-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012-08-01
2012-12-14
Katie Maguire
Wow! Czy to naprawdę Masterton?
Gdyby ktoś usunął nazwisko z okładki w pierwszej chwili bym się pewnie nie połapał :)
Dlaczego? Ano dlatego, że popularny seksuolog z UK skonstruował cholernie wciągający thriller o jaki go nigdy nie podejrzewałem. Co prawda jest to moja trzecia wizyta w umyśle pana Grahama to jednak co następna to coraz przyjemniejsza.
Dobra, przesadziłem z pierwszym zdaniem...
To jednak jest stary dobry Masti i można to odczuć ponieważ jego styl i ulubione motywy ciągle goszczą na łamach powieści.
Zatem za co należą się pochwały?
Zacznijmy od początku.
Z jednej strony mamy tutaj świetnie przedstawione irlandzkie miasteczko Cork (gdzie jak podaje wiki autor spędził jakiś czas życia), mnóstwo różnorodnych postaci, w większości z policyjnego światka, tajemniczego mordercę i tytułową nadinspektor Maguire, wspaniale wykreowaną główną bohaterkę, uparcie dążącą do zchwytania zwyrodnialca wszelkimi, szalenie interesującymi, policyjnymi metodami.
Tak mi się przypomniało, że za dzieciaka uwielbiałem oglądać na Discovery programy typu "Detektywi sądowi", więc każdy kogo choć trochę kręci kryminalistyka będzię wręcz zachwycony tą powieścią.
Z drugiej strony mamy tutaj to za co kochamy Grahama, czyli szczegółowe i brutalne opisy zbrodni, odkrywanie mrocznych historii sprzed lat oraz odwołania do starodawnych mitów i ponadludzkich istot.
Jednak to pierwsza strona tutaj dominuje i to czyni tę powieść tak wyjątkową. Choć, żeby zupełnie zatracić się w tym świecie trzeba zaufać autorowi i wybaczyć mu kilka dość częstych zbiegów okoliczności i niedopowiedzeń w kwestii fabularnej.
"Katie Maguire" pochłonąłem w przeciągu kilku dni i za każdym razem odkładałem z frustrującą chęcią czytania dalej. Zakończenie, mimo że znowu trochę niedopracowane, wprawiło mnie w ten żal, że trzeba się w końcu pożegnać. Cieszy mnie jednak fakt, że kontynuacja jest już dostępna na rynku i liczę na to, że brytyjczyk nie poprzestanie na dwóch tomach.
Zdecydowanie pozycja obowiązkowa!
Katie Maguire
Wow! Czy to naprawdę Masterton?
Gdyby ktoś usunął nazwisko z okładki w pierwszej chwili bym się pewnie nie połapał :)
Dlaczego? Ano dlatego, że popularny seksuolog z UK skonstruował cholernie wciągający thriller o jaki go nigdy nie podejrzewałem. Co prawda jest to moja trzecia wizyta w umyśle pana Grahama to jednak co następna to coraz przyjemniejsza.
Dobra,...
2013-03-01
Po wgniatającym w fotel "Sukkubie" mistrz makabry Edward "piła mechaniczna" Lee powraca na polski rynek z kolejną petardą, która rozwala na kawałki i pozostawia tryskające czerwienią kikuty. "Ludzie z bagien" jadą bowiem na tym samym wózku co jego poprzednik. Jestem oczarowany i zaniepokojony, że kręci mnie ten kaliber literatury.
Ale, żeby nie było że Lee pisze tylko dla zboków i sadystów, spieszę z wyjaśnieniem. Tak w zarysie jest to całkiem normalna książka. Taki kryminał policyjny, gdzie od czasu do czasu jesteśmy świadkiem bardziej ekstremalnych wydarzeń.
Nie sposób też nie zauważyć jak bardzo "Ludzie" podobni są do "Sukkuba". Zarówno tu i tam mamy bohatera, którego dręczą demony z przeszłości i nie do końca zdaje sobie sprawę z tego jaki wpływ będzie to miało w końcowej fazie na jego los. Do tego cała masa czarnych czy ciemniejszych charakterów, które są brutalne, pozbawione skrupułów, rzucają mięchem na lewo i prawo i często dają upust swoim seksualnym dewiacjom. Znowu mamy do czynienia z kultem hołdującym istotom pochodzenia piekielnego a bohater zostaje zmuszony do powrotu w rodzinne strony, gdzie poznaje na nowo lokalnych mieszkańców małego miasteczka.
Może nie powinienem czytać "Ludzi" zaraz po "Sukkubie", bo jak teraz o nich myślę to bardzo się ze sobą zlewają. Mam nadzieję, że Lee nie popada w ten sam schemat z każdym tytułem, bo jednego Mastertona już mamy, a naprawdę chcę sięgnąć po więcej.
Ok, ale pomimo podobieństw, to jednak jest to coś nowego z wyraźnie odstającą fabułą.
Nasz bohater, Phil Straker, były gliniarz z wydziału narkotykowego zostaje sprowadzony przez swojego starego szefa, aby pod przykrywką rozpracować szajkę handlarzy narkotyków. Totalna infiltracja. Co wyróżnia tę okolicę to fakt, że oprócz półmózgich wieśniaków, wszędzie roi się od niejakich "Bagnowych", potwornie zdeformowanych przez kazirodcze związki pseudo-ludzi ukrywających się w gęstych lasach Crick City. Przewodzi im Cody Natter, naczelny 'freak' i właściciel baru ze striptizem, gdzie oprócz "normalnych" dziewczyn, na zapleczu można załapać się na występy "Bagnowych" właśnie. Mało tego, pierwsza miłość Phila sprzed lat, Vicky, pracuje jako rasowa tancerka i parkingowa lodziara, a wszystko to pod czujnym, niesymetrycznym, okiem Nattera.
Wow! Co za opowieść!
Książka nie należy do krótkich, ale czyta się ją wyjątkowo szybko. Fabuła skupia się w głównej mierze na pracy Phila pod przykrywką, co jest szalenie wciągające. Wątek miłosny i rozdarcie bohatera wobec swojej dawnej miłości przyjemnie komplikuje wydarzenia. A sam Phil to równy gość, którego pełne sarkazmu dialogi z szefem policji wykrzywiają twarz czytelnika w uśmiechu. No i muszę przyznać, że pod względem ilości przekleństw i wulgaryzmów "Ludzie z bagien" plasują się na pierwszym miejscu w moim osobistym rankingu. Barwne opisy brutalnych aktów i śmiała analiza potomków kazirodczych wybryków sprawia, że nie jest to lekka proza.
Świat Edwarda Lee jest brudny, wypełniony po brzegi pokręconą ludzką tragedią a przeznaczenie co chwilę pokazuje nam środkowy palec i odkrywa przerażającą prawdę. Nikt nie jest do końca dobry, wszystko śmierdzi seksem, pieniędzmi, dragami i bezprawną przemocą.
To świat ludzi z jajami wielkości Dzwonu Zygmunta. Lee opowiada spokojnie, ale jego tekst bije nas po ryju i prowokuje do dalszego czytania. Nie jest to tania prowokacja i czuć to na każdej stronie. Powieść żyje dzięki czytelnikowi i ja (podobnie jak w przypadku "Sukkuba") łykam ją jak rybka w akwarium pokarm.
Eddie, ty draniu, znowu Ci się udało!
Bez zbędnego pitolenia nakazuję wam zabierać się za lekturę.
PS.
Rzadko to robię, ale tym razem brawa kieruję również w stronę tłumacza, który doskonale oddał klimat i soczystość wieśniackiej mowy barowych piwożłopów. Zamierzone błędy ortograficzne, kolokwializmy, zmyślone słowa i slang, które na początku ciężko się czyta, ale jak już się załapie to "kurwa ni ma chuja we wsiji coby nie ogarnońć tego całygo rezania" :)
Po wgniatającym w fotel "Sukkubie" mistrz makabry Edward "piła mechaniczna" Lee powraca na polski rynek z kolejną petardą, która rozwala na kawałki i pozostawia tryskające czerwienią kikuty. "Ludzie z bagien" jadą bowiem na tym samym wózku co jego poprzednik. Jestem oczarowany i zaniepokojony, że kręci mnie ten kaliber literatury.
Ale, żeby nie było że Lee pisze tylko dla...
2013-02-15
Czegoś takiego nigdy nie czytałem i czegoś takiego właśnie szukałem na półce z horrorami!
Edward Lee długo czekał na publikację w naszym kraju i szczerze liczę na to, że wydawcy będą nas rozpieszczać kolejnymi perwersyjnymi horrorami w jego wydaniu.
W USA Lee stawiany jest obok takich autorów jak Jack Ketchum i Richard Laymon, o czym niech świadczy chociażby książka, którą posiadam od kilku lat zwana "Triage". Składająca się z trzech nowel, napisana przez każdego z tych panów bazująca na pomyśle "do miejsca pracy wchodzi koleś ze strzelbą", sugeruje jak blisko pisarze są ze sobą powiązani, a jakże różne style prezentują. O ile Ketchuma znam doskonale i dzięki Bogu, jest u nas dość poczytny, tak Layman (zmarły niestety w 2001 r.) pozostaje nierozpoznawalny i ciągle mam nadzieję, że jednak i jego nazwisko niedługo pojawi się w Empikach.
Ale wracając do sedna...
Nasza bohaterka, pani prawnik po przejściach, dostaje telefon, że ojciec umiera na zawał, więc wraz ze swoim partnerem zabiera swą nastoletnią córkę i udaje się w rodzinne strony, jak się później okazuje, pod bramę piekieł. Miasteczko bowiem opanowane jest przez mitycznych sukkubów, feministyczny kult potworów z popędem seksualnym równym bombie atomowej.
Edward Lee swoim premierowym tytułem zrobił niezłe zamieszanie na rynku polskiego horroru. Śmiem twierdzić, że bliżej mu do Mastertona w całej swojej brutalności, wyuzdaniu i celebrowaniu prastarym kultom z ich potwornościami. Tylko, że Lee robi to o wiele lepiej i konsekwentnie prowadzi akcję do końca. Nic tutaj nie jest pisane na siłę, wszystko ma swój cel i nigdy nie popada w autoparodię. Oj, a łatwo można się było poślizgnąć.
Autor pisze prostym językiem, gdzie wulgarność i przemoc mieszają się z seksualną perwersją. Ale opisy, choć nieraz obrzydliwe, tak naprawdę nie są dziełem zboczeńca. Czytelnik jest obserwatorem wszystkich wynaturzeń i to on jest zboczeńcem, którego kręci ta abominacja i podobnie jak u Ketchuma, po prostu nie pozwala przestać czytać.
Powieść zdecydowanie dla dorosłych!
Niby zaczyna się całkiem zwyczajnie. Mamy trochę dramatu, trochę sensacji, wszystko w lekko tajemniczym klimacie i z przymróżeniem oka i gdzieś tak dopiero w 1/3 lektury zaczynają się popaprane rzeczy. Horror nabiera tempa, czuć dreszczyk emocji, a cała opowieść pomimo swojej fantastyczności, o dziwo, wydaje się być bardzo realna. Brawo Eddie!
Zatem, jeżeli szukacie mocnych wrażeń i choć trochę lubicie makabrę, "Sukkub" jest pozycją po którą zdecydowanie trzeba sięgnąć! Nawet taki stary wyjadacz gore i torture porn jak ja kłaniam się przed prozą Edwarda Lee.
Czegoś takiego nigdy nie czytałem i czegoś takiego właśnie szukałem na półce z horrorami!
Edward Lee długo czekał na publikację w naszym kraju i szczerze liczę na to, że wydawcy będą nas rozpieszczać kolejnymi perwersyjnymi horrorami w jego wydaniu.
W USA Lee stawiany jest obok takich autorów jak Jack Ketchum i Richard Laymon, o czym niech świadczy chociażby książka, którą...
2013-01-01
Dan Simmons "Terror"
Dana Simmonsa poznałem dobrych kilka lat temu podczas "Letniej nocy", nostalgicznej opowieści o grupie chłopców, którzy są świadkami koszmarnych wydarzeń nawiedzających ich miasteczko. Świetna powieść! Potem sięgnąłem po skąpany w brudzie i tajemnicy horror z Kalkuty, czyli "Pieśń bogini Kali". Kolejny hit w moim rankingu. "A Winter Haunting", krótka powieść o duchach, gdzie pierwsze skrzypce odgrywa, dorosły już, jeden z bohaterów "Letniej nocy, osłabiła moją fascynację autorem, choć książkę należy uznać za całkiem niezłą. I wtedy sięgnąłem po "Ostrze Darwina". Kryminał o gościu, którego fuchą jest rekonstruowanie wypadków. W połowie przerwałem lekturę i nigdy już do niej nie wróciłem. Nie czułem tej iskry z autorem. I tak lata mijały, a Simmons wydał u nas kolejnych parę książek. "Hyperionem" sobie specjalnie głowy nie chciałem zaprzątać, bo daleko mi do takiej literatury, ale była taka jedna o której słyszałem wiele dobrego i której tematyka pozwoliła mi na nowo zainteresować się osobą Dana Simmonsa. Już sam tytuł przyciągnął moją uwagę, któregoś dnia w księgarni.
"Terror". Uuu, może być strasznie pomyślałem. Postanowiłem ją przeczytać, ale nie od razu. Widzicie, powieść opowiada o prawdziwej wyprawie historycznej angielskich marynarzy, którzy w 1845 roku postanawiają dopłynąć do północnych wybrzeży Kanady, żeby w końcu na kilka lat utknąć w arktycznym lodzie. Tyle faktów. I tutaj muszę się przyznać, że niezbyt dobrze idzie mi obcowanie z powieściami historycznymi. Może głupio gadam, ale ja po prostu najlepiej czuję się w klimatach współczesnych, no, powiedzmy od początku XX wieku (w sumie to cały XX wiek to już historia, nie? :P ).
Ale wracając do tematu. "Terror" może i jest po części powieścią historyczną, ale tylko z zarysu. Simmons wziął na warsztat kilka stron z podręczników i dopisał całkiem sporo od siebie. Powiązał historię dwóch statków pod dowództwem prawdziwych postaci z pełnokrwistym horrorem survivalowym, gdzie wątek fantastyczny objawia się mrocznym potworem z lodu. Mało tego, z kart powieści wieje przerażającym chłodem, który stopniowo wykańcza naszych bohaterów. Tak, książka jest zimna. Arktyczna temperatura zabija nie tylko ludzi, ale i nadzieję w czytelniku na szczęśliwy powrót załogi do domu. I to jest chyba w tej całej historii najstraszniejsze. Powieść jest gruba jak siostra Grycanka. Postaci jest mnóstwo. Kolejno poznajemy losy ważniejszych uczestników ponad 150 osobowej wyprawy i chcąc nie chcąc zżywamy się z nimi. Kapitanowie Crozier, Fitzjames, Sir John Franklin, doktor Goodsir czy porucznik Irving to zdecydowanie kręgosłup tej epickiej opowieści.
Pomijając kilka epizodów obyczajowych z życia komandora Croziera cały czas coś się dzieje!
A to spięcia wśród członków załogi, a to ataki potwora, gdzie ktoś traci kończyny, a to pożar, a to choroba wywołana zepsutym jedzeniem z puszki. Czy to na statku, czy to na lodzie, po którym co chwilę błądzą ekipy zwiadowcze. Normalnie nie ma kiedy odsapnąć!
Dużo też dowiadujemy się o eskimosach i ich zwyczajach, a im bliżej końca tym odgrywają oni większą rolę. I tutaj muszę nawiązać do zakończenia, które szczerze mówiąc, nie jest ani smutne, ani szczęśliwe. Nie zdradzę co się stało, ale faktem jest że prawdziwy koniec tej wyprawy nigdy nie został rozwiązany przez historyków. Simmons zrobił to z wielką ostrożnością i szacunkiem dla swoich postaci.
Rozwiązanie takie jak w życiu, pełne tajemnic i z dozą przypuszczeń... Właściwe zakończenie.
Podsumowując:
Emocjonująca przygoda, dramat ludzi z krwi i kości, gdzie dobro, inteligencja, honor, wiara, człowieczeństwo walczy ze złem, głupotą, zdradą, zwątpieniem i zezwierzęceniem. Istny horror!
Dan Simmons "Terror"
Dana Simmonsa poznałem dobrych kilka lat temu podczas "Letniej nocy", nostalgicznej opowieści o grupie chłopców, którzy są świadkami koszmarnych wydarzeń nawiedzających ich miasteczko. Świetna powieść! Potem sięgnąłem po skąpany w brudzie i tajemnicy horror z Kalkuty, czyli "Pieśń bogini Kali". Kolejny hit w moim rankingu. "A Winter Haunting", krótka...
2013-12-30
Święta 2012 roku spędziłem z Danem Simmonsem czytając epicką powieść o uwięzionych na arktycznym lodzie załogach dwóch statków, podróżujących z Anglii do wybrzeży Kanady. "Terror", czyli thriller fact & fiction odwołujący się do historycznej i tajemniczej wyprawy z 1845 roku był idealną literaturą na zimowe grudniowe wieczory. Pomimo chłodu otaczającego książkę, wspomnienia do dziś mam wciąż ciepłe.
Postanowiłem, że w święta 2013 roku kolejny raz przeniosę się do przeszłości z tym niezwykle utalentowanym pisarzem i tym razem odwiedzę Anglię, co ciekawe, podobnie jak ostatnio, w połowie XIX wieku. Za towarzystwo w tej podróży służyli mi, nie kto inny jak, Charles Dickens oraz jego współpracownik/przyjaciek, Wilkie Collins.
I tutaj moja spowiedź.
Nigdy nie przeczytałem żadnej książki Dickensa czy Collinsa. O ile historie Dickensa znam z ekranizacji, bajek dla dzieci, tak o osobie Collinsa nie miałem w ogóle pojęcia. Okazuje się, że tenże jegomość uważany jest przez niektórych za prekursora powieści sensacyjno-detektywistycznej. No nieźle.
Ale czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że "Drood" pisany jest w pierwszej osobie, jako swego rodzaju pamiętnik Wilkiego Collinsa, który opisuje skrupulatnie kilka lat z życia obu pisarzy, a wszystko zaczyna się od momentu katastrofy kolejowej w której Dickens uczestniczył. Tam też poznajemy mroczną osobowość jaką jest tytułowy Drood, ot skrzyżowanie Lorda Voldemorta z Kubą Rozpruwaczem :) Dickens oczarowany osobą w czarnej pelerynie i kapeluszu za wszelką cenę postanawia go odnaleźć. W swoją obsesję wciąga również narratora, Collinsa oraz byłego szefa policji.
I znowu mamy do czynienia z książką, która czerpie garściami z historii i miesza fakty z nadzwyczajną wyobraźnią Dana Simmonsa. Mamy tu obyczaj, dramat, grozę, sensację, a wszystkie gatunki cudownie się przenikają tworząc wyjątkowy klimat, który wierzę, potrafi oczarować miłośnika literatury wszelakiej. Bo pomimo tego, że głównym motywem jest pogoń za Droodem, to jednak połowa książki traktuje o życiu Collinsa i Dickensa. A że jest to bardzo gruba książka mamy okazję obserwować jak wielkie pisarskie umysły Anglii pracują nad swoimi znanymi tytułami. Dwójka pisarzy dyskutuje ze sobą, szuka natchnienia w życiu, a w wolnych chwilach spędza czas na objadaniu się wytwornymi daniami czy romansowaniu na boku. To fascynujące jakie życie prowadzili pisarze gentelmeni w tamtych czasach.
Charles Dickens jest postacią szalenie intrygującą. Jest duszą towarzystwa, zawsze skory do żartów i psikusów, to 100% dżentelman, bawidamek, wiecznie uśmiechnięty, ekscentryczny (czasem szalony) starszy pan z długą brodą, który niczym dziecko jest ciągle podekscytowany z nowych wyzwań. Żyje i oddycha swoją miłością do opowiadania różnych historii, na salonach i na papierze. No i kocha długie spacery. Ale jest też osobą, która jest przeświadczona o swojej nieomylności, uważa się za lepszego od innych, chociaż nigdy tego wprost nie okazuje. Ma też problemy rodzinne. Nie sprawdza się jako mąż, o czym świadczy fakt, że wygnał swoją żonę z domu aby móc uganiać się za młodą aktoreczką, a ciągły konflikt z dziećmi, uświadamia, że choć kochają swojego ojca to przyznają, że często po prostu nie da się z nim wytrzymać. Dickens ma uparty charakter i zawsze zrobi wszystko, żeby osiągnąć swoje.
Wilkie Collins, z kolei, jest przyjacielem, który zawsze rywalizuje ze swoim mentorem na polu literackim. Ma olbrzymie wybujałe ego, uważa swoje dzieła za lepsze, ale jest też zazdrosnym cynikiem, który ze swoimi poglądami obnosi się w bardzo ostrożny sposób. Nie uznaje instytucji małżeństwa, mieszka i spółkuje ze swoją gosposią i wychowuje jej córkę, ale i on szuka cielesnych uniesień u innej kobiety, którą dodatkowo utrzymuje. Co istotne, Collins cierpi na podagrę, której skutki uśmierza laudanum, czyli opium w płynie. A kiedy i to nie wystarcza sięga już po najczystszą odmianę opium, palonej prosto z fajki. Wraz z rozwojem fabuły Collins popada w coraz większe uzależnienie od narkotyku, przyjmując dawki które zwaliłyby słonia z nóg co zmienia go w osobę trochę zgorzkniałą i skłonną do ekstremalnych czynów. Taki Walter White z "Breaking Bad" :) O ile na początku czułem więź z narratorem, rozumiałem jego podskórną nienawiść do uwielbianego na całym świecie Dickensa, tak pod koniec stał się postacią tragiczną, której ciężko kibicować.
A co z samym Droodem? Kim jest i jaką rolę pełni w książce? Nie będę tutaj zdradzał żadnych rewelacji, ale powiem tylko że jest postacią, której osoba a właściwie cień przewija się przez całą lekturę. Śledztwo, które prowadzą bohaterowie często staje w miejscu i wtedy oddalamy się od niego na chwilę do momentu kiedy Simmons zrzuca na nas niespodziewany zwrot akcji i tak od rozdziału do rozdziału. Bo Drood to egipski potomek wyznawców kultu mesmeryzmu, widmo legenda, które przyprawia o ciarki mieszkańców londyńskich slumsów, gdzie często grasuje, morduje i jak głoszą plotki, werbuje ludzi do swoich niecnych planów rządzenia światem.
Zatem jaką książką jest "Drood"? Cóż, przede wszystkim obszerną. Wypełnioną po brzegi kolorowymi postaciami, pełnymi energii. Jest tutaj wszystkiego aż w nadmiarze. Wystawne kolacje, spotkania w klubie dżentelmenów, nocne eskapady po cmentarzach, policyjne akcje, romanse, przygotowania do pisania książek, wystawianie sztuk w teatrze, seanse Dickensa z publicznością, intrygi rodzinne, narkotykowe ekscesy, ciągle coś się dzieje!
I to chyba jest własnie największą bolączką "Drooda". Przy ponad 800-set stronach nieraz miałem wrażenie, że autor zbyt przeciąga niektóre wątki, a które do końca nie wpływają na jej odbiór. Chciałem, żeby uciął sprawę i przeszedł do sedna. Czuję, że "Drood" odchudzony o jakieś 200 stron byłby bardziej zwartą w akcję powieścią, bez zbędnych wolnych kawałków. Nie mogę powiedzieć, że się nudziłem, ale po prostu czułem przesyt kolejny raz uczestnicząć w przedstawieniach teatralnych czy solowych Dickensa poznając każdy drobny szczegół ich przygotowania. Zaznaczam, że klimat mnie oczarował i była to wspaniała przygoda, do której na pewno jeszcze nie raz wrócę. Nawet powiem wam, że nabrałem ochoty na zapoznanie się z paroma opisywanymi tutaj pozycjami zarówno z dorobku Dickensa jak i Collinsa.
Dan Simmons zaś udowadnia kolejny raz, że sam jest rewelacyjnym twórcą wciągających i niesamowicie skonstruowanych historii, gdzie fakty mieszają się z fikcją tworząc coś zupełnie wyjątkowego. Odbieram jedną gwiazdkę tylko za te miejscowe dłużyzny.
PS. Należy się jeszcze pochwała Wydawnictwu MAG za jedną z najpiękniej wydanych książek jakie stoją u mnie na półce.
Święta 2012 roku spędziłem z Danem Simmonsem czytając epicką powieść o uwięzionych na arktycznym lodzie załogach dwóch statków, podróżujących z Anglii do wybrzeży Kanady. "Terror", czyli thriller fact & fiction odwołujący się do historycznej i tajemniczej wyprawy z 1845 roku był idealną literaturą na zimowe grudniowe wieczory. Pomimo chłodu otaczającego książkę, wspomnienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-23
Zniecierpliwiony oczekiwaniem na wydanie kolejnego dzieła Lee w Polsce, postanowiłem ugryźć mistrza makabry w jego oryginalnej formie, wprost od zachodniego wydawcy. Padło na krótką nowelkę, o tajemniczo brzmiącej nazwie, "Header".
Uff! Za takie lektury mógłbym się dać diabłowi w dupę szturchać widłami!
Historia przeplata dwa wątki. W pierwszym poznajemy młodego chłopaka, który po odsiedzeniu 11 lat w ciupie wychodzi na wolność i postanawia zamieszkać z dziadkiem inwalidą. Stary, kochany dziadzio uczy naszego młokosa w jaki sposób rozprawić się ludźmi, którzy przez wszystkie lata naprzykrzali się ich rodzinie. Mściwy dziadzio rzecze: "An eye fer a eye, boy". Wtedy też dowiadujemy się, czym jest 'header'. Nie powiem wam, ale wierzcie mi, że "do głowy" by wam nie przyszło :)
Drugi wątek opowiada o gliniarzu z wydziału narkotykowego, który aby opłacić lekarstwa ciężko chorej żony, wdaje się w nielegalne interesy z lokalnymi dealerami. Targany moralnością postanawia odwrócić swoją uwagę i skupić się na rozwiązaniu sprawy seryjnych morderstw, które od jakiegoś czasu nawiedzają miasteczko.
Pierwsze co rzuca się w oczy kiedy sięga się po Eda w jego angielskiej formie jest południowo-amerykański akcent jakim autor posługuje się w sposób maksymalnie dosłowny. Zapomnijcie o lekcjach angielskiego ze szkoły. W tym świecie ludzie mówią swoim własnym tworem, pełnym skrótów, błędów, bez poszanowania gramatyki czy czasów. Ale jest to też cholernie zabawny, opisowy i oczywiście, wulgarny język. Coś co na początku sprawia trudności w czytaniu, po tym jak już się złapie południowego ducha USA leci bez potknięć. Kolejny raz zdałem sobie sprawę, jak żmudnym i skomplikowanym zadaniem jest przełożenie Lee na polskie warunki przez naszych dzielnych tłumaczy.
"Header" to sama kwintesencja Eddiego. Nowelka zaledwie 100 stronicowa, a wypełniona wszystkim tym za co go uwielbiam. Zboczone, obrzydliwe, ale też i pomysłowe akty przemocy, skorumpowany gliniarz, zepsuci mieszkańcy małego miasteczka, klimat rodem z rasowego horroru lat '80-tych, wybitnie czarny humor i szokujący, przewrotny finał opowieści stawiają tę perełkę obok jego największych osiągnięć.
Tak, jest to wszystko naciągane i przerysowane na maksa, ale właśnie w ten makabryczny sposób Lee próbuje przemycić czytelnikowi pewną prawdę życiową. Nic nie trwa wiecznie, nie ma sprawiedliwości, ludzie skrywają ciemną stronę, a jak raz się wdepnie w gówno to trzeba uważać, żeby się w nim całemu nie umazać.
Bon appetit zwyrole ;)
Zniecierpliwiony oczekiwaniem na wydanie kolejnego dzieła Lee w Polsce, postanowiłem ugryźć mistrza makabry w jego oryginalnej formie, wprost od zachodniego wydawcy. Padło na krótką nowelkę, o tajemniczo brzmiącej nazwie, "Header".
Uff! Za takie lektury mógłbym się dać diabłowi w dupę szturchać widłami!
Historia przeplata dwa wątki. W pierwszym poznajemy młodego chłopaka,...
2013-03-31
Dawno mnie tak książka nie wkurzyła!
Nie żeby książka była zła, nie! Wkurzające było to że opisywana historia miała (i bankowo ciągle ma) odzwierciedlenie w życiu. Kobieta wychodzi za mąż za parszywego drania i pedofila. Po urodzeniu dziecka kobieta zauważa, że z dzieckiem jest coś nie tak. Któregoś dnia drań bije kobietę. Raz, dwa, rozwód, dziecko do podziału. Feralnego dnia dziecko wraca od ojca z płaczem i matka od razu wie o co chodzi. Robi mu awanturę i wytacza sprawę w sądzie. Sąd nie kupuje jej opowieści o molestowaniu dziecka, choć są ku temu wyraźne przesłanki. Brak wyraźnych dowodów i dosłownie, dupa zbita! Dziecko wraca do tatuśka!
Co byście zrobili na miejscu matki kiedy prawo zawodzi?
Ciśnie się na myśl: ZATŁUC NA ŚMIERĆ PARSZYWĄ GNIDĘ!!!
Ale, życie nie jest takie proste... ani sprawiedliwe.
"Jedyne dziecko" to przerażający dramat. Ketchum porusza temat molestowania nieletnich przez rodziców w bardzo obiektywny sposób. Nie jesteśmy obserwatorem samych seksualnych aktów, patrzymy na całość zarówno oczami matki jak i poprzez zeznania osób stających przed sądem. Niech was nie zastanawia wiarygodność matki. To ojciec jest chorym skurwysynem, znamy jego zamiłowanie do przemocy i preferencji seksualnych. Kibicujemy matce i wierzymy w sprawiedliwość sądu.
I po co to wszystko?
Po to żeby dostać po mordzie.
Ketchum kolejny raz rozwalił mnie swoją prozą i wzbudził tyle emocji jak żaden inny autor. Myślałem, że po "Dziewczynie z sąsiedztwa" nic nie jest w stanie mną wstrząsnąć, a tu masz! Znowu opuszczam głowę w żalu, że należę do najbardziej okrutnego gatunku jaki stąpa po ziemi. Ludzie potrafią być nieludzcy, a bezduszne systemy jakie stworzyli wydają się być po ich ciemnej stronie.
Boże, w głowie się nie mieści...
Książka stosunkowo krótka, ale przepełniona smutną prawdą i ludzkim horrorem.
Wstrząsająca. Wciągająca. Otwiera oczy. Trzeba przeczytać!
Dawno mnie tak książka nie wkurzyła!
Nie żeby książka była zła, nie! Wkurzające było to że opisywana historia miała (i bankowo ciągle ma) odzwierciedlenie w życiu. Kobieta wychodzi za mąż za parszywego drania i pedofila. Po urodzeniu dziecka kobieta zauważa, że z dzieckiem jest coś nie tak. Któregoś dnia drań bije kobietę. Raz, dwa, rozwód, dziecko do podziału. Feralnego...
2012-12-01
Piekielnie dobra książka!
Rozumiem czemu King junior odciął się nazwiskiem od ojca. Ponieważ talent, który rozwija wraz z kolejnym tworem różni się stylem od seniora z Maine. A i pomysły, które nasz pomysłowy Joe prezentuje są zawsze świeże czym udowodnił już w "Pudełku w kształcie serca" czy rewelacyjnym zbiorze opowiadań "Upiory XX-go wieku".
"Rogi" to pozycja nie tylko dla wszystkich miłośników lekko fantastycznej literatury, ale dla każdego kto ceni sobie po prostu niebanalną intrygę i studium ludzkich charakterów. A wszystko to w iście szatańskim odcieniu ciemnej strony życia. Mamy tutaj do czynienia ze wszystkimi grzechami głównymi, ale motywem przewodnim jest zabójstwo, o które zostaje oskarżony nasz bohater Ig Parrish.
Igowi rosną rogi, a od jakiegoś czasu zapuszczana kozia bródka każe sugerować jego powolną przemianę w istotę rodem z piekła. Ig od zwykłych ludzi słyszy ich największe sekrety i przemyślenia. Głównie brzydkie to sprawy. Dokładnie takie jak lubią w miejscowości o numerze kierunkowym +666.
Czy Hill stara się upodobnić człowieka do diabła czy może przypisuje temu drugiemu ludzkich cech?
Nie jestem do końca pewien, ale wiem że chyba każdy z nas ma w sobie coś z czarta.
Czy książka propaguje diabła i nakłania do grzechu? W żadnym wypadku choć śmiem twierdzić, że szatan nie jest tutaj w żaden sposób przedstawiony negatywnie. Odniosłem wrażenie, że jest to smutna i tragiczna postać.
Ok, żeby nie było że analizuję za bardzo to skupię się tylko na faktach.
"Rogi" to szalenie wciągająca proza. Historia Iga odkąd obudził się z rogami na głowie jest przeplatana wydarzeniami z dzieciństwa, które mają związek z głównym motywem powieści. Dzięki temu, że Ig poprzez dotknięcie swoich bliskich doświadcza ich przeżyć pozwala nam spojrzeć na te same wydarzenia od każdej strony. Jakże różne są to odczucia. Straszne...
Chociaż nie jest to horror, to jednak wielbiciele gatunku nie mają co narzekać. Zbrodnie nie są co prawda tak obrazowe jak u Mastertona a opisy nie sięgają poziomu lania wody jak u Kinga. Jest szybko, bez zbędnych wątków, wszystko pasuje, choć czasem chciałoby się więcej poczytać o Igu, który wyciąga brudy z ciemnych zakamarków ludzkiej duszy.
Wniosek:
Hill nie podpisał cyrografu, on po prostu dobrym pisarzem jest!
Piekielnie dobra książka!
Rozumiem czemu King junior odciął się nazwiskiem od ojca. Ponieważ talent, który rozwija wraz z kolejnym tworem różni się stylem od seniora z Maine. A i pomysły, które nasz pomysłowy Joe prezentuje są zawsze świeże czym udowodnił już w "Pudełku w kształcie serca" czy rewelacyjnym zbiorze opowiadań "Upiory XX-go wieku".
"Rogi" to pozycja nie tylko...
2013-07-11
Hej, Jim Gaffigan napisał książkę o swoich dzieciach! [???] A... nie wiecie kim jest Jim Gaffigan? No to jest koleś od Hot Pockets! [???] Eee... to może inaczej. Jim Gaffigan to znany amerykański stand-upowiec (znaczy komik), który słynie z monologów na temat jedzenia (w szczególności boczku) i lenistwa amerykanów. Jako dumny katolik, jak nikt inny potrafi się śmiać z własnej religii, nie nadeptując nikomu na odcisk. Kawały z Hot Pockets to jego popisowy numer. Czym jest Hot Pockets? To nic innego jak zamrożone ciasto francuskie(?) z wkładem warzywnym i serem. Taki fast food do 'odtworzenia' w domowej mikrofalówce. Rozumiem, że ani Hot Pockets ani tym bardziej osoba Gaffigana nie jest bliżej znana polskiemu miłośnikowi amerykańskiego stand-upu czy chociażby głodującym studentom, ale myślę że wielbiciele serialu "Różowe lata 70-te" mogą go pamiętać z kilku odcinków, gdzie wcielił się w postać Roya, nieśmiałego, życiowego fajtłapę, który zatrudnia Hyde'a do pracy w barze szybkiej obsługi właśnie. Gaffigana łatwo poznać po jego wielkiej bladej głowie i lekkiej nadwadze. Z resztą nieważne. Poszukajcie sobie na tubie jego występów. Szczerze polecam. Ubaw gwarantowany!
A teraz... skoro już wiemy nieco o autorze, to może coś o książce. "Dad is Fat" to zapis wspomnień i opis przygód jego rodziny. Jest Jim, Jeannie i ich piątka(!) rozrabiaków w wieku od 1 do 8 lat. Zatem książka o dzieciach i problemach jakie stważa nie tyle ojcostwo, a ojcostwo 5 (słownie piątki) dzieciaków. Wszystko polane ciepłym i rozbrajającym humorem Gaffigana. Może się to wydawać mdłe, ale za każdym razem jak autor pisze coś z głębi serca to zawsze kończy to trafną a zarazem absurdalną uwagą typu "Bardzo chciałem zabrać dzieci na narty. Chciałem, żeby dobrze się bawiły na śniegu i piły gorącą czekoladę w schronisku. Niestety zapomniałem o pierwszej zasadzie udanego wyjazdu na narty z dziećmi, a mianowicie: nie zabierać dzieci" :) Osobiście nie jestem ojcem, ale to przez co blady Jim musi przechodzić każdego dnia ze swoim domowym przedszkolem przyprawia mnie o ciarki i skutecznie odstrasza od zostania głową rodziny. Autor wspomina też i o tym, ale daje do zrozumienia że w momencie narodzin pierwszego dziecka, wszystko się zmienia. Zarówno nasze przyzwyczajenia jak i nasze nastawienie. Jim ciągle narzeka na brak snu, hałas w mieszkaniu, niezręczność przy wypadzie do restauracji, kina czy podczas pobytu w hotelu, ale nigdy nie żałuje tego, że ma dzieci, a to przecież one są sprawcą wszystkiego. Co ciekawe, jedyne czego żałuje to tego, że nie może z nimi spędzać więcej czasu. Jeżeli to nie jest najprawdziwsza, najwspanialsza ojcowska miłość to ja... do cholery nie wiem o czym gadam.
Mój jedyny problem z książką był taki, że jakieś 1/4 żartów już słyszałem w jego występach lub w wywiadach telewizyjnych. To ciągle dobre żarty, ale jednak już mnie tak nie bawiły jak w momencie kiedy sam je wypowiada. No i czytając przez ponad 200 stron o tym jak ciężko jest zapanować nad grupą rozbrykanych urwisów miałem wrażenie jakby Jim robił to na pokaz. Z opisów wynika, że dzieciaki są jak tornado, jak rozwinięcie skrótu ADHD, niczym gwiazdy rocka w pokoju hotelowym. Czy tak jest naprawdę czy Jim specjalnie wyolbrzymia dla komicznego efektu? Tego, jako osoba bezdzietna, nie wyczułem niestety. Ale to i tak nie zmienia faktu, że "Dad is Fat" to przezabawna literatura, niczym kolejny stand-up, jednego z najoryginalniejszych komików made in USA. Książka oprócz tego, że znakomicie relaksuje i dostarcza masę genialnych żartów, daje też sporo do myślenia. To nie są poważne teksty, ale bardzo życiowe. A gdzie szukać doskonałej komedii, jak nie u siebie w domu właśnie.
Hej, Jim Gaffigan napisał książkę o swoich dzieciach! [???] A... nie wiecie kim jest Jim Gaffigan? No to jest koleś od Hot Pockets! [???] Eee... to może inaczej. Jim Gaffigan to znany amerykański stand-upowiec (znaczy komik), który słynie z monologów na temat jedzenia (w szczególności boczku) i lenistwa amerykanów. Jako dumny katolik, jak nikt inny potrafi się śmiać z...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-23
Będę się streszczał. Książka bardzo mi się podobała. Czytało się przyjemnie i szybko. Nie jest to 100-procentowy horror, bardziej thriller psychologiczny, taka opowiastka "mystery", ale też i trochę "ghost story". Postacie interesujące, historia ciekawa, świeże dialogi i niepokojący klimat. Saul nieźle opisał też amerykańską małomiasteczkową burżuazję wraz z ich snobistycznymi przywarami.
Ogólnie wydawało mi się, że rozgryzłem postacie i fabułę gdzieś tak w 1/4 lektury, ale nic z tego. Po tym poznaję dobry dreszczowiec. Nie wszyscy okazują się tymi za których ich uważałem i nie wszystko jest do końca jasne. Oj, lubię być zaskakiwany. Zakończenie zacne choć spodziewałem się większej rozróby.
Zdecydowanie sięgnę po kolejną pozycję z bibliografii pana Saula.
Będę się streszczał. Książka bardzo mi się podobała. Czytało się przyjemnie i szybko. Nie jest to 100-procentowy horror, bardziej thriller psychologiczny, taka opowiastka "mystery", ale też i trochę "ghost story". Postacie interesujące, historia ciekawa, świeże dialogi i niepokojący klimat. Saul nieźle opisał też amerykańską małomiasteczkową burżuazję wraz z ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-01
Robert Englund zasłynął w świecie filmu kreacją jednego z najbardziej rozpoznawanych straszydeł lat 80-tych, Freddy'ego Kruegera. Odziany w stary czerwono-zielony sweter, fedorę przykrywającą przeraźliwie poparzoną twarz i rękawicę zakończoną ostrymi jak brzytwa nożami antybohater był powodem mojej bezsenności za młodu. Potwór wykreowany w umyśle Wesa Cravena pomimo tego, że przez ponad 20 lat przyprawiał o palpitację serca niejednego miłośnika horrorów w kolejnych odsłonach serii "Koszmar z ulicy Wiązów" wyniósł jego postać do rangi kultowej i rozpoznawanej na całym świecie.
Freddy Krueger to już ikona w naszej kulturze. Ludzie odwołują się do niego w innych filmach, muzyce, literaturze, sztuce, producenci koszulek, figurek i rękawicy z ostrzami zbijają fortunę a dzieciaki w USA rok w rok na halloween przebierają się za "władcę koszmarów". Freddy to kolejne po Frankensteinie czy Draculi monstrum, które częściej jednak wymieniane jest obok takich sław jak Michael Myers, Leatherface czy Jason Voorhees. Tym co go wyróżnia jest fakt, że zawsze był odgrywany przez jedną i tą samą osobę (podobnie jak Bela Lugosi czy Boris Karloff). Nie byłoby Freddy'ego Kruegera gdyby nie Robert Englund.
"Hollywood Monster" to książka o Robercie i jego trudnych początkach jako blondyn z kręconymi włosami, który stawiając pierwsze kroki na deskach lokalnych teatrów pokochał aktorstwo i postanowił spróbować szczęścia w "fabryce gwiazd". Niesprawiedliwie byłoby mówić o nim jako aktorze jednej roli, bo pomimo tego że znany jest tylko z postaci seryjnego mordercy ze snów ma za sobą ponad setkę innych kreacji. Zanim los podarował mu międzynarodową sławę Robert był głównie gwiazdą telewizji, a to za sprawą serialu sci-fi "V", gdzie wcielił się w postać sympatycznego kosmity. Mało kto też zdaje sobie sprawę, że na swojej drodze spotykał i pracował z takimi gigantami jak Arnold Schwarzenegger, Sally Field, James Cameron, Burt Reynolds, Johnny Depp a nawet po nieudanym castingu do "Gwiezdnych wojen" zasugerował rolę Luke'a Skywalkera swojemu kumplowi Markowi Hamillowi.
Nie chcę zdradzać za dużo, bo książka jest dość krótka i można ją obrócić w 2 dni a pełno jest w niej takich właśnie 'smaczków'. Pomimo tego, że autor nie skupia się na wszystkich szczegółach swojego życia to momentami aż chciałoby się poczytać coś więcej o procesie tworzenia filmów, szczególnie serii "Koszmar z ulicy Wiązów", bo to jest chyba hakiem na fanów, którzy sięgają po tę pozycję. Robert stara się o wszystkim pisać w sposób umiarkowany i nigdy nie przeciąga swoich anegdotek, bo to do końca nie jest autobiografia, tylko zbiór kolejnych wspomnień bliższych jego sercu. Życie prywatne ogranicza do opisu swoich lat młodości, uwierzcie lub nie, jako surfer, gdzieniegdzie wrzuca historię o tym jak poznał swoją jedną z trzech żon, specjalnie nie wchodząc w sferę emocjonalną, potem opisuje publiczne występy związane z premierą swoich filmów a kończy na tym co porabia między przerwami na planie zdjęciowym i reakcji fanów.
Englund doskonale rozumie swoja pozycję w świecie filmu, jest wdzięczny i szanuje swoje opus magnum jakim jest Fred Krueger. Ciągle grywa w filmach, dzisiaj już głównie w horrorach, bo ten gatunek zawsze mu bardziej służył, ale czytając tę biografię, czujemy że robi to z największą przyjemnością.
Książka bardzo mi się podobała. Miłośnicy ciekawych i zabawnych historii z Hollywood powinni po nią sięgnąć, fani horroru a w szczególności "Koszmaru" wręcz obowiązkowo. Na dokładkę pan Englund dodaje na końcu od siebie listę swoich ulubionych filmów, osobno horrorów, cytatów Freddy'ego, playlistę muzyczną i dokładną filmografię.
Ps. Robert to naprawdę czadowy koleś. Rok temu wysłałem mu krótki list, na który po 2 miesiącach odpowiedział i podesłał mi uroczą fotkę Freddy'ego ze specjalną dedykacją. Wielki szacun!
Robert Englund zasłynął w świecie filmu kreacją jednego z najbardziej rozpoznawanych straszydeł lat 80-tych, Freddy'ego Kruegera. Odziany w stary czerwono-zielony sweter, fedorę przykrywającą przeraźliwie poparzoną twarz i rękawicę zakończoną ostrymi jak brzytwa nożami antybohater był powodem mojej bezsenności za młodu. Potwór wykreowany w umyśle Wesa Cravena pomimo tego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-01
Jack i Lucky to bardzo udany i ciekawy duet pisarza i filmowca, który uzupełnia się zarówno na papierze jak i taśmie filmowej, czego dowodem jest ich świetna "Kobieta". Widziałem film, ale z książką jeszcze nie obcowałem. Spokojnie, nadrobię.
"I'm not Sam" to krótka nowelka, która opowiada o bezdzietnym małżeństwie Sam i Patricka. Któregoś dnia Patrick budzi się i odkrywa, że jego żona, tuż przed 40-stką, zachowuje się niczym kilkuletnie dziecko a na imię Sam reaguje złością i oznajmia "Nie jestem Sam, jestem Lily". Zszokowany mąż zabiera żonę do lekarza, gdzie po serii testów okazuje się że fizycznie wszystko z nią w porządku. Czyżby Sam miała rozdwojenie jaźni? Jak sprawić żeby w małej niesfornej dziewczynce bawiącej się lalkami obudzić pełną namiętności dojrzałą kobietę? Patrick postanawia zaopiekować się Lily i stopniowo oswajać ją z osobą, którą kiedyś była.
Nie zdradzam nic więcej, bo nowelka przy jej objętości jest naprawdę fascynująca. Autorzy historię potraktowali w eksperymentalny sposób dzieląc ją na dwie nierówne części. Od tego jak ją przeczytamy zależy w dużej mierze jej odbiór. Pierwsza, właściwa, zajmuje jakieś 90% i tam rozwija się cała akcja. Ta część kończy się ot tak po prostu, bez żadnego wyraźnego zakończenia czy jakichkolwiek odpowiedzi. W tym miejscu autorzy zachęcają aby "dać odpocząć opowieści" i spróbować przespać się z problemem jaki dotknął bohaterów. Ja tak zrobiłem i przyznaję, że pomimo nierozwiązania wątku, pozostawiła we mnie smutek i duży niepokój.
No dobrze. Na drugi dzień doczytałem krótszą część i historia zmieniła się diametralnie. Choć znowu nie odpowiedziała na główne pytania to przynajmniej miała już zakończenie. I tak naprawdę nie wiem co mam o niej myśleć. Autorzy sugerują kilka rozwiązań, ale to nam pozostaje jej zrozumienie. Ta część zmienia jej tajemniczy i niewinny charakter w typowy dla Ketchuma sposób. Robi się mrocznie, szokująco i wszystko jest jakby podszyte drugim dnem. Trudne do przełknięcia. Nie wiem... chyba muszę przeczytać ją jeszcze raz. Kiedyś tam...
W każdym razie jako całość oceniam bardzo pozytywnie. Nie jest to wesoła opowieść, ale w bardzo angażujący sposób porusza wiele kwestii moralności jednego człowieka względem drugiego.
Drogi Jacku, Lucky, czekam na więcej.
Jack i Lucky to bardzo udany i ciekawy duet pisarza i filmowca, który uzupełnia się zarówno na papierze jak i taśmie filmowej, czego dowodem jest ich świetna "Kobieta". Widziałem film, ale z książką jeszcze nie obcowałem. Spokojnie, nadrobię.
"I'm not Sam" to krótka nowelka, która opowiada o bezdzietnym małżeństwie Sam i Patricka. Któregoś dnia Patrick budzi się i odkrywa,...
2012-09-01
Będąc jeszcze w podstawówce natknąłem się w swojej lokalnej wypożyczalni kaset wideo na film zatytułowany "Armia ciemności".
Opowiadający o sarkastycznym sprzedawcy z supermarketu, Ashu, który zamiast ręki posiada w kikut wetkniętą piłę mechaniczną a w drugiej dzierży dubeltówkę, za pomocą zaklęcia z księgi umarłych zostaje wysłany do średniowiecza, gdzie przewodzi tamtejszym wieśniakom w boju przeciwko powstałym z grobu.
Zakochałem się w filmie i z miejsca postać grana przez Campbella trafiła na tą samą półkę obok Indiany Jonesa, Luke'a Skywalkera czy Terminatora.
Hej, miałem 8 lat i to byli moi bohaterzy.
Wraz z upływem lat przyszło mi zapoznać się z większością filmowych występów Bruce'a i wraz z nastaniem internetu dowiedziałem się jak kultową osobistością jest omawiany jegomość, jeżeli nie na całym globie to w samych USA.
Od pierwszego kontaktu z serią "Martwe zło" czułem, że jest w nim coś wyjątkowego, to jednak dziwiło mnie, że nigdy wielkiego sukcesu na ekranie nie odniósł. Co jakiś czas pojawiał się w epizodach, czy to u braci Coenów czy u swojego najlepszego kumpla Sama Raimiego, a czasem i w jakimś serialu jego tytułowa broda stuknęła od środka w szklany ekran telewizora.
Nie pamiętam kiedy dowiedziałem, się że 'Ash' wydał książkę, ale z racji bycia wielkim fanem jego brody i trylogi "Martwego zła" wiedziałem, że muszę ją przeczytać. Chociaż miałem kilkakrotnie okazję, żeby ją kupić to nie wiedzieć czemu zawsze odkładałem ją na później. Chodziła mi przez dobrych kilka lat po głowie, aż w końcu zakupiłem i pochłonąłem w przeciągu paru wieczorów.
I powiem wam coś jeszcze: cholernie warto było!
Mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać i mniej więcej dostałem to czego chciałem.
Bruce Campbell to zawodowy gawędziarz wesołek, który charakterem daleko nie odbiega od swoich filmowych postaci. Tak naprawdę nie można powiedzieć o nim nic złego. Wszelkiego rodzaju sarkastyczne uwagi i wulgarne słownictwo dodają tylko pikanterii jego wyjątkowemu poczuciu humoru. Bo Bruce to równy kumpel, z którym ma się ochotę iść na piwo albo i dziesięć :)
Nie znam człowieka, ale z tego jak opowiada, czuć że daleko mu do szurniętych, zapatrzonych w siebie, ekscentrycznych sław z Hollywood.
Jest to w większości subtelny i wrażliwy gentelman, który prawie nigdy się nie kłóci, szkolny pajac, który wycina świńskie numery swoim najlepszych przyjaciołom, ale też i życzliwy kolega z planu filmowego. Ale przede wszystkim, to koleś który ubzdurał sobie że chce być aktorem i z wielką miłością do biznesu uparcie dąży do celu. A że życie wrzuciło go do drugiej ligi, cóż... bierze to co dostaje i całuje los po stopach.
No dobrze, ale co z filmami, bo chyba większość fanów po to właśnie sięga po tę autobiografię. Miłośnicy przygód Asha znajdą tutaj garść ciekawych anegdotek i dość obszerną relację jak chłopaki postawili na nogi swoją pierwszą produkcję jaką jest "Martwe zło". Niestety w przypadku pozostałych filmów Bruce ogranicza się do krótkich wspomnień, nie raz ujętych w jednym zdaniu. Trochę szkoda, ale pamiętajmy, że nie jest to pamiętnik z produkcji, a wyboista droga człowieka, który nawet do końca nie uważa się za 'prawdziwego aktora'.
Najlepsze momenty, które utrwaliły mi się w pamięci to te gdzie Campbell przywołuje swojego kompana Sama Raimiego (dzisiaj wielkiego blockbusterowego reżysera m.in. trylogia Spider-Man). Już sam wstęp do książki wywołuje sporą radochę i pozwala czytelnikowi poczuć atmosferę w jakiej oparach była pisana. Nie chcę nic zdradzać, ale z Raimiego to niezły cwaniak, z którym tylko najlepsi kumple potrafią się śmiać.
Wielkie brawa należą się za umieszczenie między tekstami tony prywatnych zdjęć Bruce'a z podwórka i z planu, które wraz z genialnymi podpisami idealnie komponują się i dopełniają opowiadaną historię.
Kolejną kwestią, którą chcę poruszyć to wyobrażenie ludzi o Campbellu jako przaśnym kobieciarzu. Chociaż sam o sobie tak mówi, to jednak nigdy nie zdradza nam żadnych seks szczegółów, gdzie, kiedy i z kim. Nawet w stosunku do swoich dwóch małżeństw odnosi się w obserwatorski sposób i nie pozwala większym emocjom dać upust.
Jest jeszcze sprawa potknięcia jakim była w moim odczuciu relacja z odbioru książki w Stanach i długich pełnych nostalgicznych przemyśleń spacerach podczas tournee wydawniczego, które pojawiły się jako dodatek re-edycji autobiografii (z tą wersją książki obcowałem). Uważam, że wersja oryginalna bez tych wspomnień lepiej pasuje do klimatu książki jakim są "wyznania aktora filmów klasy b". No ale...
Mógłbym tak rozmyślać i pisać jeszcze z godzinę, ale jaki to ma sens jeżeli i tak dojdę do tego, że "If Chins Could Kill" jest rewelacyjną w swoim gatunku pozycją i więcej mojego paplania mogłoby tylko popsuć wam apetyt po jej sięgnięcie.
Zatem podsumuję krótko.
Jeżeli lubicie Bruce'a Campbella... nie, wróć.
Jeżeli lubicie "Martwe zło" i horrory... wróć.
Jeżeli lubicie filmy i interesuje was produkcja filmowa... zdecydowanie wróć.
Jeżeli lubicie historyjki gościa, który ma do siebie wielki dystans i opowiada o sobie i ludziach z wielką dozą pozytywnego humoru i macie ochotę na literacką wersję dobrego koniaku to wrzućcie szlafrok i usiądźcie w zacisznym pokoju na swoim ulubionym fotelu i oddajcie się tej porywającej lekturze.
Aha, jeszcze jedno, czy muszę mówić, że tekst przemówi wam w głowach głosem samego Bruce'a "Asha" Campbella?
PS. Jak się dowiedziałem niedawno, B.C. wydał drugą książkę na wpół fact/fiction zatytułowaną tym razem "Make Love! The Bruce Campbell Way!"
Zabieram się za poszukiwania!
Będąc jeszcze w podstawówce natknąłem się w swojej lokalnej wypożyczalni kaset wideo na film zatytułowany "Armia ciemności".
Opowiadający o sarkastycznym sprzedawcy z supermarketu, Ashu, który zamiast ręki posiada w kikut wetkniętą piłę mechaniczną a w drugiej dzierży dubeltówkę, za pomocą zaklęcia z księgi umarłych zostaje wysłany do średniowiecza, gdzie przewodzi...
2012-10-10
Chyba po raz pierwszy zdarza mi się mówić, że film jest lepszy od książki.
Uff... proszę, wyrzuciłem to z siebie.
Nie zrozumcie mnie źle, powieść jest naprawdę rewelacyjna, ale dla kogoś kto zna film na pamięć i regularnie do niego wraca co jakiś czas przez całe życie wersja literacka jest już tylko dopełnieniem wyraźnie zarysowanych postaci z oscarowego hitu Milosa Formana.
Jedyne co te wersje odróżnia to fakt, że Wielki Wódz jest tutaj narratorem, który wspominając różne historie ze swojej przeszłości wprowadza też znak zapytania odnośnie swojej poczytalności.
Życie za dnia przybliża nam okiem zdrowego psychicznie człowieka, ale już gdy gasną światła Wódz zaczyna nawijać o Kombinacie i elektronicznych gadżetach, które montuje się u pacjentów podczas snu, o mgle utrudniającej myślenie, którą rozpyla się na oddziale i wielu innych pokręconych teoriach, które podważają jego piątą klepkę.
Pewnie, że można to interpretować na różne sposoby i rozumiem o jakie przesłanie tutaj chodziło, ale bardziej jestem w stanie uwierzyć, że Wódz brał chyba za dużo witaminek :) albo za mało, kto wie...
Więc Wielka Oddziałowa to zło, która za wszelką cenę, każdymi sposobami chce się dobrać do pacjentów i wyprowadzić ich na ludzi... albo utrzymać ich w oddziale jak najdłużej, bo nie nadają się do świata poza kratami szpitala.
Nic dla mnie tutaj nie jest do końca pewne, ale film też tego nie wyjaśnia. Nic też tak naprawdę o Oddziałowej nie wiemy, więc zmuszeni jesteśmy myśleć to co pacjenci.
No dobrze, ale czym dla mnie film wkupił się do serca bardziej niż książka.
McMurphy.
Jack Nicholson zmiażdżył wszystkich swoją genialną rolą i czytając powieść jego miałem przed oczami. Ale to przez to właśnie wiele jego papierowych kwestii nie pasowało mi do jego ekranowego obrazu i charakteru, który tak doskonale znam. Inną sprawą jest moja ulubiona scena z filmu, kiedy Wódz po raz pierwszy odzywa się do McMurphy'ego.
Mówcie co chcecie, ale jest po prostu lepsza i to ona wywarła na mnie największe wrażenie, gdzie o Wodzu nie wiedzieliśmy wcześniej nic.
Tym samym stawiam ekranizację wyżej od lektury.
Tak, wiem, książki rządzą się swoimi prawami i powinienem zapomnieć o Jacku Nicholsonie i całej reszcie, żeby świeżo spojrzeć na dzieło Keseya. Przykro mi, ale nie potrafię.
Co jednak nie ujmuje prawdzie, że jest to światowej klasy porządne i ważne czytadło, które zwyczajnie wstyd nie znać.
Skończyłem i kicam do norki...
kic... kic...
Chyba po raz pierwszy zdarza mi się mówić, że film jest lepszy od książki.
Uff... proszę, wyrzuciłem to z siebie.
Nie zrozumcie mnie źle, powieść jest naprawdę rewelacyjna, ale dla kogoś kto zna film na pamięć i regularnie do niego wraca co jakiś czas przez całe życie wersja literacka jest już tylko dopełnieniem wyraźnie zarysowanych postaci z oscarowego hitu Milosa...
2014-07-01
Do trzech razy sztuka, mówią.
Wreszcie udało się stworzyć Kingowi powieść, którą można śmiało określić mianem kryminału. To znaczy tak mi się wydaje, bo nie czytuję dużo tego gatunku... a może czytuję, tylko nie mam o tym pojęcia? Nieważne...
Zarys fabularny można streścić w ten sposób: Niezrównoważony psychicznie młody człowiek po brutalnym i udanym ataku na stojących na chodniku ludzi rok po wydarzeniach planuje kolejną zbrodnię, tym razem o większej skali... Nie będzie to takie proste, gdyż po piętach depcze mu emerytowany detektyw z odznaczeniami, któremu nierozwiązana sprawa nie daje spokoju.
Proste, prawda? I taka to jest właśnie powieść. Nieskomplikowana, podążająca według utartych schematów, od A do Z. King pisze świadomie, nie zaskakuje niczym nowym, nie wywraca fabuły do góry nogami, nie chowa żadnych asów w rękawie. I dobrze, bo to jego zabawa z gatunkiem, w którym próbował już sił przy "Colorado Kid" i "Joyland". Ale tym razem nie przekracza tej swojej Kingowej granicy, z typową dla niego fantastyką i paranormalnymi bohaterami. Tę książkę mógłby napisać każdy, ale wtedy zapewne przeszłaby bez echa wśród czytelników. A więc co z tego, że napisał ją King?
Ano, kilka rzeczy. Przede wszystkim, warsztat pisarski jest tutaj tak dopracowany, że nie można się oderwać od czytania. Niektórzy bohaterowie, a w szczególności nad wyraz inteligentny czarnoskóry nastolatek, który pomaga naszemu policjantowi w rozwiązywaniu prywatnego śledztwa, to przecież idealny przykład Kingowego przerysowanego indywiduum, o którym czytając ciężko jest sobie taką osobę wyobrazić. Nasz murzynek wyszedł tutaj trochę śmiesznie, ale nie sposób go nie lubić za ten dystans do siebie. Relacje i dialogi pomiędzy postaciami są żywe, a czas teraźniejszy w którego ramach powieść jest pisana pozwala płynnie przechodzić od akcji do akcji. Zostajemy wrzuceni w grę w kotka i myszkę, obserwujemy co robi jedna strona i czekamy na reakcję drugiej. Tak się to odbijanie piłeczki odbywa aż po sam finał, który też można przewidzieć za wczasu. Ale co z tego, jak "Pan mercedes" to przecież nie jest poważna literatura. To dość mocno trzymająca w napięciu niegłupia rozrywka, którą każdy przerabiał już wiele razy i doskonale sprawdza się jako odskocznia od rzeczywistości. Nie mam nic przeciwko temu, żeby King zrobił z tego serię.
Jak najbardziej polecam, dawno się już tak dobrze nie bawiłem.
Do trzech razy sztuka, mówią.
Wreszcie udało się stworzyć Kingowi powieść, którą można śmiało określić mianem kryminału. To znaczy tak mi się wydaje, bo nie czytuję dużo tego gatunku... a może czytuję, tylko nie mam o tym pojęcia? Nieważne...
Zarys fabularny można streścić w ten sposób: Niezrównoważony psychicznie młody człowiek po brutalnym i udanym ataku na stojących na...
2013-05-01
Detektyw Columbo w spódnicy powraca!
Tym razem energiczna Katie Maguire wraz ze swoim niezawodnym zespołem policjantów musi zmierzyć się z seryjnymi zabójstwami księży, podejrzanych w przeszłości o molestowanie nieletnich. Ponadto nasza bohaterka sama zostaje postawiona przed trudnym życiowym wyborem. Czy porzucić bliską sercu Irlandię i wyjechać z ukochanym do Stanów, czy utracić miłość życia i dalej robić to w czym jest doskonała, mowa oczywiście o łapaniu bandziorów.
Och Katie, jak ty to wszystko pogodzisz...
Drodzy czytelnicy, z radością stwierdzam iż MASTERton jest w MISTRZowskiej formie! Po 10 latach od wydania pierwszej powieści z cyklu, klimat miasteczka Cork dalej jest wyczuwalny w kontynuacji.
Owszem, nie jest to tak szarpiąca nerwy część jak poprzednio, ale cała akcja i procedury policyjne angażują w wystarczający sposób, żeby przymknąć oko na pewne potknięcia. Jest brutalnie, są wymyślne tortury, ale sama strona wyrządzająca zło niczym niestety nie zaskakuje. W pierwszej części morderca działał pod przykrywką infiltrując bohaterów i w momencie kiedy jego tożsamość wyszła na jaw, był to szok. Tutaj śledztwo biegnie prostym tropem, stopniowo odkrywając jakieś rewelacje i tak naprawdę już od początku zakładamy kto stoi za morderstwami, a kolejne dowody tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Czyli bez efektu zaskoczenia. Ponadto, znowu policyjny thriller zbliża się do granicy paranormalnego horroru, ale całe szczęście tej granicy nie przekracza, a to dodaje powieści mroczny charakter. Naprawdę bałem się, że Masterton oszaleje pod koniec i zrzuci na nas stado demonów, których nazw nie da się wymówić :) Dzięki bogu, nic z tych rzeczy.
Podobało mi się też w jaki sposób Masti rozprawia się z polityką kościoła katolickiego i jego stosunkiem do molestujących niewinne dzieci kleru. Owszem, odważnie krytykuje, ale nie popada w tanią sensację i nie obraża duchownych. Robi to dość inteligentnie i z dużym przymróżeniem oka. Bo przecież czytelnicy świadomi są wszystkich grzeszków kościoła katolickiego i nikt np. w Polsce nie oczekuje, że książka ta będzie polecana w kąciku literackim radia Maryja. Nawet można przyjąć, że jak już ktoś sięga po taką prozę to "diabeł się nim interesuje", cytując klasyka z Makowa Podhalańskiego :)
W "Upadłych aniołach" autor większy nacisk położył też na warstwę psychologiczną Katie i jej problemy z siostrą i obecnym kochankiem, Johnem, którego poznaliśmy na początku cyklu. I tutaj zaznaczam, że nie trzeba czytać pierwszej części, żeby w pełni rozkoszować się fabułą "aniołów". Są to dwie osobne powieści, które łączą ci sami przedstawiciele prawa. O ile John, odgrywał w oryginale większą rolę w rozwiązaniu zagadki, tak tutaj działa już jako tło emocjonalnego rozdarcia komisarz Maguire. I on jest właśnie kolejnym minusem tej powieści. Koleś jest tak sztampowy i przesłodzony w swoich wyznaniach miłosnych, że nie tylko wybijał mnie z rytmu podczas czytania ale i spowalniał właściwą akcję. Podobnie jest z wątkiem siostry Katie, Siobhan, który jest tutaj wciśnięty jakby na siłę i ma na celu uzmysłowić nam to drugie dno powieści jakim jest przywiązanie Katie do rodziny i miasteczka, zanim podejmie ona decyzję o jego opuszczeniu.
Pomimo tych wolniejszych obyczajowych momentów, powieść bardzo wciąga i jest to zdecydowanie Masterton z wyższej półki. Taki z wyczuciem i na serio, z bohaterami, z którymi się zżywamy i razem rozwiązujemy sprawy kryminalne. Po takiego Mastertona zawsze warto sięgnąć i mam tylko nadzieję, że nie każe nam czekać kolejnych 10 lat na dalsze losy, jednego ze swoich najlepszych bohaterów, jakim jest, Katie Maguire.
Detektyw Columbo w spódnicy powraca!
Tym razem energiczna Katie Maguire wraz ze swoim niezawodnym zespołem policjantów musi zmierzyć się z seryjnymi zabójstwami księży, podejrzanych w przeszłości o molestowanie nieletnich. Ponadto nasza bohaterka sama zostaje postawiona przed trudnym życiowym wyborem. Czy porzucić bliską sercu Irlandię i wyjechać z ukochanym do Stanów, czy...
2012-10-01
Do tej pory Mastertona znałem tylko ze zbiorów opowiadań (całkiem niezłych btw). Zachęcony poCHLEBnymi recenzjami postanowiłem w końcu zakosztować GRAHAMa w dłuższej formie. Rozumiem, że po przeczytaniu 10 powieści autor staje się wtórny wraz ze swoimi postaciami, demonami i schematycznością akcji. W moim przypadku w/w lektura okazała się być jednak bardzo wciągająca, choć spodziewałem się większego dreszczu. Największym minusem okazało się być zakończenie. Będąc jakieś 20 stron przed końcem zacząłem się obawiać w jaki sposób autor zdąży rozwiązać wszystkie wątki. I niestety akcja spłynęła niczym woda w muszli klozetowej.
SPOJLER!
Tak, wkurzyła mnie walka z wielkim demonem, który miał niszczyć wszystko i wszystkich jednym skinięciem kościstego palca. Miało być epicko i z rozmachem a skończyło się na ataku z czym? kanistrem benzyny? Nie pamiętam już dobrze, bo takie właśnie pozbawione to było siły...
KONIEC SPOJLERA!
Wielki plus jednak za pierwszoosobową narrację. Przemyślenia bohatera były wyjątkowo sycące i niemal czułem ten chłód towarzyszący pojawieniu się postaci z zaświatów.
Nie przeciągając, kocham horrory i ten jak najbardziej mogę zaliczyć do pierwszej ligi.
Do tej pory Mastertona znałem tylko ze zbiorów opowiadań (całkiem niezłych btw). Zachęcony poCHLEBnymi recenzjami postanowiłem w końcu zakosztować GRAHAMa w dłuższej formie. Rozumiem, że po przeczytaniu 10 powieści autor staje się wtórny wraz ze swoimi postaciami, demonami i schematycznością akcji. W moim przypadku w/w lektura okazała się być jednak bardzo wciągająca, choć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-10-01
Masterton, powieść, starcie numer dwa.
Po "Wyklętym" wiedziałem, że muszę sięgnąć po kolejny straszak brytyjczyka.
Padło na "Zwierciadło". Nie zawiodłem się.
Zaczynam wyczuwać klimaty autora i jego sposób pisania, co oznacza że aby w pełni bawić się w jego gronie trzeba pomiędzy kolejnymi tytułami zaglądać do innych pisarzy.
Masterton to dla mnie taki Wes Craven literackiego horroru. Słucham? Nie kojarzycie Wesa Cravena? To człowiek, który uraczył nas takimi filmowymi dziełami jak "Koszmar z ulicy Wiązów", "Krzyk", "Wąż i tęcza", "Wzgórza mają oczy" czy "Shocker". Widzicie, darzę horrory wielką miłością, ale uważam że nie pasują one do kanonu filmów wybitnych takich jak "Ojciech chrzestny" czy "Lista Schindlera".
Nie. Horror to gatunek, który zasługuje na rozpatrywanie na swoich własnych warunkach.
Ale, uwaga, są wyjątki i, co ciekawe, wiele książkowych ekranizacji horroru, to istne perełki światowej kinematografii ("Dziecko Rosemary", "Egzorcysta", "Carrie", "Psychoza", "Szczęki", "Milczenie owiec".) Czasem książka jest lepsza, czasem film, innym razem film dorównuje książce itp.
Ale są też genialne dzieła filmowe takie jak "Halloween" czy "Obcy", które z literaturą nie mają nic wspólnego, a są to klasyki zarówno horroru jak i filmu w ogóle.
Dobrze, wiem, że za dużo nawijam o kinie, ale właśnie tak odbieram historie snute przez Mastertona.
Obrazy, które widzę w głowie czytając jego powieści skłaniają mnie do pewnej refleksji, mianowicie, dlaczego jeszcze nikt nie przełożył ich na szklany ekran?!
Z pewnością nie byłyby to twory wysokich lotów, ale jako horror zapewne przyciągnęłyby uwagę wiernej rzeszy fanów gatunku.
Wes Craven, to świetny reżyser horrorów i nikt nie oczekuje po nim kolejnego "Obywatela Kane'a".
Tak właśnie jest z Mastertonem. W dziedzinie literatury nobla nie dostanie nigdy, ale kiedy chcę poczytać coś co przyprawi mnie o przyjemny dreszczyk emocji, wiem na która półkę z biblioteki spojrzeć.
To może dla odmiany coś o książce powiem? :)
"Zwierciadła piekieł" to przede wszystkim bardzo rozrywkowa pozycja. Akcja jest szybka, bohaterzy sympatyczni, są wartkie dialogi, humor w odpowiedniej dozie, jest zepsute Hollywood, przemoc, zło, walka, napięcie, jest horror! I dziękuję za brak wątków miłosnych i ogólnej głębi emocjonalnej.
Oczywiście książka ma też swoje wady. Wydarzenia czasami nabierają wręcz absurdalnego tempa i szkoda, że autor opuszcza co ciekawsze wątki, pozostawiając czytelnika z workiem pytań, tak jakby sam wstydził się przyznać, że nie ma zielonego pojęcia o co mu właściwie chodzi :)
Wkurza mnie też, że mam problemy z "wymawianiem na głos w głowie" imion postaci. W "Wyklętym" był to demon Mictantectulut... Micante... Mictanteclut.... k#*!@... a tutaj Boofuls (Bjufuls?, Bijofuls?, Bofuls?) czy Lejeune (Ledziun?, Ledżyion?). Z resztą motyw z przekręcaniem nazwiska przewija się tutaj kilkakrotnie. Śmieje się pan z nas, panie Monstertron? :)
I kolejny raz dostajemy zakończenie w stylu ucznia, który na maturze po rozpisaniu się na temat przez 10 stron A4 spogląda na zegarek i widzi, że zostało 5 minut przed oddaniem pracy.
Pomimo tych niedorzeczności, które spotkały "Zwierciadło", dalej bronię autora. Podobało mi się i mam ochotę na więcej grozy w tym guście.
Morał:
Lustra są straszne... nie wiem jak kobiety sobie z nimi radzą.
Masterton, powieść, starcie numer dwa.
Po "Wyklętym" wiedziałem, że muszę sięgnąć po kolejny straszak brytyjczyka.
Padło na "Zwierciadło". Nie zawiodłem się.
Zaczynam wyczuwać klimaty autora i jego sposób pisania, co oznacza że aby w pełni bawić się w jego gronie trzeba pomiędzy kolejnymi tytułami zaglądać do innych pisarzy.
Masterton to dla mnie taki Wes Craven...
2013-11-20
Po tragicznych i przerażających wydarzeniach w hotelu Panorama, ocalały Danny Torrance wyrasta na człowieka, który niemogąc poradzić sobie z przekleństwem jakim jest jego "szósty zmysł", sięga dna wpadając w chorobę, która zniszczyła jego ojca, alkoholizm. Jego tułaczka sprowadza go w końcu do miejsca, gdzie dostaje pracę jako pracownik hospicjum oraz zyskuje wsparcie w tamtejszym ośrodku dla uzależnionych. Tymczasem gdzieś w Ameryce obserwujemy losy wędrujących emerytów, którzy, jak się okazuje, są tak naprawdę "wampirami" posilającymi się dziećmi obdarzonymi specjalnym darem, jakim jest "lśnienie". Tą przypadłość posiada też Abra, dziewczynka o nieprzeciętnej mocy, która staje się celem geriatrycznego pochodu. Dzięki jej telepatycznym zdolnościom udaje jej się wejść w kontakt z Danem, który postanawia rozwiązać problem mordujących staruszków i raz na zawsze rozprawić się z dręczącymi go "demonami z przeszłości".
Proszę. Oto kontynuacja jednego z największych klasyków mistrza z Maine. Nie jest to "Lśnienie 2", ale luźno nawiązująca do oryginału historia jednego z bohaterów, która i nawet z tymi odwołaniami śmiało może stać o własnych nogach. No, stać o kilka stopni niżej oczywiście.
Wielkim fanem "Lśnienia" nie jestem, ale uznaję ją za powieść bardzo dobrą. Udane połączenie dramatu psychologicznego i horroru, które w przypadku sequela nabiera zupełnie innych proporcji. "Doktor Sen" przeplata stopniowo dramat z nadnaturalnym obyczajem aby gdzieś tak w połowie nabrać tempa i zaskakująco obrać drogę pełnego akcji thrillera sci-fi. Bo czystego horroru tutaj nie uświadczymy chociaż miejscami wieje dość posępną grozą.
Nie chcę na każdym kroku porównywać kontynuacji do poprzednika, bo są to dwie różne powieści. Tam byliśmy odcięci od świata w opustoszałym hotelu a tutaj bujamy się od jednego miejsca do drugiego.
Ale co by nie porównywać, to i tak jak na Kinga jest to pozycja nierówna i pełna potknięć.
Potyczki Dana z butelką nie do końca uświadamiają jego problem, a scena która jest tą najgorszą w jego karierze alkoholika i prześladuje go przez wiele lat, jest doprawdy nie taka okropna. King sam przecież miał kiedyś poważny problem z procentami, więc śmiało można oczekiwać, że "przeleje" jakieś "głębsze" emocje na papier, ale widocznie nie chciał ze swojego bohatera robić drugiego Jacka Torrance'a.
Prawdziwy Węzeł, czyli mobilny klub starzejących/odmładzających się miłośników wysysania "supermocy" z jaśniejących dzieciaków ma być tym strasznym potworem, wobec którego czytelnik ma czuć zagrożenie. Ale ja żadnego zagrożenia z ich strony nie czułem. Te istoty o przezabawnych pseudonimach (Barry Kitajec, Papa Kruk, Dziadzio Flick, Steve Parodajny czy Rose 'hehe' Kapelusz) wystawieni do walki z trzynastolatką sprawiają wrażenie nieudolnych pomyleńców. Cokolwiek by nie robili, żeby namieszać w fabule, zawsze po chwili kończyli sromotną porażką. Nie wygrali żadnej bitwy, a wojnę... ech... jaja jakieś.
Finałowy pojedynek trwa dosłownie moment. Na kibelku sobie można przeczytać za jednym razem.
W sumie to raz mnie zaskoczono. Chodzi o taki jeden motyw pod koniec, wyjęty niczym z brazylijskiej telenoweli, który równocześnie każe nam inaczej rozpatrywać przygody Jacka Torrance'a w "Lśnieniu". I skoro o nim wspominam to znaczy, że urwał się nie wiadomo skąd, po co i naprawdę nie przypominam sobie, żeby King kiedykolwiek takiego asa z rękawa wyciągnął. Niby to nie jest wpadka, bo niby fabularnie wszystko pasuje, ale nie do tonu powieści tej, jak i poprzedniej.
Szokujące jest też słownictwo w każdym dialogu z naczelną Węzła, gdzie co chwilę rzucana jest kurwa albo suka. Wow... naprawdę Steve, co ty z tymi bluzgami? Wrzuciłbyś "dziwkę" tu i tam, tak dla odmiany :)
I już pomijam fakt, że kolejny raz dostajemy u Kinga dziecko z paranormalnymi zdolnościami. No cóż, albo super dzieciak albo pisarz z problemami. [O proszę, nawet się zrymowało :)]
To w moim odczuciu najsłabsze punkty "Doktora" i wszystko zależy teraz od czytelnika czy jest w stanie przełknąć te i inne głupoty. Sam sobie odpowiedz na ile darzysz sympatią Kinga lub jakiej rozrywki oczekujesz? Ja dostrzegam te minusy, ale mój kredyt zaufania u autora jest wysoki, więc nie przeszkadzają mi na tyle, żeby odebrać mi radość z opowiadanej historii. Bo co bym znowu źle nie powiedział, to naprawdę świetnie się bawiłem.
Postać Dana i Abry to automatycznie najlepiej przedstawione postaci, którym po prostu nie da się nie kibicować. Szkoda, że King skacze po osi czasu pomijając ich historię od momentu kiedy Dan przechodzi na abstynencję a Abra dobija do wieku tuż przed rozkwitem. Strasznie chciałbym poczytać jeszcze te kilkadziesiąt stron o tym jak Dan uczęszcza na spotkania AA i zyskuje swój przydomek ("Doktor Sen") w lokalnym hospicjum oraz o Abrze, która wywraca przedmioty po domu i wchodzi w głowy swoich rodziców lub coś w ten deseń. No ale wtedy pewnie byłaby to zupełnie inna książka.
Kolejny raz powtórzę; czytało mi się to bardzo dobrze. Na pewno lepiej niż "Lśnienie" choć paradoksalnie, to oryginał jest powieścią lepiej skonstruowaną. "Doktor Sen" jest lekką powieścią, gdzie cały czas coś się dzieje, więc o nudę ciężko, a czas przyjemnie upływa. Jeżeli oczekujecie kolejnego arcydzieła to 'stop right there'! To nie to. Ale to ciągle ten stary, gawędziarski King, którego tak wielu z nas uwielbia. I nie ważne o czym pisze.
Czy mogę polecić? Jasne, nawet bardziej niż tegoroczny "Joyland".
PS.
"Stukostrachy" też mi się podobały, a tam stężenie głupoty można było podzielić na kilka powieści :)
Po tragicznych i przerażających wydarzeniach w hotelu Panorama, ocalały Danny Torrance wyrasta na człowieka, który niemogąc poradzić sobie z przekleństwem jakim jest jego "szósty zmysł", sięga dna wpadając w chorobę, która zniszczyła jego ojca, alkoholizm. Jego tułaczka sprowadza go w końcu do miejsca, gdzie dostaje pracę jako pracownik hospicjum oraz zyskuje wsparcie w...
więcej mniej Pokaż mimo to
To było czwarte spotkanie z Jackiem i jego niepokojącym umysłem.
O tej książce będę pamiętać. Trochę niefortunnie kilka lat wcześniej widziałem ekranizację tej prozy i obawiałem się, że pierwowzór literacki nie będzie miał już na mnie żadnych haków lub, gorzej, będę patrzył na niego przez pryzmat filmu. Jakże się myliłem!
Pomijając fakt, że ekranizacja również zapadła mi w pamięci, książkowe doznanie dosłownie kopie po jajach!
To była zupełnie inna jakość, inna magia, inni ludzie niż ci w filmie.
Przyznam się iż z jednej strony byłem zbulwersowany okrutnością i torturami, to jednak z drugiej wyznaję iż czułem narastające, niemal seksualne podniecenie mogąc przeżywać emocje jakie towarzyszyły bohaterom. Nigdy wcześniej żaden autor nie wyzwolił we mnie takiej bestii, której powinienem się wstydzić. A niech cię Panie Jacku Ketchumie!!!
Lekturę zaliczyłem podczas 2 niewygodnych dni spędzonych na tylnym siedzeniu samochodu podczas podróży po preriowych obrzeżach Stanów Zjednoczonych. Czytanie przerwałem wraz z zachodem słońca i kontynuowałem wraz z nastaniem kolejnego dnia. Przez noc nie spałem. Wyczekiwałem poranka, żeby w końcu zaspokoić i uśpić mojego potwora.
Cóż to był za klimat!
Podsumowując: nie bójcie się książki. Bójcie się co w was obudzi...
To było czwarte spotkanie z Jackiem i jego niepokojącym umysłem.
więcej Pokaż mimo toO tej książce będę pamiętać. Trochę niefortunnie kilka lat wcześniej widziałem ekranizację tej prozy i obawiałem się, że pierwowzór literacki nie będzie miał już na mnie żadnych haków lub, gorzej, będę patrzył na niego przez pryzmat filmu. Jakże się myliłem!
Pomijając fakt, że ekranizacja również zapadła mi w...