obfita w treść. Mimo poważnej tematyki, o nudę tu bardzo trudno - w powieści uświadczymy chociażby bardzo szerokiej gamy symbolicznych bohaterów drugoplanowych, przede wszystkim mających za zadanie zaakcentować odmienność protagonisty. Cyncynat jest człowiekiem w obcym środowisku, dostrzega sztuczność i wyreżyserowanie swojego otoczenia, ale już do czytelnika należy interpretacja jego sytuacji. Moża faktycznie uważać powieść Nabokova za prześmiewcze ukazanie totalitarnego państwa, ale równie łatwo odnaleźć w niej metaforę nierozumianego artysty czy rozbitego indywidualisty. Szczególnie interesująca wydaje się relacja między więźniem a katem – po co cała ta szopka i uprzejmości, dlaczego prawo w przedstawionym kraju działa w tak dziwaczny sposób? Autor oczywiście nie udziela na te pytania jednoznacznej odpowiedzi. Nawet zakończenie pozostawia spore pole do spekulacji i prędko przekonałem się, że odebrałem je całkiem inaczej niż wielu innych czytelników.
Książka Nabokova jest napisana tak sprawnie, że nie istnieje jeden klucz zgłębiający jej wszystkie zakamarki. Każdy uważny czytelnik odnajdzie w niej coś innego. Ważne jednak, że zachowuje przy tym spójność i sens. W skrócie - ma te zalety, które najbardziej doceniam w prozie Kafki. W tym kontekście szczególnie zaskakuje fakt, że Nabokov pisząc ją nie miał jeszcze styczności z prozą praskiego autora - najwyraźniej przed wojną myśli wielu pisarzy krążyły wokół podobnych zagadnień. Jeśli więc ktoś gustuje w ponurym, wczesno dwudziestowiecznym klimacie oraz rozwiązywaniu literackich zagadek, to raczej nie powinien się na ,,Zaproszeniu na egzekucję’’ zawieść.
Należę do wielkich fanów twórczości Franza Kafki, dlatego krótki opis na okładce nowego wydania ,,Zaproszenia na egzekucję’’ od razu mnie zaintrygował (chociaż zdecydowanie zbyt wiele zdradza). Poznajemy tu niejakiego Cyncynata C., który mieszka w bliżej niezidentyfikowanym państwie przyszłości. Zostaje skazany na śmierć za ,,gnozeologiczną zgniliznę’’ oraz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-12
Z wszystkim można przesadzić, nawet z twórczością takiego geniusza jak Stanisław Lem. Druga część Dzienników Gwiazdowych wywołała we mnie mieszane odczucia - z jednej strony pojawiają się tu kolejne kreatywne koncepty, ale z drugiej jest ich zdecydowanie mniej niż w innych dziełach pisarza i nie zaskakują już tak swoją oryginalnością. Szczególnie po uprzedniej lekturze wielu z jego książek odczuwa się pewne zmęczenie materiału. Lem wraca do tematów sztucznej świadomości, poznawania egzotycznych planet, działania kosmicznych społeczności, jednak często jest to ugryzienie problemu, który pojawił się już we wcześniejszych historiach, tylko z nieco innej strony.
Oczywiście powyższy zbiór przygód Ijona Tichy'ego to nie jakieś bezwartościowe odcinanie kuponów, bo zamieszczone w nim opowiadania pochodzą z różnych okresów życia pisarza - jedne są bardziej szalone, inne pobudzające do myślenia. W pamięci zapadł mi pomysł mieszania w historii wszechświata dzięki fizyce kwantowej, chociaż sprawiał wrażenie trochę przeciągniętego, oraz ostatnie opowiadanie "Pożytek ze smoka", któremu akurat nie mogę nic zarzucić, to po prostu świetna polityczna satyra. Bez wątpienia znajduje się tu kilka perełek, każdy znajdzie coś dla siebie. Dlatego nie odradzam jednoznacznie lektury, a jedynie przestrzegam, że warto się do niej zabrać po dłuższej przerwie od twórczości naszego słynnego futurologa albo w ogóle na początku jej zgłębiania.
Z wszystkim można przesadzić, nawet z twórczością takiego geniusza jak Stanisław Lem. Druga część Dzienników Gwiazdowych wywołała we mnie mieszane odczucia - z jednej strony pojawiają się tu kolejne kreatywne koncepty, ale z drugiej jest ich zdecydowanie mniej niż w innych dziełach pisarza i nie zaskakują już tak swoją oryginalnością. Szczególnie po uprzedniej lekturze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-22
Przede wszystkim, proszę mi wyjaśnić, jakim cudem ta niezwykle istotna historycznie książka, wykładająca początki egzystencjalizmu, nie jest dostępna współczesnemu czytelnikowi. Ostatnie polskie wydanie pojawiło się dwadzieścia lat temu, a teraz na allegro osiąga absurdalne ceny. Mało tego, polskich przekładów nie ma nawet w bibliotekach – we Wrocławiu mamy ponad trzydzieści filii, wśród których trzy posiadają ją w swoim katalogu, a w jednej została wypożyczona pół roku temu i słuch po niej zaginął.
Przynajmniej wydanie po angielsku da się jakoś normalnie zdobyć, co też uczyniłem. Główny bohater książki, Antoine Roquentin, nie używa na szczęście nadmiernie wysublimowanego języka, jak przystało na surowego egzystencjalistę. Chodzi po tym swoim ,,błotnistym mieście” i rozmyśla, jakie dramatyczne konsekwencje ma egzystencja każdego z nas. Przede wszystkim chodzi mu oczywiście o to, że w szerszym kontekście pozbawiona ona jest jakiegokolwiek znaczenia. Jednym z angielskich słówek, których nauczyłem się poprzez rozterki francuskiego pisarza jest ,,superfluous’’, to znaczy ,,zbyteczny’’. Według protagonisty wszystko takie jest – nie tylko obdarzeni darem refleksji ludzie, ale także drzewa, zwierzęta, budynki, morze… Z tym przekonaniem wiąże się też tytułowe poczucie mdłości, które uaktywnia się u niego, kiedy bezpośrednio uzmysławia sobie obfitość świata, której nie jest w stanie jakoś wewnętrznie sobie poskładać. Ale nie chciałbym zanurzać się głęboko w zawartą tutaj myśl filozoficzną, ponieważ można poczytać o niej wiele mądrych analiz autorstwa ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie. Wolałbym skupić się na tym, jak to wszystko się czyta. A wbrew moim wczesnym obawom, nie czyta się aż tak źle. Co prawda akcji jest tutaj niewiele, ale jednak zdawkowe interakcje społeczno-środowiskowe, w które powolnie wikła się główny bohater, spełniają swoje zadanie, to znaczy zmuszają nas do szczerych, poważnych przemyśleń. Bohater odwiedza na przykład muzeum, gdzie oddaje się refleksji na temat sławy, śmierci, wielkich dokonań ludzkości. Idzie do kawiarni, przemierza molo, obserwuje i na swój sposób podziwia te ,,normalne’’ ludzkie zachowania, które pozwalają każdemu z nas normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Wreszcie rozmawia z dwoma istotnymi bohaterami drugoplanowymi: Samoukiem oraz swoją dawną kochanką Anny. Ten pierwszy to młody idealista, wskazujący pewien kierunek, który podobni, pogrążeni w refleksji osobnicy, mogą obrać – szeroko pojęty humanizm (tutaj związany także z socjalizmem). Te ładne przekonania zostają oczywiście przez bohatera cynicznie wyśmiane, choć zdaje się, że gdzieś głęboko zazdrości on młodzieńcowi pierwiastka naiwności. Z kolei interakcja z kobietą uświadamia Roquentina o istnieniu tzw. wyjątkowych momentów – chwil w życiu, kiedy emocje sięgają zenitu, pokroju pogrzebów, miłosnych przyjemności, wielkich personalnych sukcesów. A raczej o ich nieistnieniu, ponieważ Anny po chwili sama przyznaje, że od niedawna zwątpiła w ich siłę. Jeśli dobrze rozumiem, w tym przypadku chodzi o niewystarczające połączenie międzyludzkie, stawiają w wątpliwość rzeczywiste oddziaływanie tych istotnych życiowych chwil. Kiedy my przeżywamy jakieś emocjonalne uniesienie, ktoś inny może nas obserwować i nie czuć kompletnie nic – czy więc faktycznie jest się w ogóle czym ekscytować? Nie wiem, czy jestem zwolennikiem tego toku rozumowania, ale clue opowieści wydaje się jasne. Główny bohater ostatecznie nigdzie nie znajduje ukojenia, wciąż pozostaje samotny, niespełniony, przytłoczony, pusty w środku. Nawet w samobójstwie nie upatruje rozwiązania, ponieważ byłoby to równie bezsensowne, co życie. Dlatego zdziwiło mnie, że książka poniekąd kończy się… happy endem. Może i niezbyt naturalnym, nieco wymuszonym i lekko naszkicowanym, ale najwyraźniej i nasz alegoryczny smutas odnalazł gdzieś pod koniec swoje przeznaczenie.
Tym, co uświadomiło mi posłowie (swoją drogą o wiele bardziej krytyczne pod adresem książki, niż to bywa w polskich wydaniach) jest fakt, że… nikt z nas nie może być Roquentinem. Nie da się nim być, jeśli chcemy w miarę normalnie żyć. Jest to totalna fikcja literacka, przedstawiająca pewne problemy w przerysowany sposób. Nie jest to oczywiście zarzut, ponieważ tym samym spełnia swoje sztandarowe zadanie wypromowania, przedstawienia pewnych filozoficznych założeń i obaw. Ale tylko ktoś naiwny, tym razem w odwrotny sposób do Samouka, byłby w stanie uwierzyć, że świat rzeczywiście przedstawia się tak, jak wyobraża to sobie Roquentin. Czy naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć w wizję wszechświata, w której drzewo w parku żyje i istnieje tylko dlatego, że nie może samo siebie uśmiercić? Bohaterowi bliżej do osoby z poważnymi zaburzeniami psychicznymi, ale ja wolę traktować jego przygody jako symboliczną przestrogę. Przestrogę przed nadmiernym myśleniem, w które popaść może wyłącznie człowiek zgorzkniały, pogrążony w sobie i skazany na samotność. Dlatego zamiast jego umysłowego kotłowania:
,,Nie myśleć... Nie chcę myśleć... Myślę, że nie chcę myśleć. Nie powinienem myśleć, że nie chcę myśleć. Bo to także jest myślą." Czy nigdy nie będzie temu końca? Moja myśl to ja: oto dlaczego nie mogę się zatrzymać. Istnieję, ponieważ myślę... i nie mogę powstrzymać się od myślenia. W tej samej chwili - to obrzydliwe - jeśli istnieję, to tylko dlatego że brzydzę się istnieniem. To ja, to ja sam wyciągam się z nicości, do której pragnę podążyć: nienawiść, niesmak istnienia, to są także sposoby, abym istniał, abym zagłębił się w istnieniu.”
O wiele bardziej podoba mi się ,,pozytywistyczne’’ podejście do egzystencjalizmu autorstwa Camus’a:
,,Z absurdu wyprowadzam więc trzy konsekwencje, to znaczy mój bunt, moją wolność i moją pasję. Samą świadomością przekształcam w regułę życia to, co było zaproszeniem do śmierci – i odrzucam samobójstwo.”
Niemniej nie przekreślam problemów, na które zwraca uwagę Sartre w swojej powieści. Na pewno jako dzieło literackie niezwykle skutecznie przemawia do czytelnika, a jej prowokacyjny sznyt może nas jeszcze bardziej zachęcić do w pełni świadomego odbierania codzienności.
Przede wszystkim, proszę mi wyjaśnić, jakim cudem ta niezwykle istotna historycznie książka, wykładająca początki egzystencjalizmu, nie jest dostępna współczesnemu czytelnikowi. Ostatnie polskie wydanie pojawiło się dwadzieścia lat temu, a teraz na allegro osiąga absurdalne ceny. Mało tego, polskich przekładów nie ma nawet w bibliotekach – we Wrocławiu mamy ponad...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to