-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-08-29
2019-10-20
Pierwsze podejście do „Czarodziejskiej Góry” robiłem jeszcze pod koniec liceum. Za pierwszym razem zatrzymałem się na pierwszym tomie powieści. Nie do końca ogarniając zamysł autora oraz intelektualny ogrom przesłania tej książki czułem jednak, że jest to powieść niezwykła, wieloaspektowa i niejednoznaczna. Utożsamiałem się wtedy z 20-letnm bohaterem Hansem Castorpem, inteligentnym młodym mężczyzna, który jeszcze nie ma wyrobionych poglądów ani nie jest obarczony negatywnym bagażem doświadczeń. Przy drugim podejściu udało mi się dotrzeć do końca książki, choć czasami odczuwałem znużenie ogromem tej powieści. Książka porusza tak wiele spraw oraz posiada niezliczoną ilość wątków, że ciężko jest powiedzieć w kilku słowach o czym jest. Pewne jest za to, że książka posiada niepowtarzalny klimat, gdzie prozaiczne, zwykłe czynności są analizowane i rozbierane na czynniki pierwsze, z których bohaterowie powieści potrafią wysnuć zastanawiające teorie i wnioski.
Pierwsze podejście do „Czarodziejskiej Góry” robiłem jeszcze pod koniec liceum. Za pierwszym razem zatrzymałem się na pierwszym tomie powieści. Nie do końca ogarniając zamysł autora oraz intelektualny ogrom przesłania tej książki czułem jednak, że jest to powieść niezwykła, wieloaspektowa i niejednoznaczna. Utożsamiałem się wtedy z 20-letnm bohaterem Hansem Castorpem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-05
Jest to bez wątpienia dzieło przełomowe w historii cywilizacji ludzkiej, które wywołało rewolucję światopoglądową wśród refleksyjnych jednostek na naszym globie. Jego znaczenie jest donośniejsze (to moja opina) niż heliocentryczne tezy Mikołaja Kopernika, które w swoim czasie również przeorały stary porządek myślowy. Nazwisko Karola Darwina stało się ogólnoświatowym symbolem przewrotu myślowego. Nauka, filozofia i nauki przyrodnicze jako takie nie mogą od tego momenty funkcjonować na dawną modłę. Ferment jaki wywołała teoria rewolucji Darwina podniecił gwałtowny sprzeciw wszelkiej maści wsteczniaków, obskurantystów czy konserwatystów, bojących się nowej prawdy obiektywnej i tego do czego ona doprowadzi. To tytaniczne znaczenie dla nauki, jakie wniosła teoria ewolucji, zaskakująco dziwnie koresponduje z naczelnym dziełem na ten temat Karola Darwina „O powstaniu gatunków drogą doboru naturalnego”. Książka, która jest naukowym manifestem nowego spojrzenia na historię życia jest na dzisiejsze czasy dość mało przystępna i niezbyt szokująca w swojej wymowie. Sam Darwin nie był człowiekiem śmiałym ani odważnym. Bardzo daleko mu było do rewolucjonisty walczącego ze starym porządkiem. Jest bezspornym faktem, że obawiając się ludzkiej krytyki i swojej nabożnej małżonki przez 20 lat bał się ujawniać swoje przełomowe przemyślenia. Dopiero rysujące się widmo uprzedzenia go przez innych, zmusiło tego statecznego człowieka do „odpalenia bomby”. Na szczęście dla sprawy logiczna i wręcz naturalna dla każdego znawcy tematu teoria Darwina znalazła prawdziwych wojowników o jej propagowanie, choćby w postaci Thomasa Henryiego Huxleya, zwanego przez bezradnych adwersarzy „buldogiem Darwina”. Odważnie i z pełnym przekonaniem lansował do szerokiej opinii publicznej idee ewolucji, nie bacząc na wściekły sprzeciw oponentów. Do historii nauki przeszła słynna debata oxfordzka, gdzie Huxley swoją logiczną argumentacją do krańcowej irytacji doprowadził miejscowych hierarchów kościelnych. Biskup Oxfordu, nie wiedząc jak poradzić sobie z dyskutantem, zapytał prof. Huxleya czy pochodzi od małpy ze strony matki czy ojca. Argumentacja niezgorsza od bieżących oszołomskich wypowiedzi niejakiego Cejrowskiego. Kościół stojący na straży dawnego porządku, czerpiący z tego układu korzyści materialne i społeczne, bojąc się utraty swoich licznych apanaży, będzie przez całe późniejsze dziesięciolecia zaciekle zwalczał teorię ewolucji. Ostatecznie oficjalne przedstawicielstwa kościołów chrześcijańskich we współczesnym świecie akceptują ewolucję jako niezaprzeczalny fakt naukowy. Choć najbardziej twardogłowe frakcje w największych wyznaniach religijnych czy odseparowane północnoamerykańskie sekty mają nadal z tym pewien problem.
Sama książka Karola Darwina jest na dzisiejszy czas nudnawa i przyciężka. Tezy przedstawiane przez Karola Drwina i przywoływane liczne przykłady są już nieco infantylne, gdyż dla człowieka z początków XXI w. są to po prostu oczywistości, do których nie trzeba nikogo przekonywać. Pamiętajmy jednak, że w tej książce padają pierwszy raz takie fundamentalne już na dzisiaj terminy jak „dobór naturalny”, „walka o byt” itp. Moim zdaniem dzieło Darwina spełniło już swoją rolę w historii nauki i na dzisiaj nie specjalnie nadaje się do użytku jako źródło wiedzy na temat ewolucji jako takiej. Jednak 150 lat jakie minęło od jej powstania posunęło naukę w tej dziedzinie o wiele dalej, gdzie niedzisiejsze argumenty „ojca teorii ewolucji” już po prostu nie przystają. Książka nie nadaje się też do czytania jako ciekawostka naukowa. Jej monotonno-archaiczny styl tylko może zniechęcać potencjalnych adeptów wiedzy o historii życia na Ziemi, a na pewno nie o to chodziło wielkiemu człowiekowi jakim był Karol Darwin.
Jest to bez wątpienia dzieło przełomowe w historii cywilizacji ludzkiej, które wywołało rewolucję światopoglądową wśród refleksyjnych jednostek na naszym globie. Jego znaczenie jest donośniejsze (to moja opina) niż heliocentryczne tezy Mikołaja Kopernika, które w swoim czasie również przeorały stary porządek myślowy. Nazwisko Karola Darwina stało się ogólnoświatowym...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-10
Z całej sienkiewiczowskiej trylogii, „Ogniem i Mieczem” wyróżnia się największym realizmem w opisywaniu krwawych starć, rzezi mieszkańców oraz niedoli dotkniętych pożogą wojenną zwykłych ludzi. Ze wszystkich wojen zazwyczaj te domowe są najbardziej krwawe. Tak też było i za czasów rebelii Chmielnickiego. Powstańczy zryw kozaków zaporoskich miał bardzo mocny charakter walk etniczno-klasowych. Czerń i tłuszcza kozacka mordowała wszystkich, którzy kojarzyli jej się z władzą i wyzyskiem: czyli polską szlachtę i nienawistny kler katolicki, żydów i mieszczan ormiańskich. Na tę orgię mordowania nałożyły się dodatkowo łupieskie rajdy czambułów tatarskich, sprowadzonych na rodzinne równiny Ukrainy przez Chmielnickiego. Tatarzy kozacką awanturę wykorzystali do grabieży i uprowadzeń wielkich mas ludności w niewolę, przy czym nie robili różnicy między katolickimi lachami, a prawosławną ludnością ruską. Pamięć o krwawych wydarzeniach na stepach Ukrainy była tak mocna w XIX-wiecznym społeczeństwie polskim, że Henryk Sienkiewicz, który pisał przecież powieść przygodową ku pokrzepieniu serc, nie był wstanie zignorować krwawej łaźni z czasów powstania Chmielnickiego.
Mimo wszystko powieść posiada niezwykły klimat kresowej przygody na dzikich polach Zaporoża, gdzie dzielni rycerze prowadzą romantyczną walkę w stepie szerokim. W odróżnieniu od „Potopu”, czy „Pana Wołodyjowskiego” Rzeczpospolita jest w czasie akcji powieści u szczytu swej potęgi, a krnąbrna szlachta i warcholska magnateria jest świadoma tego faktu. Właśnie ta ufność w swoje siły jest główną przyczyną klęsk w pierwszej fazie walk z kozakami. Jan Onufry Zagłoba w tej części trylogii jest mężczyzną w sile wieku, który poza sprytnymi fortelami także orężnie angażuje się w wydarzenia. Przy tym, na początku powieści, bynajmniej nie jest przedstawiany zbytnio pochlebnie. Poznajemy go jako warchoła i pijaczynę, który „na krzywy ryj” pije z kim popadnie, nawet z kozakami. Główny bohater wątku romansowego, towarzysz pancerny Jan Skrzetuski, w swoim afekcie do pięknej Heleny, a następnie w zgryzocie o niepewny los swojej wybranki, przyjmuje pozę cierpiętniczego mniszka. Książkowy Jan Skrzetuski nie ma nic wspólnego z filmową jego wersją, dość brawurowo zagraną przez Michała Żebrowskiego. Podobnie jak w innych tomach trylogii i w tej jest miejsce na posągową postać męża stanu, który niemalże w pojedynkę ratuje upadający kraj. Tą postacią jest książę Jeremi Wiśniowiecki. Większość opisywanych w książce zmagań militarnych odbywa się pod jego komendą, a z treści wynika, że nieprzeliczone zastępy kozactwa i ordyńców tylko jednego „Jaremy” się lękały. Jeżeli ktoś lubi poczuć nostalgię za dawną szlachecką mocarstwowością Polski, z całym klimatem kresowego kolorytu, gorąco polecam „Ogniem i Mieczem”.
Z całej sienkiewiczowskiej trylogii, „Ogniem i Mieczem” wyróżnia się największym realizmem w opisywaniu krwawych starć, rzezi mieszkańców oraz niedoli dotkniętych pożogą wojenną zwykłych ludzi. Ze wszystkich wojen zazwyczaj te domowe są najbardziej krwawe. Tak też było i za czasów rebelii Chmielnickiego. Powstańczy zryw kozaków zaporoskich miał bardzo mocny charakter walk...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-11
Za sprawą słynnego filmy Jerzego Hoffmana, a także telewizyjnego serialu „Przygody Pana Michała”, bardzo trudno mi dzisiaj czytać ten ostatni tom trylogii Henryka Sienkiewicz bez nawiązania wyobraźnią do dobrze zapamiętanych scen i postaci filmowych. „Pan Wołodyjowski” charakteryzuje się dużo lżejszą fabułą niż wcześniejsze tomy serii. Większą część książki stanowi opis nieco niezdarnego, ale uroczo czystego romansu Pana Michała i Panny Basi Jeziorkowskiej. Całość powieści nie ma takiego poważnego epickiego charakteru jak chociażby „Potop”, a jest bardziej rodzajem rozczulającej ballady. Dla której kanwą jest naiwny, ale jednak szczytny idealizm „małego rycerza”, który od lat wiernie stoi przy wielkiej sprawie jaką jest obrona Rzeczypospolitej. Przez całe swoje życie Michał Jerzy Wołodyjowski nie wykazywał się zmysłem praktycznym, żył bardziej jako błędny rycerz, skutkiem czego żadna białogłowa nie chciał połączyć swojego losu z tym kresowym Don Kichotem. Aż wreszcie po wielu latach spotkał na swojej drodze kresową szlachciankę, która pokochała go właśnie za jego idealizm, niezdarność życiową, ale i wielką sławę wojenną, jaką cieszył się między szlachtą. Do tego szczęścia walnie przyczynił się rezolutny Jan Onufry Zagłoba, który w tej części trylogii jest już sędziwym starcem, którego jednak „fortel” nie opuszcza i jest idealnym wsparciem dla słynnego szermierza Wołodyjowskiego. Najbardziej lubię postać Zagłoby właśnie w tym ostatnim wydaniu, gdy jest takim sarmackim dziadkiem snującym bez przerwy stare historie i drzemiącym z czarą miodu przy piecu.
Kiedy swego czasu zagłębiałem się w biografię Sienkiewicza, to postać Wołodyjowskiego z całą pewnością jest jego alter ego. Sienkiewicz nie grzeszył posturą, gdy jako 16-latek zgłosił się na ochotnika do powstania styczniowego, to w mało elegancki sposób podziękowano mu za wsparcie. Żył z tym kompleksem już zawsze. Jego wielki rywal literacki, Bolesław Prus, mógł się poszczycić przejściem chwalebnego szlaku walk powstańczych. Sienkiewicz, podobnie do Pana Michała, był bardzo kochliwy, a jego zaloty były obśmiewane w środowisku jako niezdarne i napuszone. Miał w swoim życiu trzy żony i wszystkie nosiły to samo imię - Maria.
Książka nic a nic się nie starzeje i na pewno będę do niej jeszcze wiele razy wracać, tak jak to robiłem dotychczas. Przez jakiś czas eksperymentowałem z nowym nurtem literackim w tej tematyce, kreowanym przede wszystkim przez Jacka Komudę. Powiem jednak szczerze, że wolę jeszcze raz przeczytać całą trylogię i więcej mam z tego przyjemności, niż zgłębiając takie niezbyt wprawne naśladownictwo wzbogacone o wymogi współczesnych wydawnictw. Należą do nich sztucznie archaizowane wulgaryzmy, zahaczanie fabułą o prostytutki i polujących na nie zwyrodnialców. Ja wolę oczami wyobraźni przemierzać z kompanią Wołodyjowskiego na rączym rumaku stepy kresowe i prowadzić pojedynki podjazdowe z nikczemnymi Tatarami…
Za sprawą słynnego filmy Jerzego Hoffmana, a także telewizyjnego serialu „Przygody Pana Michała”, bardzo trudno mi dzisiaj czytać ten ostatni tom trylogii Henryka Sienkiewicz bez nawiązania wyobraźnią do dobrze zapamiętanych scen i postaci filmowych. „Pan Wołodyjowski” charakteryzuje się dużo lżejszą fabułą niż wcześniejsze tomy serii. Większą część książki stanowi opis...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-02
Bardzo osobiście potraktowałem treść książki i jej klimat. Co prawda jestem nieco młodszy pokoleniowo od głównego bohatera, małego chłopca z początku lat 80-tych Adasia, ale szara rzeczywistość agonalnej fazy PRL-u została mi mocno wdrukowana w głębokie zakamarki pamięci. Także mój ojciec, który za dużo nie dokazał jako człowiek jakiejkolwiek idei, miał swoją wielką chwilę w czasie wprowadzenia stanu wojennego. 13-ty grudnia zastał go na nocnej zmianie w wielkiej kopalni. Górnicy samorzutnie postanowili zaprotestować. Bawili się z ZOMO i Ludowym Wojskiem Polskim w kotka i myszkę przechodząc podziemnymi korytarzami od szybu do szybu w promieniu kilkunastu kilometrów. Jednak kilka tysięcy ludzi nie może za długo siedzieć pod ziemią i trzeba było wyjść. A tutaj już czekało „MOMO” i „sikawki”, które brutalnie pacyfikowało wszelki opór. Swoistym azylem dla protestujących był budynek kościoła, którego „MOMO” forsować nie chciało.
Wracając do samej książki, autor zastosował w genialny sposób alegorię koszmaru sennego małego chłopca jako przedstawienie rzeczywistości pierwszych dni „wojny polsko-jaruzelskiej”. Całość, pomimo bajkowo-mrocznego klimatu i pomysłowych metafor na PRL-owski aparat ucisku, przedstawia się bardzo realistycznie i osoby znające realia życia za tzw. komuny bez problemu odnajdą się w tym świecie. Autor zadziwia mnie swoją fantazją, a także prostotą w wymyślaniu bajkowo/horrorowych postaci, organizacji czy struktur państwa policyjnego. Głównym wrogiem bohatera jest niejaki Wroniec, który stoi na czele całego aparatu ucisku. Skojarzenie jest w tym wypadku proste. Jaruzelski ze swoją juntą wojskową powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, w skrócie WRON. Do tego, jako były szlachcic, posiadał swój herb rodowy Ślepowron. Bajkowe „MOMO” to oczywiście Zmotoryzowane Odziały Milicji Obywatelskiej w skrócie ZOMO. Koordynujące zadanie wyznaczone przez Wrońca Bubeki to oczywiście Urząd/Służba Bezpieczeństwa, tzw. UB-ecy. Najbardziej znanym popkulturowym ubekiem jest Franz Mauer z filmu „Psy”. Wszechwładne w świecie Adasia „Członki” to oczywiście partyjni bonzowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w skrócie PZPR. Książkowa maszyna-szarzyna to nic innego jak beznadziejna rzeczywistość życia codziennego z okresu zdychającego komunizmu w Polsce. Brak perspektyw na przyszłość, brak gospodarności i nonsens życia społecznego. W efekcie polskie społeczeństwo na tle zachodnio-niemieckich katalogów wyglądało jak szara i beznadziejnie zabiedzona masa ludzka. Są jednak elementy w bajcie Dukaja właściwe tylko i wyłącznie dla tego gatunku, jakim jest chociażby postać Pana Betona. Ten niemłody już mężczyzna wcześniej był przodownikiem pracy, który jako murarz wykonywał swoją pracę ponad tzw. normę. Gdy wypowiada swoje sakramenckie powiedzenie „temi ręcyma” uzyskuje ponadludzką siłę i wbija w beton tajników, szpicli i rozbija całe odziały „milipantów” niczym Obelix centurie legionów rzymskich. Autor ma naprawdę wielką wyobraźnię i zastosował wiele ciekawych postaci i porównań, które bardzo mocno uatrakcyjniają całą fabułę książki. Generalnie historia kończy się wybudzeniem chłopca z mary sennej, ale po przeczytaniu tej bajki pozostaje uczucie przygnębienia i smutku. Pewnie jest to zamierzony efekt, gdyż czasy pierwszych dni stanu wojennego nie były sielanką dla naszego narodu. Z jednej strony Wroniec, czyli gen. Jaruzelski, przeprowadził go tak sprawinie, że przy takiej gigantycznej operacji wojskowo-policyjnej ofiary były stosunkowo nieduże. Z drugiej stronny skutecznie zwichnął wszelki zorganizowany opór przeciwko rzeczywistości i pozbawił społeczeństwo entuzjazmu jaki wykazywało przy narodzinach ruchu społecznego „Solidarność”. Co gorsza naród pozbawiony nadziei popadł w apatię i zniechęcenie. Efekt, to masowa emigracja zagraniczna najbardziej przedsiębiorczych jednostek i wegetacja reszty w kraju. Lata 80-te to jedna wielka strata dla rozwoju społeczno-gospodarczego Polski. Przepaść naszego zacofanego kraju do Zachodu przez te lata zwiększyła się znacznie, skutki tego odczuwamy po dziś dzień.
Bardzo osobiście potraktowałem treść książki i jej klimat. Co prawda jestem nieco młodszy pokoleniowo od głównego bohatera, małego chłopca z początku lat 80-tych Adasia, ale szara rzeczywistość agonalnej fazy PRL-u została mi mocno wdrukowana w głębokie zakamarki pamięci. Także mój ojciec, który za dużo nie dokazał jako człowiek jakiejkolwiek idei, miał swoją wielką chwilę...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-21
Dla mnie osobiście ta książka jest po prostu genialna. Z racji moich osobistych doświadczeń zawodowych bardzo się zżyłem z bohaterami, warunkami ich pracy i problemami jakie na nich spadały. Jest to bardzo przyjemna porcja rozrywki literackiej, ale jednoczenie obraz świata małego biznesu, wszelkiego rodzaju macherstw na większą i mniejszą skalę, konfrontacji małych cwaniaków z dużymi i starymi wyjadaczami. Mamy tutaj walkę o pieniądze, prestiż i sukces. Jednak aby nie było zbyt kwaśno, Grisham posłużył się jednym z głównych bohaterów, aby w tym brutalnym świecie pojawiły się też wyższe wartości, o które warto walczyć z pożytkiem dla świata, a nie rzadko i dla siebie samego. Tłem wydarzeń jest światek podrzędnej kancelarii prawnej, zagubionej gdzieś na przedmieściach wielkiej amerykańskiej metropolii, którą prowadzi dwóch wspólników – wypalonych freak’ów - stanowiących jednak wielce interesujące indiwidua. Do tego towarzystwa dołącza niespodziewanie młody, ambitny i przepełniony humanistycznymi wartościami prawnik. Podjął on bardzo modną w dzisiejszych czasach i pełną romantycznej heroiczności decyzję, aby zejść z piedestału posady w renomowanej kancelarii z lukratywnym wynagrodzeniem i prestiżem, jednak posady obarczonej schematycznością i nudą, typową dla hieratycznej pracy w wielkim konglomeracie, na rzecz niepewnej i zdawałoby się obciachowej pracy w szemranej kancelaryjce zdobywającej klientów prosto z ulicy.
Osią całej fabuły jest więc postać trzech prawników, osób silnie ze sobą związanych, gdzie każda jest biegunowo od siebie odległa. Nie są to postaci idealne, czasami wręcz odstręczające, ale jakże prawdziwe w swoich słabościach. Jak pokazuje akcja książki, są to w gruncie rzeczy dobrzy ludzie. Pierwsza postać, David Zinca, o którym już wspominałem powyżej, jest najbardziej przyjemna z całego tego towarzystwa i z nią najbardziej się utożsamiłem. Następny bohater to arcyciekawy Wally Figg, który uosabia wszystkich głodnych wielkich sukcesów zapaleńców. Którzy entuzjazmem i konsekwencją próbują nadrabiać braki profesjonalizmu i siły charakteru. Bardzo polubiłem tę postać, gdyż jest chyba najbardziej prawdziwa z całej książki. Ot taki cwaniaczek, który bezskutecznie od lat szuka swojej wielkiej szansy, a po drodze karmi swoje słabości takie jak alkoholizm, pociąg do łatwych i niewymagających kobiet. W całym swoim zepsuciu i ułomnościach Wally jest wielkim wizjonerem i wulkanem optymizmu, który posuwał całą akcję do przodu. Autor, opisując niektóre wcześniejsze epizody z życia Wally’ego, chce nam przekazać, że jest to w gruncie rzeczy dobry człowiek, pomagający nierzadko innym. Jednak żyje w świecie w jakim żyje i robi to co robi, więc musi się stosować to reguł tej brutalnej gry. Przy okazji chciałby osiągnąć bardzo dużo nie dając za dużo od siebie samego i to jest po prostu urok tej postaci. Uzupełnieniem plejady bohaterów jest Oskar Finley, podstarzały już prawnik, który jest bardzo solidny i dokładny nie mniej jednak pozbawiony inwencji i fantazji niezbędnej do osiągnięcia sukcesu. Od lat gnuśnieje w miejscu bez większych pieniędzy i osiągnięć. To spowodowało dość dużą depresję u bohatera i całkowity rozkład jego życia rodzinnego. Żona i córka mają co do niego oczekiwania stricte konsumpcyjne, których nie jest on w stanie zaspokoić, a to powoduje, że mają go w wielkiej pogardzie. Nie mniej jednak ten człowiek, który przeszedł bardzo długą drogę, chciałby u kresu swojej kariery zawodowej osiągnąć coś, co umożliwiłoby mu żyć tak, jak tego przez cały swój żywot pragnął.
Dwóch poobijanych przez życie adwokacinów rzuca więc wyzwanie wielkiej korporacji, by na podstawie mniej lub bardziej wiarygodnych dowodów zawrzeć ugodę i bez większej walki „rozbić bank” i zarobić naprawdę wielkie pieniądze. Wypadki pokazały, że nieporadni uliczni prawnicy nie są w najmniejszym stopniu przygotowani do tej konfrontacji. Mało tego, zaczepiony przez nich farmaceutyczny gigant nie zamierza tylko się bronić, ale niejako dla przykładu chce zniszczyć śmiałków, którzy właściwie bez dowodów wzniecili wielką aferę. Nad bohaterami zawisła groza wykluczenia z zawodu i całkowitego bankructwa finansowego. W obliczu tej klęski starszy wspólnik dostał zawału, a młodszy „poszedł w długą” i upijał się pokątnie. Aby powstrzymać katastrofę, bądź maksymalnie zmniejszyć fatalne jej konsekwencje, samotną walkę podejmuje nowicjusz David Zinc, wmieszany zupełnie przypadkowo w całą tę aferę. Konfrontacja na sali sądowej przypominała walkę Dawida z Goliatem, po jednej stronie zagubiony David, a po drugiej charyzmatyczna prawniczka, specjalistka od tego typu spraw, która nie przegrała jeszcze ani jednego procesu. Jest wspomagana przez trzech pełnomocników procesowych, stado sekretarzy i biegłych. W tej nierównej walce osamotnionego Davida niespodziewanie wspiera go żona, która w charakterze asystentki dodaje mu otuchy chociażby samą swoją obecnością. Jednak robi coś więcej, poprzez proste, logiczne pytania osoby postronnej dla całej sprawy, stanowi dla Davida inspirację do efektowych przemówień kierowanych do ławy przysięgłych. Ponadto David zaskakuje sam siebie i popisuje się niezwykłe sprawną i skuteczną dedukcją w walce z faktami, która ostatecznie uratuje feralną kancelarię przed całkowitym upadkiem.
Książka opowiada o wielkich marzeniach o sukcesie i o drogach do tego sukcesu. Autor pokazuje, że rzadko kiedy można do niego dotrzeć na skróty i że sama rządza pieniędzy i powodzenia nie wystarcza. Każde działanie na dłuższą metę, aby było skuteczne, potrzebuje głębszego oparcia w wartościach. Ludzie, którzy ciężko pracują, szukają swojej szansy, a jednocześnie są wierni swoim poglądom i przekonaniom, prędzej czy później taką szansę dostaną.
Dla mnie osobiście ta książka jest po prostu genialna. Z racji moich osobistych doświadczeń zawodowych bardzo się zżyłem z bohaterami, warunkami ich pracy i problemami jakie na nich spadały. Jest to bardzo przyjemna porcja rozrywki literackiej, ale jednoczenie obraz świata małego biznesu, wszelkiego rodzaju macherstw na większą i mniejszą skalę, konfrontacji małych...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-25
Zbigniew Nienacki pisząc swój cykl powieściowy o detektywie muzealniku, Tomaszu zwanym Panem Samochodzikiem, dokonał swoistego cudu. Szara, biedna i zacofana Polska z lat 60-tych za sprawą mistrzowskiej narracji autora, okazała się miejscem, w którym można przeżyć moc przygód i natknąć się na osobliwych ludzi.
Gdy czytam kolejne tomiki „Pana Samochodzika” przywołuje sobie, mi nie zaznany, a już dawno miniony świat poczciwej obyczajowości. Świat w którym harcerze zobowiązują się do codziennego wykonania dobrego uczynku, letnicy obywają się bez rozbuchanej infrastruktury turystycznej i wszędobylskiego handlu tandetą przeplatanej śmieciowym jedzeniem.
Sama postać Pana Samochodzika jest w pewnym sensie alter ego samego Nienackiego. Autor po przeprowadzce na warmijsko-mazurską wieś, też zabawiał się w szeryfa, gdzie ścigał kłusowników, wychowywał niepokorną młodzież. Ale co najbardziej zadziwiające, w okresie stanu wojennego jako aktywny członek ORMO (Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej) pilnował porządku w swoim rejonie uzbrojony w pistolet przytroczony do pasa.
Podsumowując, jeżeli ktoś ma dzisiaj ochotę przenieść myślami z jesiennej słoty za oknem do czasu beztroskiej i nieco infantylnej kanikuły, serdecznie polecam cykl Nienackiego.
Zbigniew Nienacki pisząc swój cykl powieściowy o detektywie muzealniku, Tomaszu zwanym Panem Samochodzikiem, dokonał swoistego cudu. Szara, biedna i zacofana Polska z lat 60-tych za sprawą mistrzowskiej narracji autora, okazała się miejscem, w którym można przeżyć moc przygód i natknąć się na osobliwych ludzi.
Gdy czytam kolejne tomiki „Pana Samochodzika” przywołuje sobie,...
2018-08-05
Potop to jedna z tych książek, które odświeżam sobie co parę lat. Choć już wielokrotnie zapierałem się, że tego nie zrobię, regularnie co każde święta, gdy ekranizacja książki po raz setny pojawia się w telewizyjnej ramówce, za każdym razem ulegam i zacięcie oglądam przez kilka godzin dobrze mi znany obraz. Książka jest dla mnie wyjątkowa pod każdym względem. Charakterystyczny styl autora, bliska mojemu sercu sarmacka obyczajowość, a przede wszystkim cała plejada barwnych postaci. Jan Onufry Zagłoba jak zwykle w dobrej formie, jego koncepty i fortele niejeden raz ratowały sytuację. Michał Jerzy Wołodyjowski jest tutaj na drugim planie i odgrywa przypisaną sobie rolę rycerza bez skazy, ale nieco naiwnego, jeżeli nawet nie przygłupiego. Jednak całkowitą rewelacją jest postać chorążego orszańskiego Andrzeja Kmicica. Nie jest on, jak w Ogniem i Mieczem grzeczny i stworzony na poetycką modłę zakochany Jan Skrzetuski, ale to prawdziwy zabijaka i hulaka, który gwałtownym i popędliwym charakterem wzbudza u jednych szacunek, a u innych odrazę. Ten, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, choleryk z ADHD, został skontrastowany w związku uczuciowym z Oleńką Bilewiczówną, która przez autora została uszyta na chodzącą świętość, czystość i dobroć. To starcie osobowości stanowi romansowy wątek całej powieści.
Tak bardzo lubię sienkiewiczowski styl powieści historycznej, że absolutnie nie przeszkadzają mi sprzeczności z historią. Na przykład Król Polski Jan Kazimierz jest przedstawiony w bardzo idealistycznej formie, a należy pamiętać, że jego rządy niczym pozytywnym się nie odznaczyły. Degeneracja naszego państwa w latach jego panowania postępowała w najlepsze, a na końcu stwierdził, że jednak chromoli ten kraj i jako jedyny król w naszej historii dobrowolnie abdykował. Należy pamiętać też o tym, że Jan Kazimierz był narodowości szwedzkiej, a jego dynastia mieszkała w Polsce dopiero od drugiego pokolenia. Jego adwersarz, Król Szwedzki Karol Gustaw, był jego bardzo bliskim krewnym. Sławetna obrona klasztoru jasnogórskiego, która zgodnie z faktami historycznymi była tylko potyczką, bez większego znaczenia strategicznego, na kartach powieści urosła do wielkiego starcia i punktu zwrotnego w całej kampanii. To jest charakterystyczne w naszej historiografii, że narodowe zrywy i akty bohaterstwa przykrywa się mistyczną interwencją Boską. Tak było podczas potopu szwedzkiego tak też stało się 300 lat później. Bohaterska obrona Warszawy 1920 r. powiodła się nie dzięki bohaterstwu i poświęceniu żołnierzy oraz zimnej krwi dowódców, ale dzięki cudowi boskiemu, jaki miał miejsce nad Wisłą. Tylko przeważające jednak w naszej historii klęski pozostają sierotami…
Potop to jedna z tych książek, które odświeżam sobie co parę lat. Choć już wielokrotnie zapierałem się, że tego nie zrobię, regularnie co każde święta, gdy ekranizacja książki po raz setny pojawia się w telewizyjnej ramówce, za każdym razem ulegam i zacięcie oglądam przez kilka godzin dobrze mi znany obraz. Książka jest dla mnie wyjątkowa pod każdym względem....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-15
Wiktor Suworow, po zdradzie swojej radzieckiej ojczyzny i ryzykownym ukrywaniu się na Zachodzie przed zemstą reżimu, upuszczał swoją niespożytą energię w działalności pisarskiej, głównie na tematy związane z wczesną historią ZSRR, gdzie dużo miejsca poświęcał historycznym spekulacjom związanym z sowiecką doktryną wojenną lat 30-tych i 40-tych. Jednak książka „Akwarium” i „Żołnierze Wolności” są w zamierzeniu autora autobiograficzne. Jest to jeden wielki rozrachunek autora z jego przeszłością, jako anonimowego trybika w radzieckiej machinie wojennej, a potem jego udział w radzieckich służbach wywiadowczych. W tym czasie awansował do elity komunistycznego państwa. Pomijam tutaj motywy przejścia Suworowa na stronę „wolnego świata”. Na pewno nie był to, jak w przypadku np. Olega Pieńkowskiego, idealistyczny antykomunizm. Suworow uciekł, bo bał się o swoją skórę, ponieważ był na tyle przenikliwy i inteligentny, aby uprzedzić swoich przełożonych i nie dać się przemielić przez aparat represji radzieckiego reżimu. Za udzielenie schronienia autor „wypruwa się” ze wszystkich małych i średnich tajemnic Radzieckiego Wywiadu Wojskowego.
Dzięki tej książce mamy niepowtarzalną okazję do zapoznania się ze wszelkimi niuansami werbunku, szkolenia i pracy operacyjnej radzieckich szpiegów. Imponujący jest rozmach sieci wywiadu wojskowego w samym Związku Radzieckim, jego podziemnym państwie, o którego istnieniu nie zdawał sobie sprawy nawet terenowy aparat partyjny.
Zasada werbunku do służby wywiadowczej była prosta, nie można było do niej wstąpić a jedynie być do niej wciągniętym. Oficerowie Armii Radzieckiej, którzy wyróżniali się nieschematycznym myśleniem ponad przeciętnymi zdolnościami byli celem wewnętrznego werbunku. Zasada była prosta „jeden ruble za wejście dwa za wyjście” czyli jak ktoś zgodził się na udział w organizacji, ten już do niej należał dożywotnio i odwrotu nie było. Dla młodych ambitnych ludzi odrętwionych radziecką szarzyzną była to nie zwykłe ekscytująca szansa.
Sama organizacja przypominała swoją strukturą i filozofią działania jakąś krwiożerczą „korporację – zombie”, gdzie wszyscy byli podporządkowani bezpośrednio dowództwu, związki międzyludzkie takie jak przyjaźń, koleżeństwo były tępione, a system donosicielstwa i prowokacji dbał o to, aby wykorzeniać takie „patologie”.
Trening radzieckiego wywiadowcy stanowił konglomerat intensywnych ćwiczeń fizycznych ze skokami spadochronowymi i walką wręcz z „kukłami” (więźniowe skazani na śmierć, którzy służyli jako worki treningowe) i ultra maratonami w ramach dalekiego zwiadu. Z drugiej strony był system intensywnego treningu pamięci, spostrzegawczości i sprawnego reagowania na nadzwyczajne sytuacje. Kursanci uczyli się po 5 obcych języków, uczeni byli rozpoznawać twarze z tysięcy zdjęć, które widzieli tylko przez chwilę, czy też musieli rozwiązywać zadania z logiki pod presją czasu i różnych zakłóceń.
Mimo, że w żadnym razie nie jest to książka sensacyjna ani przygodowa, trzyma jednak w napięciu, a świadomość, że to wszystko działo się w rzeczywistości i zapewne dzieje się też teraz w innej formie, nadal dodaje dreszczyku emocji i jest wyjątkowym paradokumentem na temat działalności tajnych służb na całym świecie.
Wiktor Suworow, po zdradzie swojej radzieckiej ojczyzny i ryzykownym ukrywaniu się na Zachodzie przed zemstą reżimu, upuszczał swoją niespożytą energię w działalności pisarskiej, głównie na tematy związane z wczesną historią ZSRR, gdzie dużo miejsca poświęcał historycznym spekulacjom związanym z sowiecką doktryną wojenną lat 30-tych i 40-tych. Jednak książka „Akwarium” i...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-20
Już bardzo dawno nie miałem takiego przypadku, w którym nie widziałem jednoznacznie co myśleć na temat książki, którą właśnie przeczytałem. „Malowany ptak” Kosińskiego budzi we mnie skrajne emocje, a lektura tej książki była wstrząsającym przeżyciem. Z jednej strony mamy odrealniony świat jakiejś diabelskiej makabreski, z drugiej opowieść skrajnie naturalistyczną, która zimnym opisem barbarzyństwa i przemocy hipnotyzuje i nie pozwala przestać o niej myśleć.
Wydawałoby się, że fabuła jest już oklepana, a temat stanowczo wyeksploatowany. To opis losu samotnego chłopca, na mocy niemieckich praw rasowych wyjętego spod prawa, zagubionego gdzieś w bezkresie wschodniopolskiej wsi. Chłopiec pomimo cyklicznie następujących, skrajnie niebezpiecznych sytuacji i knowań złych ludzi, usiłuje przeżyć . A jednak autor swoją brutalną naturalistyczno-pornograficzną narracją stworzył coś, obok czego, niezależnie od oceny, nie można przejść obojętnie.
Z jednej strony jest to atak na wiejską (czyt. reprezentowaną przez najbardziej konserwatywną grupę społeczną) zabobonność i ksenofobię. Uderzenie skierowane jest przede wszystkim w surowe obejście się z innym, słabszym człowiekiem. Z drugiej stronny skomasowanie negatywnych postaci, barbarzyństwa i brutalności w opisie ludności wiejskiej zupełnie odrealniają już to środowisko i czynią je bliższe bardziej barbarzyńskiemu plemieniu „dzikiej północy”, z którego wywodził się słynny siłacz Connan, niż polskiemu chłopstwu na kresach w połowie XX w.
Kosiński jakoby napisał tę książkę samodzielnie. Choć trudno mi uwierzyć, że ktoś, kto w dojrzałym wieku uczył się angielskiego jako kolejnego języka obcego, mógł zaraz potem samodzielnie tworzyć taką prozę. Przy sprzedaży tej książki, zapewne w trosce o jej dobry PR, Kosiński twierdził, że ta cała paraboliczna historia, w szczegółach zupełnie nieprawdopodobna, jest zapisem autentycznych przeżyć autora bądź jakiegoś innego anonimowego chłopaka. A to już jest dla mnie szkalowanie naszego narodu. Świat zachodni dostał kolejną porcję pożywki dla antypolskich stereotypów. Zachodnia opinia publiczna dowiaduje się z tej książki, że na polskiej prowincji mieszkają sami sadyści i sodomici rodem z amerykańskich horrorów klasy B. Trochę się to kłóci z faktem, że ta „ barbarzyńska tłuszcza” osłoniła autora przez długie lata okupacji przed eksterminacją z ręki „kulturalnych i cywilizowanych” Niemców.
Niemniej jednak książka posiada wiele fragmentów, które są warte uwagi, jak chociażby alegoria wrogości i odrzucenia dla inności wyrażona za pomocą historii łowcy ptaków i jego malowanych ptaków. Po dłuższych wahaniach uznałem tę książkę, za literacką wizję świata z czasów czystek etnicznych na wschodzie Europy. Autor miał zamysł, aby cała seria nieprawdopodobnych tragedii spadających na wątłe barki małego chłopca - bitego, głodzonego, wykorzystywanego seksualnie, będącego świadkiem zupełnego zezwierzęcenia i prymitywnej przemocy - ukazać straszną wizję świata, jaka mogła się zrodzić w oczach osaczonego i zmaltretowanego dziecka. Pod tym względem książka jest genialna! Jednak w rękach nieżyczliwych ludzi, jest świetnym materiałem do podtrzymywania przy życiu czarnej legendy polskiego udziału w Holokauście.
Już bardzo dawno nie miałem takiego przypadku, w którym nie widziałem jednoznacznie co myśleć na temat książki, którą właśnie przeczytałem. „Malowany ptak” Kosińskiego budzi we mnie skrajne emocje, a lektura tej książki była wstrząsającym przeżyciem. Z jednej strony mamy odrealniony świat jakiejś diabelskiej makabreski, z drugiej opowieść skrajnie naturalistyczną, która...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-07
„Porucznik Diabła” jest jednym z moich największych odkryć literackich z lamusa starych książek. Dla mnie ta powieść jest swoistą efemerydą pasjonującego kryminału w stylu Agathy Christie oraz retro kryminału na modłę serwowaną nam przez Marka Krajewskiego.
Autorem książki jest węgierka Maria Fagyas, której wczesne dzieciństwo przypadło na czasy, o których mówi książka czyli okres kilku lat przed wybuchem I Wojny Światowej. Fagyas z bezpiecznej perspektywy kilkudziesięciu lat, mieszkając w dalekich Stanach Zjednoczonych, poczyniła powieść osadzoną w realiach monarchii austro-węgierskiej, a właściwie zawężonej do elitarnego grona korpusu oficerskiego C.K. Armii. Powieść serwuje nam całą plejadę niezwykle interesujących postaci, które w większości są zawodowymi oficerami i, jak przystało na Austro-Węgry, ze wszystkich możliwych narodów habsburskiej monarchii. Z powodu tego, że nasi bohaterowie pełnią służbę we wszystkich zakątkach „kraju nad Dunajem”, akcja toczy się często w różnych miejscach, co daje nam możliwość poznania realiów życia codziennego większości regionów Austro-Węgier z klasycystycznym Wiedniem na czele.
Jednak główny trzon powieści osadził się na intelektualnym, a później także emocjonalnym pojedynku dwóch centralnych postaci powieści, prokuratorze wojskowym Emilu Kunze a niezwykle błyskotliwym i czarującym młodym porucznikiem Peterem Dorfrichtem. Zwykła procedura karno-sądowa przekształca się w dedukcyjną bitwę między stronami, potem wzajemną fascynację, aby na końcu osiągnąć fazę nienawiści i wzgardy.
Dzięki powieści możemy, niczym jak przez „fotoplastykon”, obejrzeć obyczajowość kasty oficerskiej C.K. Armii, jej kodeks moralny, pozycję społeczną i warunki bytowania. Jest to fascynująca przygoda dla każdego, kto interesuje się historią, a zwłaszcza historią naszych sąsiadów.
Trudno mi zrozumieć dlaczego ta książka jest zupełnie zapomniana, przy dzisiejszym trendzie czytelniczym na kryminały i powieści osadzone w minionych czasach, jest to absolutna perełka. Trafiłem na tę powieść zupełnie przypadkowo, a na pewno do niej jeszcze nie raz powrócę.
„Porucznik Diabła” jest jednym z moich największych odkryć literackich z lamusa starych książek. Dla mnie ta powieść jest swoistą efemerydą pasjonującego kryminału w stylu Agathy Christie oraz retro kryminału na modłę serwowaną nam przez Marka Krajewskiego.
Autorem książki jest węgierka Maria Fagyas, której wczesne dzieciństwo przypadło na czasy, o których mówi książka...
2018-03-07
Uniwersum „Metro 2033” obejmuje niesamowity, mroczny, zatęchły i zmutowany świat po atomowej zagładzie znanej nam cywilizacji. Ocalała ludzkość to już tylko marne „resztki” przypadkowych ludzi, których Armagedon złapał w podziemiach metra lub w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Niczym w „Boskiej Komedii” Dantego, gdzie podróżujący po piekle poeta opisuje okropności Infernum, główny bohater książki Gołchowskiego, młody Artem – dziecko podziemnych czasów, zwiedzając podczas wypełnienia swojej misji kolejne, odosobnione od siebie stacje metra, umożliwia czytelnikowi poznanie osobliwości i wynaturzeń, w jakie popadła namiastka ludzkości.
Autor popisuje się nie lada wyobraźnią przedstawiając nam różne możliwości prymitywnego bytowania ludzkości w podziemiach metra i ich sposobów w walce o przetrwanie. Jednak, kreśląc swoje wizje podziemnego świata, ochoczo korzysta z historii, którą wprost wtłacza w fabułę. Mamy tutaj nawiązanie do średniowiecznego związku handlowego miast Hanzeatyckich, które w książce przedstawiają przedsiębiorcze i bogate stacje metra, do ruchu komunistycznego - to z kolei przeludnione i spauperyzowane stacje dawnego moskiewskiego metra, czy wreszcie Czwartą Rzeszę stworzoną przez brutalną chęć dominacji i podporządkowania niektórych stacji metra. Takie w prostej linii czerpanie z historii Europy nieco mnie schładzało w moim entuzjazmie do tej książki. Mimo wszystko autor wytworzył tak niezwykły klimat, że chciwie czytałem kolejne strony. Bardzo podobało mi się, że autor dużo czasu poświecił opisowi oznak życia i działania popromiennych mutantów żyjących gdzieś na obrzeżach metra i na skażonej powierzchni, nie opisując jednak ich samych w akcji związanej z głównym bohaterem. To się nazywa budowanie napięcia i ostrzenie ciekawości czytelnika. Aż w końcu w drugiej części książki mamy niesamowity opis wyjścia Artema na rekonesans do ruin wielkiej moskiewskiej biblioteki, a następnie jego samotny rajd ulicami opustoszałej stolicy Rosji. Opis jego walki i ucieczki przed mutantami był tak emocjonujący i niezwykle sugestywny, że kilka razy czytałem ten sam fragment książki, aby raz jeszcze przezywać tą sytuację i wychwytywać szczegóły opisów.
Książka jest dla mnie fenomenalna i wciągnęła mnie w tematykę książek o postapokaliptycznych wizjach świata i ludzkości. Jest to nie tylko rozrywka najwyższych lotów, ale także możliwość do refleksji nad stanem naszej cywilizacji, nad chorobami ją trawiącymi. Żyjemy w czasie, gdzie barbarzyńskie państwo rządzone przez 30-letniego sadystycznego lekkoducha posiada broń atomową i od kilku lat odgraża się światu, że może ją w każdej chwili użyć. Wiem, że Korea Północna to daleki i nieznaczący kraj, ale I Wojna Światowa de facto rozpoczęła się w zapomnianym „zadupiu” ówczesnej Europy – okupowanym przez Austrię Sarajewie, a w jej wyniku zaginęły miliony ludzi, zaś Europa raz na zawsze straciła swoją dominującą pozycję w Świecie.
Uniwersum „Metro 2033” obejmuje niesamowity, mroczny, zatęchły i zmutowany świat po atomowej zagładzie znanej nam cywilizacji. Ocalała ludzkość to już tylko marne „resztki” przypadkowych ludzi, których Armagedon złapał w podziemiach metra lub w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Niczym w „Boskiej Komedii” Dantego, gdzie podróżujący po piekle poeta opisuje okropności Infernum,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-03
„Nadzy i Martwi” to życiowe osiągnięcie literackie Normana Mailera, tym bardziej świetne, że dokonane w wieku zaledwie 25 lat. Wyczyn godny pozazdroszczenia. Autor materiał do swojej książki czerpał w dużej mierze z osobistych przeżyć. Po ukończeniu studiów został powołany do wojska i brał udział w walkach z Japończykami, między innymi na Filipinach.
Według mnie książka jest jednak stanowczo za długa, poszczególne wątki od których się w niej roi są zbyt rozwlekłe, a bohaterowie „przegadywują” swoje rozterki i filozoficzne wywody. To powoduje, że trzeba mieć wiele dobrych chęci, aby brnąć konsekwentnie dalej, bo aż korci, aby podgonić sobie akcję o kilkanaście stron. Myślę, ze jest to konsekwencją niewyrobienia się jeszcze w tym czasie warsztatu pisarskiego autora, który był przecież wtedy jeszcze debiutantem. Zapewne ambicją autora było stworzenie monumentalnej pozycji, która byłaby antymilitarystycznym manifestem z jednej strony, a z drugiej wielkim studium poszczególnych życiorysów młodzieży amerykańskiej w przededniu i w trakcie II Wojny Światowej.
Mailer nie stworzył w swojej powieści centralnego bohatera. Mamy tutaj raczej do czynienia z bohaterem zbiorowym, jakim jest przekrój korpusu oficerskiego na czele z wyrachowanym i ambitnym generałem oraz „błędnym rycerzem” jakim jest jego idealistyczny adiutant. W dalszej kolejności na przykładzie jednego plutonu-zwiadu, autor prezentuje nam całą gamę osobowości i życiorysów poszczególnych żołnierzy U.S. Army. Aby na wskroś poznać sylwetkę każdego z nich, autor stosuje w stosunku do każdego z nich swoistą retrospekcję do czasów ich dzieciństwa, młodości i życia w cywilu. Jest to nieco nurzące dla czytelnika, ale daje z drugiej strony kompendium wiedzy na temat każdego z bohaterów i pomaga zrozumieć jego motywacje i postawę w czasie kampanii na jakieś zagubionej na Pacyfiku wyspie.
Jest kilka fragmentów książki, które na długo zapiszą się w mojej jaźni. Bardzo przezywałem fragment, gdy podczas fatalnego rekonesansu jeden z bohaterów został postrzelony w brzuch i który następnie ukrył się w bujnej tropikalnej trawie. Pozostawiony przez wycofujących się kolegów, dręczony bólem i paniką spowodowaną raną postrzałową, majaczy, rozmyśla o przeszłości i swojej niepewnej już przyszłości. Następnie wytrzymuje nerwowo obecność Japończyków, którzy bezskutecznie poszukują go w tropikalnej roślinności, będąc tuż obok niego. Fenomenalny był dla mnie fragment, w którym postrzelony żołnierz usiłuje bezładnie ukryć się, gdy słyszy nawoływanie Japońskich żołnierzy i właśnie w tym momencie zwraca uwagę na kolumienkę złożoną z mrówek, których organizacja i pracowitość budzą podziw rannego w tym właśnie feralnym dla niego momencie. Autor z takim realizmem i dosadnością opisał stany emocjonalne ciężko rannego i samotnego człowieka, że wnioskuje iż musiał słyszeć takie opowiadania z pierwszej ręki w czasie swojej służby na Pacyfiku.
Przebrnięcie przez to opasłe dzieło jest nie lada wyczynem, ale jak najbardziej warto, gdyż jest to kawałek dobrej literatury, a dla koneserów głębszej literatury wojen jest to prawdziwy smaczek.
„Nadzy i Martwi” to życiowe osiągnięcie literackie Normana Mailera, tym bardziej świetne, że dokonane w wieku zaledwie 25 lat. Wyczyn godny pozazdroszczenia. Autor materiał do swojej książki czerpał w dużej mierze z osobistych przeżyć. Po ukończeniu studiów został powołany do wojska i brał udział w walkach z Japończykami, między innymi na Filipinach.
Według mnie książka...
2017-12-18
Jest to rzadko spotykany paradoks, że takie pogodne, wręcz poczciwe w swojej idylliczności dziełko powstało jako terapeutyczne remedium dla dotkniętego schizofrenią autora. Ota Pavel tak naprawdę pisarzem nigdy nie był ani się za niego nie uważał. Większość jego skromnej twórczości została wydana po jego śmierci, a on sam największą swoją „erupcję” literacką osiągnął podczas długotrwałej, ciężkiej terapii psychiatrycznej w szpitalu zamkniętym.
Główny wątek książki, traktuje o perypetiach niefortunnego ojca małego Oty, o wędkarstwie i wszelkich aspektach stworzenia i eksploatowania stawu rybnego. Ten miły temat jest mi bardzo bliski. Bowiem mój ojciec przez pierwszą połowę swego życia marzył i ciągle mówił o własnym stawie z wymarzonymi gatunkami ryb. Aby w drugiej połowie swego życia dopiąć celu. Wykopał duży zbiornik, który jest regularnie, ale i bez żadnego konkretnego celu zarybiany i nad którym spędza większą część czasu wolnego.
Ojciec autora, Leon, jest takim sympatycznym i nieporadnym nieudacznikiem, który imał się różnych interesów, poczynając od chybionego ekonomicznie zakupu stawu, po niezwykle niszowy biznes bazujący na lepach na muchy. Jednak spokojna egzystencja rodziny autora zostaje przerwana przez okupację hitlerowską. Męska cześć rodziny trafia do obozów pracy, mały Ota pozostaje sam z matką. Dzięki swojej pasji wędkarskiej jest w stanie zapewnić rodzinie dodatkowe pożywienie w najtrudniejszych chwilach. Chłopiec obdarzony jest dużą wyobraźnią. Dodatkowo kusująć na ryby pod nosem uzbrojonych strażników, z prozaicznej czynności jaką jest wędkowanie potrafił stworzyć ekstremalną przygodę. Książka jest bardzo pogodna, pełna opisów obcowania z naturą, tą małą naturą, którą każdy z nas codziennie mija jadąc do pracy lub załatwiając swoje sprawy. Książka bardzo podnosi na duchu i kotwiczy w umyśle pogodne nastawienie do pokonywania codziennych problemów. Polecam szczególnie wszelkim zatraconym pesymistom, którzy szukają ożywiającej inspiracji do zmiany swojej postawy życiowej.
Jest to rzadko spotykany paradoks, że takie pogodne, wręcz poczciwe w swojej idylliczności dziełko powstało jako terapeutyczne remedium dla dotkniętego schizofrenią autora. Ota Pavel tak naprawdę pisarzem nigdy nie był ani się za niego nie uważał. Większość jego skromnej twórczości została wydana po jego śmierci, a on sam największą swoją „erupcję” literacką osiągnął...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-01
Dla mnie powieść Wiktora Hugo „Nędznicy” jest matką wszystkich klasycznych powieści. Towarzyszyła mi od prapoczątków mojej przygody z literaturą, choć nie od razu potrafiłem jej sprostać. Do tego dochodzą liczne i na ogół udane ekranizacje, które wprowadzają w fascynujący świat „Nędzników”. Na wyjątkowe wyróżnienie zasługuje musical „Nędznicy” z 2012r., który poza doborową obsadą niezwykle oddziaływuje na emocje widza. Hogo pisał swoją najsłynniejszą powieść przez przeszło 20 lat i stworzył dzieło monumentalne i ponadczasowe, które z pewnością będzie czytane jeszcze długo po naszych czasach.
Mamy tutaj przykłady na niezwykłe pozytywne przemiany jakie potrafią zajść w człowieku, jeżeli tylko będzie chciał i wystarczy mu ku temu siły charakteru. Jean’a Valjean, były galernik i zdemoralizowany złoczyńca, przemienia się niczym Szaweł z Tarsu w św. Pawła apostoła, w człowieka prawego i altruistę, wspomagającego potrzebujących. Mamy też jednak przykłady na to, że małość charakteru i nikczemność jest czasami nie do wykorzenienia, czego dowodem w książce była sylwetka oberżysty Thenardiera.
Postać, która sprawiła mi najwięcej problemów w ocenie to policjant/szpicel Javert. Zastanawiałem się nad jego hierarchią wartości i motywacjami w działaniu. Z pewnością był człowiekiem konsekwentnym w swoim spojrzeniu na świat i gotowym ponieść wszelką ofiarę dla obrony swej wizji Świata i ludzi. Jednak po namyśle potępiam w czambuł całą jego postać i filozofię życiową. Tak naprawdę jest to tylko tępy służbista, który swoim działaniem krzewi zło, z tą różnicą, że w majestacie aktualnie obowiązującego prawa. Wiele nieszczęść w historii ludzkości wywołali tacy właśnie naprawiacze i strażnicy wyższych racji. Dla mnie ślepy serwilizm przed władzą czy aktualnym reżimem prawnym nie jest żadną cnotą. Przypominam, że hitlerowscy zbrodniarze, mordujący kobiety i dzieci, usprawiedliwiali się wykonywaniem rozkazów i swoim szacunkiem dla każdej władzy zwierzchniej. Wszystkich „Javertów” świata wzywam: żyjcie pełnią swojego życia i dajcie żyć drugim!
W powieści jest także cały, długi rozdział poświęcony historiozoficznym rozważaniom nad bitwą pod Waterloo. Jest to niesłychana gratka dla osób interesujących się historią. Czasami błahostka, bądź zupełnie przypadkowy, mały człowiek, może zmienić tory po jakich potoczy się historia. Tak też było w ostatniej bitwie cesarza Francuzów. Napoleon mawiał, że od wielkości do śmieszności jest tylko mały krok.
Puentując: powieść jest panoramicznym obrazem nędzy i trudu życia prostego ludu w XIX wieku w Europie. Takich nieszczęsnych dzieci jak Cosetta były miliony, zaniedbane, obarczane ciężką fizyczną pracą, pozostawione na pastwę losu. XIX-wieczna Francja była jednym z najbogatszych krajów Europy, ale bieda jej mieszkańców przebija niemalże z każdej strony książki. Niemiecki filozof Karol Marks pisał, że „byt kształtuje świadomość”. Stąd konstatacja autora opisywanej przeze mnie powieści, że człowiek zaniedbany i pozostawiony w nędzy zazwyczaj będzie „nędznikiem”, bez szans na lepsze życie.
Dla mnie powieść Wiktora Hugo „Nędznicy” jest matką wszystkich klasycznych powieści. Towarzyszyła mi od prapoczątków mojej przygody z literaturą, choć nie od razu potrafiłem jej sprostać. Do tego dochodzą liczne i na ogół udane ekranizacje, które wprowadzają w fascynujący świat „Nędzników”. Na wyjątkowe wyróżnienie zasługuje musical „Nędznicy” z 2012r., który poza doborową...
więcej mniej Pokaż mimo to
Moja droga była w wypadku tej książki klasyczna, sądząc z komentarzy moich poprzedników. Najpierw był film, dość mocno katowany przez telewizję lat 90-tych, która nawet zrobiła z tego mini serial. Mocno zapadły mi w pamięci epickie sceny z podwodnych łowów filmu Wolfganga Petersena. Gdzie całość była dopełniona niesłychanie pobudzającą muzyka filmową, której lubię posłuchać do dziś. Zwłaszcza w samochodzie na dłuższych trasach ;) Tę dość dziwną fascynację podwodnym piractwem niemieckich u-bootów rozbudowywałem programami Bogusława Wołoszańskiego traktującymi o Bitwie o Atlantyk. Dopiero po wielu latach połapałem się, że film mojego dzieciństwa ma swój książkowy pierwowzór. Ta monumentalna w rozmiarach i stopniu trudności narracji ustami i myślami głównego bohatera, stanowiła niewąskie wyzwanie czytelnicze. Niezaprzeczalnym największym atutem tej książki jest to, że wyszła ona spod pióra prawdziwego niemieckiego podwodnika z czasów II Wojny Światowej. Nie ma w niej nic z taniej tandety pisanej na zamówienie przez laików imających się przeróżnych tematów dla zarobku. Czuć, że książka „Das Boot” jest opus magnum autora i jej treść przez lata budował sobie w głowie. Dzięki jego biegłości w temacie, rzetelnie i wiarygodnie, na kartkach książki dowiadujemy się wielu niuansów na temat technicznej strony działania niemieckich okrętów podwodnych. Ich strategii działania, słabych oraz mocnych stron. Dodatkowo autor przez całe stronice opisuje na najróżniejsze, ale bardzo sugestywne sposoby stan oceanu atlantyckiego w czasie patrolu. Normalnie takie opisy przyrody a la Eliza Orzeszkowa czy inny Bolesław Prus już od szkoły podstawowej nużyły mnie i drażniły. W tym wypadku jest odwrotnie. Doskonale dodają realności całej historii i potrafią nam uzmysłowić piękno i zgrozę żywiołu jakim jest bezkresny ocean i zmagająca się z nim maciupeńka stalowa rura jaką jest u-boot. Ich realność i sugestywność powodowała, że oczami wyobraźni sam kiwałem się omiatany wichrami na kiosku okrętu podwodnego i przepatrywałem bezmiar horyzontu ;)
Bardzo mocnym atutem książki jest nieco przydługie, ale bardzo realistyczne opisanie niemiłej codzienności bytowej na okręcie podwodnym. Aż nadto dobitnie możemy się dowiedzieć jak było tam brudno, śmierdząco, biednie jeżeli chodzi o żywność, jak klaustrofobicznie i ciasno. W takich nie do pozazdroszczenia warunkach podwodniacy spędzali całe długie tygodnie na oceanicznych patrolach. Lotar Buchheim rewelacyjnie oddał jeden z wielu paradoksów działania łodzi podwodnych. A mianowicie, że są oni oportunistycznymi łowcami tylko do momentu wykonania pierwszego ataku na konwój. Po zadaniu mniej lub bardziej dotkliwego ciosu, myśliwi momentalnie przeistaczają się w zwierzynę. Eskorta konwoju robi wszystko, aby odgryźć się podmorskim prześladowcom. Gdy okręt podwodny jest orientacyjnie namierzony, przeciwnicy mają nad nim technologiczną przewagę i tylko kunszt i instynkt dowódcy, podparty szczęściem, umożliwia podwodnikom ujście z życiem. Przy wszystkich opisach kryzysowych sytuacji jak ataki bombami głębinowymi czy unieruchomienie okrętu na dnie Cieśniny Gibraltarskiej, autor całymi stronicami ukazuje nam traumatyczne „kociokwiki” stanów psychicznych głównego bohatera, które doskonale ukazują pod jaką presją jest człowiek, który może tylko nasłuchiwać i czekać na nieuchronny atak. Dodatkowo główny bohater sporo filozofuje sobie na tematy, powiedzmy, egzystencjalne. Mi się te przemyślenia podobały, bo był takie prawdziwe dla 30 letniego młodego mężczyzny, wykształconego, ale już ze sporym bagażem przeżyć i doświadczeń.
Jak większość niemieckich książek pisanych post factum z perspektywy przegranej wojny i stygmatyzacji narodu od największych barbarzyńców czasów nowożytnych, tak i ta ma bardzo pesymistyczny oddźwięk. Główny bohater , którym jest korespondent wojenny związany przecież z propagandą, jak i doceniany przez sztab broni podwodnej dowódca okrętu są bardzo pesymistyczni, a miejscami wręcz złośliwi dla samej idei prowadzonej przez siebie walki, jak i spodziewanych jej finalnych skutków. Dziwna postawa jak na ludzi, którzy zarówno sami, jak i dowodzeni przez nich ludzie codziennie narażają swoje życie, a których nazistowskie państwo obdarzyło całkowitym zaufaniem, powierzając im odpowiedzialne funkcje. Poza groteskowym pierwszym oficerem na całym u-bootcie nie ma ani jednego nazisty. Dziwne, gdzie się podziali wszyscy hitlerowcy? Pewnie zostali na brzegu w bazie okrętów podwodnych w Sanit- Nazire ;) Osobiście rozumiem to zjawisko w powojennej literaturze niemieckiej. To była cena, udanej bądź co bądź, denazyfikacji społeczeństwa niemieckiego.
Dla mniej jest to jedna z najlepszych książek wojennych którą przeczytałem, a przeczytałem ich naprawdę dużo. A już na pewno jest to absolutnie najlepsza książka z tematyki marynistycznej jaką miałem w rękach. Serdecznie polecam.
Moja droga była w wypadku tej książki klasyczna, sądząc z komentarzy moich poprzedników. Najpierw był film, dość mocno katowany przez telewizję lat 90-tych, która nawet zrobiła z tego mini serial. Mocno zapadły mi w pamięci epickie sceny z podwodnych łowów filmu Wolfganga Petersena. Gdzie całość była dopełniona niesłychanie pobudzającą muzyka filmową, której lubię...
więcej Pokaż mimo to