-
Artykuły6 książek o AI przejmującej władzę nad światemKonrad Wrzesiński18
-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać312
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
Biblioteczka
2023-03-12
2023-03-07
2023-03-07
2023-03-06
2023-03-06
2023-03-03
2023-02-25
2023-02-24
2023-02-17
2023-02-12
2023-02-11
Jest to jedna z ważnych, chociaż na pewno nie najważniejsza, książek rozrachunkowych z przegraną wojną obronną z 1939r. Pisana w dużym stopniu na gorąco po 5-10 latach po rzeczonych wydarzeniach, gdzie wspomnienia jeszcze żywo kołaczą się w jaźni uczestników. Powieść została oficjalnie ukończona i wydana około 1951 r. A więc musiała się wpisywać w jakimś stopniu w oficjalny ówczesny przekaz na temat tych wydarzeń. Hasłowo: dzielni żołnierze, małoduszni dowódcy, tchórzliwe władze, zdradzieckie elity. Książka jest w jakimś stopniu mocno wspomnieniowa, gdyż autor Wojciech Żukrowski 1939 r. był podchorążym artylerii, a więc weteranem opisywanej sugestywnie bitwy pod Różanem, gdzie został rany, stąd w mamy bardzo realistyczne opisy końcowych scen powieści w wojskowym lazarecie. To co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, to że książka ma bardzo sensacyjny charakter. Jeżeli ktoś szuka emocji wynikającej w wartkiej akcji zmagań bojowych, to tutaj się nie zawiedzie.
Powieść zaczyna się gorączkowym wyczekiwaniem wroga, przez załogi fortecznych umocnień pod Różanem oraz przez oddziały artyleryjskie. Wojsko jest pewne swego, ufne w dogodne geograficznie umocnienia, siłę ognia swojej broni i ogólną tężyznę państwa polskiego. Pierwsze dni to mało budujące sceny bezładnego odwrotu oddziałów czołowych, które zostały rozgromione w bitwie granicznej. Odziały ułanów w manewrach odwrotowych starły się kąsać napastnika. Jednak formacje spod Różana są przekonane, że dopiero na nich wróg połamanie sobie zęby. Wielostronicowy opis bitwy pod Rożnem bardzo mocno trzyma w napięciu. Pomimo wyraźnej przewagi wroga, Polacy dzielnie stawiali mu czoła na umocnionych pozycjach, gdzie zorganizowane i nietknięte infekcją klęski odziały wykorzystywały przydzieloną sobie broń, szczególnie artylerię. Pomimo ogólnej masakry po obu stornach frontu, nastroje po polskiej stronie Narwi były optymistyczne. A tu naglę przyszedł rozkaz o generalnym odwrocie ponieważ przeciwnik przełamał się w innym miejscu i groziło zgrupowaniu okrążenie. Dalsze strony książki to już typowe dla literatury „polskiego września” opis niezorganizowanego odwrotu, dezorganizacji i masakry ze strony przeważającego technicznie wroga. Niemniej jednak dzięki talentowi autora wydarzenia są przedstawione bardzo plastyczne i ciekawie. Pod koniec książki Żukrowski musiał jednak oddać komunistycznej propagandzie, „to co cesarskie” i pojawiła się wśród rozbitych przypadkowych oddziałków wojska polskiego postać uwolnionego więźnia-komunisty. Który swoim uświadomieniem ideologicznym, osobistą odwagą nadawał kierunek frontowym rozbitką. Mimo, że lubię stare książki, to nigdy nie mogę się przyzwyczaić do tej nachalnej i nierealistycznej propagandy. Nieliczni polscy komuniści- pamiętajmy, że partia komunistyczna była w Polsce marginesem nawet na lewicowej części sceny politycznej – zostali w czasach stalinowskiej wielkiej czystki zutylizowani. Ruch komunistyczny był tak słaby i nieliczny, ze trzeba było rzucać na spadochronach kilku działaczy aby założyli w Polsce partię. To właśnie na tym bezrybiu mógł zając główna pozycję towarzysz „Wiesław”, który w tym czasie był niewykwalifikowanym robotnikiem z Małopolski po czterech klasach szkoły powszechnej. No ale jeżeli dzisiaj w hałasie rządowej propagandy bohaterem ruchu solidarnościowego ma być groteskowy Jarosław Kaczyński, który wykazał się całkowita impotencją jakichkolwiek czynów opozycyjnych, to czego wymagać od pisarzy żyjących i tworzących w totalitarnym państwie epoki stalinowskiej.
Jest to jedna z ważnych, chociaż na pewno nie najważniejsza, książek rozrachunkowych z przegraną wojną obronną z 1939r. Pisana w dużym stopniu na gorąco po 5-10 latach po rzeczonych wydarzeniach, gdzie wspomnienia jeszcze żywo kołaczą się w jaźni uczestników. Powieść została oficjalnie ukończona i wydana około 1951 r. A więc musiała się wpisywać w jakimś stopniu w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-05
Jan Józef Szczepański był zawołanym podróżnikiem. W latach 50-tych i 60-tych gdy mało komu się to w Polsce śniło, pisarz wyprawiał się na Biegun Północny, opływał na polskich statkach handlowych wybrzeża Afryki i Azji. Zapuszczał się w eksploracyjnych wyprawach w niebotyczne góry Himalajów bądź przepastne puszcze Ameryki Południowej. Swoje przeżycia i spostrzeżenia opisywał wydawanych formie książkowej esejach. Z racji tego, że nie należał do pisarzy pokornych w stosunku do władzy, to nie mógł się wystarczająco „wytreścić” ze swoich licznych wojaży. Sytuacja odmieniał się po zmianie ustroju w Polsce. Tyle, że w latach 90-tych pisarz był na tyle już sędziwy, że już praktykował tak wymagających podroży. Za to uzbrojony w wiedzę i przeżycia zapragnął to wszystko syntetyzować. Ta niewielka książka „Nasze i nie nasze” ma właściwie tylko jedną tezę przewodnią. A mianowicie nasza ultra europejska kultura klasycznej Grecji jest nam bardzo bliska i wręcz instynktownie zrozumiała. Zabytki sztuki jak architektura lub literatura niezmiennie urzekają już od 2,5 tysiąca lat kolejne pokolenia ludzi Zachodu. Z kolei drugim biegunem mają być cywilizacje mezoamerykańskie. Które wyrosłe odrębnie, zupełnie nie powiązane z kulturą Starego Świata mają być w mniemaniu autora obce, niezrozumiałe nieoddziałowujące wprost na gusta kulturowe naszego Świata. Autor pięknie opisał swoje obserwacje za równo do egejskiego obszaru kulturowego jak i do zagubionych w dżungli zabytków dawnych indiańskich kultur. Jednak zupełnie nie mogę zgodzić się z nadrzędną tezą pisarza. Cywilizacje rozwijające się zupełnie niezależnie i bez przepływu najmniejszych informacji o sobie samych i swoich dokonaniach bardzo często dochodzą do tych samych wniosków i rozwiązań. Cywilizacje prekolumbijskie miały swoje niepowtarzalne nigdzie indziej rozwiązania, nieodgadniony dla nas Europejczyków archetyp cech i zachowań ale nie są to na pewno kultury „z nie z tego Świata”. Czy budowanie piramid w celach kultowych przez choćby Majów i Azteków jest aż takie obce. Piramidy powstawały niezależnie od siebie nie tylko w Egipcie, czy do tego mezopotamskie zigguraty ale także w neolitycznej Europie mamy dość powszechne zjawisko budowania piramidalnych budowli. Kultury amerykańskie wszystkie bez wyjątku posiadały naczelne bóstwa solarne. Nie inaczej było na Bliskim Wschodzie czy barbarzyńskiej Europie Północnej. Kult Słońca na przykład był bardzo mocno osadzony w religię słowiańską. Ofiary z ludzi, które są bodaj najbardziej rozpoznawalnym emblematem Azteków były powszechne równie w Starym Świecie i to bardzo długo. Mity greckie często traktują o składaniu ofiar ludzkich jak choćby w cywilizacji Minojskiej. Słynna Kartagina dla zjednania swoich okrutnych bogów składała ofiary z dzieci. Ten haniebny proceder był między innymi propagandowym uzasadnieniem wojny Republiki Rzymskiej z tym państwem. Dziwnie że Fenicjanie , lud żeglarzy, kupców i odkrywców, który stworzył podstawy naszego alfabetu, który jeżeli nie wynalazł, to masowo zastosował funkcję pieniądza jako miernika wartości, jednocześnie tak długo hołdował „azteckim krwawym upodobania sakralnym”. Stary i Nowy Świat czuł potrzebę regulowania upływu czasu dla tego tworzono kalendarze. Co ciekawe jedne i drugie zakładały instytucje końca Świata. Zarówno Indianie jak i nasi bliskowschodni protoplaści spoglądali w nocne niebo i opisywali gwiazdy, łączyli je w konstelacje, szukali prawidłowości w tym miszmaszu i użytecznego dla ludzi zastosowania. Wbrew pozorom nasz ludzki ród nie wiele różni, mamy te same potrzeby bytowe i duchowe. Na nasze szczęście cywilizacja Starego Świat rozwijała się na styku aż trzech kontynentów, który każdy w swoim czasie odgrywał niebagatelną rolę w rozwoju cywilizacyjnym i rozprzestrzenieniu nowinek technicznych. Indianie południowoamerykańscy nie mieli tego komfortu. Rozwijali się w pełnej izolacji kulturowej, która nie miała możliwości cyklicznego przewietrzenia nowym duchem rozwoju zewnątrz. W czasach wielkich odkryć geograficznych pozostali na etapie kultury kamienia, a zaborczy i krwiożerczy Europejczycy nie dali im czasu na absorbcję nowej kultury. Zostali zniszczeni w orgii mordowania w imię chrześcijańskiego boga, a ich kultura została do gruntu wykarczowana.
Jan Józef Szczepański był zawołanym podróżnikiem. W latach 50-tych i 60-tych gdy mało komu się to w Polsce śniło, pisarz wyprawiał się na Biegun Północny, opływał na polskich statkach handlowych wybrzeża Afryki i Azji. Zapuszczał się w eksploracyjnych wyprawach w niebotyczne góry Himalajów bądź przepastne puszcze Ameryki Południowej. Swoje przeżycia i spostrzeżenia opisywał...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-05
„Panny z Wilka” opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza, a szczególnie ekranizacja Andrzeja Wajdy, były mi znane od wielu lat. Gdy zrobiłem lata temu podejście do filmu, to szybko mnie znudził i uznałem, że jest to jakaś rzewna historyjka ocierająca się o tanie romansidła typowe dla okresu międzywojennego. Nie mogłem się bardziej mylić. Po prostu do tej opowieści trzeba dojrzeć. Przebrnąć przez jakiś kawał swego życia, zatrzymać się w biegu i spojrzeć za siebie. Całe opowiadanie jest jednym wielki wyciem za przeminionym już światem. Za tym co było i już nigdy nie wróci. Posępną zadumą nad tym co jest teraz, a co być mogło.
W opowiadaniu występuje bohater zbiorowy, którego tworzy Wiktor Ruben i jego relacje z kobietami dla których dworek w Wilku był rodzinnym domem. Wiktor powraca do miejsca swojej młodości, do świata od którego był oddzielony traumatycznymi przeżyciami wojennymi i niespecjalnie spełnionym życiem. Jest samotny, nie związał się z żadną kobietą, wykonuje pracę, której specjalnie nie lubi ani nie zaspokaja jego ambicji. Ma lat 37 a już czuje się wypalony i przegrany. Niczym deus ex machina pojawia się nagłe ponownie w Wilku, gdzie wszystko wydaje się jak dawniej a jednak jest już zupełnie inaczej. Dawny wilkowski kawaler przeżywa koktajl wzruszeń niczym na spotkaniu klasowym w liceum. Widząc jak potoczyło się życie niegdyś młodych, pełnych nadziej od życia panien, czuje smutek i własne nie spełnienie. Przemijanie zmaterializowało się także w przykrym fakcie, że największa młodzieńca miłość Wiktora umarła lata temu na grypę hiszpankę. Niezmiernie dojmującym jest dla niego fakt, że rodzinna już dawno pogodzona z tą stratą, w jakimś sensie zapomniała o bezdzietnej i młodo umarłej panny. Symbolem tego jest jej zaniedbany grub, tusz pod bokiem rodzinnego gniazda – „panta rhei”. Iwaszkiewicz pięknie odmalował letnie okoliczności przyrody towarzyszące tej nostalgicznej podroży do przeszłości Wiktora. Stawiając ten arkadyjski obraz niejako w opozycji do szarzyzny jego dnia codziennego. Dla mnie te melancholijne opowiadanie jest pewną forma przestrogi aby walczyć o swoje tu i teraz, o teraźniejszość, która z perspektywy lat także będzie ckliwie rozczulać, a nie wykorzystane szanse lub nie podjęcie chociażby próby walki o szczęście i spełnienie dla siebie, będzie rozdzierać serce.
„Panny z Wilka” opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza, a szczególnie ekranizacja Andrzeja Wajdy, były mi znane od wielu lat. Gdy zrobiłem lata temu podejście do filmu, to szybko mnie znudził i uznałem, że jest to jakaś rzewna historyjka ocierająca się o tanie romansidła typowe dla okresu międzywojennego. Nie mogłem się bardziej mylić. Po prostu do tej opowieści trzeba...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-29
To zadziwiające w którą stronę zmienia się Świat. Z jednej strony mamy powszechny postęp cywilizacyjny dostępny praktycznie dla każdego i to w każdej dziedzinie życia. Z drugiej strony jest widoczny na tle „dnia wczorajszego” upadek wszelkich wartości i zasad moralnych. Gusta oraz poczucie smaku współczesnego przeciętnego konsumenta kultury są już tak mało wymagające jak jeszcze nigdy dotąd. Obecna władza aby wydawać się swojską i bliżej ludzi mizdrzy się do jarmarczno-remizowych wykonawców muzyki disco polo. A wczasach takiego siermiężnego PRL-u władza jednak szukała względów i akceptacji u takich gremiów jak mi.in Związek Literatów Polskich. Organizacja z rodowodem, jeszcze przedwojennym, gdzie jednym z ojców założycieli był Stefan Żeromski. W czasach stalinizmu, tak jak wszystkie agendy życia kulturalnego, była fasadową organizacją wykonującą poruczone zlecenia na forsowanie socrealizmu w literaturze. Ale już w latach odwilży pod przewodniczącym Jarosławem Iwaszkiewiczem zachowała pewną dozę autonomii i mogła koordynować prawdziwe twórcze życie literackie w naszym kraju. Rządzeniem losu życie Iwaszkiewicza, a co za tym idzie i jego prezesura, zakończyło się wraz powstałym głębokim kryzysem politycznym w Polsce, którego efektem były narodziny Solidarności. Związek Literatów Polskich który przez lata był zewnętrznie sterowalny, często sprowadzany do fasadowo-dekoracyjnej pozycji zapragnął się wybić na niepodległość. Uosobieniem tych dążeń był oddolny wybór nowego przewodniczącego w osobie Jana Józefa Szczepańskiego. Człowieka w żaden sposób nieskompromitowanego służalczością w stosunku do władzy, o wysokich walorach moralnych, że wspaniałym życiorysem weterana, podróżnika, solidnego pisarza. Ta nieoczekiwana dla niego nowa misja jest kanwą niniejszej książki. Książka ma zapis na poły osobistego dziennika/pamiętnika a na poły rozbudowanego reportażu. Autor sili się na maksymalny obiektywizm i zachowanie chłodnej postawy przy opisie sytuacji w których uczestniczył i ludzi z którymi miał do czynienia. To powoduje, że książka zyskuje na wartości do rangi paradokumentu z drugiej strony nieco drażni prawie że bosko-anielskim obiektywizmem. Szczepański regularnie co kilkadziesiąt stron przypomina, jak nieodpowiednią był postacią do powierzonego zadania. Trudno się z nim nie zgodzić. W tym krytycznym dla Polski czasie lata 80/83 znalazł się w samum oku cyklonu politycznych i osobowych gierek, podjazdów oraz targów. Autor „Polskiej Jesieni” sam siebie ukazuje jako niebyt fortunnego gracza, naiwnego w swojej wierze w ludzi i wartości, starającego się ogrywać rolę arbitra co wiązało się z tym, że nie opowiadał się w tym krytycznym momencie jednoznacznie po żadnej stronie barykady. Z chwilą wprowadzenia wojskowego zamachu stanu przez Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 roku. Szczepański uznał że jego misja dobiegła końca. Prawie połowa książki jest poświęcona temu jak to negocjuje z władzą warunki swojej i zarządu rezygnacji. Tzw. Stan Wojenny został wprowadzony w czasie gdy był organizowany Kongres Kultury Polskiej. Zachowało się nagranie video z tego wydarzenia. Rzuca się w oczy bojowość i bezkompromisowość w sprzeciwie wobec władzy występujących prelegentów z wielu dziedzin kultury. Są to nazwiska obecnie pogrubiane w każdej encyklopedii. Ale gdy w trzecim dniu obrad kongresu, został on bezpardonowo przerwany, ci wieszcze kontestacji władzy rozeszli się po prostu do domów w przestrachu tego co będzie i czy nie zostaną tak jak inni aresztowani. To smutny dowód na to, że siłą sprawczą historii nie są intelektualiści. Gdy przychodzi co do czego gubią się w relatywizowaniu faktów, uginają się pod wizją ewentualnych konsekwencji, a przede wszystkim jak każdy dojrzały człowiek kalkulują co mogą stracić. Dość łatwo jest szafować swoim zżyciem nastoletniemu człowiekowi gdzie chęć działania najczęściej stoi wyżej przed rozsądkiem. Dużo łatwiej jest zrobić rewoltę i postawić na szalę wszystko temu co nic nie ma, a zyskać może wszystko. Książka Jana Józefa Szczepańskiego jest wspaniałym źródłem wiedzy do swojej małej epoki historycznej i polecam ją tym, którzy interesują się współczesną historią Polski.
To zadziwiające w którą stronę zmienia się Świat. Z jednej strony mamy powszechny postęp cywilizacyjny dostępny praktycznie dla każdego i to w każdej dziedzinie życia. Z drugiej strony jest widoczny na tle „dnia wczorajszego” upadek wszelkich wartości i zasad moralnych. Gusta oraz poczucie smaku współczesnego przeciętnego konsumenta kultury są już tak mało wymagające jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-27
Szukając informacji o pisarzach, którzy uczestniczyli osobiście w kampanii wrześniowej a potem dal o niej wielkie literackie świadectwo byli wymieniani Jan Józef Szczepański, Wojciech Żukrowski oraz Stanisław Zieliński. Prozę dwóch pierwszych zdążyłem już nieco poznać. Ich twórczość pisarska oraz specjalnie spreparowane scenariusze były wykorzystywane chętnie przez kinematografię. Zieliński był dla mnie jednak owiany tajemnicą. Aby to zmienić postanowiłem zacząć od jakiejś lżejszej jego książki i tak trafiłem na zbiór opowiadań „Spirytus z tureckim pieprzem”. Nota biograficzna autora na Wikipedii nie specjalnie w ciepłym świetle przedstawia pisarza. Przede wszystkim dowiadujemy się z niej, że był literatem na usługach komunistycznej władzy. Która wynajmowała go do zorganizowanych paszkwili przeciwko niewygodnym dla siebie pisarzom, tak aby to wyglądało na awanturę kolegów po piórze. Zieliński mógł się „wyprodukować” w nagonce medialnej na między innymi Witolda Gąbrowicza. W dobie dzisiejszych akcji odwalanych przez rządowe media i finansowane przez nie mierne kreatury, mam dużo mniejszą tolerancję na zrozumienie takich postaw. Przypomnijmy tylko sobie co i kto mówił w rządowej telewizji na Olgę Tokarczuk w ostatnim czasie. Historia PRL-u dogoniła nas XXI w. Bogate archiwum IPN-u z nie lada dorobkiem donosicielskim Stanisława Zielińskiego, wskazuje w sposób jednoznaczny, że szpiclował w pełni świadomie, być może z przekonania, a już na pewno rozmiłował się w tym haniebnym procederze. Z drugiej strony, jest to człowiek pochodzący z głębokich kresów wschodnich, który pretendował do przedwojennej inteligenci, uczestnik kampania wrześniowej, jeniec stalagu oraz krótkotrwały oficer wojsk polskich na zachodzie. Postanowiłem zapoznać się z jego twórczością aby ocenić jak się ma sylwetka autora do swego dzieła. Postanowiłem zacząć od niewielkich opowiadań. W tym miejscu spotkało mnie zupełne zdumienie. Te małe formy literackie są pełne jakiś absurdalnych zdarzeń i przeżyć. Humorystyczne powiastki zawieszone gdzieś w nieskonkretyzowanej rzeczywistości coś jakby Polska ale jednak nie Polska. Mnie w każdym bądź razie autor nie złapał „na lasso” swojej groteski i w dużej części te opowiadania po prostu mnie nudziły. Tom opowiadań otwierają historie z koszarowo-podchorążackiej rzeczywistości. Gdzie dominuje tzw. żart żołnierski ale wydaniu jeszcze przedwojennym. Gdzie panowie żołnierze proszą panny do kawiarni na donaty i kakao. Historie typu, jak to pannie nie powinny kucać za potrzebą na polach szparagowych itp. Są też opowiadania ze stalagów, gdzie nudzący się jak mopsy żołnierze zabijają czas i beznadzieję swego położenia w najróżniejszych zajęciach, jak chociażby w obozowym współzawodnictwie na ogródki warzywne wprost przy barakach i drutach kolczastych. Z pozostałych opowiadań spodobało mi się w zasadzie jedno – „Admirał”. Nierzeczywista choć jak najbardziej realna sytuacja opisu akcji ratunkowej dla psa porwanego przez krę na rzece. W Polsce ludowej z lat 50-tych zaangażowano do ratowania psiny, straż pożarną, milicję, żeglugę śródlądową, milicyjny helikopter, a na końcu flotę wojenną, która nie szczędząc wysiłków i materiałów – wylała między innymi tysiące galonów oliwy w celu uspokojenia fali – uratowała kundla. Gdy skończyło się uroczyste przekazanie psa z okrętu na ląd okazało się, że pies jest bezpański i nikt się nie kwapi aby go przygarnąć. I tutaj wkracza hycel w swoim skurzanym fartuchu i z pętlą na trzonku. Od taki finał tej szeroko zakrojonej akcji. Dzisiejsze czasy są przepełnione aktywnościami, które mają tylko na celu wykazać sprawność, bohaterstwo oraz skale możliwości różnych organizacji i służb ale gdy po spektakularnych pokazówkach przychodzi czas zwyczajnej, cichej, organicznej pracy, to już nikt tym nie jest zainteresowany, a wcześniejszy cel, który był wartościowy dla poświęceń dewaluuje się bez reszty. Ponoć: „Prawdziwi humoryści są zawsze filozofami”.
Szukając informacji o pisarzach, którzy uczestniczyli osobiście w kampanii wrześniowej a potem dal o niej wielkie literackie świadectwo byli wymieniani Jan Józef Szczepański, Wojciech Żukrowski oraz Stanisław Zieliński. Prozę dwóch pierwszych zdążyłem już nieco poznać. Ich twórczość pisarska oraz specjalnie spreparowane scenariusze były wykorzystywane chętnie przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-20
To Ci dopiero przykład pisania książek do szuflady lub na cenzorski indeks. Szczepański ukończył tą krótką powieść 1969r. a mógł ją wydać dopiero 20 lat później po przemianach ustrojowych w Polsce. Autor poświecił ją opisowi żywota swojego przyjaciela i kapitana statku żeglugi handlowej. Jego nietuzinkowe usposobienie, niebanalny życiorys i jak na czasy ciasnego PRL-y niezwykły zawód bardzo inspirowały pisarza. Jednak główna osią książki jest przedstawienie niszczenia niewygodnego, bo nietuzinkowego, człowieka przez partyjno-mafijną nomenklaturę ograniczonych ciemniaków. Tłem historycznym dla przedstawionej fabuły jest Wojna Sześciodniowa na Bliskim Wschodzie oraz wydarzenia marcowe 1968 roku i związana z tym obrzydliwa nagonka antyżydowska w Polsce. Pechowe wypadki kapitana Witolda Górskiego rozpoczynają się wraz ze zgodą na przyjęcie na swój statek pierwszego mechanika z fałszywym dyplomem inżyniera, szpicla i zwyczajnej kreatury. Znana była jego osoba w całej flocie handlowej i nikt ze szmatą nie chciał pływać. Bohater popełnił błąd godząc się pod presją na takiego załoganta. Z stąd nauka życiowa aby nigdy nie łudzić się i samooszukiwać, że z kanaliami można się porozumieć. Otóż nie można i wszelkie wspaniałomyślne gesty ze strony uczciwego człowieka, traktują jako naiwną słabość, ich niezasłużone upodmiotowienie oraz sposobność do nikczemnego działania. Ta nieśmiertelna zasada zadziałała także i tym razem. Koalicja ludzi byle jakich i małych lubi się skrzyknąć jak tylko nastręczy się wygodna możliwość aby wyciąć jednostkę ponadnormatywną. Tutaj z pomocą ze swoimi kontaktami przyszedł autor powieści, który poruszył sprawę o najwyższe szczeble w państwie. To dało autorowi możliwość opisania mechanizmów władzy i uwikłanych w nią ludzi. Interwencja została wywindowana aż na szczebel premiera Józefa Cyrankiewicza. Każdy człowiek wprzęgnięty w komedię i hierarchię władzy musi tam ogrywać swoją cześć farsy. Ale raz na jakiś czas, gdy się go naciśnie na czułą stronę chce choć na chwilę wybić się ponad poziom szamba w którym na co dzień się karmi. Dla Cyrankiewicza była to przynależność do PPS (Polskiej Partii Socjalistycznej) do której przed laty należał nasz kapitan. Cyrankiewicz interweniując w jego sprawie nie omieszkała załatwić także swoich porachunków personalnych co pewnie był jednak głównym motorem jego działania. Jednak kryzys polityczny z 1968 roku zresetował wszelkie wsparcie i lokalni bonzowie partyjni mogli dokończyć swego dzieła. Historia kapitan pokazuje też, że nawet człowiek o największym pierwiastku optymizmu i pogody ducha, który przez dziesiątki lat przebija się przez zawirowania życiowe, jak zostanie pozbawiony swojej bezpiecznej przystani, do której może uciec od niebudującej rzeczywistość, naładować akumulatory, w końcu się załamie się i poda naporowi czynników zewnętrznych.
Przy okazji tej lektury przypominałem sobie, że przez cały PRL, łącznie z okresem stalinowskim, współpracowała z komunistami i wprost uwierzytelniała ich władze skrajna prawica z przedwojennym faszystą Bolesławem Piaseckim. Ten „wódz” przedwojennej „Falangi” przez lata musiał pudrować swoje skaranie nacjonalistyczne poglądy socjalistycznym makijażem. A ty nagle w tym postępowym ustroju 23 lata po wyzwoleniu KL Auschwitz mógł dać upust swoim rasowym uprzedzeniom i wygłaszać antysemickie dyrdymały i kolportować je choćby za pomocą „Tygodnika Powszechnego”. Tak, tak, ta szacowna gazeta ma też i taki wkład w historię Polski.
Na przeleżenie się książki na półce przyczyniła się nie tylko cenzura ale także niezadowolenie z niej samego autora, który przekazał ją do zaopiniowania takim pisarzom jak chociażby Stanisław Lem. Niezbyt pochlebne opinie przygnębiły autora i uświadomiły słabe strony jego książki. A są nimi bardzo czytelny publicystyczny charakter oraz niekamuflowane osobiste zaangażowanie autora. Sam Szczepański stwierdził, że chciał za pomocą tej książki złożyć w hołdzie swoimi przyjacielowi bukiet pięknych kwiatów, a wyszła z tych zamiarów tylko wiązka polnych chwastów. Dla mnie książka była bardzo interesująca i warta do przeczytania jako swoisty fotoplastykon do podejrzenia tych słusznie minionych czasów. Choć rzeczywiście nie jest to literatura najwyższej próby na która było stać autora w innych powieściach.
To Ci dopiero przykład pisania książek do szuflady lub na cenzorski indeks. Szczepański ukończył tą krótką powieść 1969r. a mógł ją wydać dopiero 20 lat później po przemianach ustrojowych w Polsce. Autor poświecił ją opisowi żywota swojego przyjaciela i kapitana statku żeglugi handlowej. Jego nietuzinkowe usposobienie, niebanalny życiorys i jak na czasy ciasnego PRL-y...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-18
Postać Jarosława Iwaszkiewicza była mi dobrze znana od lat szkolnych, gdzie był przedstawiony jako archetyp współczesnego pisarza i poety, który był mocno osadzony zarówno we współczesności przy jednoczesnym nimbie dorobku literatury przedwojennej i jego związków ze słynnymi skamandrytami. Lubiłem niektóre ekranizację jego opowiadań jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”. Jednak zdałem sobie sprawę, że nie czytałem jak dotąd żadnej jego książki. Aby wypełnić tą lukę sięgnąłem po zbiór wybranych opowiadań rodem z czasów rozkwitającego PRL-u z lat 70-tych.
Opowiadania były mniej więcej równe, choć mnie osobiście nie wszystkie tak samo wciągały. Szczególnie lubiłem opowiadania traktujące o wojnie i okupacji.
W opowiadaniu „Młyn nad Lutynią” mamy dość rzadką w polskiej literaturze tego czasu przedstawiony problem renegactwa i kolaboracji z wrogiem. Opowiadanie jest ogólnie mroczne i przejmujące. Na tyle mnie jednak zaciekawiło, że poszperałem w sieci informacji na jego temat i dowiedziałem się, że kanwą dla tej opowieści miały być rzeczywiście wydarzenia, które Iwaszkiewicz odsłuchał od naocznych świadków zaraz po wojnie, podczas swoich podroży po kraju. Chociaż jak to na poetę przystało wiele wątków niemożebnie udramatyzował lub po prostu wymyślił. Taka jest uświęcona licentia poetica wielkich pisarzy. Na przykład autor przedstawił opis, jak miejscowi volksdeutsche i polscy zdrajcy przeprowadzali akcję palenia kościelnych dewocjonaliów i wyposażenia do praktykowania kultu religijnego. Gdy tym czasem świadkowie, czyli mieszkańcy tej miejscowości potwierdzają, że i owszem był nazistowskie akcje palenia ale polskich książek z bibliotek i domów prywatnych. Jednak jakże epicko prezentuje się opis płonącego drewnianego krucyfiksu z kościelnymi chorągwiami na głównym placu miasteczka. W opowiadaniu schwarz charakterem i symbolem zdrady był nastoletni Jarogniew. Sierota na utrzymaniu swoich dziadków, nastolatek który wychował się we Francji, gdzie wcześnie stracił rodziców. Niejako w kontrze do tradycyjnego i co tu dużo mówić mało oświeconego otoczenia, Jarogniew z czysto koniunkturalnych pobudek przystępuje do volksdeutschów i paraduje w mundurku hitlerjugen – tak jak niegdyś na bawarskich ulicach Joseph Ratzinger zdjęcia są dostępne w Internecie. Odrzucony przez dziewczynę, która gardzi nim jako odszczepieńcem i sprzedawczykiem, mści się i donosi Niemcom o ukrywającego się wśród chłopstwa polskiego księdza. Koniec końców, dziadek chłopca, zgorszony zachowaniem wnuka, wyciąga chłopca do lasu, gdzie go podczas odmawiania wspólnego pacierza wiesza na drzewie. Nie było to dla niego trudne, bo krzepkie ręce wieloletniego drwala szybko przełamały walkę o życie nastolatka. Tak oto dziadek w obronie tradycyjnych wartości dokonał po przez samosąd dzieciobójstwa. W końcowych akordach opowiadania dziadek, tak jakby za pokutę podupadł na zdrowiu i dożywając swoich ostatnich dni, próbuje rehabilitować siebie pomawiając swoją chłopską małżonkę jakoby Jarogniew nie był jego biologicznym wnukiem. Obejrzałem też dość marną polską ekranizację tego opowiadania z lat 80-tych, gdzie Jarogniewa gra Olaf Lubaszenko 😉. Wydaje mi się, że odbiór tego opowiadania budził i budzi mieszane uczucia. Przypomina to mi trochę sytuację dramatu Eurypidesa „Medea”, gdzie główna bohaterka w zemście na wiarołomnym kochanku morduje ich wspólne dzieci. Temat, tak nie jednoznaczny i kontrowersyjny, że niewielu chce się rozpatrywać tragizm takich postaci. Kolejne opowiadanie „Młyn nad Kamionna” także skupia się nad dylematami chrześcijańskich wartości a natura ludzka. Tutaj mamy wiejskiego księdza, który widział wiele z okropieństwa okupacji, a także przeżył gehennę obozu koncentracyjnego. Po tych traumatycznych przeżyciach nie jest w stanie wybaczyć niemieckim oprawcą ani nazywać ich braćmi w wierze. Detonatorem sytuacji jest list otwarty papieża Piusa XII do biskupów niemieckich, którym również są zaliczani w poczet ofiar i odpuszczone są im wszelkie winny. Pius XII jest dalece kontrowersyjną postacią o której powstało masę książek. A jego wypowiedzi i postawa z czasów jego pontyfikatu są na tyle paskudne, że gafy i gorszące stwierdzenia papieża Franciszka na temat bezpardonowej wojny na Ukrainnie są tylko malutkim nietaktem. W opowiadaniu pięknie jest odmalowana hierarchiczna i pryncypialna konstrukcja instytucji Kościoła. Płomienne i obrazoburcze kazania księdza byłego więźnia kacetu głoszone wiernym, alarmują biskupa. Który bezwzględnie interweniuje w obronie interesów instytucji kościoła. A w interesie tym nie leży relatywizowanie poglądów wiernych i kwestionowanie autorytetu najwyższego kapłana kościoła. Tak to stwierdził opisowo biskup jest to „gorszenie prostaczków”.
Dla równowagi Iwaszkiewicz w opowiadaniu „Kościół w Skaryszewie” zaprezentował postać księdza, który w imię miłości do bliźniego chce ratować duszę przed grzechem śmiertelnym jakim jest zabójstwo człowieka i bierze ten czyn na siebie. W tym opowiadaniu autor już doprowadził logikę chrześcijańskich motywacji działania ad absurdum. Ksiądz, który wie, że ma być wykonany wyrok na niewinnym i dobrym człowieku, prze innego młodocianego jeszcze i dobrego człowieka, który pod groźbą gardła musi wykonać poruczone mu zadanie. Ksiądz przecina mieczem ten moralny węzeł gordyjski i podejmuje się sam wykonać wyrok na niewinnym człowieku, co będzie się wiązało z grzechem śmiertelnym przed którym uchronni dusze niedoszłego mordercy. Wypadku tego opowiadania historia jest już tak przesadnie wydumana, apoteoza księdza-męczennika tak nierealna, że można do niego podchodzić tylko i wyłącznie artystyczno-literacko pozycji.
Postać Jarosława Iwaszkiewicza była mi dobrze znana od lat szkolnych, gdzie był przedstawiony jako archetyp współczesnego pisarza i poety, który był mocno osadzony zarówno we współczesności przy jednoczesnym nimbie dorobku literatury przedwojennej i jego związków ze słynnymi skamandrytami. Lubiłem niektóre ekranizację jego opowiadań jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-06
Za sprawą tych opowiadań dziadek Szczepański (pisząc je miał już siedemdziesiąt kilka lat) objawił się jako pełnowartościowy pisarz, z niezdewastowanym przez upływ czasu warsztatem literackim. To co najważniejsze autor prezentuje bystry umysł wnikliwego obserwatora zupełnie nowej dla siebie rzeczywistości z pierwszej połowy lat 90-tych. Całość tomu budują trzy opowiadania. Pierwsze najkrótsze mówi o tym, że wszystkie nasze czyny i sprawki, które w jakimś stopniu dotknęły lub skrzywdziły innego człowieka nie znikają wraz z upływem czasu. Żyją sobie w utajeniu w umysłach ofiary ale też sprawcy. Świat jest mały i nierzadko demony przeszłości zastępują nam drogę w zupełnie nowych okolicznościach. Czyżby to opowiadanie było kolejnym argumentem za sztandarową tezą Władysława Bartoszewskiego, że warto być przyzwoitym? Drugie opowiadanie prezentuje nam los niespełnionego aktora, który jest mocno uwikłany w swoje sentymenty do niezbyt szczęśliwego dzieciństwa, podczas którego zawierucha wojenna zabrała mu ojca. Wydaje się, że właśnie te niedomknięte dzieciństwo, jest pośrednim winowajcą licznych porażek bohatera. Niezbyt fortunna kariera aktorska, związki z kobietami z którymi nie był w stanie budować prawdziwej relacji no i na końcu alkoholizm, który upadla go w konfrontacjach rzeczywistością. Zdaje się, że nasz aktorzyna dotknie moralnego dna, gdy do swych wszystkich porażek dołączy współpracę z bezpieką po przez kapowanie na swoje środowisko. W tym konflikcie między moralnością i szacunkiem do samego siebie a brutalnym w swojej realności konformizmie z pomocą przychodzi jego brat. Który przeczuwając, że coś się dzieje, nie wnikając jednocześnie w sprawy wyciąga swego brata na resetujący męski urlop na ryby. Tam przekazuje mu bezcenny dla bohatera artefakt z dzieciństwa jakim był ołowiany husarz. Jedna materialna rzecz która ocalała po całym straconym dzieciństwie. Ten kawałek metalu dał siłę aktorowi aby przeciwstawić się funkcjonariuszom bezpieczeństwa. Opór miał swoją cenę, jego konsekwencją było jednak zakończenie kariery aktorskiej i koniec marzeń o spełnieniu zawodowym o jakim zawsze marzył.
Ostanie opowiadanie było z pewnością dla autora możliwością wyrażenia w jakimś stopniu swojego stanu ducha. Opisuje dzień z życia emerytowanego profesora, który prowadzi już nudny w swojej jednostajności styl życia. Owdowiały, samotny gdyż dzieci żyją już własnym życiem. Rozmyśla o przemijaniu, o jałowości tego świata, o dewaluacji wszelkich wartości lub podniet we wcześniejszym życiu człowieka. Z perspektywy starego człowieka stosunek płciowy jest w zasadzie nieco śmieszną i po trochu odrażającą czynnością biologiczną. Następnie sędziwy Pan profesor rozmyśla o naturze Boga o jego teoretycznej doskonałości i niedoskonałości świata do którego ludzie próbują go implementować. Stąd wniosek profesora, że kościół zbudował największą parodię Boga aby wtłoczyć go w życie i na potrzeby ułomnego przecież człowieka. Przygnębiający był dla mnie klimat beznadziejności w ciągłym kurczowym niejako z przyzwyczajenia trwania człowieka przy życiu. Który już do niczego nie dąży i na nic już nie czeka. Poza jednym wyjątkiem. Dzieci! To one są pocieszeniem i materialnym potwierdzeniem sensu życia. Pan profesor przez całe opowiadanie czeka na telefon od swojego syna, który burzliwie realizuje się ale na innym kontynencie pochłonięty innym życiem i światem.
Za sprawą tych opowiadań dziadek Szczepański (pisząc je miał już siedemdziesiąt kilka lat) objawił się jako pełnowartościowy pisarz, z niezdewastowanym przez upływ czasu warsztatem literackim. To co najważniejsze autor prezentuje bystry umysł wnikliwego obserwatora zupełnie nowej dla siebie rzeczywistości z pierwszej połowy lat 90-tych. Całość tomu budują trzy opowiadania....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-04
Zbór opowiadań gdzie główną osią dla fabuły są zwierzęta. Przeważnie psy i koty choć nie tylko, których losy krzyżują się z napotkanymi w różnych okolicznościach ludźmi. Nie czytałem tej książki ze względu na sentyment z głębokiego dzieciństwa, bo dopiero teraz pierwszy raz maiłem ją w ręce. Lubię zwierzęta, uważam że pod względem emocjonalnym są dalece niedocenione i zawsze wzruszał mnie ich los w konfrontacji wszechobecnym i wszechwładnym w stosunku do nich człowiekiem. Książka ma jeszcze dla mnie ten cenny walor, że opisuje życie i obyczajowość, której już dawno nie ma. Wyblakłe refleksy tego minionego świat przechowuje gdzieś w zakamarkach najdalszych wspomnień dzieciństwa.
Kilkanaście opowiadań mówi o losach zwierząt będących w ciężkim położeniu, najczęściej z winny człowieka, znajdują jednak pomoc u innych, tym razem dobrych ludzi. Czasy w których toczy się większość opowiadań mówią o realiach lat 60-tych i 70-tych. Był to czas, gdzie zwierzęta nie miały w zasadzie żadnych praw. Można je było bezkarnie maltretować, głodzić, zaniedbywać i porzucać bez żadnej większej reakcji społeczne. Dorobek ludzkości z ostatnich lat w tym względzie chcą dzisiaj skasować różni pogrobowcy „II komuny” wydaniu „pisowskim” Wracając do książki, to serce i zrozumienie okazują zwierzętom najczęściej dzieci. W zasadzie w każdym opowiadaniu jest wątek o tym, jak każde zwierzę ma swoją indywidualną osobowość i jak potrafi oddać człowiekowi uczucie i przywiązanie. Dla dzieci z tamtych lat towarzystwo niesfornego czworonoga nierzadko było jedną z niewielu rozrywek. Większość opowiadań kończy się zazwyczaj pozytywnie albo jakąś prawdą o świecie, której życie danego zwierzęcia miało być dowodem. Opowiadania są lekkie i przepełnione już anachronicznym humorem. Jednak ostatnie opowiadanie „Psubrat” jest najdłuższe i najpoważniejsze. Opowiada o tragicznym epizodzie z dzieciństwa małej warszawianki. Która to gehennę powstania warszawskiego przeżywa w piwnicy będącej pod stałym bombardowaniem i obszczałem snajperskim. Jak wiadomo powstanie wybuchło latem. Dla stramatyzowanej dziewczynki cały normalny świat uosabiał zwykły podwórkowy ogród, który o tej porze roku tonął w promieniach słońca i zieleni. Dostęp do niego był jednak niemożliwy ponieważ snajper z piętra domu po drugiej stronie ulicy tylko czekał na łatwy strzał. Ludzi żywili się mlekiem dowożonym przez jakiegoś mleczarza aż do czasu, gdy spostrzegł go niemiecki strzelec wyborowy i zakończył jego życie. Grób mleczarza zapoczątkował aleję prowizorycznych mogił w ogrodzie dziewczynki. Ten widok zepchnął dziewczynkę już na stałe do ciemności i zaduchu piwnicznego. To wszystko rodzi bardzo dojrzałą konstatację dziewczynki. Dlaczego Bóg do którego kilka razy mechanicznie modli się, dopuszcza do tego aby żołnierz uzbrojony w profesjonalny karabin z luneta optyczną zabijał starego i ubogiego człowieka roznoszącego w kaniach mleko dla głodnych kobiet i dzieci. Do tego całego piekła dochodzi z ciemnego rogu piwnicy jęk szczeniącej się małej suczki, która mając za duże jak na swoje rozmiary szczeniaki cierpi okropnie. Nie przeżyła tej przeprawy ale pozostawiła dwa małe żywe szczeniaki, które dziewczynka nazywała „psiebraty”. W tych niewesołych wojennych i powojennych lata życia dziewczynki pocieszeniem i podporą był właśnie zwierzęta o których opowiada dalsza cześć opowiadania.
Zawsze mnie zastanawiało dlaczego my wszyscy jako dzieci interesowaliśmy się zwierzętami, śmieszyły nas i rozczulały zarazem. W każdej na ogół bajcie bohaterami są zwierzęta ze swoimi osobowościami. Gdy już ludzie dorosną są na ogół dla cierpienia i losu zwierząt zupełnie obojętni, tak jakby te stworzenia nie były razem z nami częścią przyrody, którą tworzymy.
Zbór opowiadań gdzie główną osią dla fabuły są zwierzęta. Przeważnie psy i koty choć nie tylko, których losy krzyżują się z napotkanymi w różnych okolicznościach ludźmi. Nie czytałem tej książki ze względu na sentyment z głębokiego dzieciństwa, bo dopiero teraz pierwszy raz maiłem ją w ręce. Lubię zwierzęta, uważam że pod względem emocjonalnym są dalece niedocenione i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jan Józef Szczepański przez całe dziesięciolecia w czasach swoich największych sił twórczych, był uznawany za człowieka o bardzo prawej kondycji moralnej, o staroświeckich zasadach, wręcz nieco groteskowego w swoim pryncypializmie przy kontaktach z środowiskiem literackim, rynkiem czytelniczym, czy w końcu w kontaktach z władzą. Efekt był taki, że nie specjalnie umiał pomagać swojemu bezdyskusyjnemu talentowi pisarskiemu po przez promocję dla swoich pomysłów, książek, poparcia ze strony ludzi wpływowych. Inny jego równie utalentowany kolega po fachu – Wojciech Żukrowski umiał wspaniale zadbać o lobbing dla swojej twórczości. Lata 90-ste są dla Szczepańskiego taką swoistą rekompensatą za wspomnianą odstawkę. Z stąd liczne, często przeleżałe na cenzorskich półkach, wydania utworów pisarza. Szkoda że te niewczesne możliwości przypadły na okres, gdy autor miał już ponad 70-lat i był już człowiekiem nieomal odchodzącym , a na pewno porządkującym już ostatecznie swoją humanistyczną spuściznę. Uprzedmiotowieniem tego zjawiska jest ta niewielka książka „Przed Nieznanym Trybunałem”, gdzie suflerem dla pisarza jest odziewający się w jezuickie szatki reżyser Krzysztof Zanussi. Zbiorek opowiadań otwiera manifest ideowy pisarza, który stwierdza, że dla jego pokolenia Joseph Conrad był swoistym przewodnikiem po meandrach moralności. Pisarz chce nam przekazać, że z jednej strony przekaz conradowski potrafił uskrzydlić młodych ludzi w czasach niemieckiej okupacji i pchnąć ich do czynów wspaniałomyślnych i bohaterskich. Z drugiej strony, Szczepański rozmyślając nad historią swojego kolegi, który w „rycerskim” a lekkomyślnym działaniu wpadł w ręce niemieckich oprawców. Cóż z tego, że kierował się romantycznymi hasłami, jak przyszło mu za to zapłacić w publicznej egzekucji, z zakneblowanymi ustami. Tak się skończyło jego dobrze niezaczęte życie, a jego ofiara nie specjalnie cokolwiek zmieniła. Kolejna historia dotyczyła Maksymilian Kolbego. Dość gruntownie zapoznałem się z szerokim humanistycznym przekazem Jan Józefa Szczepańskiego i nie mogę pogodzić głębi jego myśli oraz zainteresowań z oficjalną doktryną instytucji Kościoła Katolickiego. A ten dla propagowania swojej wizji rzeczywistości uprawia politykę hiper jednostronnego przekazu o życiu i działalności ludzi, których sformalizowana instytucja uznała za nadludzkich. Między innymi jest tak w przypadku Maksymiliana Kolbego. To zadziwiające, jak ślepy terror hitlerowski niszczący wszelkie, nawet potencjalne zarzewia terroru prześladował też duchownych. Całe tysiące księży w obozach pracy i zagłady nie dokazały chrześcijańskiego ducha. Wręcz przeciwnie wykazywali się małodusznością, wykorzystując swój duchowny nimb na innych współwięźniach. Zdaje się, że w tym kraju tylko jeden Maksymilian Kolbe ma równoważyć tą sytuację. Niejako dla kontrastu, kolejną osoba, której autor poświecą opowiadanie jest Charles Manson. Psychopatyczny morderca, który w swojej bądź co bądź bujnej wyobraźni uważał się za piątego anioła apokalipsy, Chrystusa i diabła jednocześnie. Szczepański bardzo szczegółowo i obficie opisał życie i działalność Mansona, poświęcając mu kilka razy więcej miejsca niż wspomnianemu wcześniej Maksymilianowi Kolbemu. Zapewne jest to pokłosie podroży autora do USA w latach 60-tych i 70-tych z którym pisał obszerne felietony i sprawozdania. Musiał się wtedy interesować sprawą, którą żyła całą Ameryka, a która była jaskrawym symbolem różnicy cywilizacyjnej Zachodu i Wschodu. Do tej pory nie znałem większych szczegółów o tym psycholu więc z ciekawością czytałem to, co autor ma na ten temat do powiedzenia. Książeczkę kończą przemyślenia autora inspirowane kuriozalnymi tyradami wygłaszanymi przez ekscentryków w londyńskim Hyde Parku. Było to dla mnie miłe, bo też miałem sposobność w swoim życiu posłuchać tych mądrości głoszonych z prowizorycznych podestów czy skrzynek po piwie. Całe to zjawisko wynika zapewne z tego, że ludzi czują się bezradni w stosunku do faktu, że żadna wiedza ani filozofia nie wyjaśnia „wszystkiego” w sposób niepodważalny. Z stąd próba dowiedzenia się być może prawdy z ust ludzi natchnionych lub „pozytywnie zakręconych”. Na koniec pisarz, który był orientalistą z wykształcenia atakuje naiwne ludzi ciągoty szukania objawienia w tzw. „obcych księgach”. Chodzi o to, że ludzie wyrastając w pewnej formacji kulturowo-religijnej przez całe życie mają okazję do obserwacji jej słabości, licznych kompromitacji i bezsilności w prawdziwej konfrontacji z metafizyką. Z stąd ucieczka w stronę obcych i egotycznych filozofii i religii, które nie zdążyły się jeszcze zużyć. Elekt jest żenujący, gdyż prowadzi do udawania, pokracznego przebierania się w cudaczne stroje – patrz sekta Hare kishna- powierzchowne przeżywanie mistyki, której się zupełnie nie rozumie.
Jan Józef Szczepański przez całe dziesięciolecia w czasach swoich największych sił twórczych, był uznawany za człowieka o bardzo prawej kondycji moralnej, o staroświeckich zasadach, wręcz nieco groteskowego w swoim pryncypializmie przy kontaktach z środowiskiem literackim, rynkiem czytelniczym, czy w końcu w kontaktach z władzą. Efekt był taki, że nie specjalnie umiał...
więcej Pokaż mimo to