Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2020-03-09
2021-04-30
Dotychczas sądziłam, że sama wybieram sobie lektury kierując się swoimi zainteresowaniami, wiedzą i możliwościami intelektualnymi. Po wysłuchaniu książki mówionej pod tytułem „8000 zimą. Wspinanie się na najwyższe szczyty w najzimniejszej porze roku” zrozumiałam, że jest zupełnie odwrotnie. Ta historia sama mnie sobie wybrała.
Publikacje związane z górami nigdy nie leżały w kręgu moich zainteresowań. Przez wiele lat bez najmniejszego wahania wybierałam destynacje kojarzące się z leniwym odpoczynkiem nadmorskim. Dopiero kilka lat temu zapragnęłam odmiany i zdecydowałam się na nieśmiałe pierwsze kroki w kierunku niewielkich wzniesień. Cisza, którą niosą ze sobą takie wakacje jest doświadczeniem wręcz trudnym do opisania. Przekraczanie własnych ograniczeń fizycznych, aby osiągnąć zamierzony cel, skupienie na oddechu i wsłuchanie się w znaki płynące z ciała jest oczyszczające. Nie ma miejsca na głębokie rozważania, a jednak po wszystkim czuje się ulgę i odkrywa nową energię. Ośmielę się nazwać ten stan szczęściem. Satysfakcja towarzysząca zdobyciu każdego szczytu i spojrzenie na świat z perspektywy pewnej wysokości jest jak naturalny narkotyk, stymulujący do kolejnych, podobnych doznań. Mimo wszystko nie zdecydowałabym się stwierdzić, że rozumiem ludzi, którzy związali się w wysokimi górami jak z najukochańszą osobą, której można wybaczyć wszystko i bez której nic nie ma sensu i smaku.
Tej, która zawsze stać będzie na pierwszym miejscu w hierarchii wszelkich priorytetów.
Bernadette McDonald przybliżyła mi nie tylko ten świat, ale w rzeczowy sposób wytłumaczyła podstawowe prawidła, którymi się on kieruje. Nigdy nie przypuszczałabym, że można zafascynować się tematem tak dalekim od codziennych zainteresowań, a to właśnie spotkało mnie podczas lektury tej książki. Literatura faktu raczej nie kojarzy się z ogromnymi emocjami, tymczasem język, którym posługuje się autorka jest często tak piękny i mistyczny, że nie sposób nie dać ponieść się emocjom. W opowieściach o polskich zdobywcach zimowych szczytów dominuje jedna cecha, która ujęła mnie w szczególny sposób. To szacunek ukryty w każdym zdaniu. Bernadette McDonald wie, że ujmuje w słowa losy prawdziwych ludzi mających imiona i nazwiska. Odnosząc się do tego, co osiągnęli, wskazując ich sukcesy i nazywając porażki pilnuje, by w jak najbardziej merytoryczny sposób odnosić się do nawet najdrobniejszych faktów. Ten obiektywizm sprawia, że czytelnik szybko nabiera zaufania do jej słów i pozwala prowadzić się swobodnie w głąb tej opowieści. Na pierwszy plan wysuwają się Lodowi Wojownicy, jednak nie wyrwano ich z kontekstu społecznego i politycznego. Dla przeciętnego czterdziestolatka to zadziwiająca lekcja historii ucząca, iż nie zawsze „chcieć znaczy móc”, jak próbuje się nam współcześnie wmówić. Żelazna kurtyna, sztywno ograniczająca możliwości wyjazdu, brak specjalistycznego sprzętu, pieniędzy, a także często wsparcia składa się na całość nazwaną przez narratorkę sztuką cierpienia. Dla czytelnika stawiającego dopiero pierwsze kroki w tej tematyce „8000 zimą. Wspinanie się na najwyższe szczyty w najzimniejszej porze roku” to prawdziwe kompendium rzetelnej wiedzy i szansa na poznanie tematu na przestrzeni wielu lat.
To jedna z najciekawszych i najpiękniejszych publikacji, z którymi miałam kontakt w swoim życiu. Książka, do której będę wracać, odnosić się w chwilach własnych słabości. Nie jestem przekonana, czy odnosi się jedynie do górskich wspinaczek w najtrudniejszych warunkach pogodowych, walki o spełnienie nietuzinkowych marzeń. Okazała się uniwersalna i wielowymiarowa, bo opowiada o pierwotnej potrzebie dążenia do szczęścia i spełnienia. To moje największe zaskoczenie i literacka miłość. Polecam szczególnie osobom, które tak jak ja, nigdy nie sądziły, iż można odnaleźć tak wiele punktów stycznych z ludźmi zaślubionymi górom.
Dotychczas sądziłam, że sama wybieram sobie lektury kierując się swoimi zainteresowaniami, wiedzą i możliwościami intelektualnymi. Po wysłuchaniu książki mówionej pod tytułem „8000 zimą. Wspinanie się na najwyższe szczyty w najzimniejszej porze roku” zrozumiałam, że jest zupełnie odwrotnie. Ta historia sama mnie sobie wybrała.
Publikacje związane z górami nigdy nie leżały...
Oceniam wersję wydaną przez "Akapit Press" w pięknej szacie gfraficznej i nowym wydaniu z 2019 roku.
Bajkowe lulanki” autorstwa Pani Agnieszki Tyszki są najpyszniejszą strawą duchową przed snem dla dużych i małych czytelników. Książka jest spowita tak lekką i przyjemną mgiełką pozytywnych uczuć, że śledząc kolejne losy bohaterów, nie możemy przestać się uśmiechać.
Wróżka Lukrekcja, która mieszka na skraju bajkowego lasu ma wielu przyjaciół. Dzięki niej poznamy Elfiątko, Srebrzystą Ćmę, czy Zielonooki Wiatr. Wszyscy są tu niezwykle gościnni i chętnie dzielą się z innymi dobrą radą, czy pomocą. Dziesięć rozdziałów to dziesięć spotkań z różnymi osobowościami. Porządny Owadek jest niezwykle nieśmiały, Żuk Mądrala pisze na swoją własną cześć pochwalne piosenki, a Biedronka okazuje się niezwykle odważną i mądrą istotką.
„Mój dom może być wszędzie, ale to wasza przyjaźń jest najważniejsza na świecie”-mówi jeden z bohaterów i wcale nie żartuje, bo to właśnie koleżeństwo, wzajemne zrozumienie i dobroć wiodą prym w tej cudownej opowieści.
„W bajkowych lulankach” jest tyle dobrej energii, że nie sposób zamknąć ją w zwięzłych słowach. Nie myślcie jednak, że ta opowieść jest cukierkowa i nudna. Pojawiają się i złe czarownice, które psują szyki naszym bohaterom. Jedną z nich jest Zębata Euzebia, która mimo złych zamiarów i wiecznego niezadowolenia nie jest w stanie zakłócić porządków bajkowego świata.
Proponuję czytać codziennie przed snem jeden rozdział, stopniowo budując napięcie i tuląc do snu piękną, poetycką historią.
Pani Aleksandra Kucharska-Cybuch w mistrzowski sposób wzbogaciła tę książkę o ilustracje. Utrzymane w ciepłych, lekko rozmytych barwach obrazki zachęcają do wyciszenia się przed snem. Kocham książki, w których istnieje tak wielka zgodność pomiędzy słowem, a obrazem.
Wydawnictwo „Akapit Press” zadbało, aby książka była porządnie wydana i wystarczyła na dłużej. Solidna okładka, ładny papier, duży druk, który pozwoli czytać na spółkę z nawet młodszym Dzieckiem.
Inspirująca zabawa i początek dyskusji o funkcjonowaniu w społeczeństwie.
Serdecznie polecam!!
Oceniam wersję wydaną przez "Akapit Press" w pięknej szacie gfraficznej i nowym wydaniu z 2019 roku.
Bajkowe lulanki” autorstwa Pani Agnieszki Tyszki są najpyszniejszą strawą duchową przed snem dla dużych i małych czytelników. Książka jest spowita tak lekką i przyjemną mgiełką pozytywnych uczuć, że śledząc kolejne losy bohaterów, nie możemy przestać się uśmiechać.
Wróżka...
2018-11-14
Nie spodziewałam się, że książka będzie tak rewelacyjna!!!
Jeśli podobała się Wam "Genialna przyjaciółka", to nie ma co zwlekać, TRZEBA czytać!
Historia toczy się w Barcelonie i osnuta jest dookoła wielkiego domu mody. Życie jego właścicieli i licznych pracowników jest interesujące, ale sam świat, którego już tak dawno nie ma jest wręcz genialny!! Bogate damy, wychowane w sztywnej ramce, odźwierni, panie pokojowe, opiekunki do dzieci, ach...jakże to była smaczna lektura..
Do tego dobrze skrojone tło historyczne,czytelnik sunie po nim wręcz bezszelestnie.
Odkładam na półkę z nadzieją, że już niebawem znów spotkam się z tą autorką.
Nie spodziewałam się, że książka będzie tak rewelacyjna!!!
Jeśli podobała się Wam "Genialna przyjaciółka", to nie ma co zwlekać, TRZEBA czytać!
Historia toczy się w Barcelonie i osnuta jest dookoła wielkiego domu mody. Życie jego właścicieli i licznych pracowników jest interesujące, ale sam świat, którego już tak dawno nie ma jest wręcz genialny!! Bogate damy, wychowane w...
2020-03-29
Bardzo, ale to bardzo dawno temu czeski król Wacław I umyślił sobie, aby na pograniczu śląsko-łużyckim, na skale granitowo-gnejsowej, którą porastały cisy, wybudować warownię. W ciągu wieków jej właściciele zmieniali się wielokrotnie, bywało nawet, że budowla stała zupełnie opustoszała i wymarła.
W 1909 roku pewien drezdeński bogacz kupił ją sobie w ramach kaprysu. Nie do końca była to jednak fantastyczna wiadomość dla tego miejsca, bo mimo wynajęcia architektonicznej sławy i pomysłu remontu według rycin z 1703 roku, zniszczono sporo najstarszych fragmentów kompleksu, a w fosie urządzono.... zwierzyniec.
Wspomniany wyżej bogacz wykorzystał zawirowania historyczne i korzystając z przychylności dworu carskiego, zgromadził na zamku sporo dóbr materialnych o niewyobrażalnej wręcz wartości materialnej i z dzisiejszego punktu widzenia- historycznej.
Dobre czasy mają jednak to do siebie, że kiedyś się kończą i tak oto 1945 roku przyszła ta chwila, w której należało zdecydować co zrobić z tak pieczołowicie zgromadzonym majątkiem. Zabrać większość ze sobą mając nadzieję, że nikt nam go nie odbierze, czy też może starannie ukryć w licznych zakamarkach fortecy?
Z drżeniem serca i życzeniem szybkiego powrotu do domu podjęto decyzję, aby ukryć najcenniejsze przedmioty. Każdy kto słyszał o zamku Czocha chociaż jeden raz wie doskonale, że nie było to trudne. Insygnia koronacje Romanowów, popiersia carów rosyjskich, ikony, zastawy, porcelanowe, biżuteria i wiele innych pochłonięte zostały przez skomplikowane skrytki tego miejsca.
W ciągu lat wiele z nich odkryto, wiele z nich rozkradziono lub przemilczano, jest jednak wciąż spora szansa, że gdzieś tam głęboko w gardle dawnej twierdzy drzemią wciąć rozmaite skarby i niespodzianki...
„Do najbardziej wartościowych należały bez wątpienia arcydzieła wykonane w pracowni słynnego złotnika Romanowów, Petera Carla Fabergégo. Mowa tu o dwóch jajach Fabergé oraz słynnej zastawie srebrnej wykonanej na zlecenie rodziny Kelchów..”
W tej właśnie chwili wkraczamy w świat „Boskiego znaku”.
Pan Krzysztof Bochus na kanwie losów zamku Czocha stworzył fantastyczną, pasjonującą i wyjątkowo barwną książkę. Fikcja literacka miesza się tu z rzeczywistością tak bardzo, że trudno w pewnym momencie odróżnić je od siebie. Wyraźnie zarysowane tło historyczne sprawia, że powieść będzie atrakcyjna dla bardziej wymagającego czytelnika Dawno nie zdarzyło się, abym tak chłonęła każdą stronę, pozwoliła uwieść się jakiemukolwiek bohaterowi. Wierzę w każde słowo Adama Berga - dziennikarza na życiowym zakręcie, który podejmuje się próby odszukania skarbu. Przytakuję wszelkim jego decyzjom, kibicuję w kolejnych perypetiach. Szybkie tempo akcji nie pozwoli ochłonąć nawet na sekundę, za to pozwala zapomnieć o życiowych problemach i troskach dnia codziennego. Nie jestem specjalistką w temacie filmów sensacyjnych, ale w tym przypadku nasuwa się jednoznaczne skojarzenie z najlepszymi amerykańskimi produkcjami kina akcji. Muszę jednak zaznaczyć, że w tym thrillerze jest sporo elegancji, klasy i dobrego smaku. Nie czytałam pierwszej części („Lista Lucyfera”), jednak już dzisiaj zapiszę ją sobie na listę lektur do nadrobienia.
Uwielbiam autorów, którzy poprzez swoją twórczość zmuszają mnie do podjęcia pracy intelektualnej. Oczywiście, jeśli ktoś nie ma podobnych potrzeb, nie będzie musiał szukać dodatkowych informacji w internecie, czy książkach historycznych. „Boski znak” został napisany w sposób klarowny i zrozumiały. Zostawia jednak uchylone drzwi takim ciekawskim czytelnikom jak jak ja.
Doskonała zabawa. Chcę więcej!!
Gorąco polecam!
Bardzo, ale to bardzo dawno temu czeski król Wacław I umyślił sobie, aby na pograniczu śląsko-łużyckim, na skale granitowo-gnejsowej, którą porastały cisy, wybudować warownię. W ciągu wieków jej właściciele zmieniali się wielokrotnie, bywało nawet, że budowla stała zupełnie opustoszała i wymarła.
W 1909 roku pewien drezdeński bogacz kupił ją sobie w ramach kaprysu. Nie do...
2019-11-19
Świąteczne prezenty leżą już pod choinką, w oddali słychać pierwsze słowa kolędy. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu to, co leżało pod pachnącym drzewkiem nie było tak istotne jak dzisiaj....Moc rodzinnych świat rozmywa się w odmętach kolorowych pragnień...
Teraz podarki muszą być wyszukane i często trzeba się nabiedzić, aby przyniosły zadowolenie i chociaż delikatny uśmiech....
Zdarza się jednak i trochę inaczej.
Zdarza się, że ktoś wie dokładnie, że swoje pragnienia może spełnić tylko sam. Nikt oprócz niego ich nie zna, są zbyt głęboko ukryte....
Nie martwmy się.... Są osoby, które za pieniądze zrealizują najrozmaitsze fantazje.
Zamówienie można złożyć wedle gustu. Można prosić o nowy, błyszczący towar w nietkniętym opakowaniu. Jeśli ktoś preferuje klasykę, z pewnością zainteresuje go oferta w stylu vintage. Przewiązać wstążeczką?
Nie ma sprawy, to żaden kłopot.
Ta zabawka ma imię.
Można je zmienić, ale ono wciąż będzie w niej tkwiło.
Ta zabawka ma tożsamość.
Wiek, rodzinę, hobby, marzenia...
Otumaniona narkotykami, omamiona nierealnymi do spełnienia obietnicami, zastraszona, bita, zmuszona, aby stać się czyimś gadżetem.
Z pewnością odwrócisz wzrok, powiesz, że to nie jest tak, że sama tego chciała.
„Jak się chce zaistnieć w wielkim świecie, trzeba najpierw dać coś od siebie temu światu”....
A TEN świat najchętniej przyjmuje gratyfikację w naturze.
Kobieta.
Prawdziwa kobieta.
„Zawsze mogły po konkursie wrócić do swojego Pcimia Dolnego i innych pipidówek i pracować w wiejskim sklepie za ladą”
Starannie zapleciony bluszcz dookoła twojej zabawki zacieśnia się z każdą chwilą. Są różne sposoby, aby odebrać jej tożsamość i godność.
Może nawet nie poczuć, że oddala się od siebie samej. Opamiętanie przyjdzie za późno, kiedy osobowość zacznie blaknąć, a ciało stanie się narzędziem w cudzych dłoniach. Cel uświęca środki temu, kto wietrzy już w przyszłej zabawce interes. Nie jesteś człowiekiem-kobietą, jesteś sporym zwitkiem banknotów.
Zastanów się jak dbasz o swoje bezpieczeństwo, czy masz na tyle silną samoocenę, by ktoś nie zdmuchnął jej jednym złym posunięciem. Nie tak trudno wplątać się w kłopoty, ale trudno przerwać ciąg tragicznych zdarzeń.
„Cicha noc” przeczytaj i daj swoim przyjaciółkom.
Jesteście warte, aby żyć w spokoju.
Świąteczne prezenty leżą już pod choinką, w oddali słychać pierwsze słowa kolędy. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu to, co leżało pod pachnącym drzewkiem nie było tak istotne jak dzisiaj....Moc rodzinnych świat rozmywa się w odmętach kolorowych pragnień...
Teraz podarki muszą być wyszukane i często trzeba się nabiedzić, aby przyniosły zadowolenie i chociaż delikatny...
2019-02-13
"Cień sułtana" jest moim pierwszym spotkaniem z Marią Paszyńską. Po książkę sięgnęłam nie dlatego, że fascynuje mnie sam jej temat, tylko dlatego, że zainteresowała mnie autorka. Absolwentka iranistyki i prawa. Lubię ludzi mających tak szerokie zainteresowania, ciekawych świata i innego spojrzenia na rzeczywistość. Pomyślałam, że oto jest szansa, że przedstawiona historia będzie przestawiona w sposób rzetelny i zgodny z literą historii.
Nie przypominam sobie, abym w ciągu ostatnich kilkunastu lat przeczytała jakąkolwiek powieść związaną z Bliskim Wschodem, więc wybrana przeze mnie autorka miała z jednej strony proste zadanie- zachwycić mogłam się łatwo prawie wszystkim, z drugiej jednak- jedna fałszywa nuta sprawiłaby, że bez żalu porzuciłabym lekturę.
Orientalna wymowa książki zachwyciła mnie, a dobrze skrojony szyk historyczny, prowadzony w sposób naturalny i miarowy sprawił, że nie czułam się jak na przydługim wykładzie, z którego przy pierwszej możliwości wyjdę czym prędzej.
Nie spodziewajcie się historii porywającej miłości jak sugeruje okładka. Czekajcie na rozległe opisy emocji bitew o wszystko, intryg i walki o władzę. Główny bohater jest niczym mityczna postać- silny, roztropny i dzielny. Każda strona potwierdza jednak realność jego istnienia. Nic nie przeszkadza w odbiorze tej mistycznej postaci wielkiego wezyra.
"Cień sułtana" to dobrze opowiedziana, plastyczna i kolorowa opowieść. Spodoba się każdemu, kto odczuwa przesyt europejskiej literatury. Zanurzenie w innej religii, zderzenie dwóch zupełnie różnych spojrzeń na ludzkie życie oto co dostaniecie na kartach powieści Marii Paszyńskiej. Fantastyczna przygoda, którą będę chciała powtórzyć.
"Cień sułtana" jest moim pierwszym spotkaniem z Marią Paszyńską. Po książkę sięgnęłam nie dlatego, że fascynuje mnie sam jej temat, tylko dlatego, że zainteresowała mnie autorka. Absolwentka iranistyki i prawa. Lubię ludzi mających tak szerokie zainteresowania, ciekawych świata i innego spojrzenia na rzeczywistość. Pomyślałam, że oto jest szansa, że przedstawiona historia...
więcej mniej Pokaż mimo to
Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by stawać się czyimś wyobrażeniem. W naszym mieście dziewczęta są jak złote rybki, a zadaniem chłopców jest budować akwaria dla swoich rybek. W naszym mieście dziewczęta są jak bezskrzydłe anioły na cienkich nitkach, pociągają za nie matki, ciotki i babki, którym kiedyś też nie pozwolono odlecieć.
Nie znam Nino Haratischwili osobiście, chociaż jest mi bliska jak siostra. To bardzo dziwne uczucie i zdarza się tylko w stosunku do nielicznych twórczyń. Za każdym razem, kiedy kończę Jej powieść, mam ogromne poczucie straty. Niby wiem, że jeszcze wróci, że nie powiedziała ostatniego słowa, ale pierwsze ślady pustki i tak odczuwam zbliżając się do finałowego rozdziału. To niezwykle intymna wieź z kimś, kto zamieszkuje drugą stronę lustra i jak mało kto potrafi zjednoczyć się ze mną w emocjach i odczuwaniu rzeczywistości.
Nino Haratischwili cechuje unikatowa umiejętność budowania relacji z czytelnikiem. Jej proza jest monumentalna, rozłożysta i solidna jak drzewo, które wiele już widziało i z pewnością przetrwa nas wszystkich. Nie wierzę, że te opowieści zostaną zapomniane. Nie wiem jedynie, czy ktokolwiek spoza bloku państw wschodnich będzie w stanie zrozumieć ich wieloetapowy sens, współdzielić coś, co wydaje się zbyt abstrakcyjne w swym okrucieństwie, by mogło się naprawdę wydarzyć. Te książki kładą się cieniem na nasze własne wspomnienia, co z pewnością wynika z wielu zbliżonych/łączących nas doświadczeń.
Nino Haratischwili w „Coraz mniej światła” jest jak bożek o czterech twarzach, ponieważ równocześnie potrafi ogarnąć spojrzeniem przeciwległe kierunki, przekuwając energię wschodu wyniesioną z dzieciństwa na tu i teraz, czyli to, co nastąpiło w dorosłości i stanowi świadomy wybór bohaterek. Za pomocą fabuły lokuje na osi czasoprzestrzeni punkty ważne dla niej samej, rodziny, przyjaciół i całego narodu. Uświadamia, jak bardzo niesprawiedliwe jest to, że nasze możliwości determinuje miejsce urodzenia, płeć i czas, który nań przypada. Gruzja lat dziewięćdziesiątych nie była wymarzonym miejscem do rozwoju osobistego, nawiązywania przyjaźni, czy tworzenia relacji romantycznych. Odbierała siły, pozbawiała złudzeń i niewinności. Była pustynią, na której mimo wszystko od czasu do czasu kwitły najpiękniejsze kwiaty. Losy czterech kobiet, skrajnie różnych charakterologicznie, ale połączonych językiem miejsca, w którym wzrosły uczy, że nie jesteśmy w stanie zapomnieć razów odebranych na wczesnym etapie życia. Odniesione rany ulegają co prawda zabliźnieniu, ale palące ślady zostają z nami na zawsze i stanowią żywą mapę pamięci. To właśnie ona jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem i to dzięki z niej posiadamy tożsamość i indywidualność. Powieść „Coraz mniej światła” przypomina jednak, że pamięć może być równocześnie największym wrogiem, uniemożliwiającym wykonanie kolejnego kroku, albo nawet końcem wszystkiego. Relacje oparte na wspólnych traumach nie są zdrowe i nie sposób zbudować na nich przyszłości. Sam tytuł sugeruje, jak zawiłe i wielopoziomowe problemy podejmuje ta książka. Polifoniczne spojrzenie na każde opisane wydarzenie wymaga skupienia, uwagi i empatii. Nie jest to historia dla każdego.
Nino Haratischwili jest moją ulubioną obcojęzyczną pisarką. Cenię tematykę, którą porusza oraz fakt, że nigdy nie wybiera drogi na skróty. Stawia niewygodne pytania, wytrąca z poczucia komfortu. Czytając jej prozę odnoszę wrażenie, że te prace są formą terapii, walką z własnym niezrozumieniem i bólem. Konstruując zdania wielokrotnie złożone, stara się otoczyć czytelnika niewidocznym kokonem współodczuwania. Dzięki takim autorom, jak Haratischwili przeżywam emocje w sposób niekłamany i głęboki. Przekład „Coraz mniej światła” często zawodzi, co nie zmienia faktu, że dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek 2022.
Człowiek uczy się, jak stać się sobie kimś obcym, i to jest najlepsza droga, żeby tu przetrwać. W naszym mieście miłość trwa krótko i rozpływa się jak poranna mgła wraz ze wschodem słońca. W naszym mieście dziewczyny są koloru pudrowego różu, są zwiewne i delikatne jak piórka, istnieją po to, by podbudowywać honor swoich mężczyzn i piec im ciepły chleb, istnieją po to, by...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-01
Jestem zachwycona, pewnie dlatego, że ta książka wygląda tak niepozornie. Nie spodziewałam się zbyt wiele, ale w związku z przerwą świąteczną postanowiłam jej dać szansę. Co prawda, początkowo myliły mi się niektóre wątki, ale po pewnym czasie wciągnęłam się w wartką akcję i
miałam ochotę połykać kolejne strony. Najbardziej lubię opisy dawnych dziejów, historie z lamusa, które pozwalają zapomnieć o tym co tu i teraz. Z niecierpliwością wyczekuję chwili, kiedy to znów przeniosę się do Gutowa.
Jestem zachwycona, pewnie dlatego, że ta książka wygląda tak niepozornie. Nie spodziewałam się zbyt wiele, ale w związku z przerwą świąteczną postanowiłam jej dać szansę. Co prawda, początkowo myliły mi się niektóre wątki, ale po pewnym czasie wciągnęłam się w wartką akcję i
miałam ochotę połykać kolejne strony. Najbardziej lubię opisy dawnych dziejów, historie z...
2020-12-11
Celebracja życia jest niewątpliwie sztuką. Nie znam zbyt wielu osób, które prawdziwie ją opanowały. W głębi duszy mam coraz większe wątpliwości, czy w naszych czasach to jeszcze w ogóle możliwe. Badając własne myśli dochodzę do smutnego wniosku, że z każdym krokiem postępu cywilizacji tracimy szansę na autentyczne przeżycie czegokolwiek.
„Cyrkówka Marianna” uświadomiła mi to niezwykle boleśnie. To jedna z najpiękniejszych książek tego roku, wyjątkowa i oryginalna pod każdym względem. Niektórzy twierdzą, że to po prostu historia miłosna, ale w moim odczuciu to jednak coś znacznie więcej. Jeśli uczucie to z całą pewnością nie tylko do mężczyzny, ale i do każdej przeżytej chwili, spotkanego człowieka, widoku i smaku.
Mowa o powojennej Polsce, złowrogich wspomnieniach wojny, biedzie i głodzie, a jednak z każdej strony wyziera pasja i wola działania. Anna Fryczkowska przypominając o Mariannie Razik, artystce cyrkowej i malarce ludowej, uczyniła rzecz wyjątkową- dała świadectwo temu, iż ostateczna interpretacja tego co nas spotyka zawsze zależy od nas samych. „Bo naprawdę można na różne sposoby opowiadać, na przykład na piękne sposoby. Co właśnie czynimy”.
Afirmacja życia zawarta w treści zaklina rzeczywistość, przyćmiewa ból, smutki, a oświetla te skrawki dni, które warto zachować w pamięci. Główna bohaterka jest postacią realną, jednak przyjęta przez Autorkę konwencja sprawia, że odbieramy ją niczym pół boginię- czasami jest kobietą rybą chowającą się przed własną cielesnością, innym razem przeistacza się w kobietę gumę, której ciało doprowadzone do perfekcji potrafi wykonać najbardziej skomplikowane ekwilibrystki cyrkowe. Marianna obawiała się fizycznego kontaktu stóp z glebą, najchętniej spoglądałaby na świat z innej, ponadludzkiej perspektywy, jednak paradoksalnie jej dłonie doskonale radziły sobie z porządkowaniem pośmiertnej, powojennej materii. Pełna sprzeczności, skomplikowana natura, która zawierzyła swój czas najprostszym prawom. Hartując ciało, poznając siebie poprzez skomplikowane, wielogodzinne ćwiczenia fizyczne, relację z ukochanym mężem, uczyła się patrzeć przez pryzmat cierpliwości, życzliwości i pokory. Ustawiała priorytety tak, by codzienność miała realną wartość. Po latach przedstawia te same wydarzenia na różne sposoby, odtwarza je w zależności od nastroju i możliwości percepcyjnych słuchacza. Na co dzień borykała się, jak każdy, z trudami parszywej rzeczywistości, jednak wiedziała, że zawsze nadejdzie chwila, która wynagrodzi wszystko. Zaklinając los podczas cyrkowych występów, czy malując kolorowe obrazy ścigała się z tym na co nie mogła mieć wpływu. Życie Marianny Razik miało zostać ujęte w formie reportażu, ale bardzo szybko okazało się, że zamknięcie jej sensualności, wyobraźni i przede wszystkim odwagi w byciu sobą wymyka się temu zamierzeniu. Upłynęło już sporo czasu od śmierci artystki-świat zmienił się całkowicie, a ona i tak pozostała kolorowym motylem.
Niewątpliwy artyzm i bezdyskusyjne walory literackie najnowszej powieści Anny Fryczkowskiej zaskakują osoby, które mają pierwszy raz kontakt z twórczością tej pisarki. To nie jest dobra powieść, to jest fantastyczne, bogate i przede wszystkim duchowe przeżycie. Jeśli możecie przeczytać tylko jedną książkę, wybierzcie tę.
„Tak bywa, proszę pani, że czasem chwile są najważniejsze. W życiu niewiele można planować. Więc skupmy się na chwilach”.
Celebracja życia jest niewątpliwie sztuką. Nie znam zbyt wielu osób, które prawdziwie ją opanowały. W głębi duszy mam coraz większe wątpliwości, czy w naszych czasach to jeszcze w ogóle możliwe. Badając własne myśli dochodzę do smutnego wniosku, że z każdym krokiem postępu cywilizacji tracimy szansę na autentyczne przeżycie czegokolwiek.
„Cyrkówka Marianna” uświadomiła mi...
2020-06-02
„Czemu tak dużo o niej myślę, skoro tak działa mi na nerwy?- pytał samego siebie, chodząc tam i z powrotem po pokoju”.
Żyjąc współcześnie przyzwyczailiśmy się do tego, że wszystko powinno być na wyciągnięcie dłoni. Regularnie wymieniamy zepsute sprzęty, bo ich naprawa często jest nieopłacalna i w dodatku trwa zbyt długo. A my już nie lubimy na coś czekać, albo dochodzić małymi kroczkami do wyznaczonego celu. Najchętniej realizujemy swoje pragnienia minutę po tym, jak tylko przychodzą nam one do głowy. W mediach możemy podziwiać kolejne programy, w których obcy ludzie zawierają związki małżeńskie bez ani jednego spotkania. Za doborem „idealnej pary” stoi sztab psychologów i matematycznych algorytmów. MUSI być perfekcyjnie!
Dziwne czasy......
Tęsknię do tych dni, w których ludziom towarzyszyły prawdziwe, wielowymiarowe emocje przepływające przez nich w sposób naturalny i niewymuszony. Miłość, nienawiść- wszystko jedno, byle tylko płynące wartkim potokiem szczerości i tętniącego życia!
Z drugiej jednak strony, wbrew pozorom, o najprostszych i najbardziej pierwotnych pragnieniach opowiada się najtrudniej. Niełatwo zamknąć je w słowach, by nie tylko nie trąciły fałszywą nutą, ale i nie wydawały się miałkie, czy śmieszne. Jest tyle powieści, tyle filmów, sztuk i obrazów odnoszących się do najczulszych zakamarków naszych pragnień, a jednak ponoszących fiasko w kontakcie z odbiorcą.
Odpowiedzią na moje rozważania okazała się najnowsza powieść Marii Paszyńskiej.
Otwierająca nowy cykl „Wiatr ze wschodu” powieść „Czas białych nocy” jest żywym dowodem na to, że wciąż tkwi w nas żar. Dwójka nowych bohaterów- Anastazja i Kazimierz to para wykuta z gorącej materii. Pozornie trudno dostrzec w nich jedność, a jednak pod wpływem kolejnych wydarzeń stapiają się w nierozerwalną całość.
„Ta jednak uwaga wystarczyła, by do końca spotkania sprzeczali się na tematy polityczne. Wszędzie wokół przysiadywały pary zakochanych, którzy w jasności białych nocy szeptem wyznawali sobie uczucia, a oni zażarcie przerzucali się argumentami.”
Rozważania o miłości nie są jednak celem samym w sobie tej książki. Są raczej naturalną koleją rzeczy, czymś co się zdarzyło, tak jak to ma miejsce w prawdziwym życiu. Maria Paszyńska zbudowała powieść o ludziach posiadających swoje przekonania, lęki i frustracje, które muszą znaleźć gdzieś swoje ujście. Cenię tę powieść za światło, które kieruje na relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami. Prawie nikt nie jest tu jednoznacznie dobry ani zły, nikt też nie został tak oceniony. Fantastyczne tło historyczne daje dobrą bazę do rozważań o wielowymiarowości wyborów czynionych w najtrudniejszych momentach zagrożenia życia, kiedy to nie sposób kierować się tylko sobą.
Petersburg z początku XX wieku okazuje się miastem, które dało najpierw schronienie i uchyliło nieba ludziom pochodzącym z różnych zakątków świata, a później samo chwiejąc się w posadach, złamało wiele planów i marzeń.
„Czas białych nocy” to tak naprawdę książka o dojrzewaniu. Zajmuje się przemianą nie tylko osób i miast, ale i całego porządku społecznego. Mówi o tym, że głęboko w nas zakorzeniona została potrzeba parcia do przodu, która realizowana jest od wieków wbrew rozsądkowi i bez względu na potencjalne konsekwencje. Glina, z której jesteśmy ulepieni może być z pozoru różna, jednak ostatecznie wszyscy zmierzamy ku temu samemu - spełnieniu.
Książka została napisana z ogromnym rozmachem i z pewnością spełni oczekiwania czytelników, którzy od lektury oczekują nie tylko emocji, ale i podparcia merytorycznego.
Maria Paszyńska pisze historie o tym, co najważniejsze z szacunkiem do przeszłości i wiarą, że kiedyś w końcu zrozumiemy najprostsze prawdy świata.
Serdecznie polecam.
„Czemu tak dużo o niej myślę, skoro tak działa mi na nerwy?- pytał samego siebie, chodząc tam i z powrotem po pokoju”.
Żyjąc współcześnie przyzwyczailiśmy się do tego, że wszystko powinno być na wyciągnięcie dłoni. Regularnie wymieniamy zepsute sprzęty, bo ich naprawa często jest nieopłacalna i w dodatku trwa zbyt długo. A my już nie lubimy na coś czekać, albo dochodzić...
2020-10-13
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została przekroczona- odczuwałam już tylko zdecydowany przesyt. Nie neguję wartości merytorycznej, czy literackiej tych utworów. Mówię jedynie, że nie miałam ochoty na kolejną podróż w czasy zagłady i bezgranicznego cierpienia.
Dlatego, gdy latem otrzymałam propozycję przeczytania elektronicznej wersji „Córki fałszerza”, w której opisie pojawiły się kluczowe hasła związane z III Rzeszą, byłam niezwykle sceptycznie nastawiona i z góry założyłam, że po kilkudziesięciu stronach zrezygnuję.
Stało się jednak zupełnie inaczej. Ta powieść mnie nie tylko zaskoczyła, ale i całkowicie pochłonęła! Najnowsza trylogia Joanny Jax chwalona powinna być na wielu płaszczyznach i sądzę, że każdy z czytelników będzie dostrzegał w niej inne walory. Jest to najlepszy dowód na to, iż konstrukcja książki została głęboko przemyślana przed samym procesem pisania, a godziny pracy poświęcone na zbadanie poszczególnych faktów z zakresu historii świata, polityki i sztuki nie zostały zaprzepaszczone. Jako patronka medialna czuję się ukontentowana wartością tej opowieści.
Bogate tło nie przeszkadza w swobodnym odbiorze głównych wątków, a wręcz stapia się z nimi w jedną spójną całość. Największą zaletą „Córki fałszerza” są mocno zarysowane sylwetki głównych bohaterów. Niektórych znienawidzicie, część pokochacie, ale z całą pewnością nie pozostaniecie wobec nich obojętni. Główna bohaterka jest osobą nietuzinkową, wartą szczególnej literackiej atencji. Jest prawdziwa aż do szpiku kości i to dzięki niej pokochałam tę historię. Posiadany przez Judith Kellerman talent będzie otwierał jej różne drzwi, ale zdarzy się i tak, że niektóre z nich zatrzaśnie z wielkim hukiem.
Niezwykle trudno zamknąć tę historię tylko w jednym gatunku literackim. Znajdziemy tu wątek miłosny, zagadkę kryminalną, powieść obyczajową oraz historyczną. Swoboda z jaką autorka porusza się między nimi jest zaskakująca. Mimo mnogości rozwiązań fabularnych nikt nie poczuje się przytłoczony, a wręcz przeciwnie- jest spora szansa, że ten cykl trafi do rąk czytelnika, który nigdy wcześniej nie interesował się tego typu literaturą.
Polecam tym z Państwa, którzy oczekują od lektury czegoś więcej niż tylko wątku miłosnego na tle wojennej zawieruchy. Nie mam wątpliwości, że tej jesieni Joanna Jax będzie zbierać wiele pochlebnych opinii.
Kasia Czyta
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-13
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została przekroczona- odczuwałam już tylko zdecydowany przesyt. Nie neguję wartości merytorycznej, czy literackiej tych utworów. Mówię jedynie, że nie miałam ochoty na kolejną podróż w czasy zagłady i bezgranicznego cierpienia.
Dlatego, gdy latem otrzymałam propozycję przeczytania elektronicznej wersji „Córki fałszerza”, w której opisie pojawiły się kluczowe hasła związane z III Rzeszą, byłam niezwykle sceptycznie nastawiona i z góry założyłam, że po kilkudziesięciu stronach zrezygnuję.
Stało się jednak zupełnie inaczej. Ta powieść mnie nie tylko zaskoczyła, ale i całkowicie pochłonęła! Najnowsza trylogia Joanny Jax chwalona powinna być na wielu płaszczyznach i sądzę, że każdy z czytelników będzie dostrzegał w niej inne walory. Jest to najlepszy dowód na to, iż konstrukcja książki została głęboko przemyślana przed samym procesem pisania, a godziny pracy poświęcone na zbadanie poszczególnych faktów z zakresu historii świata, polityki i sztuki nie zostały zaprzepaszczone. Jako patronka medialna czuję się ukontentowana wartością tej opowieści.
Bogate tło nie przeszkadza w swobodnym odbiorze głównych wątków, a wręcz stapia się z nimi w jedną spójną całość. Największą zaletą „Córki fałszerza” są mocno zarysowane sylwetki głównych bohaterów. Niektórych znienawidzicie, część pokochacie, ale z całą pewnością nie pozostaniecie wobec nich obojętni. Główna bohaterka jest osobą nietuzinkową, wartą szczególnej literackiej atencji. Jest prawdziwa aż do szpiku kości i to dzięki niej pokochałam tę historię. Posiadany przez Judith Kellerman talent będzie otwierał jej różne drzwi, ale zdarzy się i tak, że niektóre z nich zatrzaśnie z wielkim hukiem.
Niezwykle trudno zamknąć tę historię tylko w jednym gatunku literackim. Znajdziemy tu wątek miłosny, zagadkę kryminalną, powieść obyczajową oraz historyczną. Swoboda z jaką autorka porusza się między nimi jest zaskakująca. Mimo mnogości rozwiązań fabularnych nikt nie poczuje się przytłoczony, a wręcz przeciwnie- jest spora szansa, że ten cykl trafi do rąk czytelnika, który nigdy wcześniej nie interesował się tego typu literaturą.
Polecam tym z Państwa, którzy oczekują od lektury czegoś więcej niż tylko wątku miłosnego na tle wojennej zawieruchy. Nie mam wątpliwości, że tej jesieni Joanna Jax będzie zbierać wiele pochlebnych opinii.
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-13
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została przekroczona- odczuwałam już tylko zdecydowany przesyt. Nie neguję wartości merytorycznej, czy literackiej tych utworów. Mówię jedynie, że nie miałam ochoty na kolejną podróż w czasy zagłady i bezgranicznego cierpienia.
Dlatego, gdy latem otrzymałam propozycję przeczytania elektronicznej wersji „Córki fałszerza”, w której opisie pojawiły się kluczowe hasła związane z III Rzeszą, byłam niezwykle sceptycznie nastawiona i z góry założyłam, że po kilkudziesięciu stronach zrezygnuję.
Stało się jednak zupełnie inaczej. Ta powieść mnie nie tylko zaskoczyła, ale i całkowicie pochłonęła! Najnowsza trylogia Joanny Jax chwalona powinna być na wielu płaszczyznach i sądzę, że każdy z czytelników będzie dostrzegał w niej inne walory. Jest to najlepszy dowód na to, iż konstrukcja książki została głęboko przemyślana przed samym procesem pisania, a godziny pracy poświęcone na zbadanie poszczególnych faktów z zakresu historii świata, polityki i sztuki nie zostały zaprzepaszczone. Jako patronka medialna czuję się ukontentowana wartością tej opowieści.
Bogate tło nie przeszkadza w swobodnym odbiorze głównych wątków, a wręcz stapia się z nimi w jedną spójną całość. Największą zaletą „Córki fałszerza” są mocno zarysowane sylwetki głównych bohaterów. Niektórych znienawidzicie, część pokochacie, ale z całą pewnością nie pozostaniecie wobec nich obojętni. Główna bohaterka jest osobą nietuzinkową, wartą szczególnej literackiej atencji. Jest prawdziwa aż do szpiku kości i to dzięki niej pokochałam tę historię. Posiadany przez Judith Kellerman talent będzie otwierał jej różne drzwi, ale zdarzy się i tak, że niektóre z nich zatrzaśnie z wielkim hukiem.
Niezwykle trudno zamknąć tę historię tylko w jednym gatunku literackim. Znajdziemy tu wątek miłosny, zagadkę kryminalną, powieść obyczajową oraz historyczną. Swoboda z jaką autorka porusza się między nimi jest zaskakująca. Mimo mnogości rozwiązań fabularnych nikt nie poczuje się przytłoczony, a wręcz przeciwnie- jest spora szansa, że ten cykl trafi do rąk czytelnika, który nigdy wcześniej nie interesował się tego typu literaturą.
Polecam tym z Państwa, którzy oczekują od lektury czegoś więcej niż tylko wątku miłosnego na tle wojennej zawieruchy. Nie mam wątpliwości, że tej jesieni Joanna Jax będzie zbierać wiele pochlebnych opinii.
Kasia Czyta
Ostatnie lata przyniosły nam prawdziwy wysyp powieści związanych z okresem II wojny światowej. Pierwsze z nich czytałam z ogromnym zaangażowaniem i ściśniętym gardłem, ale z każdą kolejną premierą te odczucia bladły, a ja miałam wrażenie, że czytam ciągle jedną i tę samą historię. Sądzę, że każdy z nas ma swoją granicę wrażliwości i moja w pewnym momencie została...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zrozumiałam w tym momencie, że dla Marciala Izquierdo - podobnie jak da Rafaela – liczyła się tylko teraźniejszość, w której żyli: miasteczko, dolina, polityka… Natomiast Alvinia Sarmiento myślała o przyszłości. Chociaż jej miało już wtedy nie być, chciała – nie, musiała- wiedzieć, że jej wysiłki i wieloletnie milczące poświęcenie nie pójdą na marne.
W dwudziestym pierwszym wieku w wielu miejscach na świecie spisane są prawa kobiet. Czarno na białym, litera po literze zagwarantowano płci żeńskiej to, co od wieków przysługujące mężczyznom. Dostęp do edukacji, możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własnym sumieniem i posiadaną wiedzą, stanowienie o swoim ciele i losie.
Proste, a równocześnie tak skomplikowane, że trudno wytłumaczyć to w jednym zdaniu. Temat, który towarzyszy nam nieustannie i do którego przywykliśmy niczym do bezrefleksyjnego oglądania prognozy pogody, tak naprawdę wybrzmiewa ostatnio jeszcze mocniej, biczując świadomość wszystkich tych, którym nie jest obojętne to, JAK żyjemy.
Wielowarstwowość tematu i spojrzenie przez pryzmat naleciałości kulturowo-społecznych uwiera tym mocniej, gdy pokusimy się o lekturę „Cór Ziemi”. Nieistotne stają się kilometry dzielące mój kraj od twojego, nieodczuwalny jest fakt, że mówimy innymi językami. Łączy to, że wszystkie jesteśmy kobietami. Alaitz Leceaga ukryła w hiszpańskiej winnicy Las Urracas tak wiele miejsc na wykrzykniki i znaki zapytania, iż nie jestem pewna, czy sama treść tej powieści jest najważniejsza. Śmiem twierdzić, że nie do końca.
Trzy rude siostry niosą na barkach odpowiedzialność za wszystko: suszę, swoją kiepską sytuację materialną i towarzyską. Znajdują się na marginesie wydarzeń tak długo, jak długo męskie dłonie sprawują nam nimi kontrolę. Jak jesienne liście przenoszone z miejsca na miejsce nie mają żadnego wpływu na to, co staje im na drodze. Bezwiednie przyjmują razy, nie uchylają się od kolejnych ciosów, bo przecież nikt nie wskazał im innej możliwości. Taka dola kobiet od zawsze, na zawsze. Szansa na zmianę pojawia się w najmniej spodziewanym momencie i z hukiem wywraca dotychczasowy ład do góry nogami. Przekleństwo, które na kartach tej książki definiowane jest nieustannie jako żeński pierwiastek przestaje mieć znaczenie, by później stać się największym atutem w walce o przyszłość. Do głosu dochodzi wola przeżycia, a za nią kroczą: pomysłowość, zaradność i spryt wsparte siostrzaną miłością. To, czy dojdą do obranego celu zależy wyłącznie od tego, czy starczy wiary i sił we własne możliwości.
„Córy Ziemi” konfrontują z problemami społecznymi, na które trudno pozostać obojętnym, dlatego książka wzbudza ogromne emocje. Gdy opadną, przychodzi pora na docenienie kunsztu literackiego samej powieści. Doskonałe tłumaczenie z języka hiszpańskiego (Jerzy Żebrowski) zasługuje na aplauz. Bez wątpienia Alaitz Leceaga jest pisarką o wyjątkowej wrażliwości, swobodnie poruszającą się po meandrach kilku różnych gatunków. Docenia piękno przyrody, uważnie spogląda dookoła, by sylwetki poszczególnych bohaterów nie pozostały bezbarwne i obojętne czytelnikowi. Osadzając akcję w przeszłości (1889 rok) uświadamia, jak niewiele zmieniło się w ludzkiej mentalności pomimo postępu cywilizacji. Klimatyczna, mroczna opowieść, która jednak budzi nadzieję. Należy jedynie dać jej szansę na rozwój wypadków.
Zrozumiałam w tym momencie, że dla Marciala Izquierdo - podobnie jak da Rafaela – liczyła się tylko teraźniejszość, w której żyli: miasteczko, dolina, polityka… Natomiast Alvinia Sarmiento myślała o przyszłości. Chociaż jej miało już wtedy nie być, chciała – nie, musiała- wiedzieć, że jej wysiłki i wieloletnie milczące poświęcenie nie pójdą na marne.
W dwudziestym...
2021-10-20
Alvaro, niczym Jaś z baśni braci Grimm, zostawił dla niego okruszki chleba na ścieżce. Niektóre zabrały szczury, inne zjadły ptaki, jeszcze inne być może rozłożyły się na deszczu, na zawsze stapiając się z ziemią. Ale wierny swej pracowitej naturze, Alvaro zostawił dla niego setki, tysiące okruszków, w tym ten najważniejszy, ten, który pozwolił mu zauważyć pozostałe.
Dzieląc się swoimi przemyśleniami o konkretnych książkach staram się unikać zamykania myśli w słowach „genialna”, czy „wyjątkowa”. Tak ogólne pojęcia robią wrażenie tylko na pierwszy rzut oka, a przy bliższym spojrzeniu zwykle okazują się fasadą, za którą po prostu nic nie ma.
Tymczasem dzisiaj do głowy przychodzi mi przede wszystkim sformułowanie „mistrzowska”- równie ogólne i banalne, co wyżej wymienione przykłady. W odniesieniu do powieści „Dam ci to wszystko” jest to jednak najtrafniejsze i najbardziej szczere określenie na jakie mnie stać.
Dolores Redondo zbudowała historię liczącą ponad sześćset stron, co zawsze budzi moją obawę, czy uda się wytrwać w pełnym skupieniu i napięciu do samego końca. Jest tu sporo miejsca na niespieszne snucie opowieści i detale, które rozbudzają wyobraźnię i przygotowują grunt na to, co niespiesznie nadejdzie później. Brak ograniczeń w ilości znaków okazał się celnym wyborem, którego plonem jest miejsce na wątek nie tylko kryminalny, ale i społeczno-psychologiczny.
Trzon opowieści stanowią relacje małżeńskie Alvara i Manuela, a właściwie tego, co po nich pozostało. Dywagacje na temat tego, gdzie leży granica wzajemnego zaufania i wiedzy na temat partnera, z którym spędziło się ponad dziesięć lat, trwają przez wszystkie rozdziały i zwieńczone zostaną dopiero w finale. Autorka pozostawia uchylone drzwi dla różnorakich wątpliwości, nie wymaga jednoznacznych odpowiedzi i wskazania strony, po której należy się opowiedzieć.
Dolores Redondo potrafi przyglądać się swoim bohaterom w ten niezwykły sposób naznaczony potrzebą ukazania prawdy o naturze ludzkiej bez wścibskiej ingerencji w zbędną, wierzchnią warstwę tego, co oczywiste. Snując poszczególne wątki naświetla szeroki kontekst sytuacyjny, tak, by czytelnik mógł poczuć się uczestnikiem poszczególnych wydarzeń i przeżyć emocje, które są z nimi związane.
„Dam ci to wszystko” podszyte jest pięknem natury, rytmem, w którym porusza się od wieków. Wybrzmiewają w niej zainteresowania autorki mitologią baskijską, co dla mnie stanowi jeden z najważniejszych walorów tego kryminału. Droga do rozwiązania zagadki jest bezkrwawym, ale mrocznym okresem oczekiwania na starcie ze złem, które mimo iż towarzyszy nam nieustannie, jest jak mgła, która czasami staje się transparentna, a innym razem nie pozwala spojrzeć wyraźnie na własne dłonie.
Powieść w perfekcyjnym tłumaczeniu Barbary Bardadyn zasługuje na wszelkie pochwały. Bezdyskusyjnie jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku idąca pod prąd wszelkim modom w literaturze.
Alvaro, niczym Jaś z baśni braci Grimm, zostawił dla niego okruszki chleba na ścieżce. Niektóre zabrały szczury, inne zjadły ptaki, jeszcze inne być może rozłożyły się na deszczu, na zawsze stapiając się z ziemią. Ale wierny swej pracowitej naturze, Alvaro zostawił dla niego setki, tysiące okruszków, w tym ten najważniejszy, ten, który pozwolił mu zauważyć...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-20
Dobra-noc.
Już czas.
Zamknij oczy.
Odfruń do innego świata.
Dobra-noc.
Niech przyjdzie twój sen.
Spłynie miękko na zamknięte powieki,
zagnieździ się w zmęczonej głowie.
„Dobra” istnieje na jawie.
Wieś nie jest wielka, ale przecież wystarczy.
Są domy, psy i pola.
Jest życie, są ludzie.
Bo przecież „Dobra” to taki uroczy zakątek.
Dobra-noc?
Mrok przykryje dzień,
by w końcu mógł przyjść sen....
Siedem córek miała matka.
Sześć udanych i ta ostatnia.
Nie ważne jak wygląda, co potrafi, kim jest.
Jest siódma, a siódma to zmora.
W nocy wyjdzie byle gdzie,
a rankiem echem odbijać będzie się jej cień.
Będzie dręczyć aż ujdzie z nas życie.
Zabije wszystko, co spotka na drodze.
Zniszczy co tylko wpadnie jej w ręce.
Z ust do ust - słowem, myślą, czynem.
Dodaj o niej coś złego od siebie.
Przekaż dalej.
Nie zapomnij, tak każe tradycja.
Dobra-noc,
Oczy zmruż.
Módl się, aby to nie był twój los.
Wszystko, tylko nie siódma córka.
Lepszy syn.
Oczy zmruż.
Już czas.
Dobra-noc.
Już czas.
Zamknij oczy.
Odfruń do innego świata.
Dobra-noc.
Niech przyjdzie twój sen.
Spłynie miękko na zamknięte powieki,
zagnieździ się w zmęczonej głowie.
„Dobra” istnieje na jawie.
Wieś nie jest wielka, ale przecież wystarczy.
Są domy, psy i pola.
Jest życie, są ludzie.
Bo przecież „Dobra” to taki uroczy zakątek.
Dobra-noc?
Mrok przykryje dzień,
by w końcu...
2020-08-11
Do końca życia nie zapomnę momentu, kiedy to moja najlepsza przyjaciółka jakieś 30 lat temu wyszperała w domowej biblioteczce swoich rodziców „Encyklopedię zdrowia”. Opasłe tomisko zafascynowało nas na bardzo długie miesiące i chyba nie przesadzę twierdząc, że czytając poszczególne opisy miałyśmy wszystkie możliwe objawy opisanych tam schorzeń.
Tak proszę Państwa rozwija się stopniowo przypadłość zwana HIPOCHONDRYZMEM, prawda?
W ten oto delikatny sposób próbuję powiedzieć, że od wielu lat kwestie zdrowotne są mi szczególne bliskie i momentami jestem swoim własnym lekarzem (nie polecam). Na dodatek zaliczam się do dzieci służby zdrowia i od wczesnych lat żywota uświadamiano mnie jak trudny i niewdzięczny jest to zawód. Sporadycznie jednak myślałam o tym co by było, gdybym urodziła się trochę wcześniej... Diagnostyka bez stetoskopu, nie wspominając o USG, rezonansie magnetycznym?? Czy to można jeszcze nazwać leczeniem?? Umieram z przerażenia na samą myśl.
Właśnie z tych powodów zaraz po pierwszych zapowiedziach „Uczniów Hippokratesa” zamarzyłam o lekturze tej książki. Pragnęłam skonfrontować swoje wyobrażenia z rzetelną wiedzą Autorki, która przez wiele lat pracowała jako neurolog w szpitalu klinicznym.
Czytając najnowszą powieść Pani Ałbeny Grabowskiej wielokrotnie dziękowałam losowi, że przyszło mi żyć w czasach antybiotyków i skomplikowanej aparatury medycznej. Wszelkie dostępne nam udogodnienia jeszcze tak niedawno po prostu nie istniały... Wróćmy jednak spokojnie do połowy XIX wieku.
„Moje porady ograniczają się do przepisywania soli trzeźwiących młodym damom i soli bromu starym damom. Dłużej tego nie zniosę. Chcę być uczniem Hippokratesa, a nie jedynie jego bękartem”
Wszyscy teoretycznie wiemy, że tak właśnie wyglądały realia pracy medyków, jednak w głębi duszy nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, iż ponad sto siedemdziesiąt lat temu uważano, iż bóle porodowe są karą za grzech pierwotny i absolutnie NIKT nie powinien pracować nad wynalezieniem rozwiązania tego problemu. Wysoka śmiertelność okołoporodowa była rzeczą naturalną, z którą należało się pogodzić bez głębszej analizy. Dobry chirurg to taki, który potrafił odjąć choremu kończynę szybko, bo przecież nie było przy stole operacyjnym anestezjologa. Zapewniam, że po przeczytaniu tej pasjonującej powieści będziecie Państwo ukontentowani osiągnięciami współczesnej medycyny. Na kartach tej książki fakty historyczne swobodnie przeplatają się z fikcją literacką. Przychodzi mi do głowy prosta konkluzja mówiąca o tym, że gdyby w ten sposób pisano podręczniki do historii z całą pewnością więcej osób kochałoby ten przedmiot. Nie obawiajcie się także zawiłej terminologii, czy nudnych opisów związanych z lekarzami, którzy nie tylko istnieli w rzeczywistości, ale przede wszystkim wnieśli znaczący wkład w rozwój medycyny. Pojawienie się każdego z nich jest nie tylko interesujące i naturalne dla czytelnika, ale i uzasadnione akcją całej powieści.
Gdybym miała użyć tylko jednego określenia związanego z pierwszą częścią „Uczniów Hippokratesa” bez wahania powiedziałabym, że jest to powieść napisana z pasją i uwielbieniem swojego zawodu.
Główny wątek został poprowadzony w taki sposób, by pokazać czytelnikowi jak wielkie trzeba było poświęcić i jak wielokrotnie sprzeciwić się swojemu środowisku, by przeforsować innowacyjne pomysły.
„Niestety starsze grono lekarskie sprzeciwiało się szerokiemu stosowaniu usypiania podczas operacji, wieszcząc, że to tylko moda, która szybko minie, a sam eter jest szkodliwy dla zdrowia”
Ta książka to coś więcej niż opowieść o przeszłości. Wskazuje na ogromne poświęcenie ludzi związanych z medycyną, nie pomijając ich słabostek i ułomności.
Moją ulubioną bohaterką jest Augusta, kobieta nietuzinkowa i cechująca się wybitnym wręcz intelektem. Marzyła o zawodzie zarezerwowanym tylko dla mężczyzn, bo w warszawskich realiach XIX wieku tylko oni mogli wykonywać ten zawód. Autorka z ogromną lekkością kreśli żeńskie sylwetki, mające nie tylko swoje zdanie, ale i ambicje. Za to właśnie najbardziej lubię twórczość Pani Ałbeny Grabowskiej.
Autorka „Stulecia winnych” to właściwa osoba do spisania dziejów medycyny dla laików, bo tak ośmielę nazwać się ten nowy cykl (oczywiście z przymrużeniem oka). Chyba więcej nie skorzystam już z wymienionej na samym początku mojej recenzji „Encyklopedii zdrowia”. Już jej nie potrzebuję. Zadzwonię także do przyjaciółki, z którą przeżywałam wiele lat temu te katusze. Chyba musimy nacieszyć się tym, co mamy tu i teraz. Czytajcie na zdrowie!
Do końca życia nie zapomnę momentu, kiedy to moja najlepsza przyjaciółka jakieś 30 lat temu wyszperała w domowej biblioteczce swoich rodziców „Encyklopedię zdrowia”. Opasłe tomisko zafascynowało nas na bardzo długie miesiące i chyba nie przesadzę twierdząc, że czytając poszczególne opisy miałyśmy wszystkie możliwe objawy opisanych tam schorzeń.
Tak proszę Państwa rozwija...
2020-06-17
Pan kiedyś stanął nad brzegiem,
Szukał ludzi gotowych pójść za Nim;
By łowić serca
Słów Bożych prawdą.
(...)
Panie,
jestem ziarnkiem piasku, które jest jednym z wielu w Twoich świętych rękach.
W jednej dłoni masz garść soli, w drugiej dzierżysz pieprz.
Przesypujesz te ziarnka powoli, patrząc jak mieszają się między sobą aż w końcu tracą swój jednorodny kolor. Biel i czerń przestają być tak łatwe do zdefiniowania i ujęcia w słowa. Czas zaciera ich moc, charakterystyczny smak. Nic na to nie poradzimy- my drobinki świata.
Gdy rzucasz nas na wiatr, drżymy ze strachu. Lecąc bezwiednie, poddajemy się losowi jak dzieci, które ufają dorosłemu. Bo przecież wszystko musi mieć swój cel, wszystko w życiu dzieje się po coś.
Jestem ubogim człowiekiem,
Moim skarbem są ręce gotowe
Do pracy z Tobą
I czyste serce.
(...)
Opadając powoli na samo dno ludzkości, tracąc wszystko co dobre po małym kawałku, bardzo trudno nie pozwolić odrzeć się z nadziei. Zachować człowieczeństwo pomimo wszystko. Spać snem sprawiedliwego, gdy pod powiekami czai się tylko zło. Wspomnienia nie pozwolą oddychać, jak gdyby każde napełnienie płuc oznacza jedynie zdradę tych, którzy odeszli w cierpieniu. Miasta jak grobowce, ślepe domy i płynące zbrukaną krwią ulice.. Bezgłos tych, którzy nie pomogli. Przebrzmiałe wrzaski najeźdźców, nie pamiętających po latach tego, co uczynili.
Ty, potrzebujesz mych dłoni,
Mego serca młodego zapałem
Mych kropli potu
I samotności.
(...)
Panie, patrzę na ten film sklejony z przeszłości innych i wiem, że jestem tylko jednym z wielu ziarenek, które za moment też rzucisz na wiatr. Polecę tam, gdzie Ty będziesz chciał. Niech będzie wola Twoja.
I pozwól nam przebaczyć to całe zło.
Niemieckie. Polskie. Rosyjskie. Ludzkie.
Niech nie idzie dalej w świat, nie dręczy tych, którzy kiedyś przyjdą.
Daj nam nadzieję, by wciąż trwać.
Dziś wypłyniemy już razem
Łowić serca na morzach dusz ludzkich
Twej prawdy siecią
I słowem życia.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.
Wendyjska winnica jest trylogią, która wiele zmieniła w moim życiu.
Od lat stroniłam od książek polskich autorek. Nie mogłam znaleźć niczego, co powaliłoby mnie na kolana i sprawiło, że poczułabym się całkowicie usatysfakcjonowana spotkaniem z książką.
Pierwszą część przeczytałam przez zupełny przypadek. Nie byłam pozytywnie nastawiona, ponieważ stylistyka okładki zapowiadała powieść, w której pierwsze skrzypce będą grały emocje i relacje damsko-męskie, a to zwykle nie mieści się w kręgu moich zainteresowań.
Pomyliłam się.
„Cierpkie grona” to rzecz mądra, elokwentna i napisana z dużym rozmachem i pasją. Tak się złożyło, że podzielam zainteresowania Pani Zofii Mąkosy i Jej sposób patrzenia na świat. Spokój i precyzja charakteryzująca język, którym włada dają mi pełną radość kontemplowania lektury. Zyskuję dzięki Autorce poczucie, że uczestniczę w czymś ważnym i wyjątkowym. Umiłowanie historii jest mi szalenie bliskie. Nie lubię, gdy spłaszcza się przeszłość, sprawia, że ginie ona na tle literackich bohaterów. Czy tego chcemy czy nie, wybory ludzi, którzy nami rządzą mają bezpośredni wpływ na nas samych, na to, czy żyjemy w czasach pokoju, czy zagłady. Dzisiaj tak często nie angażujemy się w to, co toczy się na scenie politycznej, uznając, że nasze zdanie nic nie znaczy. Książki Pani Zofii Mąkosy temu przeczą. Każą zrewidować swoją postawę, odpowiedzieć sobie szczerze, czy możemy sobie pozwolić na bierność. Obojętność i brak świadomości, iż „historia lubi się powtarzać” kiedyś może nas zgubić - o tym w wielkim skrócie są książki Pani Mąkosy.
„Dziesięć lat minęło (od wybuchu wojny). Tylko dziesięć, a tylu naszych krewnych i przyjaciół już nie ma. Miliony ludzi zginęły i wciąż giną.(...) Niby wojna się już kończyła, a wciąż jakby trwa”.
Nie tak łatwo jest utrzymać zainteresowanie czytelnika, gdy powieść staje się aż gęsta od traumatycznych wojennych przeżyć („Cierpkie grona”), albo wręcz przeciwnie - przez znaczną część skupia się na wyborach aktualnej władzy i przełożeniu tego na poszczególne postacie („Winne miasto” i„Dolina nadziei”). Nie wiem, czy wszyscy będą zachwyceni takim rozłożeniem sił w „Wendyjskiej winnicy”, bo nie każdy poszukuje w literaturze kolejnych pytań do rozważenia i wykonania rachunku sumienia własnych wyborów, jednak ja zachęcam gorąco do podjęcia ryzyka.
„Pamięć o niedawnej wojnie wciąż jest tu świeża, dlatego rozumieją, że pora urodzaju to nie tylko dobry plon. Prawdziwy czas urodzaju jest wtedy, kiedy panuje pokój, dla wszystkich starcza chleba i nikt nie zabiera synów na front”.
Pierwszy tom to książka napisana, by się sprawdzić i pozwolić rozwinąć skrzydła swojej pasji. Druga to czas rozmysłu, w którą pójść stronę, badanie, czego chce sama Autorka. Trzecia to spojrzenie światu prosto w twarz z wysoko uniesionym czołem. Przyjemność pisania o tym co ważne i zajmujące. „Dolina nadziei” to ukoronowanie trylogii. Prawdziwy majstersztyk literacki.
„Przeszłości nie da się wymazać. Pamiętać będę zawsze”
W recenzji wykorzystano fragmenty hiszpańskiej pieśni religijnej pod tytułem "Barka"
Pan kiedyś stanął nad brzegiem,
Szukał ludzi gotowych pójść za Nim;
By łowić serca
Słów Bożych prawdą.
(...)
Panie,
jestem ziarnkiem piasku, które jest jednym z wielu w Twoich świętych rękach.
W jednej dłoni masz garść soli, w drugiej dzierżysz pieprz.
Przesypujesz te ziarnka powoli, patrząc jak mieszają się między sobą aż w końcu tracą swój jednorodny kolor. Biel i czerń...
2019-10-16
Nigdy nie odwracaj się do historii plecami.
Powtarzalność losów ludzkich jest tak dojmująco przerażająca, że trudno ją wyrazić słowami, czy nawet chociaż przez chwilę objąć umysłem. To co stało się wczoraj miało już miejsce setki tysięcy razy i zdarzy się jeszcze wielokrotnie. W żaden sposób nie jesteśmy w stanie być oryginalni, jedyni, wyjątkowi. Każdy objaw erudycji, klasy, geniuszu, czy oczytania miały już kiedyś miejsce, tak samo jak wszelkie akty nienawiści, przemocy, terroru i okrucieństwa. Wszystko już było i wszystko do głębi naszego istnienia będzie jeszcze odmieniane przez następców.
Czy jest jakakolwiek różnica między poszukiwaniem zła w człowieku dzisiaj i kiedyś? Nie, nie ma żadnej.
Spacerując ulicami Wrocławia mieszam się z kolorowym tłumem. Jest tak zimno, że z trudem się poruszam. Ludzkie fale zajęte swoimi sprawami, płyną w znane tylko sobie strony. Wszystko jest ważne, ale po prawie niczym nie zostanie nawet drobny ślad. Miniemy jak wszystko przed nami minęło.
Jesteśmy tu i teraz, mimo że chadzamy drogami, które od wieków są już przetarte. Każda, nawet najdrobniejsza kostka jest wyświecona milionami par butów, które po niej przeszły. Pamięć, to nadzieja na to, że ktoś z nas żyć będzie chociaż chwilę dłużej.
„Dziewczyna kata” to właśnie taki ślad, cień nadziei, że to wszystko ma głębszy sens. Poczucie, że ty i świat to jedność. Czasami czuję oddech czarownic, które płonęły na stosach w imię uczciwości widzianej oczami sprawiedliwych. Słyszę ich krzyki w imię zawiedzionych kochanków, zazdrosnych towarzyszy, umęczonych na torturach kobiet.
Każda strona nowej powieści Magdy Knedler to dotyk historii. Czasami będzie smagać cię tylko opuszkami, z pewnością poczujesz wibrującą energię tych słów. Niektóre fragmenty przeczytasz kilkakrotnie, może nawet zrobisz to na głos. Rozległe opisy i detale jednych zmęczą, innych powalą na łopatki. Wybrzmiewające wrocławskie legendy, miejsca i dokumenty, które możesz zobaczyć na własne oczy ucieszą koneserów minionych wieków. Te fragmenty to moja magia, obracam je w myślach, nie mogę przestać o nich myśleć.
Innym razem podczas lektury „Dziewczyny kata” zrobisz krok w tył.
Nie obiecuję, że nie zrani, nie podrapie do krwi i nie sprawi, że rano będziesz mieć ochotę zostać w łóżku. Zamknąć oczy i wstrzymać na chwilę bieg swojego życia. Ale powiedz, ile razy przeszłość już nas zawiodła.. Czy mamy prawo czuć się nią jeszcze skrzywdzeni?
Odległe istnienia mieszają się w tej książce z realną materią. Tak musi być, bo przecież dzisiaj jest echem wczorajszych wydarzeń. To, że nie czujesz tego na co dzień nie znaczy, że przeszłości w tobie nie ma.
Bez wątpienia Magda Knedler jest mistrzynią słowa. Dokładnie wie, który moment powinien mieć mocniejsze zabarwienie i większą moc. Potrafi zwolnić tak, że zastanawiam się, czy ta historia ma jeszcze swój puls, czy jeszcze ją czuję. To serce jednak wciąż tam jest, ono wciąż bije. Uderza wolno, abym mogła złapać oddech. Tylko jeden oddech.
Nigdy nie odwracaj się do historii plecami.
Powtarzalność losów ludzkich jest tak dojmująco przerażająca, że trudno ją wyrazić słowami, czy nawet chociaż przez chwilę objąć umysłem. To co stało się wczoraj miało już miejsce setki tysięcy razy i zdarzy się jeszcze wielokrotnie. W żaden sposób nie jesteśmy w stanie być oryginalni, jedyni, wyjątkowi. Każdy objaw erudycji,...
Czy kobiecość ma termin ważności?
Ma.
Nasze twarze przestają stopniowo wyglądać dobrze. W pełnym świetle widać wyraźnie zarysowaną lwią zmarszczkę i opadające policzki. Kontury stają się coraz bardziej rozmyte, jakbyśmy patrzyły na siebie przez taflę wody. Włosy, jeszcze tak niedawno bujne i piękne, smętnie opadają na kark. Siwe odrosty przypominają o zbliżającym się terminie wizyty u fryzjera. Nie poznajemy się w lustrze bez coraz to grubszych okularów i solidnej warstwy podkładu.
Nasze twarze to mapa minionych lat. Tak samo jak i całe ciało. Ślady po cesarskim cięciu, wycięciu wyrostka robaczkowego, mastektomii, usunięciu tarczycy. Każda z nas ma swoje „wyspy pamięci”. Z roku na rok przybywa ich coraz więcej jakbyśmy coraz bardziej odpływały w dal. Coraz dalej od siebie z dawnych lat.
Coraz trudniej przychodzi nam nauka nowych rzeczy, chociaż jeszcze jakiś czas temu potrafiłyśmy się uczyć całą noc, czuwać przy łóżeczku chorego dziecka... Ogarnia nas strach przed zmianą czegokolwiek w życiu, bo przecież na plecach czujemy już oddech coraz to młodszej konkurencji. Wszyscy widzą, wszyscy czują, że to już końcówka naszych możliwości.
To już koniec.
Musimy tkwić w punkcie, w który wtłoczył nas los, przypadek, szalone wybory z przeszłości.
Nie ma.
Wszystko jest Twoim wyborem.
Kwestią spojrzenia na życie.
Umiejętnością podjęcia decyzji.
Starość to stan umysłu, nie ciała.
Dojrzałość to świadomość siebie, przekonania, że nic już nie trzeba, ale wiele można.
Nie trzeba udawać, że jest się mądrzejszym niż w rzeczywistości, walczyć o swój kawałek życia.
Jeśli dopisze zdrowie, nie poddawajmy się.
Drugiej szansy z pewnością nie będzie.
„(Nie)młodość” Pani Nataszy Sochy to powieść, którą skreśliłam już przed lekturą.
Założyłam, że będzie banalnie, schematycznie i mdło.
Zwykle nie odnajduję się w takich historiach, ale podczas Targów Książki w Krakowie miałam okazję poznać Autorkę. Wrażenie było silne i bardzo pozytywne, dlatego postanowiłam dać szansę tej książce i przekonać się jak daleko leży twórczość od osobowości pisarki.
Chciałabym, aby „(Nie)młodość przeczytały wszystkie kobiety.
Ta powieść jest refleksyjna, obudowana piękną, elegancką historią dojrzałej Klementyny. Uwielbiam tę bohaterkę i marzę o tym, aby zestarzeć się podobny sposób. Pożegnanie z dotychczasowym życiem jest traumatyczne, szczególnie gdy nie jest kwestią wyboru tylko przymusu. Choroba, śmierć najbliższej osoby sprawia, że cały świat wali się w sekundzie na głowę. Ale żyć trzeba dalej, żyć jak najlepiej i najpełniej można w danej sytuacji. Klementyna uczy, że nigdy nie jest za późno, nigdy nie wolno się poddać.
Pani Natasza Socha napisała książkę, która nie jest pozbawiona radości i urody życia. Bywa radośnie i dowcipnie, ale i melancholijnie i smutno. Bałam się landrynkowej słodyczy tej powieści, grubej fasady cukru na bolesnej rzeczywistości, jednak dostałam dużą porcję otuchy i wsparcia psychicznego. „(Nie)młodość” jest dowodem, że o współczesnych problemach kobiet można pisać mądrze i na dobrym poziomie literackim nie tracąc przy tym lekkości i uśmiechu.
Gorąco polecam!
Czy kobiecość ma termin ważności?
więcej Pokaż mimo toMa.
Nasze twarze przestają stopniowo wyglądać dobrze. W pełnym świetle widać wyraźnie zarysowaną lwią zmarszczkę i opadające policzki. Kontury stają się coraz bardziej rozmyte, jakbyśmy patrzyły na siebie przez taflę wody. Włosy, jeszcze tak niedawno bujne i piękne, smętnie opadają na kark. Siwe odrosty przypominają o zbliżającym się...