-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać291
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-03-05
2024-02-25
Nie wiem, co mam sądzić o tej książce. Powieść bazuje na prawdziwej historii, którą autorowi opowiedział Harold Bloom, legendarny w USA krytyk literacki. W skrócie - na jeden z amerykańskich uniwersytetów przyjeżdża piekielna rodzina Netanjahu - żydowski wykładowca z żoną i trójką dzieci (w tym Benjaminem, premierem Izraela, człowiekiem współodpowiedzialnym za cierpienia tysięcy ludzi w Gazie). Bloom, profesor na Cornell został oddelegowany by zająć się gośćmi, a wizyta musiała być na tyle wstrząsająca, że po dekadach krytyk podzielił się swoimi emocjami z Joshuą Cohenem - obiecującym pisarzem.
Problem w tym, że wyjściowa historia, opisana w posłowiu, jest ciekawsza niż sama powieść. "Rodzina Netanjahu" zaczyna się jak typowy amerykański bestseller przeznaczony dla inteligentów, którzy nie lubią się za bardzo zmęczyć przy czytaniu. Przezroczysty język, forma konwencjonalnej powieści campusowej, fajne anegdotki, trochę interesujących rozważań historycznych i społecznych. Ogólnie nic specjalnego, ale czyta się bez przykrości, a chwilami nawet z przyjemnością (jest to również zasługa wspaniałej Agi Zano - tłumaczki książki). Wybrane fragmenty błyszczą, bo Cohen potrafi pisać i ma dużo dobrych pomysłów.
I ogólnie nie ma na co narzekać, poza tym, że w gruncie rzeczy jest to pusty produkcyjniak, na którego szkoda czasu. Podobne historie campusowe z kulturą żydowską w tle pisał Philip Roth, przy czym robił to o niebo lepiej. I w ogóle o niebo lepsze książki przybywają do nas z USA i nie bardzo wiem, po co wydawać coś tak średniego jak "Rodzina Netanjahu".
Po zakończonej z przytupem powieści pojawia się chwilami ciekawe, a chwilami żenujące posłowie (zamęczyła mnie litania anegdotek Blooma; kumam panie Cohen, jest pan podekscytowany, że znał pan znanego krytyka, który znał wszystkich, ale nie chcę o tym słuchać). Zamknąłem książkę i wystawiłem na Vinted; może odzyskam kilkanaście złotych.
PS. Nie wiem, czy magazyn "Książki" umieścił tę powieść w top 10 2023 roku, bo "Rodzinę Netanjahu" wydała Agora, czy rzeczywiście ktoś się nią szczerze zachwycił; tak, czy siak - czuję się takim werdyktem zdziwiony.
Nie wiem, co mam sądzić o tej książce. Powieść bazuje na prawdziwej historii, którą autorowi opowiedział Harold Bloom, legendarny w USA krytyk literacki. W skrócie - na jeden z amerykańskich uniwersytetów przyjeżdża piekielna rodzina Netanjahu - żydowski wykładowca z żoną i trójką dzieci (w tym Benjaminem, premierem Izraela, człowiekiem współodpowiedzialnym za cierpienia...
więcej mniej Pokaż mimo toUwielbiam takie książki, mimo że nie do końca rozumiem, dlaczego tak jest. Chcę podążać za fabułą "Nieba w kolorze siarki", zżywać się z postaciami, tęsknić za nimi po skończonej lekturze. Mało tu jest rzeczy spektakularnych, dużo o tym, co ludzie mają w głowie, jak niejednoznaczne są ich relacje. A to wszystko w moim ulubionym skandynawskim klimacie z ciekawą historią Finlandii i mniejszości szwedzkiej w tym kraju w tle. Zazdroszczę tym, którzy powieść Westo mają wciąż przed sobą.
Uwielbiam takie książki, mimo że nie do końca rozumiem, dlaczego tak jest. Chcę podążać za fabułą "Nieba w kolorze siarki", zżywać się z postaciami, tęsknić za nimi po skończonej lekturze. Mało tu jest rzeczy spektakularnych, dużo o tym, co ludzie mają w głowie, jak niejednoznaczne są ich relacje. A to wszystko w moim ulubionym skandynawskim klimacie z ciekawą historią...
więcej mniej Pokaż mimo toTakie drobiazgi, jak "Drobiazgi takie jak te" chcę czytać jak najczęściej. Mniej niż 100 stron, brak spektakularnych zdarzeń, dziwny bohater, a jednak tony emocji i prawdziwy heroizm. Plus czułem na twarzy mgłę późnojesiennej Irlandii i smak stouta (również dlatego, że łaziłem w deszczu po mieście słuchając audiobooka i piłem Guinnessa w listopadowe, polskie popołudnia). Polecam fanom minimalizmu, Irlandii i tym, którzy nie lubią odwracania wzroku od okrucieństw wyrządzanych przez Kościół.
Takie drobiazgi, jak "Drobiazgi takie jak te" chcę czytać jak najczęściej. Mniej niż 100 stron, brak spektakularnych zdarzeń, dziwny bohater, a jednak tony emocji i prawdziwy heroizm. Plus czułem na twarzy mgłę późnojesiennej Irlandii i smak stouta (również dlatego, że łaziłem w deszczu po mieście słuchając audiobooka i piłem Guinnessa w listopadowe, polskie popołudnia)....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-24
Dobra, napisana na wkurwie powieść. Język jest soczysty, forma ciekawa, a autorka nad nią panuje. Nie ma tu wielkich wydarzeń i wybuchów, za to jest szare, realistyczne życie. To nie jest proza feministyczna, bo tu nic szczególnie radykalnego nie wybrzmiewa (no chyba, że z perspektywy polskiego chłopa głosującego na prawicę). To historia partnerki i matki, która ma wszystkiego serdecznie dość i grzebie w przyczynach takiego stanu rzeczy. Każdy - w tym taki facet jak ja - może się w tej opowieści przejrzeć, bo kto nie chce krzyknąć trzy razy "kurwa" raz na jakiś czas (albo codziennie)? Warto przeczytać, bo to dobra książka i dlatego, że wydała ją zacna oficyna ArtRage, a przełożyła równie zacna Karolina Drozdowska.
PS. A propos wkur..., tzn. zirytowania, to przeczytałem tu parę irytujących recenzji tej książki; nie czytajcie recenzji, czytajcie Stromsborg.
Dobra, napisana na wkurwie powieść. Język jest soczysty, forma ciekawa, a autorka nad nią panuje. Nie ma tu wielkich wydarzeń i wybuchów, za to jest szare, realistyczne życie. To nie jest proza feministyczna, bo tu nic szczególnie radykalnego nie wybrzmiewa (no chyba, że z perspektywy polskiego chłopa głosującego na prawicę). To historia partnerki i matki, która ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-19
Niedoszły kolonializm II Rzeczypospolitej to bardzo ciekawy temat, a interesująca i dobrze napisana jest też książka Grzegorza Łysia. Autor zabiera nas do Liberii, Angoli i na Madagaskar, płyniemy z nim do Brazylii i Peru, bywamy też w sanacyjnej Polsce. Czyta lub słucha (korzystałem z audiobooka) się tej książki świetnie, bo Łyś potrafi opowiadać i umiał znaleźć dużo ciekawych historii. Nasycił "Bzika" faktami, ale nie przesadził, lektura sunie wartko i daje przyjemność.
Dlaczego więc 6/10, a nie 7 lub 8/10? Nie podoba mi się, że od początku wiemy, co autor sądzi o polskich próbach kolonializmu. Uważa je za mrzonki, fanfaronadę elity rządzącej, w najlepszym razie idealistyczny hiperoptymizm. Nie próbuje odrzucić swojej opinii i wejść w głowę ludzi z II RP, którzy chcieli uczestniczyć w (szkodliwym) zjawisku politycznym epoki, jakim było pozyskiwanie i bezwzględne eksploatowanie kolonii. Ta opinia, która zapada na pierwszych kartach, szkodzi książce i uniemożliwia dokonanie rzetelnej oceny polskich planów kolonialnych, oceny nawet i druzgocącej. Zresztą brakuje "Bzikowi" domknięcia, epilogu kolonializmu, może krytyki samych pomysłów Ligi Morskiej i Kolonialnej już w Polsce ludowej.
Mimo wszystko polecam "Bzik kolonialny", bo to bardzo fajna książka.
Niedoszły kolonializm II Rzeczypospolitej to bardzo ciekawy temat, a interesująca i dobrze napisana jest też książka Grzegorza Łysia. Autor zabiera nas do Liberii, Angoli i na Madagaskar, płyniemy z nim do Brazylii i Peru, bywamy też w sanacyjnej Polsce. Czyta lub słucha (korzystałem z audiobooka) się tej książki świetnie, bo Łyś potrafi opowiadać i umiał znaleźć dużo...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-30
"Stella Maris" ma na LCz wyższą ocenę od "Pasażera" (stan na 1 września 2023 r.) i mnie to dziwi, bo zastanawiam się, czy ona w ogóle powinna była wyjść jako osobna książka. Raczej nie powinna, bo "Stella Maris" bez "Pasażera" nie istnieje i bywa ciekawa wyłącznie na jego tle. Dużo w niej Cormaca myśliciela, lecz niewiele Cormaca-pisarza; forma dialogowa wyklucza opis, pociętą frazę McCarhty'ego.
Zacząłem "Stellę Maris", gdy byłem w 3/4 "Pasażera" i żałuję, że tak się stało, bo trzeba było je czytać razem od samego początku. Przeplatać obie powieści przy jednym posiedzeniu, zrobić faktycznie to, co powinien był zrobić autor.
Myślę, że bardziej ucieszyłaby mnie jedna książka, taki dopakowany "Pasażer". Widziałbym ją tak: wszystkie fragmenty o Westernie + odchudzona o połowę historia o Alicii i dzieciaku + 1/3 tekstu ze "Stelli Maris". Choć ostatecznie i tak obie powieści skleiły mi się w głowie i mam wrażenie - dzięki wspaniałemu "Pasażerowi" - że Cormacowi pożegnanie wyszło i pozostaje żal, że to już koniec.
Ocena, gdy czytasz "Stellę Maris" z "Pasażerem" - 7.
Ocena, gdyby "Pasażera" nie było - 5.
Średnia - 6.
PS. Nie zaczynajcie przygody z McCarthy'm od "Stelli Maris". Od "Pasażera" zresztą też nie. "Trylogia pogranicza", albo (dla odważnych) "Krwawy południk" to lepszy wybór na start.
"Stella Maris" ma na LCz wyższą ocenę od "Pasażera" (stan na 1 września 2023 r.) i mnie to dziwi, bo zastanawiam się, czy ona w ogóle powinna była wyjść jako osobna książka. Raczej nie powinna, bo "Stella Maris" bez "Pasażera" nie istnieje i bywa ciekawa wyłącznie na jego tle. Dużo w niej Cormaca myśliciela, lecz niewiele Cormaca-pisarza; forma dialogowa wyklucza opis,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każdy pewnie zna sytuację, w której wierzył(a) w jakiś mit, po czym pojawiła się wiedza, która mu/jej ten mit zburzyła. I taką funkcję ma dla mnie "Gdynia obiecana". Grzegorz Piątek nie pierwszy raz przedstawia szerszy obrazek, blaski i cienie, więc i tym razem był (na szczęście) panem marudą, niszczycielem dobrej zabawy i niesłusznych złudzeń. Po lekturze wciąż uwielbiam Gdynię, ale też lepiej rozumiem, że projekt jej budowy był znacznie bardziej chaotyczny, niż zakładałem. I że koszty społeczne jej powstania były horrendalne.
Piątek pisze: "Gdynia była (...) nie wyjątkiem, tylko Polską do kwadratu (...) Do kwadratu podniesione imitacyjność i wyspowość modernizacji. Do kwadratu podniesione podziały klasowe i neopańszczyźniane stosunki społeczne. Do kwadratu podniesiona słabość instytucji. Do kwadratu podniesiona rodzinno-kombatancka logika życia publicznego. Do kwadratu (ale z zaokrąglonym narożnikiem!) podniesiona architektura modernistyczna, pełna wdzięku, lecz technicznie lekko zacofana i najczęściej pozbawiona ambicji emancypacyjnych". Czytajmy mądre książki, burzmy mity i podziwiajmy piękną Gdynię!
Polecam i wystawiam 7/10. Nie więcej, bo "Gdynia obiecana" jest słabsza, niż "Najlepsze miasto świata". I rozumiejąc koncepcję książki (na okładce stoi okres 1920-1939), żałuję, że epilog nie jest szerszy i że choćby skrótowo Piątek nie omówił okresu Polski ludowej. No chyba, że będzie sequel o wojnie i o tym co po niej, to wtedy bardzo przepraszam i czekam. W ogóle czekam na kolejne książki Grzegorza Piątka, bo mało jest autorów, których tak bardzo lubię czytać.
Każdy pewnie zna sytuację, w której wierzył(a) w jakiś mit, po czym pojawiła się wiedza, która mu/jej ten mit zburzyła. I taką funkcję ma dla mnie "Gdynia obiecana". Grzegorz Piątek nie pierwszy raz przedstawia szerszy obrazek, blaski i cienie, więc i tym razem był (na szczęście) panem marudą, niszczycielem dobrej zabawy i niesłusznych złudzeń. Po lekturze wciąż uwielbiam...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo ciekawa rzecz. Ósemkę wystawiam nie tylko za walory literackie, ale też osobliwy i zarazem doskonały pomysł, by wydać antologię ze współczesnymi opowiadaniami z Tajwanu. Jest to źródło wiedzy i przyczynek, aby dowiedzieć się więcej na temat wyspy, jej historii i współczesności, a także powiązań z Chinami kontynentalnymi.
Antologia ze swej natury musi być zróżnicowana i nierówna, natomiast są w "Na drugim brzegu" rzeczy, które są po prostu bardzo dobrą literaturą. Moje ulubione opowiadania: "Kasa biletowa", "Lai Suo", "Miasto w letnim upale" i "Żółwi klan". Tylko dwa utwory z jedenastu mnie zmęczyły ("Ostatnie przedstawienie" i "Lalka"), więc jak na antologię wynik bardzo dobry.
"Na drugim brzegu" to książka, którą warto mieć i poczytywać z doskoku po jednym opowiadaniu. Tajwan jest fascynującym, a zarazem globalnie zapalnym miejscem, o którym powinniśmy w Polsce wiedzieć więcej.
Bardzo ciekawa rzecz. Ósemkę wystawiam nie tylko za walory literackie, ale też osobliwy i zarazem doskonały pomysł, by wydać antologię ze współczesnymi opowiadaniami z Tajwanu. Jest to źródło wiedzy i przyczynek, aby dowiedzieć się więcej na temat wyspy, jej historii i współczesności, a także powiązań z Chinami kontynentalnymi.
Antologia ze swej natury musi być...
Jestem starym fanem Wojciecha Chmielarza (trudno mi uwierzyć, że to już prawie 10 lat od "Przejęcia") i liczyłem na coś, co zawsze od niego dostawałem - solidnie napisaną książkę rozrywkową. No i tym razem coś mocno nie wyszło, mimo fajnego miejsca akcji i niezłego konceptu wyjściowego. Rozkręca się wszystko za długo, potem pojawia się miłe napięcie, które sprawiło, że poszedłem późno spać, bo czytałem 150 s. na raz. Tyle że perypetie bohaterek/bohaterów są raczej niemądre, a całość przewidywalna, ułożona z klocków (bohaterka rozgląda się z przestrachem po plaży, więc wiem, że za chwilę zgubi syna, no i go oczywiście gubi i oczywiście po chwili znajduje itd.). Tak więc, jeśli szukacie czytadła na wakacje, to można "Za granicą" sobie przeczytać, z tym że chyba ostatecznie nie warto, bo na rynku jest milion lepszych powieści eskapistycznych (w tym autorstwa Wojciecha Chmielarza). Nie polecam, a plan sięgnięcia po szóstego Mortkę musi poczekać z rok, dwa, aż przeboleję czas utracony przy "Za granicą".
Jestem starym fanem Wojciecha Chmielarza (trudno mi uwierzyć, że to już prawie 10 lat od "Przejęcia") i liczyłem na coś, co zawsze od niego dostawałem - solidnie napisaną książkę rozrywkową. No i tym razem coś mocno nie wyszło, mimo fajnego miejsca akcji i niezłego konceptu wyjściowego. Rozkręca się wszystko za długo, potem pojawia się miłe napięcie, które sprawiło, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-10
Hej Karlu Ove, przegiąłeś! Ta twoja pieprzona "Moja walka" to zawsze był ego trip, ale tym razem posunąłeś się o esej na 400 stron za daleko. Długimi fragmentami on był nawet ciekawy, ale chwilami miałem ochotę wydłubać sobie oczy ("ja", "my", "wy"). To było ekstra uczucie, gdy tę niekończącą się interludę w końcu zmogłem. Akceptuję, że autor pisze, co chce, niemniej pozwolę sobie na drobną sugestię: następnym razem wydaj po prostu osobną książkę, taką dla chętnych, którzy lubią twoją eseistykę (czyli nie dla mnie; nużyłeś mnie w "Jesieni" strasznie).
Ostatecznie skończyło się dobrze: wyjechałeś z Republiki Weimerskiej do współczesnej Szwecji i Norwegii i zacząłeś pisać o swojej, a nie Adiego walce. Znowu zrobiło się tak jak lubię, byłem w twojej codzienności, z twoją, chwilami odpychającą osobowością, z twoją rodziną (na marginesie: czy naprawdę powinieneś był pisać o chorobie Lindy tak otwarcie?).
Nie jestem już czytelnikiem "Mojej Walki", bo mi się skończyła. Od razu trochę zatęskniłem (ale nie pisz przypadkiem siódmej części). Kiedyś wrócę do tych 3500 stron, za dekadę, dwie i być może nawet twoja eseistyka jakoś mnie przekona. Dzięki Karlu Ove za ten ego trip, był wspaniały.
Hej Karlu Ove, przegiąłeś! Ta twoja pieprzona "Moja walka" to zawsze był ego trip, ale tym razem posunąłeś się o esej na 400 stron za daleko. Długimi fragmentami on był nawet ciekawy, ale chwilami miałem ochotę wydłubać sobie oczy ("ja", "my", "wy"). To było ekstra uczucie, gdy tę niekończącą się interludę w końcu zmogłem. Akceptuję, że autor pisze, co chce, niemniej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak być równolegle na wakacjach nad polskimi jeziorami i w Holandii? Trzeba wziąć książkę Piotra Oczki i sączyć esej po eseju siedząc na plaży. Odkryłem Oczkę w miesięczniku "Znak" i najpierw wzruszyłem ramionami (sztuka niderlandzka XVII-XVIII wieku to niekoniecznie moja pasja), a potem popłynąłem z tymi tekstami - erudycyjnymi, świetnymi literacko, zabawnymi, z wtrętami autobiograficznymi. Autor wychodzi od obrazów i innych wytworów kultury Niderlandów i opowiada o rzeczach wszelakich, które dotyczą Holandii dawnej i współczesnej. Pocztówek jest 21, wszystkie godne uwagi. Nie warto tej książki czytać na raz, lepiej wydzielać po 1-2 teksty, nie pozwolić zlać się esejom ze sobą. A gdy "Pocztówki" się skończą, to zawsze można zaplanować podróż do Niderlandów, np. pociągiem do Amsterdamu.
Dwie łyżki dziegciu: wartość książki zmniejszają wtręty o współczesnej polskiej polityce; aktualna, niefajna władza zniknie, eseje zostaną, więc te uwagi pogarszają uniwersalność przekazu i jego walory eskapistyczne (dodatkowo żenuje mnie egzaltacja autora piszącego o dyktaturze i oznaczeniach, które ma nosić, gdy już owa dyktatura zamknie go w obozie koncentracyjnym). Druga rzecz - nie do końca sprawdza się zestawianie Holandia - Polska i czasem pasja porównawcza sprowadza autora na manowce. Np. Oczko pisze o tym, że holenderska lewica działała na rzecz budownictwa społecznego, natomiast polska w tym czasie prowadziła czcze spory ideologiczne. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa wskazuje na coś dokładnie odwrotnego, a PPS najpierw rzucał bombami w carskich urzędników, a potem wprowadzał nowoczesne ustawodawstwo, więc cudze chwalicie, itd.
Piszę o tym, bo w świetnej książce takie zadry irytowały mnie bardziej, niż przy lekturze rzeczy średniej. Piotra Oczkę i jego "Pocztówki" serdecznie polecam, to ogromna przyjemność.
PS. Czy Piotr Oczko bywa megalomański i wyższościowy, jak mu się zarzuca w innych recenzjach "Pocztówek" na LCz? Megalomański chyba jednak nie, choć na pewno trochę egocentryczny i co sam zarzucałem - egzaltowany (choć opis egzaltacji młodzieńczych bardzo szanuję, bo autor podśmiechuje się z wcześniejszych wersji siebie). Czy bywa wyższościowy - niestety tak. Czy to przeszkadza w lekturze - tak, ale mimo wszystko stwierdzam, że jest facet, jaki jest, wszyscy jesteśmy irytujący i dziwaczni na swój sposób. Warto przymknąć oko i skorzystać z tego, co w książce mądre i ciekawe.
Jak być równolegle na wakacjach nad polskimi jeziorami i w Holandii? Trzeba wziąć książkę Piotra Oczki i sączyć esej po eseju siedząc na plaży. Odkryłem Oczkę w miesięczniku "Znak" i najpierw wzruszyłem ramionami (sztuka niderlandzka XVII-XVIII wieku to niekoniecznie moja pasja), a potem popłynąłem z tymi tekstami - erudycyjnymi, świetnymi literacko, zabawnymi, z wtrętami...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powtórna lektura "Porządku dnia" upewniła mnie w ocenie, że jest to książka wybitna. Oszczędna, piekielnie ostra, ale w subtelny, zimny (austriacki można by rzec) sposób. Nie wiem, czy ktoś, kogo nie interesuje historia jest w stanie przez "Porządek dnia" przebrnąć bez znudzenia. Natomiast dla mnie jest to diabelnie ciekawe i wartościowe. Wartościowe w sensie etycznym, bo zło zostaje nazwane i wskazane palcem, ale również literackim. Ta powieść, jeśli to jest w ogóle powieść, to destylat, "samo gęste" zawężone do zdań niezbędnych. Do tego słowa Villarda świetnie oddała w polszczyźnie tłumaczka - Katarzyna Marczewska. Wspaniała, wspaniała rzecz.
PS. Uważam, że książka Vuillarda powinna być lekturą obowiązkową na studiach politologicznych. To, że rzecz jest fabularyzowana nie przeszkadza w doskonałym, wiarygodnym oddaniu procesów politycznych.
Powtórna lektura "Porządku dnia" upewniła mnie w ocenie, że jest to książka wybitna. Oszczędna, piekielnie ostra, ale w subtelny, zimny (austriacki można by rzec) sposób. Nie wiem, czy ktoś, kogo nie interesuje historia jest w stanie przez "Porządek dnia" przebrnąć bez znudzenia. Natomiast dla mnie jest to diabelnie ciekawe i wartościowe. Wartościowe w sensie etycznym, bo...
więcej Pokaż mimo to