-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
Dawno, dawno temu J.R.R. Tolkien napisał porywającą opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, pełną elfów, krasnoludów i hobbitów, kładąc podwaliny gatunku, który znalazł tysiące miłośników. Wielu próbowało go naśladować, wielu stworzyło własne światy, wielu wpłynęło na rozwój fantasy. I choć fantasy doczekało się swoich własnych opracowań, choć napisano o tym gatunku niejedną pracę magisterską, to nadal często postrzegany jest jako literatura niewymagająca, oferująca głównie ucieczkę od rzeczywistości, taka, z której się wraz z wiekiem wyrasta.
Autorzy nagradzani prestiżowymi nagrodami, takimi jak Booker, czy Pulitzer, na ogół trzymają się od fantasy z daleka. Smoki rzadko wkraczają na obce im terytorium literatury wysokiej. Elfy i krasnoludy nie są dobrymi znajomymi Noblistów. Fakt ten nie powstrzymał jednak Kazuo Ishiguro, który ze swoją najnowszą powieścią, przekroczył niewidzialną granicę, sięgając po konwencję fantasy i umieszczając akcję "Pogrzebanego Olbrzyma" w czasach (mniej więcej) króla Artura, kiedy "[w]iększość pozostawionych przez Rzymian dróg uległa już wówczas zniszczeniu i pozarastała często bezpowrotnie. Nad moczarami i rzekami unosiły się lodowate opary, w których świetnie czuły się ogry, wciąż zamieszkujące te ziemie" [1]
Nad ziemiami unosi się również tajemnicza mgła, z powodu której mieszkańcy nie pamiętają swych wspomnień - mgła niepamięci. To przez nią mieszkańcy Brytanii pamiętają niewiele ze swego wspólnego życia, przez nią również koegzystencja pomiędzy wrogimi sobie plemionami Brytów i Saksonów jest możliwa. Mgła niepamięci pochłaniająca wspomnienia dobre i złe - błogosławieństwo to, czy przekleństwo?
Jednym z najpopularniejszych motywów fantasy jest quest – wyprawa bohatera, który dzięki niej przechodzi jakąś przemianę. Nie zdziwiło mnie więc zupełnie, że Ishiguro, po niego sięgnął. Na wyprawę wyrusza tu para staruszków, Beatrice i Axl, mąż i żona, którzy bardzo się kochają i dbają o siebie najlepiej, jak potrafią, ale właściwie niewiele pamiętają ze swego wspólnego życia. Wiedzą, że mieli kiedyś syna, ale dlaczego ich opuścił i dokąd się udał? Nie potrafią odpowiedzieć, wyruszają więc w podróż, by go odszukać. Wędrują przez baśniową, spowitą mgłą krainę, starając się unikać niebezpieczeństw: złych ogrów, okrutnych ludzi, zdradliwych bagnisk. Spotykają ugryzionego przez fantastyczną istotę chłopca, niebezpiecznego wojownika, i w końcu Sir Gawaina, rycerza ze słynnego angielskiego romansu rycerskiego. Gdy okaże się, że źródłem mgły jest smoczyca Querig, jedni bohaterowie będą chcieli ją zabić, inni ocalić – którzy mają rację? Czy miłość Axla i Beatrice przetrwa, gdy przypomną sobie wszystkie szczegóły swojego wspólnego życia, czy będą potrafić patrzeć sobie w oczy? Jaka jest cena tych wspomnień? Czy warto pamiętać o wszystkim? Czy miłość wybacza wszystko?
To główne pytania, które przewijają się raz po raz na kartach powieści. Z jednej strony wspomnienia to coś niezmiernie ważnego, to one sprawiają, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Z drugiej, mogą nas przecież zniszczyć. Dotyczy to zarówno jednostek, takich jak Axl i Beatrice, jak i całych społeczeństw, czy narodów, które rodzą się na zgliszczach tych, które musiały odejść:
"Śmiem twierdzić, panie, że tak wygląda cały nasz kraj. Piękna zielona dolina, która cieszy oko na wiosnę. Ale wystarczy wbić łopatę w ziemię, by pod stokrotkami i jaskrami trafić na trupy. I nie mówię, panie tylko o tych, którym wyprawiono chrześcijański pogrzeb. W naszej ziemi leżą ofiary dawnych rzezi".
Mgła zapomnienia pozwala zapomnieć nie tylko o tych ofiarach, lecz również o chęci zemsty. Jednocześnie utrudnia leczenie ran, zawieszając nas w próżni pomiędzy nienawiścią, a wybaczeniem. Okropieństwa przeszłości można zepchnąć głęboko, ale dopiero konfrontacja z nimi może prawdziwie uleczyć. Choć nie jest to łatwa droga.
"Pogrzebany olbrzym" nie porywa tempem narracji, tu wszyscy poruszają się jak we mgle, przemawiają do siebie w sztuczny, teatralny, nużący wręcz, sposób. To bardziej przypowieść niż powieść fantasy, w której bohaterskie czyny zostają obdarte z pięknych szat, ukazując się w całym swym okrucieństwie i która, w przeciwieństwie do opowieści Tolkiena, nie oferuje pocieszenia. Pokonanie smoczycy Querig nie jest równoznaczne z pokonaniem Saurona, zamiast powszechnego pokoju zapanuje chaos. Olbrzyma można pogrzebać, ale kopiąc głębiej i tak się na niego natkniemy. Zbrodnie popełnione przed wiekami, owiane mityczną mgłą niepamięci, powtarzają się w innym czasie i innym miejscu. Nie ma przed nimi ucieczki, tak jak nie ma ucieczki przed ludzką naturą.
"Pogrzebany Olbrzym" to ważna książka, która we mnie utkwiła, choć nie udało mi się w niej zakochać. Łatwiej darzyć ją głębokim szacunkiem, niż płomiennym uczuciem.
---
[1] Kazuo Ishiguro, "Pogrzebany Olbrzym", przeł. Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros, 2015, s. 9.
[2] Tamże, s. 240
---
Recenzja ukazała się wcześniej na blogu.
Dawno, dawno temu J.R.R. Tolkien napisał porywającą opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, pełną elfów, krasnoludów i hobbitów, kładąc podwaliny gatunku, który znalazł tysiące miłośników. Wielu próbowało go naśladować, wielu stworzyło własne światy, wielu wpłynęło na rozwój fantasy. I choć fantasy doczekało się swoich własnych opracowań, choć napisano o tym gatunku...
więcej mniej Pokaż mimo to
ierwszą powieścią wydaną w ramach Projektu Szekspir jest „Przepaść czasu” pióra Jeanette Winterson – wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej pisarki, zafascynowanej jak sama twierdzi „Zimową opowieścią” od wielu lat. Zauważmy od razu, że stanęła przed bardzo trudnym zadaniem, bo jako pierwsza autorka, opowiadająca Szekspira na nowo, będzie porównywana tylko i wyłącznie z angielskim bardem. Sytuacja Winterson kojarzy mi się też trochę z sytuacją rockmanów, nagrywających cover dobrze znanego, kochanego przez publiczność utworu. Z jednej strony nie da się uniknąć porównania z oryginałem, z drugiej oczekujemy świeżości, a jeszcze z innej mamy świadomość, że wykonawca covera mruga do nas okiem, przyznając jednocześnie, że sam jest fanem oryginału. Różnie bywa z coverami, czasem zyskują większą popularność niż pierwotne wersje. Czy nie tak było chociażby z „Knockin’ on Heaven’s Door” w aranżacji Guns N’ Roses? A jak będzie z „Przepaścią czasu” i „Zimową opowieścią”?
Pod względem fabuły Winterson nie odbiega zbyt mocno od oryginału. Na początku otrzymujemy zresztą jej streszczenie, a swoją własną wersję autorka określa mianem „nowej aranżacji”. Jeśli je przeczytamy, lub po prostu znamy treść sztuki, nie zaskoczą nas niektóre zwroty akcji. Natomiast jeśli tego nie zrobimy, to mam wrażenie, że niektóre rozwiązania fabularne mogą nam się wydać trochę naciągane. Wybór pozostawiam Wam, ja od znajomości oryginału uciec nie mogłam i ciekawa jestem odbioru tej powieści w oderwaniu od pierwowzoru. O ile jednak oś wydarzeń pozostaje podobna, zmieniają się realia.
Otoczony bogatym dworem, król Leontes staje się Leo, aroganckim i mizoginicznym finansistą zarządzającym funduszami hedgingowymi. Leo jest paranoicznie wręcz zazdrosny o żonę MiMi (Hermionę), nieco eteryczną lecz zmysłową, odnoszącą sukcesy, francuską piosenkarkę. MiMi jest w zaawansowanej ciąży. Leo posądza ją o zdradę i uznaje, że dzieckiem ojca jest jego najlepszy przyjaciel, Xeno (Poliksenes) – nieco marzycielski, introwertyczny projektant gier komputerowych. Zazdrość, gniew i obsesja Leo rozbijają ich w miarę spokojne życie w proch. Kiedy po porodzie decyduje się wykraść i porzucić maleńką Perditę, która będzie dorastać z dala od prawdziwych rodziców pod opieką dwóch przypadkowych mężczyzn w Nowej Bohemii, wzorowanej na Nowym Orleanie, zapoczątkowuje serię wydarzeń i przypadków, które nie mogą skończyć się szczęśliwie. A może jednak mogą?
Ciężko przenieść Szekspira do współczesnych czasów i napisać powieść na wskroś realistyczną. Kluczowy dla fabuły fakt, że Leo nie chce uwierzyć we własne ojcostwo w XXI wieku, gdy zwykły test DNA załatwiłby sprawę, wydaje się absurdalny. Winterson tworzy więc opowieść, która jest momentami bardzo naturalistyczna, brutalna wręcz, ale jednocześnie pozostaje przypowieścią, w której centrum pozostaje porzucone dziecko. Dziecko porzucone dosłownie, jak Perdita, lecz również metaforycznie, bo wszystkie kluczowe postaci są w pewnym sensie przez rodziców opuszczone – Leo i Xeno dorastają w internacie, MiMi również pochodzi z rozbitej rodziny – wszyscy są nieufni, jak dzikie zwierzęta, żadne nie jest predysponowane do historii z serii „i żyli długo i szczęśliwie”. Wszyscy też zawodzą swoje własne dzieci – czy któremukolwiek z nich uda się przerwać ten dziedziczony z pokolenia na pokolenie los?
Tam, gdzie Szekspir zostawia miejsce dla interpretacji motywacji bohaterów, Winterson nadaje im głębię, sprawiając, że ich wybory i zachowania przestają być serią zbiegów okoliczności i stają się nieuchronnym skutkiem ich wcześniejszych doświadczeń. Największą siłą „Przepaści czasu” jest właśnie to, że Winterson re-interpretuje szekspirowskich bohaterów, zmuszając ich by nieśli bagaż swojego dzieciństwa i okresu dorastania, który okazuje się ciężkim brzemieniem. Odczytuje też na nowo relacje w toksycznym miłosnym trójkącie Leo-MiMi-Xeno, sprawiając, że motywy zazdrości Leo są bardziej zrozumiałe i wyraźniejsze niż w oryginale. Kwestionuje kult hipermęskości i wszechobecność kapitalistycznych wartości, w poruszający sposób dotyka problemu przemocy wobec kobiet. Jest w tej powieści scena brutalniejsza w swoim realizmie niż najbrutalniejsza odsłona Szekspira, której czytanie sprawiło mi autentyczny, fizyczny wręcz ból. Są również fragmenty liryczne, oszczędne w wyrazie, refleksyjne i eleganckie. Widać, że Winterson rzeczywiście nosiła w sobie „Zimową opowieść” na tyle długo, by nadać jej charakterystyczny dla siebie odcień.
„Przepaść czasu” to powieść, która rezonując z oryginałem Szekspira nie przestała być prozą charakterystyczną dla Jeanette Winterson, autorki nie stroniącej od trudnych pytań i często poruszającej tematy związane z tożsamością płciową i seksualnością (niekoniecznie hetero). Ten indywidualny rys jest bardzo czytelny w konstrukcji głównych postaci, których relacje podszyte są wzajemnym pożądaniem i seksualno-psychiczną fascynacją. W nowej aranżacji, „Zimowa opowieść” staje się opowieścią o tym, jak kolejne pokolenia starają się uleczyć rany wyniesione z przeszłości i o tym, jak ponoszą swoje własne klęski. Jest też opowieścią o utraconym dziecku, które zostało odzyskane – o drodze, którą przebyło bez udziału swoich rodziców, by stać się tym, kim jest.
Nie sposób poruszyć tu wszystkich kwestii związanych z tą powieścią, choćby tego jak tworzona przez Xeno gra komputerowa, również skupiająca się na poszukiwaniu zagubionego dziecka, odnosi się do prozy Winterson. Takich wewnętrznych i zewnętrznych aluzji jest tu sporo i myślę, że jednych będą fascynować, a dla innych wydadzą się zbędnym ozdobnikiem. Było nie było, podkreślają charakter całego projektu. A „Przepaść czasu” jest jego bardzo ciekawym i mocnym początkiem.
---
Recenzję zamieściłam wcześniej na moim blogu.
ierwszą powieścią wydaną w ramach Projektu Szekspir jest „Przepaść czasu” pióra Jeanette Winterson – wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej pisarki, zafascynowanej jak sama twierdzi „Zimową opowieścią” od wielu lat. Zauważmy od razu, że stanęła przed bardzo trudnym zadaniem, bo jako pierwsza autorka, opowiadająca Szekspira na nowo, będzie porównywana tylko i wyłącznie z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Podobno na kontynuację trylogii "Millenium" Stiega Larssona czekał cały świat, co mnie nieco zaskoczyło, bo ja osobiście nie czekałam. No ale skoro już ktoś zdecydował się taką książkę popełnić, to dlaczego właściwie miałabym jej nie przeczytać? – pomyślałam, zakładając od razu, że dam Davidowi Lagercrantzowi kredyt zaufania i nie będę zakładać, że wziął się za coś, za co brać się nie powinien.
W "Co nas nie zabije" Lagercrantz nawiązuje do pierwszego tomu "Millenium" w sposób oczywisty. Michael Blomkwist i jego gazeta znowu mają kłopoty - w świecie, w którym nawet poważne gazety i portale coraz bardziej się "pudelkują" nie ma miejsca na solidne dziennikarstwo śledcze. Lisbeth Salander natomiast przeprowadza pozornie niewykonalny atak hakerski na amerykańską agencję rządową. Oczywiście nie robi tego ani dla pieniędzy, ani dla zabawy – Lisbeth ma swoje własne cele, na których ujawnienie musimy poczekać. Na trop tej samej afery wpada również profesor Frans Balder, specjalista od sztucznej inteligencji i ojciec autystycznego Augusta – chłopca o ponadprzeciętnych umiejętnościach matematycznych, który jest świadkiem tragicznych wydarzeń i którego przez przypadek ratuje Salander. Losy tej trójki splatają się, gdy próbują stawić czoło płatnym mordercom, nieuchwytnym przestępcom operującym w wirtualnym świecie i globalnemu złu. Fabuła, jak to w thrillerze, trzyma w napięciu i właściwie się broni, jeśli nie mamy w stosunku do niej zbyt wygórowanych oczekiwań.
Autor próbuje też dotykać istotnych problemów społecznych, co było niezaprzeczalną siłą trylogii Larssona. Mamy więc bezbronnego autystycznego chłopca, mamy kobietę uwikłaną w toksyczny, pełen przemocy związek. Tylko że to, co u Larssona zmuszało do refleksji, u Lagercrantza jest potraktowane dość instrumentalnie i sztampowo. Świat kreowany w tej powieści to również świat, w którym wszyscy jesteśmy nieustająco inwigilowani, a agencje które mają strzec naszego bezpieczeństwa nadużywają swoich wpływów. Bez wątpienia nośny temat w czasach, gdy dobrowolnie poświęcamy prywatność i ochoczo dajemy dostęp do naszego życia znajomym i nieznajomym w sieci, rzadko, jeśli w ogóle, zastanawiając się nad konsekwencjami. Z tymże i tu nie zadrżałam z trwogi i nie zmieniłam wszystkich haseł. Może dlatego, że zrobiłam to wcześniej, po obejrzeniu pierwszego sezonu "Mr Robota", w którym wizja świata wielkich korporacji i hakerów naprawdę uderza.
Wojciech Orliński stwierdził, że Lagercrantz "sprawnie imituje styl Larssona, w jego książce jest wszystko, co trzeba" [1]. Cóż, darowałam sobie przeprowadzenie porównawczej analizy stylistycznej. Widzę natomiast wyraźnie, czego w Co nas nie zabije nie ma. Otóż nie ma Lisbeth Salander. Owszem, jest gwiżdżąca na normy społeczne hakerka w czarnej skórzanej kurtce. Problem w tym, że w niektórych scenach bardziej przypomina Czarną Wdowę, która się kulom nie kłania, niż złożoną, niebezpieczną outsiderkę, jaką była wcześniej. Niby schemat jej działania został zachowany, niby autor próbował odwzorować oryginał, ale to nie skórzana ramoneska, tatuaże i kolczyki czyniły z Lisbeth Lisbeth. Niestety.
W telegraficznym skrócie, "Co nas nie zabije" nie zabiło. Ani mnie, ani autora, ani siebie. To dość sprawnie napisany thriller z kilkoma ważnymi tematami w tle, dobrze wpisujący się w skandynawską konwencję. Wprawdzie można było zostawić w spokoju Bloomkvista i Salander i napisać własnych bohaterów, ale czy wtedy miliony egzemplarzy rozchodziłyby się jak świeże bułeczki?
Podobno na kontynuację trylogii "Millenium" Stiega Larssona czekał cały świat, co mnie nieco zaskoczyło, bo ja osobiście nie czekałam. No ale skoro już ktoś zdecydował się taką książkę popełnić, to dlaczego właściwie miałabym jej nie przeczytać? – pomyślałam, zakładając od razu, że dam Davidowi Lagercrantzowi kredyt zaufania i nie będę zakładać, że wziął się za coś, za co...
więcej mniej Pokaż mimo to
Historię piszą zwycięzcy, a zwycięzcom nie mogło być po drodze z Brygadą Świętokrzyską, dla której od początku do samego końca wrogiem był nie tylko Hitler, lecz również Stalin, wojsko sowieckie, Armia Ludowa i komunistyczna partyzantka. Nigdy nie uznana za oficjalną część polskich sił zbrojnych, brygada musiała liczyć tylko na siebie, nie dostała żadnego wsparcia ani w postaci broni, ani zaopatrzenia, ani środków finansowych. Wycofując się z Polski przed ofensywą radziecką i próbując dotrzeć do armii generała Andersa, jednostka oswobodziła kobiety z niemieckiego obozu koncentracyjnego. W końcu połączyła się z amerykańską armią generała Pattona. Brawurowy sukces, o którym lepiej było nie mówić, a samej brygadzie przypiąć łatkę faszystów i oskarżyć o kolaborację z Niemcami. Czasy się zmieniły, łatka została. I tu właśnie wkracza Elżbieta Cherezińska, która przekopała się przez stosy dokumentów i wspomnień, by zaprezentować swoją wizję wydarzeń, i która pisze tak, że nie sposób się od jej powieści oderwać.
Akcja zaczyna się już w 1939 roku. Dramatyczne wydarzenia kampanii wrześniowej, chaos informacyjny, nieudolność dowództwa, oczekiwanie na pomoc aliantów. Mało kto widzi, że zagrożenie nadchodzi też ze wschodu. Przepychanki polityczne, dezorientacja żołnierzy i społeczeństwa, niedowierzanie w to, co się dzieje. Pomału zaczynamy orientować się kto jest kim w poszczególnych organizacjach, poznajemy głównych bohaterów - ich pochodzenie, losy i drogę, która zawiodła ich do Brygady Świętokrzyskiej. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo warto je po prostu poznać. Większość akcji dzieje się jednak w latach 1942-45, kiedy oddziały rosną z dnia na dzień, a wszystko to wiąże się z coraz większą odpowiedzialnością, bo dowódcy chcą żołnierzy nie tylko wyżywić, lecz spróbować ocalić przed zbliżającą się armią sowiecką, stąd decyzja o wyprowadzeniu ich z okupowanej Polski i próbie przedarcia się do aliantów. A w tle prawdziwa panorama społeczeństwa polskiego w obliczu terroru i wojny, różne postawy i przekonania rodaków, losy tych, których prześladował pech i tych, którym dopisało szczęście.
"Legion" czyta się świetnie. To powieść niezmiernie dynamiczna, napisana obrazami i krótkimi scenami, sprawiającymi wrażenie wycinków rzeczywistości, pełna żywych i realistycznych dialogów. Wszystko to sprawia, że bez trudu dałoby się ją przenieść na mały ekran i nie wątpię, że serial na niej oparty mógłby zyskać popularność nie mniejszą niż Czas Honoru. Ale nie wiem, czy chciałabym takiego serialu. Faktem jest, że Cherezińska, pisząc o Brygadzie Świętokrzyskiej i Narodowych Siłach Zbrojnych przywraca nam kawał zapomnianej historii, pokazując jednocześnie chaos, rozczłonkowanie i zróżnicowanie obecne w polskim podziemiu. Do kogo się przyłączyć, komu zaufać - trudne to były wybory dla szarych ludzi, niekoniecznie ideologicznie zaangażowanych, którzy chcieli działać przeciwko okupantowi. Nic dziwnego, że często ważniejsze od sporów politycznych okazywały się przypadek i charyzma poszczególnych dowódców, za którymi żołnierze szli w ogień. Polityka polityką, a rzeczywistość partyzancka w kieleckich lasach to zupełnie co innego. Pokazanie tego mechanizmu na pewno się Cherezińskiej udało. Ale. No właśnie, ja widzę w tej powieści spore ale.
Rozprawiając się z czarną legendą, Cherezińska stworzyła inny mit – dla odmiany biały. Członkowie NSZ jawią się jako ludzie, niepozbawieni wprawdzie ludzkich słabości, ale jednak w moim odczuciu wyidealizowani. Bronią ludności cywilnej przed oddziałami partyzantki komunistycznej, złożonej głównie z bandytów trudniących się rabunkiem. Chłopi dobrowolnie i w sumie ochoczo dzielą się z nimi zapasami, widząc w nich jedynych sprawiedliwych przedstawicieli wojska polskiego, walczącego z wrogiem. Równie skwapliwie oddają im się dziewczęta, bo chłopaki są dzielne, jurne i pełne fantazji. Ich antysemityzm, deklarowany zresztą bardziej przez dowódców wywodzących się z ONR, jest bardziej „programowo-teoretyczny” niż stosowany w praktyce, bo nieraz ratują Żydów z tarapatów, współpracują z nimi, pozwalają przyłączyć się do oddziału. Wierzę, że tak się mogło zdarzać, bo łatwiej nienawidzić jakiegoś abstrakcyjnego Icka z pejsami niż umęczonego i zaszczutego człowieka z krwi i kości. Żydzi byli ok, jeśli działali na rzecz Polski i nie wspierali komunizmu. Ale takie odcięcie Brygady Świętokrzyskiej od antysemityzmu, nacjonalizmu, i w ogóle ideologii innej niż miłość do ojczyzny wydaje mi się uproszczeniem. I nie daje mi spokoju myśl, co by się stało, gdyby „bękarty wojny” Cherezińskiej rzeczywiście wojnę wygrały i decydowały o kształcie powojennej Polski: co stałoby się z postulatami ich politycznych liderów o ultrakatolickim państwie bez Żydów? Czy doświadczenia wojenne by je zmieniły, czy też wróciłyby jak mało chwalebny bumerang?
Pomimo tych „ale”, "Legion" przeczytać warto. Choć może nie bezkrytycznie. Elżbieta Cherezińska opowiada historię żołnierzy, unikając tonu martyrologicznego patosu i już za to ma u mnie olbrzymi plus. To historia żołnierzy, którzy walcząc o ojczyznę, nie zginęli dzięki pragmatyzmowi charyzmatycznych dowódców, i których zuchwałe akcje postanowiono wymazać z historii. Już samo uświadomienie sobie tego faktu sprawia, że zaczynamy zastanawiać się, jak wiele jest białych plam w naszej historycznej narracji i jak bardzo zależy ona od widzimisię zwycięzców. I nawet jeśli nie do końca się z wizją autorki utożsamiamy, możemy szukać dalej, układać sobie w głowie historię, traktując jej głos jak jeden z elementów układanki, do której warto dołożyć też inne puzzle - dylematy żołnierzy walczących w armii generała Berlinga, antysemityzm polskiego społeczeństwa i różne postawy w obliczu zagłady Żydów, kolaborację z wrogiem, by zapewnić przetrwanie najbliższych i wiele, wiele innych. Trudna to układanka, złożona z licznych pozornie sprzecznych elementów. Trudno ją od razu ogarnąć wzrokiem i zrozumieć, ale warto o niej pisać. I warto czytać.
Historię piszą zwycięzcy, a zwycięzcom nie mogło być po drodze z Brygadą Świętokrzyską, dla której od początku do samego końca wrogiem był nie tylko Hitler, lecz również Stalin, wojsko sowieckie, Armia Ludowa i komunistyczna partyzantka. Nigdy nie uznana za oficjalną część polskich sił zbrojnych, brygada musiała liczyć tylko na siebie, nie dostała żadnego wsparcia ani w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jest rok 2007 i szefem nowo powołanego Departamentu Q zostaje Carl Mørck, trochę przypadkiem, bo powrocie z urlopu zdrowotnego po nieudanej akcji policyjnej, w której zginął jeden z jego kolegów, a drugi leży sparaliżowany w szpitalu, nie bardzo wiadomo, co z detektywem Mørckiem zrobić. Carl, który zmaga się z cieniami przeszłości i nie bardzo ma ochotę zostać gliną wszech czasów, dostaje wolną rękę, co do tego, czym ma się zajmować w piwnicy, którą przeznaczoną na siedzibę jego jednostki. Nierozwiązanych od lat zagadek jest przecież tak dużo. A jedną z nich jest sprawa młodej, atrakcyjnej i cieszącej się sympatią zarówno mediów jaki i społeczeństwa parlamentarzystki, Merete Lynggaard, która w 2002 roku po prostu zaginęła bez śladu w trakcie podróży promem ze swoim młodszym, niepełnosprawnym bratem, Uffem. Morderstwo? Porwanie? Samobójstwo? Nieszczęśliwy wypadek? Tropy się urwały, a śledztwo zamknięto.
Nie zdradzę tu żadnej tajemnicy, mówiąc, że Merete Lynggaard żyje, choć trudno powiedzieć, że ma się dobrze. Od początku wiemy, że młoda kobieta jest gdzieś uwięziona, zamknięta w klatce, a raczej komorze barycznej, a niewidzialny wróg okrutnie bawi się jej kosztem. Będziemy stopniowo odkrywać tajemnice jej klatki i śledzić próby przeciwstawienia się niewidzialnemu oprawcy. Będziemy też dowiadywać się więcej o jej głębokiej relacji z bratem, życiu osobistym, w którym mało jest miejsca na kogoś innego niż Uffe, i wpływie wypadku samochodowego, które rodzeństwo przeżyło w dzieciństwie na ich życie. W końcu, odgadniemy kto jest oprawcą, zrozumiemy jego motywy, i choć prawdopodobnie nastąpi to wcześniej niż życzył sobie Adler-Olsen, nadal będziemy z niecierpliwością przewracać kartki, by dowiedzieć się, czy policjantom uda się wygrać z czasem.
Sam Carl Mørck nie wyróżnia się specjalnie. Żaden z niego alkoholik, czy socjopata. Owszem jest dość introwertyczny i gburowaty, średnio dogaduje się z ludźmi, po odejściu żony do młodszego kochanka opiekuje się jej nastoletnim synem. Krótko mówiąc, ma problemy takie jak wszyscy – codzienne, błahe, szare. Bardziej zapada w pamięć jego pomocnik Assad, który w departamencie pojawił się właściwie nie wiadomo skąd. Uchodźca z Syrii, o bliżej nieznanej przeszłości wnosi do ponurej piwnicy Mørcka nie tylko zapachy orientalnej kuchni, lecz również doskonały zmysł obserwacji, intuicję, przenikliwość i trochę humoru. Dostajemy wprawdzie tylko okruchy dotyczące jego przeszłości, ale widzimy, że jego umiejętności walki wręcz, znajomość natury ludzkiej, i błyskotliwa inteligencja, czynią go kimś więcej, niż prostym chłopakiem z Syrii. Kim był we wcześniejszym życiu? Z niecierpliwością czekam na rozwój tej postaci.
Najmroczniejszą stroną "Kobiety w klatce" są sceny, opisujące codzienność Merete w jej klatce, klaustrofobicznej, zamkniętej przestrzeni komory barycznej, w której dzień i noc zlewają się w jedno, a pory roku przestają istnieć. Drapanie gołymi palcami ścian nie przynosi żadnych rezultatów, krzyk też nie. Brak światła, albo światło przez cały czas. Rocznice uwięzienia celebrowane w perwersyjny sposób poprzez stopniowe obniżanie ciśnienia. Jak długo można tak żyć i nie oszaleć? Jak odzyskać szczątkową chociaż kontrolę nad swoim życiem? Jak przetrwać? Jak zakończyć ten absurdalny koszmar, gdy nie chce się już dalej trwać? Nie ukrywam, że sytuacja Merete to urzeczywistnienie moich najgłębszych lęków i makabrycznych snów. Osobę, która przez trzy lata życia w akademiku zasuwała na 10 piętro schodami bo winda się zacinała, i która ma problemy z zaśnięciem w pomieszczeniu, w którym są zamknięte drzwi, czytanie o takim zamknięciu fizycznie boli. Ryje mózg. Przyprawia o masochistyczny dreszcz. I choć, na podstawie książki powstał również film, daruję go sobie. Wystarczy.
Jest rok 2007 i szefem nowo powołanego Departamentu Q zostaje Carl Mørck, trochę przypadkiem, bo powrocie z urlopu zdrowotnego po nieudanej akcji policyjnej, w której zginął jeden z jego kolegów, a drugi leży sparaliżowany w szpitalu, nie bardzo wiadomo, co z detektywem Mørckiem zrobić. Carl, który zmaga się z cieniami przeszłości i nie bardzo ma ochotę zostać gliną wszech...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mam przyjaciółkę, która rokrocznie jeździ na wakacje do USA i rokrocznie przywozi stamtąd tony książek za grosze. Bardzo dobrych książek, choć raczej nie fantastyki, którego to gatunku przyjaciółka nie toleruje. Mogę jednak absolutnie polegać na jej guście, jeśli idzie o kryminał, czy współczesną powieść obyczajową i za każdym razem, gdy ją odwiedzam z uwagą przyglądam się jej półkom z książkami, albo po prostu pytam „masz coś dobrego do czytania?” Takim właśnie sposobem trafiły do mnie Korekty Jonathana Franzena, powieść obsypana nagrodami, która stała się bestsellerem w dużej mierze dzięki Klubie Książki Ophry Winfrey, do czego zresztą autor ma stosunek ambiwalentny, bo, owszem, łaskawie zgodził się na to, by jego książka w klubie była, jednak odmówił udziału w programie, wyrażając się o nim ze sporym lekceważeniem.
W Korektach Franzen nawiązuje do tradycji panoramicznej sagi rodzinnej, robi to jednak na własnych zasadach, oferując autorski mix realizmu i groteski. Koncentruje się na losach dwóch pokoleń rodziny Lambertów: starzejących się rodziców – Alfreda, cierpiącego na chorobą Parkinsona, niedołężniejącego, będącego niegdyś patriarchalnym i chłodnym panem i władcą rodziny, i jego żony Enid, kobiety z klasy średniej, żyjącej w cieniu męża, niespełnionej emocjonalnie i seksualnie, która wpada na pomysł zorganizowania ostatniej wspólnej gwiazdki w rodzinnym domu w St. Jude - prowincjonalnym, konserwatywnym miasteczku na środkowym zachodzie USA, z którego trójka dorosłych dzieci już dawno uciekła w wielki świat, by popełniać swoje własne błędy i przeżywać więcej upadków niż wzlotów. Rodzina jakich wiele, niby nie jakaś patologicznie rozbita, a jednak taka, w której nikt tak naprawdę nie jest szczęśliwy. Czy da się wyjść poza te ramy, czy negując wartości hołubione przez starsze pokolenie można się od nich uwolnić, czy możliwe są jakieś korekty?
Każdy rozdział skupia się jednym z członków rodziny. Oprócz Alfreda i Enid, do głosu dochodzą Gary – ich najstarszy syn z pozornie satysfakcjonującą karierą i pozornie idyllicznym życiem rodzinnym, na których pojawiają się niezapowiedziane rysy i pęknięcia, Chip – ex-wykładowca uniwersytecki, specjalista od „niepraktycznej” humanistyki (co zresztą sprawia, że jest mi szczególnie bliski), próbujący swych sił jako scenarzysta i rzucony przez los w wir przewrotu polityczno-społecznego na Litwę, i jedyna córka Denise – robiąca szybką karierę restauratorka, uwikłana w przedziwne relacje damsko-męskie, która z trudem odkrywa swoją tożsamość. Zwykli ludzie i ich zawiedzione ambicje, niespełnione nadzieje, toksyczne związki, codzienność o jakiej nigdy nie marzyli, smutek. Tragiczni bohaterowie naszych czasów, którym nie dane dokonać wielkich czynów, których decyzje nie mają wpływu na losy narodów, którzy nie walczą o nic doniosłego. Ludzie, jakich wielu – może właśnie dlatego tak psychologicznie przekonujący. Uderzyła mnie wnikliwość z jaką Franzen przygląda się każdemu z nich z osobna, nikogo nie usprawiedliwiając i na nikogo nie zrzucając odpowiedzialności. Zmusza czytelnika do obejrzenia członków rodziny Lambertów pod lupą, chłodnej analizy ich zachowań, zrozumienia mechanizmów, które nimi rządzą. I gdzieś po drodze, czytając zapis kłótni małżonków, rozmowy z matką, czy myśli, które trapią bohaterów w bezsenną noc, odnajdujemy w nich siebie i jeśli budzi się w nas współczucie, irytacja czy złość, to również w odniesieniu do samych siebie.
Jednak nawet bardzo dokładny rys psychologiczny nie wypełniłby ponad sześciuset drobnym drukiem. Wokół perypetii tej niezbyt sympatycznej, choć prawdziwej do szpiku kości, rodziny Franzen maluje więc szczegółowy obraz Ameryki początku XXI wieku. To Ameryka tuż przed głębokim kryzysem ekonomicznym, ogarnięta szałem pomnażania wirtualnych majątków, żyjąca na kredyt, zamieszkana przez ludzi fizycznie sytych lecz emocjonalnie głodnych. Ameryka, w której tradycyjny przemysł oparty na wytwarzaniu realnych dóbr materialnych ustępuje wirtualnym inwestycjom, a dawna firma kolejowa, zapewniająca niegdyś pracę całym populacjom niewielkich miasteczek upada, by jej miejsce na rynku mógł zająć koncern zajmujący się niepokojącymi biotechnologiami. To post-industrialne, post-nowoczesne społeczeństwo, w którym ludzie zmagają się z problemami pierwszego świata, w którym istotną kwestią jest wzór krawata, bo pytanie brzmi: czy dany krawat podkreśla nasz status społeczno materialny w sposób dyskretny, czy może stał się nadmiernie ostentacyjną oznaką luksusu? Kraina ludzi, których życie toczy się na zbyt wysokim poziomie abstrakcji, którzy tak bardzo chcą uniknąć błędów wychowawczych swoich rodziców, że bezustannie pracują nad swoimi związkami i komunikacją, czytają tony książek by poprawić swoje umiejętności rodzicielskie, gdzieś po drodze zapominając, jak cieszyć się sobą nawzajem. Brzmi znajomo? Nie wątpię.
Mimo poważnych tematów, Franzenowi udaje się uniknąć ciężkości i nadęcia, bo w Korektach sporo jest groteski, zahaczającej momentami o farsę. Oto, zmagający się ze starczą demencją Alfred, prowadzi mentalny dialog z własnymi ekskrementami, nad którymi nie jest już w stanie panować. Obrzydliwe? Trochę, ale jednocześnie w jakiś sposób oswajające nasz strach przed starzeniem się i umieraniem. Oto, obraz Litwy, tak stereotypowy, że brakuje już tylko białych niedźwiedzi na ulicach, co najprawdopodobniej w parodystyczny sposób ilustruje wyobrażenia i wiedzę przeciętnego Amerykanina o świecie. Oto, lek na wszystko o wdzięcznej nazwie Aslan, bo kto nie chciałby czasem wyemigrować do Narnii?
Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, czytajcie Korekty właśnie teraz na urlopie, gdy macie dużo czasu. Powieść wciąga na poziomie akcji, bo Franzen pomalutku podsuwa nam kawałki układanki, które lepiej pozwalają nam zrozumieć dynamikę rodziny Lambertów i jednocześnie zmusza do myślenia, oferując wystarczająco dużo momentów komicznych, by nie przytłoczyć. Nie daje nam tanich wzruszeń, lecz wnikliwą obserwację. Naprawdę, bardzo, bardzo dobra literatura.
[Opublikowano również na ksiazkimojejsiostry.blox.pl]
Mam przyjaciółkę, która rokrocznie jeździ na wakacje do USA i rokrocznie przywozi stamtąd tony książek za grosze. Bardzo dobrych książek, choć raczej nie fantastyki, którego to gatunku przyjaciółka nie toleruje. Mogę jednak absolutnie polegać na jej guście, jeśli idzie o kryminał, czy współczesną powieść obyczajową i za każdym razem, gdy ją odwiedzam z uwagą przyglądam się...
więcej mniej Pokaż mimo to
W ofierze molochowi to piąta część cyklu szwedzkiej autorki o Rebece Martinnson, która z przyczyn opisanych pewnie dokładniej we wcześniejszych tomach, porzuca pracę w dobrze prosperującej sztokholmskiej firmie i przyjmuje posadę prokuratorki w Kirunie, z której pochodzi. Nie wątpię, że lepiej czytać ten cykl po bożemu i w kolejności, ale powieść wciągnęła mnie tak bardzo, że białe plamy w historii głównej bohaterki zupełnie mi nie przeszkadzały, choć na pewno sięgnę po wcześniejsze książki, by ją lepiej poznać. Wszystko przede mną, wakacje w końcu coraz bliżej.
Akcja powieści, osadzona w okolicach położonej daleko na północy Szwecji Kirunie, zawiązuje się w chwili, gdy Rebeka odnajduje ciało brutalnie zamordowanej starszej kobiety, babci i jedynej opiekunki siedmioletniego Marcusa, chłopca wokół którego dzieje się wiele niewyjaśnionych i mrocznych rzeczy. Oprócz babki, nie ma właściwie nikogo: opuściła go matka, która układa sobie życie gdzie indziej, ojciec zginął w wypadku samochodowym, potrącony przez nieznanego sprawcę, pradziadek zaś został rozszarpany przez niedźwiedzia. Fatum? Być może, jednak Rebece zaczyna świtać myśl, że może nie wszystko w tych sprawach było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Odsunięta od sprawy, decyduje się prowadzić dochodzenie na własną rękę, a cała historia okazuje się mieć korzenie w przeszłości, w 1914 roku, gdy do Kiruny, rozwijającego się wtedy górniczego, prowincjonalnego miasta przyjechała młodziutka, śliczna, i pełna zapału nauczycielka, która również została w okrutny sposób zamordowana. Co łączy te morderstwa? Jaki związek mają z Marcusem, który wyparł z pamięci wydarzenia z dnia, gdy zginęła jego babcia, i obecnie najlepiej czuje się w towarzystwie psów? Jak połączyć wątłe nitki podejrzeń i domysłów? Jak dowiedzieć się prawdy od skrytych i milczących mieszkańców surowej północy, którzy niechętnie dzielą się swoją wiedzą?
Na wszystkie te odpowiedzi warto poczekać, bo Asa Larrson pisze tak, jak gdyby wcale jej się do ich udzielania nie spieszyło. Owszem, dostaniemy je w końcu, wszystkie wątki splotą się w zgrabną i logiczną całość, ale samo śledztwo nie dominuje, jak w przypadku wielu innych powieści kryminalnych. Prawda odkrywana jest trochę przypadkiem, trochę dzięki intuicji Rebeki, trochę dzięki nielicznym ludziom, którzy się o nią troszczą: Kristerowi – zakochanemu w niej policjantowi z poparzoną twarzą i Annie Marii – policjantce, która godzi swoje obowiązki zawodowe z wychowywaniem czwórki dzieci i która chciała by się z Rebeką zaprzyjaźnić, choć nie umie. `To ludzie o dobrych sercach, choć powściągliwi, może wręcz nieco chłodni, żyjący w niewielkiej społeczności, w której wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, jednak niechętnie o tym mówią. Może właśnie dlatego Rebeka, ze swoją nie do końca wyleczoną traumą, czuje się wśród nich bardziej u siebie niż w Sztokholmie?
Podoba mi się proza Asy Larrson. Dość oszczędna i surowa, jak Kiruna o której pisze, zapada w pamięć nie tylko dzięki kryminalnej intrydze, lecz właśnie dzięki klimatowi, który tworzy. Choć autorka pisze o rzeczach emocjonalnie trudnych, unika sentymentalnych opisów uczuć. Jej bohaterzy, choć wiele czują, nie są wylewni, nie analizują dogłębnie swoich uczuć. Okazują je prostymi gestami - piekąc chleb, czy pomagając przy rąbaniu drzewa. Na zimnej północy, nie ma miejsca dla wielkomiejskiego blichtru. Zamiast wyszukanych drinków, pije się bimber. Zamiast sushi, konsumuje się mięso renifera i zebrane w lesie jagody. Podoba mi się to. W prostocie siła.
W ofierze molochowi to piąta część cyklu szwedzkiej autorki o Rebece Martinnson, która z przyczyn opisanych pewnie dokładniej we wcześniejszych tomach, porzuca pracę w dobrze prosperującej sztokholmskiej firmie i przyjmuje posadę prokuratorki w Kirunie, z której pochodzi. Nie wątpię, że lepiej czytać ten cykl po bożemu i w kolejności, ale powieść wciągnęła mnie tak bardzo,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli idzie o literaturę popularną, to muszę przyznać, że Scott Lynch zafundował mi totalną jazdę bez trzymanki w "Cyklu Niecnych Dżentelmenów", bo okazuje się, że mam słabość i do głównego bohatera, Locke’a Lamory, i do jego przyjaciela, Jeana Tannena, i do miłości życia Locke’a, rudowłosej Sabethy (serio, jak można nie mieć słabości do rudowłosych bohaterek?). Na "Republikę złodziei", trzecią część cyklu, przyszło mi poczekać dobrych sześć lat, bo autor nie dość, że przeżywał rozterki sercowe, to jeszcze borykał się z depresją. I tak sobie myślę, że choć nie jestem zwolenniczką doszukiwania się odniesień do życia autora w prozie, to trochę to jednak widać. Bo owszem nadal, jak na powieść łotrzykowską przystało, dostajemy mnóstwo dowcipnych dialogów (jeśli jesteście wrażliwi na słowa takie jak „dupa”, to możecie się bawić nieco słabiej niż ja), bohaterowie nadal pakują się i są pakowani przez innych w kłopoty, nadal pełno w ich życiu niewybrednych dowcipów i zaskakujących przygód. Dostałam, co lubię – jestem zadowolona. Ale sam Locke, nabiera nieco innych, mroczniejszych kolorów. Zaskakująco sporo w nim Angstu, jak na łobuza i mistrza przekrętów, i za bardzo staje się odrętwiały w rękach kochanki. Tak zwłaszcza to drugie było nieco irytujące.
Koniec końców, na Locke’a czekało się długo i z niepokojem, bo w poprzednim tomie nafaszerowano go trucizną, na którą odtrutki brak. Oczywiste było, że zostanie przywrócony do życia, ale nurtowała mnie kwestia jak. Rozwiązanie zaproponowane przez Lyncha przypadło mi do gustu: życie z rąk znienawidzonych więzimagów w zamian za udział w rozgrywce politycznej w ich rodzimym Karthainie, w której przeciwnikiem jest nie kto inny, jak Sabetha. Zgrabnie. Lubię też to, że w każdej kolejnej powieści, Lynch konsekwentnie przenosi nas do innego zakątka swojego uniwersum i że na każdy z nich ma pomysł. Opisuje je plastycznie, nadaje każdemu z nich indywidualny rys, umiejętnie wplata szczegóły, tak że czytelnik czuje się dopieszczony, choć nie przytłoczony.
W konstrukcji powieści, Lynch również zachowuje spójność z poprzednimi tomami, przeplatając rozdziały dotyczące akcji właściwej, czyli kampanii wyborczej w Karthainie, pełne zaskakująco trafnych obserwacji dotyczących zabawy w politykę i politycznego „pijaru” z interludiami, które oferują wgląd w okres dorastania Locke’a i pozostałych Niecnych Dżentelmenów, kiedy to nieznośne dzieciaki zostają wysłane z Camorry, by wcielić się w członków trupy aktorskiej, mających wystawić sztukę o tytule, jakżeby inaczej, „Republika złodziei”. Komplikacji jest sporo, wzajemne przyciąganie i odpychanie Locke’a i Sabethy pochłania sporo czasu, ale akcja toczy się stosunkowo wolno. Może dlatego sporo osób na te fragmenty narzeka. Mnie się podobało, ale ja jestem trochę pod tym względem dziwna – po prostu, pasjami uwielbiam wszelkie motywy związane z teatrem i teatralnością w powieściach. Zboczenie takie małe. Poza tym, fajnie, że to właśnie ta teatralność, zarówno w sensie dosłownym w interludiach, jak i ta związana z polityczną grą, stanowi klamrę łączącą obie części. To, że autor myśli w ten sposób o konstrukcji dobrze wróży kontynuacji, a odpowiedzi potrzebujemy jeszcze dużo, bo jest taki aspekt przeszłości Locke’a, który w nieoczekiwany sposób łączy go z jego śmiertelnymi wrogami więzimagami… Cóż, Panie Lynch, ciekawe jak Pan to rozwiąże, będę czekać cierpliwie, mam nadzieję, że nieco krócej niż sześć lat tym razem.
Aaa, i jeszcze przedstawiam króciutki cytat, odnośnie jakże modnej i ważkiej kwestii gender, żeby nie było, że my w ogóle nie wiemy co się w świecie dzieje, bo ciągle tylko z nosem w książkach siedzimy:
"Chłopak może być kłótliwy, ile wlezie, ale kiedy dziewczyna nie sra uśmiechami na komendę, świat zaczyna pomrukiwać ponuro o jej "nastrojach".
Tako rzecze Sabetha.
Jeśli idzie o literaturę popularną, to muszę przyznać, że Scott Lynch zafundował mi totalną jazdę bez trzymanki w "Cyklu Niecnych Dżentelmenów", bo okazuje się, że mam słabość i do głównego bohatera, Locke’a Lamory, i do jego przyjaciela, Jeana Tannena, i do miłości życia Locke’a, rudowłosej Sabethy (serio, jak można nie mieć słabości do rudowłosych bohaterek?). Na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli pojawia się książka, której akcja dzieje się w dziewiętnastowiecznym Londynie, to ja automatycznie robię sobie mentalną notatkę (przesadziłam, notuję w kajeciku, bo pamięć już nie ta…), by po tę książkę sięgnąć. Tym bardziej ochoczo, gdy autor zabiera mnie do tych miejsc w Londynie, których nie zobaczymy na malowniczych widokówkach. Nic więc dziwnego, że bardzo zainteresował mnie pomysł Terry’ego Pratchetta na powieść w mocno dickensowskim stylu, o chłopaku znikąd, trudniącym się poszukiwaniem cennych przedmiotów w londyńskich kanałach, który przypadkiem ratuje z opałów śliczną (choć nieco mało wyrazistą, niestety) damsel in distress, co z kolei powoduje lawinę nieoczekiwanych zdarzeń, które prowadzą go na salony, a nawet przed oblicze samej królowej. Spryciarz z Londynu, tak jak się spodziewałam, okazał się dowcipnym hołdem Pratchetta dla pisarstwa Karola Dickensa, który pojawia się zresztą na kartach powieści jako niezmiernie sympatyczny osobnik. O wiele bardziej sympatyczny niż w Droodzie Dana Simmonsa. Trochę zbyt sympatyczny, powiedzmy sobie szczerze. Obok Dickensa pojawiają się i inne postaci historyczne, choć Pratchett nagina trochę fakty i realia dla swoich potrzeb – nie obrażajmy się za to na niego, robi to z dużym wdziękiem.
Spryciarz z Londynu to powieść kierowana do młodszego czytelnika, ale i osoby dorosłe zarówno wiekiem i umysłem, nie powinny być rozczarowane. Jak to u Pratchetta, jest zabawnie, choć zgodzę się z Moreni, że dowcip jest tym razem nieco mniej „intensywny” niż zazwyczaj. Bez wątpienia jednak powieść czyta się dobrze i z lekkim uśmiechem na twarzy, choć trochę czuje się też podskórnie, że autorowi tym razem bardziej chodzi o wzbudzenie zainteresowania wiktoriańskim Londynem i zamieszkującą go biedotą niż o zabawianie czytelnika. Realizując tą misję, Pratchett prowadzi nas w miejsca, w których szanowani obywatele raczej się nie pokazują, brudne, niebezpieczne i śmierdzące. O tak, opisy londyńskich woni są bardzo przekonujące, cuchnie właściwie wszystko: Tamiza, kanały, zdechłe szczury, ludzie, lecz najbardziej Onan – karykaturalny, wychudzony pies towarzyszący głównemu bohaterowi:
"Choć dawało się do nich [woni] przywyknąć, to na przykład aromat trupa moczącego się od jakiegoś czasu w rzece pozostawał w pamięci na dłużej, podobnie jak smród moralnego zepsucia. Wszyscy chcieli o nim zapomnieć, ale wiedzieli, że poczują go jeszcze nieraz. Co ciekawe, zapach śmierci najwyraźniej żył własnym życiem – wślizgiwał się wszędzie i diabelnie trudno było się go pozbyć, podobnie jak woni Onana, który dreptał wiernie za Dodgerem, obserwując wrażenie, jakie wywierał na przechodniach; rozglądali się nerwowo, szukając źródła fetoru i mając nadzieję, że sami nim nie są." (61)
Portrety mieszkańców Londynu, tak jak i u Dickensa, są nieco przerysowane, lecz równie dobrze zapadające w pamięć. Sam Dodger to oczywiście wariacja na temat Olivera Twista czy Pipa z „Wielkich nadziei”, ale Pratchett idzie dalej. Bawi się także innymi konwencjami i motywami, które miłośnikom prozy Dickensa są doskonale znane, bo czyż przemiana ulicznika w szanowanego bohatera nie jest po prostu wariantem bildungsroman? Nie czas tutaj by je wszystkie śledzić, ale jeśli to lubicie, zabawę można mieć przednią. A Pratchett udowadnia po raz kolejny, że potrafi wyjść ze świata Dysku i stworzyć coś w zupełnie innej konwencji, po swojemu „przepisać” powieści Dickensa, i być może sprawić, że inaczej na nie spojrzymy.
Prawdę mówiąc, po Spryciarza z Londynu sięgnęłam w nadziei, że Dodger, wiktoriański łobuz i awanturnik, który jak głosi tekst z okładki, „zawsze wychodzi z twarzą” mnie zauroczy, bo przepadam za takimi zadziornymi bohaterami. W sumie, to nawet trochę go polubiłam, chociaż na pewno nie na tyle, by stać się jego zagorzałą fanką. Owszem, jest zabawny i wpada na nietuzinkowe pomysły. Owszem, potrafi wykaraskać się z niezłych tarapatów. Owszem, nie brak mu inteligencji i ulicznego sprytu, które stanowią zabawny kontrast dla oczywistych braków w wykształceniu. Krótko mówiąc, jest niezłym gościem, którego znają wszyscy, który sam zna Londyn od podszewki i doskonale czuje się w jego najmroczniejszych zakątkach. Ale jeśli miałabym wybierać, pomiędzy nim a Lockiem Lamorą, bohaterem cyklu Scotta Lyncha, to bez wahania i zbędnych ceregieli wybrałabym tego drugiego. Nawet rzęsa by mi nie drgnęła. Na Locke’a będę wiernie (choć niekoniecznie cierpliwie) czekać, natomiast jeśli chodzi o Dodgera, to pomimo faktu, że nawet chłopaka polubiłam, pozostaniemy raczej przy tej jednej, przyjemnej choć nie rewelacyjnej, randce. Wiecie, serce nie sługa.
Jeśli pojawia się książka, której akcja dzieje się w dziewiętnastowiecznym Londynie, to ja automatycznie robię sobie mentalną notatkę (przesadziłam, notuję w kajeciku, bo pamięć już nie ta…), by po tę książkę sięgnąć. Tym bardziej ochoczo, gdy autor zabiera mnie do tych miejsc w Londynie, których nie zobaczymy na malowniczych widokówkach. Nic więc dziwnego, że bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Byli sobie państwo Dunne: Nick i Amy. Początkowo układało im się nieźle, ale w pewnym momencie, podczas szalejącego w Stanach kryzysu, on - dziennikarz piszący o filmie i popkulturze - traci pracę. Chwilę później traci pracę ona. Z tętniącego życiem Nowego Jorku, przenoszą się do niewielkiego, nudnego miasteczka w Missouri. On, wraz z siostrą bliźniaczką, otwiera bar, ona zajmuje się domem. Różnie im się układa, żadne z nich nie wygląda na szczególnie zadowolone z życia, które przyszło im prowadzić. Ale o tym wszystkim dowiadujemy się stopniowo, bo "Zaginiona Dziewczyna" autorstwa Gillian Flynn, jak na porządny thriller przystało rozpoczyna się od wielkiego "ŁUP". Jest piąta rocznica ich ślubu, a Nick niedługo po przyjściu do pracy dowiaduje się, że drzwi jego domu są otwarte na oścież, a wychuchany kot buszuje na zewnątrz. Gdy dociera na miejsce, zastaje w domu nie tylko bałagan, ale i ślady krwi. Jego żona, Amy, zniknęła.
Uciekła? Została porwana? Zamordowana? – to pytania, jak na thriller dość oczywiste, ale wskazówki, które Gillian Flynn podsuwa czytelnikom oczywiste już wcale nie są, bo narracja toczy się dwutorowo. Pierwszym narratorem, równie mało obiektywnym co niegodnym zaufania, relacjonującym głównie to, co dzieje się po zaginięciu jego żony, jest Nick, któremu do obrazu idealnego męża daleko. Tu coś zatai przed policją, tam skłamie adwokatowi lub nakręci w mediach. Ewidentnie ma coś do ukrycia i nic dziwnego, że coraz więcej tropów i poszlak sugeruje, że to właśnie on zamordował żonę. Drugą warstwę narracji, bardziej retrospektywną, dającą obraz ich wcześniejszego życia, stanowi pamiętnik Amy – to właśnie z niego dowiadujemy się, jak się poznali, jak żyli w Nowym Jorku, a jak w Missouri. To Amy opowiada o wzlotach i upadkach tego związku, o rolach jakie w nim przyjęli. To z pamiętnika dowiadujemy się, że Amy się swego męża po prostu bała. Ale pamiętajmy, że w każdej opowieści o związku warto wysłuchać obu stron.
Sukces tej powieści polega w bardzo dużej mierze na interesującej konstrukcji głównych bohaterów, zwłaszcza Nicka. Postaci drugoplanowe są bardziej jednowymiarowe, ale nie zapominajmy, że to thriller a nie studium psychologiczne. Czytając "Zaginioną dziewczynę" przez cały czas mamy wrażenie, że coś tu jest nie tak. Że niby wiele wskazuje na to, że mordercą jest właśnie mąż, ale z drugiej strony wydaje się nam (bo w końcu parę thrillerów już w życiu przeczytaliśmy), że to zbyt oczywiste. Sam Nick jest przekonany, że jego żona żyje, ale jeśli tak, to kto ją porwał? – zachodzimy w głowę. Tropy prowadzą w różne strony, ale policja jest nimi coraz mniej zainteresowana. My, czytelnicy, wręcz przeciwnie, bo im bardziej wszystko świadczy, że to właśnie mąż jest czarnym charakterem, im bardziej opinia publiczna zwraca się przeciwko niemu, tym bardziej nam się wydaje, że to jednak nie mógł być on. Oczywiście, działa tu znana nam wszystkim z Kubusia Puchatka zasada, że im bardziej Kubuś zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. I zgodnie z tą zasadą, im głębiej zanurzamy się w lekturę, tym bardziej morderstwa w niej nie ma, ale poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co się tak naprawdę stało pozostaje równie pasjonujące.
Jak na thriller, na dodatek amerykański, Gillian Flynn porusza sporo wątków społeczno-obyczajowych. Autorka rozbiera na czynniki pierwsze związek swoich bohaterów, mówiąc o małżeństwie coś, co nie wszystkim spodobać się musi. Dość realistycznie przedstawia też amerykański sen, który w czasach kryzysu okazał się koszmarem: ziejące pustką okna domów - zbyt kosztownych by znaleźć nabywców, ubożejące pod wpływem bezrobocia społeczeństwo, pustoszejące miasta, w których upadł przemysł. Pokazuje media które bezustannie gonią za sensacją i ludzi, których zaskakująco łatwo omamić i ogłupić. Na szczęście jednak, autorka, umiejętnie i realistycznie malując obraz współczesnych Stanów Zjednoczonych, nie zaniedbuje tego, co w thrillerze najważniejsze: zwrotów akcji, budowania napięcia, kreowania atmosfery niepokoju i niepewności.
Wiadomo, że sięgając po thriller, godzimy się na pewną konwencję i na określone zasady gry. Zgadzamy się mianowicie, by autor wodził nas za nos, wyprowadzał na manowce i manipulował naszą percepcją stopniowo przedstawianych nam faktów. Zasady tej gry zakładają również, że będziemy próbować rozwiązać zagadkę, zanim szanowny autor przedstawi nam rozwiązanie na talerzu. Rozgrywka polega więc na tym, by autor w błyskotliwy sposób starał się nas przechytrzyć, przy czym my będziemy się wspinać na nasze intelektualne szczyty, by przejrzeć jego zamiary, rozsupłać zasupłaną intrygę, i zakończenie odgadnąć. Zakładam, że autorowi thrillerów w XXI wieku nie jest łatwo, bo czytelnik doskonale zna konwencję, a poza tym naoglądał się również "Sherlocka", "Elementary", czy innych "CSI" (z tych ostatnich autorka "Zaginionej dziewczyny" lekko się zresztą nabija), ale okazuje się, że sukces nadal jest możliwy. Rozgrywka Gillian Flynn – Grendella kończy się wynikiem 1-0. Jak będzie z wami?
Byli sobie państwo Dunne: Nick i Amy. Początkowo układało im się nieźle, ale w pewnym momencie, podczas szalejącego w Stanach kryzysu, on - dziennikarz piszący o filmie i popkulturze - traci pracę. Chwilę później traci pracę ona. Z tętniącego życiem Nowego Jorku, przenoszą się do niewielkiego, nudnego miasteczka w Missouri. On, wraz z siostrą bliźniaczką, otwiera bar, ona...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mam słabość do Geralta z Rivii. Mam również słabość do Yennefer, bo marzyłam o kruczoczarnych włosach i fiołkowych oczach na długo wcześniej, niż ją poznałam. Mam słabość i do Jaskra, i do Ciri, i do wampira Regisa – wieki temu zawładnęli moją wyobraźnią i wiem, że się od nich nie uwolnię. Szczerze mówiąc, wcale nie chcę się uwalniać. Mam w końcu słabość do samego Sapkowskiego i jestem pewna, że sięgnę po wszystko, co napisze (choć uważam, że za to co mi zrobił Żmiją powinien się smażyć w piekle, może nie wieczność, ale z 20 lat). Wiadomość o tym, że powstaje kolejna książka o przygodach Wiedźmina zaskoczyła mnie jednak bardzo*, bo jak to? Cykl zamknięty i zapieczętowany, obwiązany złotą wstążeczką i ustawiony na mentalnej półce z ukochaną fantastyką, a tu nagle ktoś mi będzie burzyć porządek wszechświata? Ale wiedziałam też, że popędzę do księgarni, nabędę i połknę, choćby nie wiem co, i choćby nie wiem jak wszyscy się nad "Sezonem burz" pastwili.
No to do rzeczy. "Sezon burz" czytało się nieźle, choć bez tego zachwytu, który towarzyszył mojemu pierwszemu zetknięciu z cyklem. Tego zachwytu nie da się już powtórzyć, to se ne vrati, ale przyznać trzeba, że dostajemy całkiem sprawnie napisaną książką, która nic w cyklu nie burzy i nic w nim do góry nogami nie przewraca. Dostajemy więc przygody Wiedźmina tuż po jego hucznym rozstaniu z Yennefer, historię która mogła się przydarzyć, lub nie, która wypełnia lukę, która wcale nie musi być wypełniona. Tym samym, Sapkowski zostawia sobie furtkę, by o wiedźminie pisać nadal, jeśli się czytelnikom spodoba, to co stoi na przeszkodzie? Sam Geralt, jak to Geralt, nadal jest outsiderem, nadal siecze mieczem, lub tłucze przeciwników deską, gdy miecza zabraknie, nadal pakuje się w kłopoty, i nadal nie umie się oprzeć wdziękom zniewalających czarodziejek (tym razem obutych pantofle na korkowym obcasie, co świadczy o fakcie, że dziewczyny podążają za trendami). Na szczęście jest to Geralt absolutnie spójny z bohaterem, jakim był wcześniej, bo gdyby mi go Sapkowski „przepisał” na inną modłę, to bym nie zdzierżyła.
Nie chcę tu za bardzo streszczać treści, bo kto ma "Sezon burz" przeczytać i tak go przeczyta. Jak mus, to mus. Fabuła jest epizodyczna, trudno oprzeć się wrażeniu, że Geralt wypełnia quest za questem, misję po misji: tu zabije potwora, tam rozwiąże zagadkę tajemniczych morderstw, gdzie indziej zaplącze się w przewrót polityczny. Poszczególne przygody, które mogłyby właściwie stanowić kanwę oddzielnych opowiadań, spina motyw utraconych mieczy, które Geralt próbuje odzyskać. Klamra więc niby jest i niby ma sens, ale mnie do końca nie przekonuje. Narracja kojarzyła mi się z narracją gry komputerowej (choć w Wiedźmina nigdy nie grałam, więc poprawcie mnie, jeśli się mylę). Jest dynamicznie, na pewno dynamiczniej niż wcześniej - dzieje się dużo i szybko, bohater płynnie wpada w tarapaty i równie płynnie udaje mu się z tych tarapatów wykaraskać, tylko po to, oczywiście, by popaść w kolejne. Trochę też miałam wrażenie, że autor próbuje dotrzeć do wszystkich na raz: zadowolić swoich starych fanów, którzy się na wiedźmińskiej sadze w latach 90-tych wychowali i przekonać do siebie tych młodszych, którzy Wiedźmina znają głównie z gier. Z jednej strony trudno mu się dziwić, ale z drugiej wszystkich zadowolić się nie da, nie sądzicie?
Na pewno jednak widać w "Sezonie burz" to, co Sapkowskiemu zawsze wychodziło dobrze: dosadny i rubaszny dowcip doprawiony szczyptą ironii i sarkazmu, swobodne posługiwanie się potoczystą i jakże soczystą polszczyzną, o której inni mogą tylko pomarzyć, zuchwałe puszczanie oka do czytelników, dla których wiedźmiński świat może być krzywym zwierciadłem rzeczywistości, w której żyją. Oj, nabija się Sapkowski z wielu rzeczy: z polityków, z systemu sprawiedliwości, z korupcji, z osiłków, co to mocni w kupie próbują wyeliminować wszystkich „innych” (a i tęczę pewnie by chętnie podpalili). Nabija się i z ostrzyżonych na łyso strażniczek, co tak bardzo nie chcą być kobiece, że pierdzą głośniej niż krasnoludy, i z poglądów na temat roli kobiet w społeczeństwie, które mocną mi pachną zarówno średniowieczem jak i Korwinem-Mikke, o takich na przykład:
"Kobieta niechętna macierzyństwu, kobieta, której nie uwięzi w domu brzuch, kołyska i bachory, wnet ulegnie chuci, rzecz to wszak oczywista i nieuchronna. Wówczas zaś mężczyzna utraci wewnętrzny spokój i równowagę ducha, w jego dotychczasowej harmonii zazgrzyta coś nagle i zaśmierdzi, ba, okaże się, że nijakiej harmonii i nie ma ani ładu żadnego. Zwłaszcza tego ładu, który uzasadnia codzienną harówkę oraz to, że efekty tej charówki zgarniam ja. A od takich myśli tylko krok do niepokojów. Do sedycji, buntu rewolty." [1]
I dlatego właśnie, ja "Sezon burz" kupuję (choć z pewnymi zastrzeżeniami) i jeśli Sapkowski zmienił zdanie i chce mnie do świata Białego Wilka nadal zabierać, to proszę bardzo, pozwolę się wziąć za rękę i tam zaprowadzić. Jeśli chce dopisywać kolejne przygody, wypełniać luki, dokładać kolejne cegiełki do swojej opowieści (i przy okazji na tym zarabiać) to w porządku, ma do tego prawo. Choć pewnie będę trochę marudzić, bo tu już nie do końca to samo. A, i byłabym wdzięczna, gdyby darował sobie wątek z Nimue (bo nie lubię i już), i nie życzę sobie, absolutnie sobie nie życzę, aby mi Wiedźmina wskrzeszać i dopisywać inne zakończenia. Co to, to nie! No i można by trochę popracować nad fabułą, ewentualnie wrócić do formuły opowiadań. Ale najszczęśliwsza to bym była, gdyby HBO wzięło się za realizację serialu o Geralcie, albo gdyby Peter Jackson film zechciał o nim nakręcić. Tak to było dokładnie to, o czym marzę!
---
[1] Andrzej Sapkowski, "Sezon burz", wyd. Supernowa, 2013, s.15.
[Opinię zamieściłam wcześniej na swoim blogu]
Mam słabość do Geralta z Rivii. Mam również słabość do Yennefer, bo marzyłam o kruczoczarnych włosach i fiołkowych oczach na długo wcześniej, niż ją poznałam. Mam słabość i do Jaskra, i do Ciri, i do wampira Regisa – wieki temu zawładnęli moją wyobraźnią i wiem, że się od nich nie uwolnię. Szczerze mówiąc, wcale nie chcę się uwalniać. Mam w końcu słabość do samego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdyby nie pewne wyzwanie czytelnicze, byłabym jedynie mgliście świadoma, że w literaturze dla dzieci i młodzieży istnieje i ma się całkiem nieźle magiczny świat zamieszkany przez czarowników i czarownice, nekromantów i dostawców tajemniczych ingrediencji, inny niż ten wykreowany blisko 20 lat później przez J.K. Rowling w serii o Harrym Potterze. Po przeczytaniu "Zaczarowanego życia", pierwszego tomu z cyklu Światy Chrestomanciego Diany Wynne Jones, wydanego w Polsce przez Wydawnictwo Amber na fali sukcesu HP właśnie, wiem już, że chcę ten świat poznać dokładniej. Bo trochę szkoda, że podczas gdy książki J.K. Rowling czytają miliony, o Dianie Wynne Jones słyszało o wiele mniej osób.
Pewne analogie do Harry’ego Pottera nasuwają się same. Mamy tu dwójkę osieroconych dzieciaków, uczących się magii w zaklętym zamku. Mamy potężnego czarodzieja, Chrestomanciego, którego imienia nie wolno wymawiać, choć bynajmniej nie jest on wcieleniem wszelkiego zła i ma zabawne upodobanie do przemykania w ekscentrycznych szlafrokach. Magia miesza się tu z przyziemną rzeczywistością, a obdarzone czarodziejską aurą dzieciaki mierzą swoje siły na zaklęcia, które bywają zabawne, dowcipne, lecz również niebezpieczne i okrutne. Mimo że przeczytałam dopiero pierwszą część tego cyklu, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że J.K. Rowling zaczytywała się opowieścią Diany Wynne Jones w dzieciństwie, że przesiąkła nią do szpiku kości, i że przetworzyła jej elementy, świadomie bądź nie, na swój własny sposób. Pewne motywy rzeczywiście są podobne, ale tak to już jest z książkami, które oddziałują na wyobraźnię. Nie dziwi mnie, że autorzy inspirują się Tolkienem czy C.S. Lewisem. I nie dziwi mnie, że inspirują się Dianą Wynne Jones. Taką siłę ma klasyka każdego gatunku na wysokim poziomie. I tą klasykę warto polskiej dziatwie przybliżyć, bo jakoś tak, trochę nieszczęśliwie, przeszła zbyt słabo zauważona.
Fabuła "Zaczarowanego życia" koncentruje się wokół Gwendoliny, która jest czarownicą niezmiernie utalentowaną, pełną pychy i samouwielbienia oraz nieprzeciętnie złośliwą, i jej młodszego brata, Eryka, zwanego Kotem. Czemu Kotem? A tego nie powiem, bo to bardzo ważna rzecz - zasznurowałam usta i basta. Gwendolina ma prawdziwie paskudny charakter i po przybyciu na zamek Chrestomanciego, zamiast pokornie uczyć się czarów i arytmetyki, robi wiele, by uprzykrzyć życie wszystkim naokoło, nie wyłączając z tego kręgu własnego brata. Jej magiczne popisy są na przemian źródłem grozy (dostosowanej oczywiście do poziomu małoletnich odbiorców) i humoru; zdarza jej się zarówno sprowadzać na świat przerażające zjawy jak i uatrakcyjniać nudnawe niedzielne msze:
"Jeden ze świętych na witrażowych oknach ziewnął i wytwornie zakrył usta pastorałem. Spojrzał na swoją sąsiadkę, imponującą zakonnicę, której habit opadał w sztywnych fałdach jak pęk świec. Biskup wyciągnął witrażowy pastorał i poklepał zakonnicę po ramieniu. To jej się wcale nie spodobało. Pomaszerowała do jego okna i zaczęła nim potrząsać. Kot ją zobaczył. Zobaczył, jak przezroczysty kolorowy biskup wali zakonnicę po kwefie, a ona odpłaca mu pięknym za nadobne. Tymczasem obok nich święty o długich włosach i brodzie rzucił się na swojego sąsiada, jakiegoś świątobliwego króla trzymającego model zamku. Świątobliwy król upuścił swój model i umknął, żeby skryć się za szatą jakiejś sztucznie uśmiechniętej świętej. Włochaty święty zaczął radośnie skakać po modelu zamku. Jedno po drugim, okna budziły się do życia. Prawie każdy święty odwracał się i wszczynał bójkę z sąsiadem. Ci którzy nie mieli z kim walczyć, albo podkasywali szaty i puszczali się w wariacki taniec, albo machali do pastora, który nic nie zauważył i ględził dalej. Maleńkie ludziki dmące w trąby w rogach witraży brykały, podskakiwały i fikały koziołki, i wykrzywiały przezroczyste twarzyczki do każdego, kto na nie spojrzał. Włochaty święty wypłoszył króla zza pleców uśmiechniętej damy i ścigał go przez wszystkie okna, gdzie walczyły inne pary." [1]
Diana Wynne Jones pisze lekko i bezpretensjonalnie, ukazując wydarzenia z perspektywy Kota, który jest dzieckiem ciekawskim, choć mocno naiwnym. W toku narracji, okazuje się, że Anglia z przełomu XIX i XX wieku, w której osadzona jest fabuła, jest tylko jednym z równoległych światów, które powstawały, gdy jakieś ważne wydarzenia historyczne mogły mieć różne rozstrzygnięcia. Miedzy tymi światami można wprawdzie podróżować, ale wolno to robić tylko nielicznym, by czarodzieje nie mogli bezkarnie wykorzystywać mieszkańców (niekoniecznie ludzkich) ze światów, w których magii jest mniej lub nie ma jej wcale. Światy, które są do siebie podobne, łączą się w Serie, a nasi bohaterowie mają w nich swoich sobowtórów. Oczywiście, historia w tych światach potoczyła się zupełnie inaczej, w związku z czym życie sobowtórów może być diametralnie różne. Diana Wynne Jones puszcza do czytelników oko, gdy w pewnym momencie pojawia się dziewczę jak najbardziej współczesne, które przez całe życie pomykało w portkach, a nie edwardiańskich halkach, a szycie traktuje jako przejaw uciemiężenia kobiet. Są też oczywiście jednostki wyjątkowe - takie, które nie istnieją w pozostałych 9-ciu seriach i, jak się być może domyślacie, takim właśnie indywiduum okazuje się być potężny Chrestomanci, stojący na straży wszystkich światów i dbających o ich porządek.
No i co sądzicie, spodobał Wam się pomysł? Jest w nim olbrzymi potencjał i mam nadzieję, że zostanie świetnie wykorzystany w pozostałych tomach cyklu, które pędem nabędę! Celowo nie zdradzam Wam zresztą wszystkich smaczków, nie wspominam o drugoplanowych zabawnych postaciach, nie piszę o zwrocie akcji... Sami się przekonajcie! Ja na pewno będę te książki polecać wszystkim, którzy pytają o lektury dla swoich pociech. Bo tak naprawdę "Zaczarowane życie" to bardzo mądra i wcale nieoczywista książka o poznawaniu siebie i o tym, że pozory mogą naprawdę mylić, napisana z naturalną prostotą, polotem i poczuciem humoru, które dotrą i do młodszych i do starszych czytelników. Jestem o tym święcie przekonana.
---
[1] Diana Wynne Jones, "Zaczarowane życie", przeł. Danuta Górska, Wyd. Amber, 202, s. 82.
Gdyby nie pewne wyzwanie czytelnicze, byłabym jedynie mgliście świadoma, że w literaturze dla dzieci i młodzieży istnieje i ma się całkiem nieźle magiczny świat zamieszkany przez czarowników i czarownice, nekromantów i dostawców tajemniczych ingrediencji, inny niż ten wykreowany blisko 20 lat później przez J.K. Rowling w serii o Harrym Potterze. Po przeczytaniu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Rzecz się dzieje w pozornie idyllicznym miasteczku Salthill, nowojorskim przedmieściu dla bogaczy, w którym nikt się nie starzeje, bo wszyscy mogą sobie pozwolić na doskonałych chirurgów plastycznych. Panowie pracują w poważnych firmach w Nowym Jorku, panie organizują fety, spotkania towarzyskie i zbiórki charytatywne, byle tylko nie zanudzić się na śmierć w wypucowanych na błysk domach. Wydaje się, że w tym podmiejskim raju dla dobrze sytuowanych Amerykanów koło czterdziestki/pięćdziesiątki/sześćdziesiątki (któż to wie? – wszyscy przecież wyglądają młodziej) brakuje przestrzeni na wzloty i upadki, miłosne uniesienia, czy głębokie emocje – wszystko wygląda na poukładane, ładnie przystrzyżone i zgodne z obowiązującymi konwencjami i układami towarzyskimi.
A jednak da się ten spokój zburzyć i Joyce Carol Oates robi to już na samym początku, zabijając głównego bohatera – Adama Berendta – powszechnie lubianego rzeźbiarza, który jak się wkrótce okazuje, mimo mało powalającej powierzchowności władał sercami (i ciałami) większości pań w Salthill. Śmierć Adama, który ratuje tonącą dziewczynkę, by w konsekwencji tego czynu zejść na zawał, jest jednocześnie bohaterska i ironicznie groteskowa. Ale to właśnie ona jest dla mieszkańców i mieszkanek sennego miasteczka momentem przełomowym, dzielącym ich życie na „przed” i „po”. Przed była nudna, choć stabilna codzienność, po zapanował chaos. Pewien pan rzuca się w ramiona młodziutkiej kochanki, wierząc, że przeżyje drugą młodość. Pewna pani, która bała się być artystką, nagle przestaje się bać i poświęca sztuce. Inny pan orientuje się, że właściwie, ani żona, ani dzieci tak naprawdę nigdy go nie kochały. Pewna pani po rozwodzie odkrywa, że jest toksycznie uzależniona od swojego nastoletniego syna. A jeszcze inna pani ucieka swojej rodziny i wyrusza w podróż w poszukiwaniu prawdziwej tożsamości Adama Berendta i swojej. I tak dalej. Większości z nich, jak bohaterom średniowiecznych romansów, uda się pokonać przeszkody i coś ważnego odnaleźć - miłość, spełnienie, samoświadomość - lub coś istotnego zrozumieć.
"W średnim wieku" nie jest może pozycją wybitną, ale na pewno zasługującą na uwagę. Z jednej strony trochę przypowieściową, z drugiej pełną detali, szczegółów i celnych obserwacji społecznych. Trochę przygnębiającą i smutną, lecz doprawioną szczyptą gorzkiego poczucia humoru i komizmu. No i nie kończy się źle. Dla większości bohaterów. Jak życie.
[Opinię zamieściłam wcześniej na blogu]
Rzecz się dzieje w pozornie idyllicznym miasteczku Salthill, nowojorskim przedmieściu dla bogaczy, w którym nikt się nie starzeje, bo wszyscy mogą sobie pozwolić na doskonałych chirurgów plastycznych. Panowie pracują w poważnych firmach w Nowym Jorku, panie organizują fety, spotkania towarzyskie i zbiórki charytatywne, byle tylko nie zanudzić się na śmierć w wypucowanych na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdyby jedynym wyznacznikiem wartości literatury było nagromadzenie w jednym miejscu ważkich tematów społeczno-ideologicznych, "Tam gdzie ty" Jodi Picoult uznałabym za mistrzostwo świata. Czegóż tu nie ma? Para, która boleśnie pragnie dziecka. Nieudane próby in-vitro. Poronienia. Rozstanie. Druga para, która boleśnie pragnie dziecka. Kwestie prawne dotyczące własności zarodków. Alkoholizm. Nawrócenie. Kobieta, która zakochuje się w drugiej kobiecie. Dwie kobiety, które chcą wspólnie mieć dziecko. Fanatyczna religijność. Ateizm. Rozprawa sądowa o przyznanie praw do zarodków. Rodzina konserwatywna kontra rodzina nieortodoksyjna. Kościół kontra aktywiści gejowscy. A na marginesie jeszcze, jako bonus chyba, trudna relacja pomiędzy braćmi, romans jednego z nich z żoną drugiego i nieakceptowana nastolatka z myślami samobójczymi. Dużo. Chyba trochę za dużo. Nie to, że mnie problem związków homoseksualnych i ich prawa do posiadania potomstwa nie interesuje, wręcz przeciwnie. I przyznać muszę, że Jodi Picoult udaje się nie tylko postawić kontrowersyjne pytania, lecz również pozbierać do kupy i spójnie przedstawić argumenty obu stron. Podejrzewam też, że udaje się jej przekonać większość czytelników czytelniczek, że równanie „dziewczyna + dziewczyna = rodzina” nie musi być automatycznie błędne. Może mój problem z Tam gdzie ty polega po prostu na tym, że właściwie te argumenty znam? Może właśnie dlatego cała ta powieść wydała mi się dość powierzchowna? Bo mimo że narracja prowadzona jest z punktu widzenia aż trzech głównych bohaterów, nie odczułam, abym dostała jakiś szczególny wgląd w ich psychikę. Muzyka, na płytce dołączonej do książki, również nie pomogła mi się z nimi związać emocjonalnie. Choć to piękna muzyka, przejmująca, i słucham jej sobie do dziś.
Krótko mówiąc, na kolana powalona nie jestem, ale przynajmniej wiem już czego się po Jodi Picoult spodziewać. Jeśli w przyszłości będę miała ochotę na moralne dramaty nieskomplikowane stylistycznie i językowo, które dzięki temu czyta się wręcz błyskawicznie, to w ciemno sięgnę po jej powieści. Pewnie kiedyś taki moment nadejdzie.
Gdyby jedynym wyznacznikiem wartości literatury było nagromadzenie w jednym miejscu ważkich tematów społeczno-ideologicznych, "Tam gdzie ty" Jodi Picoult uznałabym za mistrzostwo świata. Czegóż tu nie ma? Para, która boleśnie pragnie dziecka. Nieudane próby in-vitro. Poronienia. Rozstanie. Druga para, która boleśnie pragnie dziecka. Kwestie prawne dotyczące własności...
więcej mniej Pokaż mimo to
Smok jaki jest każdy niby wie. W masowej wyobraźni najczęściej funkcjonuje jako olbrzymia gadopodobna istota ze skrzydłami, która zieje ogniem, strzeże skarbów i pożera dziewice. Smoki to tajemnicze, prastare byty, posługujące się magią i posiadające wiedzę, o której nam, zwykłym śmiertelnikom, nawet się nie śniło. Bywają pomocne jak niezapomniany Smok Wawelski z "Porwania Baltazara Gąbki", jednak częściej cechuje je złośliwość i okrucieństwo. Smoka można pokonać sprytem i odwagą, a mierzyli się z nim i lokalny chłopek-roztropek - Szewczyk Dratewka i ikona chrześcijaństwa - Święty Jerzy. Można by o smokach gawędzić długo, bo fascynowały wielu. Zafascynowały też Luciusa Sheparda, wielokrotnie nagradzanego amerykańskiego prozaika tworzącego głównie science fiction i fantasy, który stworzył swoją opowieść o smoku imieniem Griaul. Griaul z kolei zafascynował mnie.
"Smok Griaule" to zbiór sześciu dłuższych opowiadań, czasem wręcz mini-powieści, napisanych na przestrzeni lat przez autora, który, mam wrażenie, nie mógł się od swojego smoka uwolnić. Sam Griaul jest tu potraktowany zresztą dość przewrotnie. Ani ogniem nie zieje, ani dziewic nie pożera (przynajmniej w sensie fizycznym). Unieruchomiony zaklęciem czarownika, zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią, stał się z biegiem lat częścią krajobrazu doliny Carbonales, jak wzgórze porośnięte drzewami. Co ciekawego w takim ni to żywym, ni to martwym stworzeniu? Ano jest to smok, który rządzi każdym szczegółem życia mieszkańców, popychając ich do mniej lub bardziej zrozumiałych działań, czyniąc z nich marionetki nieświadomie podporządkowane jego woli, jego celom, jego planom.
W każdej z kolejnych opowieści poznajemy jakąś cząstkę nieuchwytnej prawdy o Griaulu, istocie pozornie nieobecnej, a jednak wpływającej na losy bohaterów, którzy muszą (a może tylko im się tak wydaje?) działać tak, jak działają. Plany Griaula, który w miarę czytania coraz bardziej kojarzy się z jakimś pradawnym bóstwem, a w końcu staje symbolicznym obrazem bóstwa w ogóle, są z punktu widzenia człowieka irracjonalne i niezrozumiałe, czasem absurdalnie wręcz egoistyczne i błahe. Wybrańcy i wybranki smoka wcześniej czy później orientują się, że ich życie i poczynania dyktowane są jego wolą, a czytelnik ma ochotę pokiwać głową i powiedzieć „Griaul tak chciał”.
Centralnym tematem, przewijającym się w całym tomie jest więc kwestia wolnej woli przeciwstawionej przeznaczeniu, którego Griaul jest uosobieniem. Ludzkość w zwierciadle Sheparda jest maluczka, karykaturalna, borykająca się z własnymi słabościami, ulegająca pokusom i niskim instynktom. Bezwolnie podąża krętymi ścieżkami w poczuciu, że to przeznaczenie zgotowało jej ten los. Kolejne opowiadania, tworząc ponurą fatalistyczną aurę, zdają się utwierdzać nas w tym przekonaniu. Nic nie dzieje się przypadkowo, nie ma ucieczki od tego, czego chce Griaul. Dopiero w wieńczącej tom "Czaszce" – jedynym opowiadaniu, które dzieje się w slumsach i dżungli współczesnej Ameryki Łacińskiej, a nie mitycznej przestrzeni Carbonales, zmienia się nasza percepcja. Griaul, odrodzony teraz w ludzkiej postaci, jest karykaturą samego siebie. Zachował wprawdzie zdolność manipulowania ludźmi i jak paranoiczny dyktator gromadzi wokół siebie popleczników, jednak nie jest już istotą, której pokonać się nie da. Shepard bawi się wizerunkiem pogromcy smoka, któremu daleko i do Dratewki, i do Świętego Jerzego. George Craig Snow to zwykły facet, przystojny Amerykanin, nieco cyniczny kobieciarz – żaden z niego superbohater. Siłą napędzającą jego działanie jest miłość, jednak i ona nie ma w sobie nic bajkowego. Historia kończy się tryumfem wolnej woli nad przeznaczeniem, jednak zakończeniu brakuje optymizmu:
"Chciałby umieć odepchnąć te ponure myśli, ale miał je wytrawione w głowie; zbyt długo żył w przekonaniu, że miłość zrodzona z iluzji nie ma szans przetrwać i że każdą prawdę można przekształcić w przeczące jej kłamstwo. Miał wrażenie, że wszystko, przez co przeszli, co zrobili, i co czuli, pewnego dnia zostanie pomniejszone i sprowadzone do zwykłej opowiastki, której bohaterowie będą przesadnie uproszczeni, ich heroiczna natura przytłoczona przez przyziemne szczegóły, sama historia zaś tak błaha, tak odarta z cudowności przez wielokrotne powtarzanie, że – mimo miłości i odkupienia, cierpienia i straty, tajemnicy i śmierci – skończy się, jakby nic się nie wydarzyło". [1]
Mimo dość ponurej, przytłaczającej aury opowieści, Lucius Shepard uwiódł mnie swoją leniwą, skłaniającą do refleksji narracją. Zaskoczyła mnie nieokiełznana wyobraźnia autora, plastyczne opisy wymykającego się ze schematu fantasy świata, wysmakowany styl. Trudno jest mi wybrać ulubione opowiadanie z tego zbioru - wszystkie stanowią element układanki i chyba tak właśnie je widzę – jako zamkniętą całość. A z tyłu głowy nie przestaje majaczyć myśl, że każdy z nas ma swojego smoka Griaule, choć dla każdego z nas może on być kimś lub czymś innym.
---
[1] Lucius Shepard, "Smok Griaule", przeł. Wojciech Szypuła, wyd. Mag, 2012, s. 431.
Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu.
Smok jaki jest każdy niby wie. W masowej wyobraźni najczęściej funkcjonuje jako olbrzymia gadopodobna istota ze skrzydłami, która zieje ogniem, strzeże skarbów i pożera dziewice. Smoki to tajemnicze, prastare byty, posługujące się magią i posiadające wiedzę, o której nam, zwykłym śmiertelnikom, nawet się nie śniło. Bywają pomocne jak niezapomniany Smok Wawelski z "Porwania...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z okładki polskiego wydania "Rossa Poldarka" spogląda na nas chmurnym wzrokiem Aidan Turner i jest to spojrzenie, któremu trudno się oprzeć i wyobrazić sobie tytułowego bohatera powieści inaczej. Ross to mężczyzna z przeszłością, który jako angielski kapitan wraca z wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych do rodzimej Kornwalii, by przekonać się, że jego ojciec zmarł, rodzima posiadłość jest w ruinie, a ukochana właśnie zaręczyła się z jego bliskim kuzynem. Lekko nie jest. Spodziewałam się, że główny bohater będzie walczył o ukochaną, ale nie, usuwa się w cień, koncentrując energię na stopniowym odbudowywaniu majątku. Na miłosne rozterki najlepsza praca. Zubożały dziedzic kosi, zasiewa, naprawia płoty, planuje na nowo otworzyć dawno zamkniętą kopalnię, a w międzyczasie tańczy menueta, ogląda walki kogutów i sporo pije. Daleko mu do rozpieszczonego, odzianego w wytworne stroje, paniątka z wyższych sfer. Nie jest szczególnie sympatyczny, bywa porywczy i uparty, ale jest też zdeterminowany, by przy okazji odbudowy swojej pozycji poprawić los innych, odporny na plotki i niespecjalnie wrażliwy na puste społeczne konwenanse.
XVIII-wieczna prowincjonalna Kornwalia nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Życie jest tu surowe, uzależnione od cen wydobywanej w kopalniach cyny. Granica między ubogim szlachcicem a pracującymi na niego górnikami i dzierżawcami ziemi jest wprawdzie widoczna, ale niestabilna. O bankructwo i degradację społeczną nietrudno. Kornwalijscy panowie jadają wprawdzie wykwintne potrawy z pięknej porcelany, ale pasjonują ich też plebejskie rozrywki, jak walka kogutów. Z kolei biedota, której los jest naprawdę trudny, pod wpływem równościowych idei z Ameryki i Francji, zaczyna zastanawiać się, czy na pewno musi tak być. Rossowi czasem bliżej do swoich podwładnych, nie waha się wstawić w sądzie za jednym z nich, przygarnia 13-letnią obdartą Demelzę, która pod jego dachem wyrasta na pełną życia i energii młodą kobietę i w końcu, dość przewidywalnie, staje jego żoną, ale nie czyni tego z jakichś głębszych pobudek ideologicznych. Jest przyzwoity, pragmatyczny i nawet jego związek z Demelzą nie jest przedstawiony jako szczególnie romantyczny. Ross poślubia ją, bo ma gdzieś opinie innych i bo tak należy zrobić, ale nie jest szaleńczo zakochany. Uczucie między twym dwojgiem rodzi się później, ale czy przetrwa?
Nie ukrywam, że właśnie Demelza, przeciwieństwo bladolicej, uduchowionej Elizabeth, pierwszej miłości Rossa, zainteresowała mnie najbardziej. Dziewczyna wyciągnięta z wiejskiej chaty, pełna życia i umorusana ziemią, która awansuje społecznie dzięki małżeństwu. Nie sposób odmówić jej witalności i żywej inteligencji, ma być lekarstwem Rossa na uczucie beznadziejnie ulokowane w Elizabeth i na razie wydają się być szczęśliwi. Wychodzi zwycięsko z pierwszej konfrontacji z wyżej urodzonymi od siebie, zjednuje ich urodą i otwartością, ale czy może być tak łatwo? Zobaczymy, następna część 12-tomowej sagi Winstona Grahama, zatytułowany jest właśnie jej imieniem.
Sądząc po "Rossie Poldarku", dalsze powieści dadzą nam to, czego możemy się spodziewać po sadze rodzinnej – zmiennych perypetii rodu Poldarków, ich wzlotów i upadków, finansowych tarapatów i sukcesów, miłosnych przygód na tle przemian historycznych i społecznych. Winston Graham nie zaskoczył mnie może specjalnie rozwiązaniami fabularnymi, ale przemawia do mnie jego realistyczne pióro doprawione szczyptą komizmu, szlachta w przybrudzonych koronkach i brodzący w błocie górnicy. Przede wszystkim jednak przemawia do mnie jego wizja Kornwalii, targanej wiatrem, tonącej w mgle i deszczu, skalistej i nieprzystępnej, jakże różnej od soczyście zielonej Anglii z powieści Jane Austen. Takie otoczenie aż prosi się o słodko-gorzką opowieść, w której smutek i melancholia przeplatają się z drobnymi uśmiechami losu. I na pewno dam tej opowieści szansę.
Z okładki polskiego wydania "Rossa Poldarka" spogląda na nas chmurnym wzrokiem Aidan Turner i jest to spojrzenie, któremu trudno się oprzeć i wyobrazić sobie tytułowego bohatera powieści inaczej. Ross to mężczyzna z przeszłością, który jako angielski kapitan wraca z wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych do rodzimej Kornwalii, by przekonać się, że jego ojciec zmarł,...
więcej Pokaż mimo to