-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2024-04-22
2024-04-19
2024-04-17
"Filmy i książki często przekonują nas, że prawdziwa miłość jest pełna wzlotów i upadków; że związek bez kłótni i godzenia się to tylko przyjaźń połączona z seksem. Nic bardziej mylnego. Koniec końców każdy człowiek jest inny i szuka relacji pasującej do momentu życiowego, w którym akurat się znajduje."
Kompatybilność znaków zodiaku od wieków fascynuje ludzi na całym świecie, Anna aż do tamtego dnia nigdy nie wierzyła w astrologię. Zdanie, które padło z ust jej przyjaciółki stało się dla niej jednak wręcz namiastką wyzwania i jednocześnie początkiem narodzin pewnego eksperymentu. Po ucieczce z własnego ślubu, kobieta nie ma już nic do stracenia, postanawia więc dać sobie równe 12 miesięcy na odnalezienie miłości. Nie wierzy, że horoskop jest w stanie jej w tym pomóc, jednak kiedy na jej drodze stają poszczególne znaki, astrologiczne bzdury zaczynają nabierać dla niej sensu.
Wpadająca w oko oprawa graficzna, niepowtarzalny pomysł oraz mamiący lekkością opis –„Zodiakara” miała być idealną pozycją na pierwsze wiosenne dni, zapewniającą upragniony relaks i odpowiednią dawkę humoru. Kusiła bezdennym źródłem wiedzy, czarowała czytelników obietnicami dotyczącymi wartościowej treści przeplatanej niebanalnymi ciekawostkami o astrologii. Tymczasem na przestrzeni ponad trzystu stron spotkaliśmy zaledwie cztery znaki zodiaku i nie byłoby to niczym złym, gdyby ich poszczególne opisy nie brzmiały jak wyjęte słowo w słowo z młodzieżowych czasopism dla nastolatek. Każdy z nich był w zasadzie karykaturalnym odbiciem rzeczywistości, ich zachowania nabuzowane zostało przerysowaniem i, chociaż z początku ten zabieg przyciągał uwagę, z czasem stał się jedynie irytujący. Najgorszym jednak zamysłem tej lektury okazało się spłaszczenie poszczególnych postaci, grających główną rolę w tak zwanym Dzienniku Zodiakary, do aspektów erotycznych. Zamiast o ich osobowości, pozytywnych czy negatywnych cekach czy popełnianych notorycznie błędach mogliśmy jedynie zaznajomić się z padającymi wnioskami na temat ich umiejętności łóżkowych.
Anna jest bohaterką, która mimo napiętej przeszłości oraz bagażu doświadczeń wydaje się niesamowicie infantylna. Ucieka sprzed ołtarza, a przy pierwszej lepszej okazji bez zastanowienia szuka pocieszeń w ramionach poszczególnych znaków, chociaż jej eksperyment chyba nie do końca na tym miał polegać. Towarzyszące temu poszczególne zdarzenia przyprawiały mnie często o dreszcze, jednak nie były one z rodzaju tych, którym dodatkowo towarzyszy szybsze bicie serce i gęsia skórka. Przeplatały się raczej z uczuciem zohydzenia, bowiem opisy scen łóżkowych nie grzeszyły górnolotnością.
Na pochwałę zasługują tak naprawdę jedynie bohaterowie drugoplanowi, chociaż może to i dlatego, że w zasadzie niewiele się o nich dowiedzieliśmy, ale mieli oni w sobie to coś, tę nutkę dramatyzmu i humoru, które pozwalały darzyć ich sympatią. Nade wszystko uwiódł mnie brat Anny, bowiem ta nutka tajemniczości towarzysząca jego osobie podejrzewam, że zwiastuje nie lata kłopoty, których konsekwencje mogą być przeogromne. Podobne odczucia wykreowałam sobie również wobec Connora, żałowałam do ostatniej chwili, że nie okazał się on żadnych z przedstawianych znaków i nie odegrał większej roli w życiu Anny, kto wie może będzie się to jeszcze zmienia na przestrzeni kolejnych tomów. Nie będę jednak ukrywać, że mam głębokie obawy wobec tego, czy kiedykolwiek po nie sięgnę, zbyt często chyba chyliłam głowę z zażenowaniem na przestrzeni lektury.
"Filmy i książki często przekonują nas, że prawdziwa miłość jest pełna wzlotów i upadków; że związek bez kłótni i godzenia się to tylko przyjaźń połączona z seksem. Nic bardziej mylnego. Koniec końców każdy człowiek jest inny i szuka relacji pasującej do momentu życiowego, w którym akurat się znajduje."
Kompatybilność znaków zodiaku od wieków fascynuje ludzi na całym...
2024-04-04
„Już nigdy nie zatrzymamy tego samochodu. Bo jest tak, że gdybyśmy zatrzymali, choćby dla rozprostowania kości, to wtedy dogoniłaby nas rzeczywistość. Jesteśmy przestępcami, którzy obrabowali bank. Jesteśmy dziećmi, które uciekły ze szkoły z internatem. Jesteśmy parą zakochanych w sobie nastolatków, którzy potajemnie się pobrali.”
Jeden gabinet, obezwładniające napięcie i ponure mrożące krew w żyłach spojrzenia – codzienność w Bexlej & Gamin od wielu miesięcy wygląda właśnie w ten sposób, skazani na swą wzajemną obecność urozmaicają płynący czas rywalizacją podszytą niewyobrażalną pasją, której podstaw oboje poszukują w definicji nienawiści. W pewnym momencie ich walka przenosi się jednak na wyższy poziom, kiedy to w tle pojawia się możliwość upragnionego awansu oboje myślą, że druga osoba nie powstrzyma się przed niczym, by móc cokolwiek ugrać. Wyboista droga w jego kierunku stawia jednak te dwójkę w ogniu nowych bodźców, gdzie nienawiść przestaje być wystarczającą bronią.
Nie miewam ostatnimi czasy zbyt wielkich oczekiwań co do czytanych przeze mnie książek, bowiem ciężko odnaleźć mi już na rynku jakikolwiek powiew świeżości. Wobec i tej lektury więc nie obstawiałam żadnego wyniku, ale czuję, że nawet jeśli gdzieś na początku spisałabym ją na straty ze względu na tlący się w jej tle niewyszukany scenariusz na sam koniec i tak musiałabym przyznać się do błędu z tym związanego, bowiem „The hating game” zabiera nas w cudowną podróż między utartymi schematami, napiętymi do granic możliwości uczuciami, a nowym spojrzeniem na cieniutką granice nienawiści i miłości.
Lucy jest niezwykłą postacią, z pozoru przepełnioną optymizmem i wiecznym uśmiechem, jednak kiedy obrywamy z niej pierwsze warstwy dostrzegamy prawdziwą niepewność kryjącą się w cieniu. Poznając ją i wnikając w jej głąb w pewnym sensie odnalazłam również swoje własne odbicie, czym dalej u jej boku brnęłam w tę grę tym bardziej rozumiałam jej emocje i intencje, a kiedy zbaczała z właściwej drogi, uciekając przed własnymi uczuciami krzyczałam w duchu z rozpaczy.
Skrywany za maską obojętności i ponuractwa charakter Joshui również rozkłada na łopatki, niezależnie od tego, że jego odkrywanie zajmuje na przestrzeni lektury zdecydowanie zbyt długi czas, biorąc pod uwagę jak rozczulająca staje się jego późniejsza opieka wobec Lucy. W momencie bowiem kiedy pozorna nienawiść nareszcie ulatuje z jego postawy, pozostawiając go przed nami obnażonego, wreszcie możemy dostrzec płynącą w jego żyłach prawdę. Jego zszarzała przeszłość chwyta za serce, a zachowanie postronnych bohaterów napawa niezwykle skrajnymi odczuciami.
Obawiałam się, że w pewnym momencie na przełomie tej lektury odczuję chociaż płomyk znużenia, bowiem dość obszerne opisy, wyszukane synonimy i niebywale momentami niespokojne myśli Lucy nie snuły zbyt wielkich oczekiwań. Z każdym rozdziałem jednak jej usposobienie nabierało co rusz to zabawniejszego i rozczulającego wydźwięku, uroczo kolorując odrobinę banalną konstrukcję.
„Wredne igraszki” to jedna z tych historii, które do samego końca omamione są tajemnicą, nie ważne jak uważnymi bylibyśmy czytelnikami historia Lucy i Joshua płonie nieznanym, a czym bliżej nam do epilogu tym cięższe staje się uczucie napięcia ciążącego nam na barkach. Sally Thorne zręcznie utrzymuje nas w nim, przeplata między wierszami niewypowiedziane pytania, a my lgniemy do kolejnych stron, usilnie poszukując rozwiązania tej słodko-gorzej gry, w której uwięźli nasi bohaterowie.
„Już nigdy nie zatrzymamy tego samochodu. Bo jest tak, że gdybyśmy zatrzymali, choćby dla rozprostowania kości, to wtedy dogoniłaby nas rzeczywistość. Jesteśmy przestępcami, którzy obrabowali bank. Jesteśmy dziećmi, które uciekły ze szkoły z internatem. Jesteśmy parą zakochanych w sobie nastolatków, którzy potajemnie się pobrali.”
Jeden gabinet, obezwładniające napięcie i...
2024-04-02
„Miłość nie potrzebowała czasu. Jeśli kochałeś, to się po prostu czuło. Nic więcej. Nie istniały wątpliwości, nie istniały pytania. Miłość potrafiła rozwiązać każdy problem i znaleźć każdą odpowiedz.”
Znali się od dzieciństwa, razem wychowywali i wspólnie przedzierali się przez kolejne etapy swojego życia. Z pozoru różni, a jednak tak bardzo sobie potrzebni. Ona dbała, by kierował się w swoim życiu odpowiednią ścieżką, a on chronił, by nie zdarła kolan przy kolejnym upadku. Tamta noc jednak zmieniła ich bezpowrotnie, zamąciła w ich ułożonej na pozór relacji i pozwoliła wzniecić ogień, który tlił się za zamkniętymi drzwiami ich serc. Czy wesele, na którym będą zmuszeni ramię w ramie pełnić role świadków pozwoli naprawić stare błędy?
Nie będę ukrywać, że swoją przygodę z „Rodzeństwem Mach” rozpoczęłam w zasadzie dosyć nietypowo, biorąc pod uwagę, że „Zazdrosny sąsiad” jest pierwszy przeczytanym przeze ze mnie, ale jednocześnie trzecim z kolei tomem tej serii. Na szczęście nie przeszkodziło mi to w czerpaniu pełnymi garściami frajdy z czytania, chociaż warto byłoby zwrócić uwagę, że niektóre fragmenty dotyczące chociażby pobocznych w tym przypadku bohaterów dotknęłyby mnie zapewne doszczętniej, gdybym znała ich przeszłość. Domyślam się też, że i sam zarys relacji Dominiki i Bartka przewijał się już przez poprzedni części, dzięki czemu teraz dużo łatwiej mogłoby być mi zrozumieć początkową niechęć między naszymi bohaterami, jednak mimo to cieszę się, że w końcu zdecydowałam się na umilenie sobie ostatnich dni tą lekturą. Natomiast jeśli również planujecie w najbliższym czasie spotkanie z Rodzeństwem Mach polecałabym nie popełniać mojego błędu i rozpocząć od pierwszego tomu.
Dominika jest dosyć typową bohaterką, nie wyróżnia się swoim charakterem na tle innych bohaterek, z którymi miałam ostatnimi czasy do czynienia. Wielokrotnie zmienia zdanie, ulega urokowi Bartka, chociaż przysięgała, że nigdy więcej nie da sobie zamącić w głowie, skreśla mężczyznę, by chwile później stwierdzić, że potrzebuje go w swoim życiu chociaż jako przyjaciela. Jej postać z każdym rozdziałem jednak rozkwita, a w obliczu pewnych zdarzeń, które stają na jej drodze do szczęścia objawia się tak niebywałą dojrzałością, że w tamtym momencie aż musiałam się zastanowić, czy to aby na pewno dalej książka z gatunku literatury romantycznej, bowiem w tej odmianie literatury z prawdziwą dojrzałość wśród bohaterów nie traktujemy się zbyt zażyle.
Bartek z kolei urzekł mnie już na samym początku, z ciężką przeszłością na karku w końcu odnalazł swój mały sens życia, co pozwoliło mu wyjść na prostą. Na dodatek jego zawzięta postawa wobec Dominiki, umiejętność akceptacji własnych błędów i chęć ich naprawy, urocza i co najważniejsze nieprzesadzona pewność siebie – zalet tego mężczyzny byłabym w stanie wypisać co najmniej całą kartkę już na samym początku, a przy samym końcu jestem w stanie się pokusić nawet o stwierdzenie, że cały ich wachlarz wyeliminował wszelkie wady.
Odczuwam pewnego rodzaju sentyment po zakończeniu tego tomu, nie wiem do końca czy jest to związane stricte z uroczą relacją, która wykwitła między Dominiką a Bartkiem, czy może z autorką, która stylem opisów, dialogów i nutką humoru przewijająca się między stronami, usilnie przypomina mi inną, bardzo lubianą przeze mnie Emilię Szelest, autorkę serii o Weronice Kardasz. Bez względu na powód na pewno powrócę do „Rodzeństwa Mach” w niedalekiej przyszłości.
„Miłość nie potrzebowała czasu. Jeśli kochałeś, to się po prostu czuło. Nic więcej. Nie istniały wątpliwości, nie istniały pytania. Miłość potrafiła rozwiązać każdy problem i znaleźć każdą odpowiedz.”
Znali się od dzieciństwa, razem wychowywali i wspólnie przedzierali się przez kolejne etapy swojego życia. Z pozoru różni, a jednak tak bardzo sobie potrzebni. Ona dbała, by...
2024-04-01
„Hunter Morgan był niczym piosenka, której nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, której tekst zapadał głęboko w pamięć. Niczym słodka melodia miotająca serce, w której rytm tańczyło całe moje życie.”
Lista absurdalnych zadań miała być dla Hailey sposobem na wyjście z komfortowej skorupy, tymczasem przysporzyła jej tylko nadzwyczajnie upierdliwych problemów, w postaci pewnego, niebywale charyzmatycznego muzyka. Nieznajoma, która skradła mu oddech, jest nadzieją nie tylko dla jego muzyki, ale i rozbudziła w nim nieznane dotąd uczucia. Zdaje sobie jednak również sprawę, że młoda pielęgniarka nie ułatwi mu walki o jej serce, ale mimo to postanawia podnieść te rękawice. Najgorszym przeciwnikiem okazuję się jednak czas, który umyka im nieubłaganie.
Pierwsze kilka rozdziałów wprowadziło mnie w pewnego rodzaju bańką, spodziewając się krnąbrnego romansu, podszytego złośliwym napięciem natknęłam się jednak na historię przepełnioną słodkim, mamiącym uczuciem, balansującym na krawędzi. Mówiąc w języku bohaterów, stwierdziłabym, że „The Last Breath” jest uosobieniem piosenki, która chociaż na chwile pozwala oderwać myśli od szarej rzeczywistości; przenieść się do świata, gdzie nadzieja na miłość nie umiera nawet w najczarniejszej rzeczywistości.
Hayley Flores jest postacią, która zyskuje z bliższym poznaniem, z początku bowiem nie mogłam dostrzec nic nadzwyczaj interesującego w jej usposobieniu, jednak czym bliżej było mi do epilogu, tym większa otulała mnie tęsknota. A wraz z zakończeniem nadeszła pustka, bowiem dwa ostatnie dni, które poświęciłam na tę lekturę, pozwoliły mi nawiązać z Hayley niebywale głęboką relacje. Podziwiałam jej upór, podejście do zawodu i to z jakim uporem znosiła ciężar, który się z tym wiązał.
Hunter Morgan skradł z kolei moje serce jeszcze wcześniej niż skradł je Hayley, swoim uporem i charyzmą podbił mój mały świat. Od samego początku czułam prawdę bijącą z jego słów, a czym dalej brnęłam u jego boku w głąb splotu zdarzeń tym bardziej zakochiwałam się w sposobie, w jakim kalkulował życie. Muzyka była dla niego ukojeniem, bezgranicznym zauroczeniem, a ja jako czytelnik utożsamiałam się wraz z nim i w tym odczuciu.
Uczucie, które rozwinęło się pomiędzy tą dwójką bardzo szybko usidliło mnie w swoich ramionach, jednak nie będę ukrywać, że nadszedł i taki moment, kiedy zdarzyło mi się odrobinę znudzić przebiegiem zdarzeń. Uważam bowiem, że w pewnym momencie relacja bohaterów popadła w pewien rodzaj schematu, który owocował jedynie odhaczeniem zadania na liście, przez co nie odczuwałam już jako czytelnik tej nutki ekscytacji tak bardzo potrzebnej przy tym przebiegu zdarzeń. Docierając do zakończenia odrobinę zrozumiałam zastosowany zabieg, jednak umiałabym zrozumieć także czytelnika, który ze względu na niego poddałby się w połowie lektury.
Wylałam nad tą historią rzewne łzy, nie będę ukrywać, że epilog w pewien sposób złamał mi serce i skradł jeden z odłamków. Przy jego czytaniu targały mną różne emocje, począwszy od zaskoczenia, bowiem nie spodziewałam się, że przebieg tej historii popłynie w tak rozpaczliwym kierunku, skończywszy na pewnego rodzaju akceptacji, bowiem nie będę również ukrywać, że ten epilog był jak brakujący puzzel w całej układance.
Myślę, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z C.S. Riley, bowiem historia Hailey i Huntera odcisnęła na moim sercu pewnego rodzaju piętno, które zostanie ze mną zapewne na dłużej.
„Hunter Morgan był niczym piosenka, której nie mogłam pozbyć się z głowy. Taka, której tekst zapadał głęboko w pamięć. Niczym słodka melodia miotająca serce, w której rytm tańczyło całe moje życie.”
Lista absurdalnych zadań miała być dla Hailey sposobem na wyjście z komfortowej skorupy, tymczasem przysporzyła jej tylko nadzwyczajnie upierdliwych problemów, w postaci...
2024-02-16
2024-02-13
2023-12-13
2023-12-29
2023-12-29
2023-12-29
2023-12-26
2023-12-25
2023-09-15
2023-08-26
„Ona o mnie walczy. Jak lwica. Nie pierwszy już raz. (…) To ona jest najcudowniejszą kobietą na tej planecie, a ja musiałem w poprzednim życiu zrobić coś bardzo, że na nią zasłużyłem.”
Piękne, tropikalne wyspy, rajskie plaże, cały zasób atrakcji i ślub najbliższych im osób – idealna sceneria na miłość. Jest tylko jedna przeszkoda. Harrison Hart. Trzeba byłoby być ślepym, by nie zauważyć, że od pierwszych chwil spędzonych z Mackenzie zdaje się nie pałać do niej sympatią. A może tylko udaje? Mackenzie nie chce się nad tym zastanawiać, zdając sobie sprawę, że ten irytująco gburowaty mężczyzna swoim zachowaniem rozrywa stare rany w jej sercu. Za rogiem czyha jednak znacznie gorsze niebezpieczeństwo, Hawaje bowiem kryją w sobie wiele tajemnic, więc czy nawiązana w obliczu śmierci nić porozumienia będzie w stanie przetrwać?
Twórczość Ludki Skrzydlewskiej śledzę od kilku lat, bezwiednie zdążyłam się już także zakochać w kilku wykreowanych przez nią fabułach, dlatego tym bardziej z bólem serca muszę przyznać, że po tej lekturze spodziewałam się czegoś więcej. „Gbur w raju” bowiem idealnie nada się na wakacyjny wyjazd czy ciepły wieczór z lampką wina na balkonie, ale pojawiający się tutaj między wierszami wątek sensacyjny nie wywoła u Was gęsiej skórki. Styl autorki pozostaje zachęcająco lekki, nie ciążą nam już tutaj zbyt długie opisy, dialogi są przyjemnie zwarte i naprawdę potrafią rozśmieszyć.
Harrison od początkowych stron kreowany jest na bardzo gburowatego bohatera, który nie potrafi rozmawiać z kobietami, a mimo to w kryzysowych sytuacjach, zazwyczaj staje na wysokości zadania, co za każdym razem dosyć mnie zaskakiwało. Spodziewałam się bowiem, że to Mackenzie będzie tą, która będzie w stanie twardo stąpać po ziemi, a jednak czym dalej ją poznajemy, tym bardziej widzimy, jak rzeczywisty świat przysłaniają jej nieprzepracowane problemy, również te, które moim zdaniem zostały momentami boleśnie przerysowane. A to z kolei wiązało się z tym, że miałam naprawdę spory problem, by się z nią utożsamić.
Cała idea tej historii, „Hartowie jak się zakochują, to od pierwszego wejrzenia, na zabój i na zawsze”, a także sposób poprowadzenia tej narracji niebywale mi się podobał. Zazwyczaj nie sposób uwierzyć w tak gwałtownie wprowadzone między bohaterów uczucia, tutaj jednak zostało to zrobione z taką gracją, że czytelnik rzeczywiście jest w stanie nadążyć za tym przebiegiem wydarzeń.
Wspomniany wyżej wątek sensacyjny z początku rzeczywiście gdzieś tam mimochodem mnie zainteresował, czułam to napięcie i deptające po piętach niebezpieczeństwo. Przewijane strony wręcz buzowały od niepokoju i emocji, jednak czym dalej zagłębiałam się w te historię, tym trudniej było zignorować przeświadczenie, że nie ważne co, by naszych bohaterów miało spotkać, oni i tak mieli wyjść z tego cało. I tak, jak w przypadku Mackenzie jeszcze byłabym w stanie to zrozumieć, chociaż cały zamysł „talizmanu” był dla mnie zbyt mało rozwinięty i brakowało mi poznania go od podszewki, a były ku temu okazje, tak w przypadku Harrisona było to już dosyć nieuzasadnione.
Na pochwałę za to zasługuję poruszony przez autorkę wątek kobiecego orgazmu, nie chcę wdawać się tutaj w szczegóły, by zbyt wiele nie spoilerować, ale temat ten został potraktowany tutaj z odpowiednią uwagą i delikatnością. Dodatkowo, to jedna z niewielu pozycji na rynku, która nie idealizuje przesadnie współżycia seksualnego.
Czy zniechęcam do przeczytania? Nie, na pewno nie, proponuję jednak nie wysnuwać wobec niej zbyt wiele oczekiwań.
„Ona o mnie walczy. Jak lwica. Nie pierwszy już raz. (…) To ona jest najcudowniejszą kobietą na tej planecie, a ja musiałem w poprzednim życiu zrobić coś bardzo, że na nią zasłużyłem.”
Piękne, tropikalne wyspy, rajskie plaże, cały zasób atrakcji i ślub najbliższych im osób – idealna sceneria na miłość. Jest tylko jedna przeszkoda. Harrison Hart. Trzeba byłoby być ślepym,...
Jesteśmy niczym planeta i jej satelita. Jedno będzie krążyć wokół drugiego, bez jakiejkolwiek szansy na to, że coś lub ktoś je rozdzieli.
Perfect Picture było schronieniem dla Emily, a jej zaradność i nieposkromione ambicje nadzieją dla firmy, jednak kiedy zostaje ona przejęta przez nowych właścicieli, kobieta traci nadzieję na utrzymanie posady. Gabriel jest bowiem wspomnieniem, do którego nigdy nie chciała wracać, a którego skutki wciąż prześladowały ją każdego poranka, gdy więc pojawia się na nowo w jej życiu, obejmując stanowiska prezesa wie, że tym razem nie może pozwolić sobie na słabość. Gabriel jednak ani myśli ustąpić, bowiem wierzy, że żal płynący w jej sercu wciąż można ugasić, sytuacja jednak odkrywa przed nimi tak niespodziewane karty, że w ciągu zaledwie kilku dni wywraca ich życie do góry nogami. Czy odnajdą wspólny język?
Największym atutem „Upartego prezesa” w moim mniemaniu jest fakt, że tej historii się nie czyta, przez tę historię się płynnie, niebywale szybko bowiem można zatracić się w wyobrażeniu, że wraz z naszymi bohaterami siedzimy na niewygodnych deskach, poharatanych przeszłością w małej łódce, a delikatne fale pchają nas spokojnym rytmem w głąb zawiłości, które między nimi powstały. Na przełomie bodajże czterystu stron ani razu bowiem nie obejrzałam się za siebie, ani razu nie zastanowiłam się też nad tym, jak długa droga z kolei przede mną, ja po prostu zawzięcie wiosłowałam, chcąc jak najdłużej utrzymać się na powierzchni i móc cieszyć tą historią, gdyż czułam gdzieś pod skórą, że moment, kiedy przycumuje do brzegu, będzie momentem minimalnego zwątpienia. Lekkość przeplatanych bowiem pomiędzy bolesnymi wspomnieniami uczuć sprawiła, że człowiek chciał wierzyć, że każdy ból i traumę można zapomnieć, czym więcej jednak czasu upływa odkąd udało mi się odnaleźć brzeg tym większe jest w tej kwestii moje zastanowienie.
Emily i Gabriel znają się nie od dziś, łączy ich też zbyt wiele, by móc udać, że ta znajomość nigdy nie miała miejsca, a przepełniający serca żal wręcz skrzy na przełomie początkowych rozdziałów. Szereg nieporozumień i popełnionych błędów wisi nad nimi niczym fatum i, chociaż z początku uważałam, że każde z tych niedomówień dałoby się wyjaśnić, to czym więcej szczegółów pojawiało mi się przed oczami tym bardziej traciłam ku temu nadzieję. Są bowiem takie historie, które zasługują na szczęśliwe zakończenie, a jednak nie powinny go otrzymać bez względu nawet na to, jak głębokim uczuciem darzymy ich bohaterów. I, chociaż przyznaje to z bólem serce, uważam, że Emily i Gabriel zbyt wiele przeszli w swoim życiu, bym mogła w pełni uwierzyć, że odnajdą długotrwałe szczęście w swoich ramionach.
Każdego bohatera z osobna darzę niewyobrażalną sympatią, bowiem uważam, że każdy z nich, bez względu na to czy był jedynie postacią drugoplanową czy może grał w tej historii pierwsze skrzywdzę, wniósł do niej własną cegiełkę i opowiedział swą własną bajkę. Nie chcę też ukrywać, że chętnie powróciłabym do „Upartego prezesa’, jeszcze na chwilę oddała się w ramiona tej szaleńczej i niebywale bolesnej miłości, bowiem ma ona w sobie tak ogromny magnetyzm, że ciężko uciec od tlącego się do niej sentymentu, jednak teraz kiedy znam już wszystkie puzzle tej układanki, wiem, że to byłoby jak polewanie własnych ran benzyną.
Jesteśmy niczym planeta i jej satelita. Jedno będzie krążyć wokół drugiego, bez jakiejkolwiek szansy na to, że coś lub ktoś je rozdzieli.
więcej Pokaż mimo toPerfect Picture było schronieniem dla Emily, a jej zaradność i nieposkromione ambicje nadzieją dla firmy, jednak kiedy zostaje ona przejęta przez nowych właścicieli, kobieta traci nadzieję na utrzymanie posady. Gabriel jest bowiem...