rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Do trzech razy sztuka, mówią.
Wreszcie udało się stworzyć Kingowi powieść, którą można śmiało określić mianem kryminału. To znaczy tak mi się wydaje, bo nie czytuję dużo tego gatunku... a może czytuję, tylko nie mam o tym pojęcia? Nieważne...

Zarys fabularny można streścić w ten sposób: Niezrównoważony psychicznie młody człowiek po brutalnym i udanym ataku na stojących na chodniku ludzi rok po wydarzeniach planuje kolejną zbrodnię, tym razem o większej skali... Nie będzie to takie proste, gdyż po piętach depcze mu emerytowany detektyw z odznaczeniami, któremu nierozwiązana sprawa nie daje spokoju.

Proste, prawda? I taka to jest właśnie powieść. Nieskomplikowana, podążająca według utartych schematów, od A do Z. King pisze świadomie, nie zaskakuje niczym nowym, nie wywraca fabuły do góry nogami, nie chowa żadnych asów w rękawie. I dobrze, bo to jego zabawa z gatunkiem, w którym próbował już sił przy "Colorado Kid" i "Joyland". Ale tym razem nie przekracza tej swojej Kingowej granicy, z typową dla niego fantastyką i paranormalnymi bohaterami. Tę książkę mógłby napisać każdy, ale wtedy zapewne przeszłaby bez echa wśród czytelników. A więc co z tego, że napisał ją King?

Ano, kilka rzeczy. Przede wszystkim, warsztat pisarski jest tutaj tak dopracowany, że nie można się oderwać od czytania. Niektórzy bohaterowie, a w szczególności nad wyraz inteligentny czarnoskóry nastolatek, który pomaga naszemu policjantowi w rozwiązywaniu prywatnego śledztwa, to przecież idealny przykład Kingowego przerysowanego indywiduum, o którym czytając ciężko jest sobie taką osobę wyobrazić. Nasz murzynek wyszedł tutaj trochę śmiesznie, ale nie sposób go nie lubić za ten dystans do siebie. Relacje i dialogi pomiędzy postaciami są żywe, a czas teraźniejszy w którego ramach powieść jest pisana pozwala płynnie przechodzić od akcji do akcji. Zostajemy wrzuceni w grę w kotka i myszkę, obserwujemy co robi jedna strona i czekamy na reakcję drugiej. Tak się to odbijanie piłeczki odbywa aż po sam finał, który też można przewidzieć za wczasu. Ale co z tego, jak "Pan mercedes" to przecież nie jest poważna literatura. To dość mocno trzymająca w napięciu niegłupia rozrywka, którą każdy przerabiał już wiele razy i doskonale sprawdza się jako odskocznia od rzeczywistości. Nie mam nic przeciwko temu, żeby King zrobił z tego serię.

Jak najbardziej polecam, dawno się już tak dobrze nie bawiłem.

Do trzech razy sztuka, mówią.
Wreszcie udało się stworzyć Kingowi powieść, którą można śmiało określić mianem kryminału. To znaczy tak mi się wydaje, bo nie czytuję dużo tego gatunku... a może czytuję, tylko nie mam o tym pojęcia? Nieważne...

Zarys fabularny można streścić w ten sposób: Niezrównoważony psychicznie młody człowiek po brutalnym i udanym ataku na stojących na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fabuła? Nie ma. Mamy za to przegląd mniej lub bardziej znanych filmów opartych na prozie niejakiego Stephena Kinga. No, znalazły się też tutaj takie ciekawostki jak inspiracje czy utwory muzyczne, ale to filmy są trzonem tej książki. I co też tam pan Robert dla nas przygotował?

Filmy sygnowane nazwiskiem Kinga towarzyszą mi przez całe życie. Zanim na dobre zacząłem czytać książki autora "Carrie", oglądałem każdą produkcję jaka tylko wpadła mi w ręce. Wiele z tych filmów uwielbiam nawet jeśli są to kiepskie straszaki kategorii B. "Lśnienie", "Carrie", "TO", "Miasteczko Salem", "Christine", "Creepshow", "Martwa strefa", "Stań przy mnie", "Misery", "Smętarz dla zwierzaków", kurczę, nawet "Dzieci kukurydzy"... mam wymieniać dalej? Znam te filmy na pamięć, sporo o nich czytałem, widziałem dodatki na dvd, słuchałem podcastów, więc czego jeszcze mogę się dowiedzieć?

Jak się okazuje Ziębiński wygrzebał jeszcze kilka ciekawych, czasem zaskakujących faktów o których albo nie miałem pojęcia albo gdzieś mi się tam po głowie kręciły, zaraz obok tego co jadłem na swojej komuni :)
Nie są to jakieś wywracające mój światopogląd smaczki, ale dla kogoś kto Kinga nie ogląda za często będą nie lada gratką. Tylko czy ktoś kto Kinga nie ogląda ma powód, żeby po taką książkę sięgnąć? Hmm...

W każdym razie, "Sprzedawca strachu" to zgrabnie poukładana chronologicznie filmografia, którą każdy fan Stephena powinien przeczytać, ot nawet w ramach przypomnienia. Bo tutaj nie tylko się o filmach mówi, ale też o samym autorze i jego bujnym życiu. Szkoda tylko, że wszystkiego jest jak "na smak". Może i nie ma sensu rozwodzić się nad piątą częścią "Dzieci kukurydzy", które z Kingiem wiele wspólnego co prawda nie mają, to jednak uważam że jak już bierzemy na warsztat część pierwszą to pociągnijmy to do końca. Widać, że Ziębiński darował sobie oglądanie tych koszmarnych sequeli ;) Ja wiem, że byłoby to odbieganie od tematu no ale jestem Kingowcem do cholery i mam prawo się czepiać :)

Ok. "Sprzedawca strachu" to pozycja bardzo rozrywkowa, pisana lekkim piórem i z ciętym humorem pana Roberta. Czyta się to wspaniale i doceniam pracę jaką włożył w "pierwszą polską książkę o Kingu". Ode mnie Robert piwo!

Fabuła? Nie ma. Mamy za to przegląd mniej lub bardziej znanych filmów opartych na prozie niejakiego Stephena Kinga. No, znalazły się też tutaj takie ciekawostki jak inspiracje czy utwory muzyczne, ale to filmy są trzonem tej książki. I co też tam pan Robert dla nas przygotował?

Filmy sygnowane nazwiskiem Kinga towarzyszą mi przez całe życie. Zanim na dobre zacząłem czytać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ruski wystrzeliwują w Amerykę pociski atomowe. Cały kraj z dnia na dzień przestaje istnieć. Wszędzie popiół, ruiny, dym z dopalających się budynków i trupy. Jednak nie wszyscy zginęli.

W tej nagradzanej powieści Roberta McCammona obserwować będziemy przygody trzech grup, które zawiązały się na początku apokalipsy. Jest wielki czarnoskóry zapaśnik Josh, który wraz z małą Swan, dziewczynką obdarzoną tajemniczą mocą słuchania otaczającego jej świata, zmierzać będzie w nieznane. Jest też "Siostra", bezdomna kobieta z alkoholową przeszłością, która znajduje tajemniczy kryształ, ukazujący jej obrazy i zmusza ją do drogi. Mamy też Pułkownika Macklina, byłego dowódcę wojsk amerykańskich, który wraz z młodym Rolandem, cudem unikają śmierci w zapadniętym bunkrze i za wszelką cenę chcą odbudować kraj, pod swoim przywództwem.

Czy to bomby czy to wirus, temat postapokaliptycznej wędrówki ocalonych, przerabiany był wielokrotnie. Moim faworytem w tym gatunku jest "Bastion" Stephena Kinga. Wow? Naprawdę? Tak, tak... jestem zaskakująco oryginalny. Ale to prawda. King stworzył niezapomnianą epopeję biblijnych rozmiarów, która nie ma sobie równych. I "Łabędzi śpiew" tego nie zmienia. Śmiem nawet twierdzić, że McCammon inspirował się poniekąd tworem "króla horroru". Jest dziecko z super zdolnościami, babka jasnowidz a i główny bad guy przypomina tajemniczego i złego do szpiku kości Randala Flagga. W sumie przepis na powieść z apokalipsą w tle jest w zasadzie prosty. Najważniejsi są bohaterowie oraz ich motywacje. No i z tymi u autora fenomenalnych "Magicznych lat" jest właśnie problem. Są jacyć tacy schematyczni, papierowi, pozbawieni życia. Nie uwierzyłem w ich przemianę, która dokonała się w związku z zagładą świata, ani tym bardziej nie kupuję ich tej całej woli przetrwania. Robią dokładnie to co im autor każe. To co natomiat przyciąga bardziej w tej historii to właśnie fabuła i bogata w szarpiące nerwy momenty akcja, która nie pozwala przerywać czytania.
Owszem, jest to wszystko ładne i poukładane i w zasadzie nic mnie w Księdze I nie zaskoczyło. Ale warsztat McCammona jest tak dobry, że to się naprawdę wyśmienicie czyta.
Książka kończy się w momencie, który wręcz zmusza do sięgnięcia po kolejny tom. Wstrzymuję się z dalszą recenzją, bo jestem bardzo ciekawy jak to się wszystko potoczy.

Ruski wystrzeliwują w Amerykę pociski atomowe. Cały kraj z dnia na dzień przestaje istnieć. Wszędzie popiół, ruiny, dym z dopalających się budynków i trupy. Jednak nie wszyscy zginęli.

W tej nagradzanej powieści Roberta McCammona obserwować będziemy przygody trzech grup, które zawiązały się na początku apokalipsy. Jest wielki czarnoskóry zapaśnik Josh, który wraz z małą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mój pierwszy Palahniuk i od razu kubeł zimnej wody na łeb...

Motyw zabójczej kołysanki poruszył moją wyobraźnię, więc naturalnie spodziewałem się czegoś absolutnie sensacyjnego, ale oprócz wyjściowego pomysłu niewiele mogę tutaj pochwalić.
Krótka to powieść, a ja męczyłem ją chyba z miesiąc. Przy każdej próbie czytania biłem się z myślami, odstawić czy brnąć dalej. Nie wiem jak mi się udało dotrwać do końca.
Nawet nie żeby to była nudna książka. Nie. Autor cały czas posuwa akcję do przodu, ale jest tak nijako, że głęboko miałem gdzieś co się jeszcze wydarzy. Nic mnie nie zaskoczyło, mało co bawiło, a więź łącząca mnie z bohaterami była tak cienka, że w każdej chwili spodziewałem się stracić jakiekolwiek zainteresowanie. Zresztą i tak nie raz musiałem wracać do poprzedniej strony, bo w zamyśleniu nad życiem nie byłem świadomy co aktualnie czytam.

Ale no właśnie. To bohaterowie pogrążają tę historię. Są płascy, nieprzyjemni, nie do zrozumienia. A przemyślenia głównego bohatera, który stracił żonę i dziecko, robią z niego jakiegoś wariata, apatycznie tylko recytującego tekst usypianki, która pozbawia życia kolejne osoby. Strasznie to ciężkostrawne. Carl Streator to buc! No sorry, ale nie było ani jednego momentu w książce, w której pomyślałem "Brawo, Carl, tak trzymać!". Ani ta cała Helen Hoover Boyle, Mona czy (o Boże, już mi się ciśnienie podnosi) Ostryga nie potrafili z siebie wykrzesać nic, z czym mógłbym się identyfikować. Banda dziwaków popadających w coraz większą psychozę. Ok, ja też jestem dziwny. Każdy jest na swój sposób. Ale oni są po prostu niesympatyczni, a ich skrzywienia tylko potęgują moją nienawiść. W szczególności Ostryga i jego ciągłe wywody na temat znęcania się nad zwierzętami i inne ekologiczne pierdoły. Hej, ja też segreguję śmieci, ale nikomu nie mówię co ma zrobić z pustą buletką po coli czy może zamiast napędzać przemysł mięsny kupując hamburgera w McDonaldzie zechciałby zerwać jabłko z drzewa.

W tej książce cały świat jest skrzywiony. Dzieją się różne fantastyczne rzeczy. Podobały mi się wstawki o drogowym Jezusie, który wskrzesza przejechane zwierzęta czy judaszowa krowa, która w ubojni przemawia ludzkim głosem i recytuje biblię. Nawet się uśmiechnąłem. Ale kiedy Helen i Carl zaczynają lewitować pod sufitem moja tolerancja się skończyła. A przecież uwielbiam niedorzeczne historie Mastertona czy pisane "pod wpływem" stare opowiadania Kinga o wystających palcach z umywalki itp.

Palahniuk pisze wszystko z jednej strony na poważnie, ale z drugiej to wszystko cuchnie jakąś prześmiewczą krytyką. Chuck jest uważnym obserwatorem naszego świata, nie pisze głupio, ale nie bardzo umie to uformować w bardziej przystępną formę. Ja sam nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Nie jest to najgorsza książka jaką przeczytałem i nie jest to tak zła literatura jak ją przedstawiam. Daleko jej do takiej. Po prostu nie jest to pozycja dla mnie. Okładka dawała mi nadzieję na pokręcony horror, a horroru tutaj w ogóle nie ma. Palahniuk to pisarz z innej bajki i mam nadzieję, że z następnym tytułem w końcu mi podejdzie. A jak nie to to sprzedam wszystkie jego książki i pójdę się nażreć w McDonaldzie.

Mój pierwszy Palahniuk i od razu kubeł zimnej wody na łeb...

Motyw zabójczej kołysanki poruszył moją wyobraźnię, więc naturalnie spodziewałem się czegoś absolutnie sensacyjnego, ale oprócz wyjściowego pomysłu niewiele mogę tutaj pochwalić.
Krótka to powieść, a ja męczyłem ją chyba z miesiąc. Przy każdej próbie czytania biłem się z myślami, odstawić czy brnąć dalej. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Todd Pickett, to bohater kina akcji, którego gwiazda powoli przygasa. Za namową producenta postanawia "odświeżyć" sobie buźkę, więc udaje się do znanego chirurga. Kiedy budzi się po operacji stwierdza, że rany prędko się nie zagoją, więc trzeba zniknąć na jakiś czas sprzed aparatów paparazzi. Agentka Todda, Maxine, znajduje opuszczoną willę na obrzeżach Los Angeles, do której nasz bohater w towarzystwie swojego "bodyguarda" niezwłocznie się udaje. Tymczasem Tammy, głowa klubu adoratorów Picketta, zaniepokojona faktem zniknięcia jej amanta postanawia udać się do Fabryki Gwiazd i na własne oczy przekonać się co się z nim dzieje. A jak się okazuje dzieje się dużo. Willa, w której rezyduje Todd ciągle zamieszkana jest przez jej właścicielkę, Katyę Lupescu, gwiazdę kina niemego lat 20-stych. Tyle, że Katya ciągle wygląda na młodą i silną kobietę... Czyżby miało to coś wspólnego z obrazem namalowanym na kafelkach, który został przewieziony tam z piwnicy rumuńskiego zakonu?

Clive Barker. Pisarz, reżyser. Fantastyk i twórca grozy. To on podarował światu "Hellraisera", kultowy horror BDSM o wysłannikach z piekieł, który odwrócił moją uwagę od Stephena Kinga i skierował w stronę angielskiego pisarza. Zanim pierwszy raz sięgnąłem po jego książki to właśnie filmy były u mnie gorącym towarem. "Hellraiser", "Candyman", "Lord of Illusions" czy "Nightbreed" oglądałem wiele razy jako młody chłopiec i do dziś pozostaję wierny taśmie filmowej. Kiedy uznałem, że jestem gotowy na papierowego Barkera drzwi do fantastycznego świata otworzyły się wraz pierwszym tomem "Księgi Krwi". Przebrnąłem przez wszystkie sześć części i automatycznie mianowałem go jednym ze swoich ulubionych pisarzy. Opowiadania w "Księgach Krwii", choć nie zawsze na tym samym poziomie, były w większości rewelacyjne i pozostały w mojej pamięci na lata. Potem przeczytałem "Potępieńczą grę" i niestety mój zapał osłabł. Powieść wspominam pozytywnie, ale o czym dokładnie była to juz nie jestem w stanie powiedzieć. I tutaj przyszedł czas na przerwę. Dłuuuugą przerwę. Nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem, zważywszy na to, że jego książki przez cały czas leżały na półce. "Wąwóz kamiennego serca" chodził za mną od momentu wydania, czyli od 2003 roku. Bardzo chciałem go przeczytać, ale miałem obawy co do objętości. Około 600 stron i to małą czcionką. Kurde, a jeśli powieść okaże się średnia... jak wytrzymam do końca? Nie lubię zostawiać niedokończonych książek.

No nic. Nie przedłużając wstępu oświadczam, że w końcu spakowałem moje obawy do plecaka i wyruszyłemw w podróż po "Wąwozie".

I co? Warto było?
Tak... chociaż miejscami odczuwałem lekkie zmęczenie to podróż uważam za udaną!

Można powiedzieć, że Barker niejako nabija się z Hollywood. Może jego dokonania w Fabryce Snów nie należą do bogatych, ale sam fakt że film "Nightbreed" został niesłusznie wykastrowany i padł ofiarą złej kampanii reklamowej, rzuca co nieco światła na tą złośliwość. Ja to rozumiem. Razem z Clivem po cichu przeklinam Hollywood za to jak potraktowali jego drugi w pełni autorski projekt. Sam Barker do tego się wprost nie przyznaje, no ale... Przede wszystkim jest pisarzem, nie filmowcem.

A Hollywood obrywa tutaj za swoje zamiłowanie do narkotyków, wyższość pieniądza nad sztuką, seksualne wybryki ulubieńców Ameryki, ich snobizm, zmanierowanie itd... Panowie showbiznesu, piękni, młodzi, wysportowani, na okładkach gazet, z ich pieskami, balami, koktajlami z krewetek, po prostu obłuda, lizanie dupy, wylęgarnia grzechu... Kraina Diabła? Wiem, wiem, rzucam tylko co mi na myśl przychodzi. Trochę to bez sensu. No ale takie jest Hollywood.

Barker kreuje tutaj 2 światy. Świat idoli oraz wielbicieli. Todd Pickett to aktor, który pławi się w luksusie i jest odrobinę przewrażliwiony na swoim punkcie. Ot, typowy piękniś z Hollywood. Ale w głębi duszy to zwykły samotny facet, który szuka miłości i odrobiny spokoju. Niestety daje się łatwo manipulować, często wybucha złością i popełnia błędy jak każdy człowiek.
Tammy, z kolei, to typowa, lekko stuknięta na jego punkcie mega fanka, które niepowodzenia w małżeństwie tuszuje platoniczną miłością do filmowego wizerunku Todda.
Drogi tych dwoje w końcu się przecinają i każde z nich poznaje prawdę o sobie. Tammy uświadamia sobie, że Todd nie jest zrobiony ze złota, a sam Todd poświęca swój wizerunek na rzecz innych.

Aha, jest też trzeci świat i postać, która stanowi przeciwwagę dla tej dwójki. Fantastyczny element w postaci obrazu z piwnicy, który żyje własnym życiem i oddziałuje na otaczających go ludzi, w tym przypadku na Katyę Lupescu, kobietę która nie starzeje się i w podstępny sposób uwodzi Todda dla swojej własnej niezaspokojonej rządzy. Są też duchy minionej epoki, które błąkają się po posiadłości i hybrydy zwierząt i ludzi, poczętych w obrzydliwych orgiach jakie miały tam miejsce dekady temu.

Szczerze mówiąc to spodziewałem się bardziej klasycznej opowieści grozy a tymczasem dostajemy tutaj dziwoląga gdzie świat realny zderza się z krainą fantasy. Duchy, potworki, diabły, wojownicy wyłażący z obrazu. No po prostu "Opowieści z Narnii" dla dorosłych.

Dla dorosłych... tak, bo co ciekawe to nie konwencja powieści tutaj najbardziej przeszkadza czytelnikom, ale miejscami obrzydliwe i bogate opisy orgii czy aktów seksualnych bohaterów. Naprawdę? Seksu i odważnych perwersyjnych wybryków jest tutaj niemało, to prawda, jest to często przytłaczające, ale żeby aż tak zniesmaczać? Być może uodporniłem się czytając Edwarda Lee, ale nie wydało mi się to przesadnie szokujące. Horror i seks idą ze sobą w parze, więc jak ktoś czytuje dużo ekstremalnej grozy wątpię, żeby cokolwiek w tej książce go oburzyło. A całej reszcie tłumaczę, to nie jest Danielle Steele ani tym bardziej kolejne "odcienie Greya". Albo kupujesz konwencję jaką posługuje się Barker albo nie!

Największa wpadka jaką zalicza angielski pisarz to przeciągana fabuła. 200 stron do końca a ja zaczynam wyczuwać właściwy moment na pożegnanie się z bohaterami. Ale nie! Przecież zostało jeszcze kilka wątków do rozwiązania. No dobra, miejmy to już za sobą, myślę sobie. I tutaj Barker dolewa oliwy do ognia, żeby mieć co jeszcze ciągnąć. Ok. Ewidentnie jestem już przy ostatnich stronach powieści, nie potrzebuję już żadnych wyjaśnień, myślę, panie Turek, kończ ten mecz! A gdzie tam! Dostajemy coś w rodzaju epilogu, gdzie poznajemy losy bohaterów już grubo po epickich wydarzeniach w Wąwozie. Jeżeli to miało być zagranie typu Hollywood lubi happy-endy, więc wyśmiejmy ich dając czytelnikom absolutnie przesłodzone pożegnanie, to się udało. Tylko, że to niczego do wartości książki nie wnosi. Jasne, kibicowałem postaciom przez cały czas, chciałem żeby ostatecznie im się jakoś w życiu poukładało, ale to co Clive zaserwował raziło niewyobrażalną sztucznością. Oj przesadził pan, panie Barker.

Zatem jak oceniam "Wąwóz Kamiennego Serca"?
Mimo wszystko pozytywnie. Postacie stanowią silny trzon tej powieści, czuć ten niesamowity, ciepły klimat Los Angeles, jest ciekawie, z pazurem i humorem. Groza jest tutaj bardziej rozrywkowa niż napędzająca stracha, bo to przecież parodia i satyra na Hollywood jest. Z dużą dawką perwersyjnej pikanterii.
A zatem polecam. Wyjątkowa literatura dla wyjątkowych umysłów.

Todd Pickett, to bohater kina akcji, którego gwiazda powoli przygasa. Za namową producenta postanawia "odświeżyć" sobie buźkę, więc udaje się do znanego chirurga. Kiedy budzi się po operacji stwierdza, że rany prędko się nie zagoją, więc trzeba zniknąć na jakiś czas sprzed aparatów paparazzi. Agentka Todda, Maxine, znajduje opuszczoną willę na obrzeżach Los Angeles, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Święta 2012 roku spędziłem z Danem Simmonsem czytając epicką powieść o uwięzionych na arktycznym lodzie załogach dwóch statków, podróżujących z Anglii do wybrzeży Kanady. "Terror", czyli thriller fact & fiction odwołujący się do historycznej i tajemniczej wyprawy z 1845 roku był idealną literaturą na zimowe grudniowe wieczory. Pomimo chłodu otaczającego książkę, wspomnienia do dziś mam wciąż ciepłe.

Postanowiłem, że w święta 2013 roku kolejny raz przeniosę się do przeszłości z tym niezwykle utalentowanym pisarzem i tym razem odwiedzę Anglię, co ciekawe, podobnie jak ostatnio, w połowie XIX wieku. Za towarzystwo w tej podróży służyli mi, nie kto inny jak, Charles Dickens oraz jego współpracownik/przyjaciek, Wilkie Collins.

I tutaj moja spowiedź.

Nigdy nie przeczytałem żadnej książki Dickensa czy Collinsa. O ile historie Dickensa znam z ekranizacji, bajek dla dzieci, tak o osobie Collinsa nie miałem w ogóle pojęcia. Okazuje się, że tenże jegomość uważany jest przez niektórych za prekursora powieści sensacyjno-detektywistycznej. No nieźle.

Ale czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że "Drood" pisany jest w pierwszej osobie, jako swego rodzaju pamiętnik Wilkiego Collinsa, który opisuje skrupulatnie kilka lat z życia obu pisarzy, a wszystko zaczyna się od momentu katastrofy kolejowej w której Dickens uczestniczył. Tam też poznajemy mroczną osobowość jaką jest tytułowy Drood, ot skrzyżowanie Lorda Voldemorta z Kubą Rozpruwaczem :) Dickens oczarowany osobą w czarnej pelerynie i kapeluszu za wszelką cenę postanawia go odnaleźć. W swoją obsesję wciąga również narratora, Collinsa oraz byłego szefa policji.

I znowu mamy do czynienia z książką, która czerpie garściami z historii i miesza fakty z nadzwyczajną wyobraźnią Dana Simmonsa. Mamy tu obyczaj, dramat, grozę, sensację, a wszystkie gatunki cudownie się przenikają tworząc wyjątkowy klimat, który wierzę, potrafi oczarować miłośnika literatury wszelakiej. Bo pomimo tego, że głównym motywem jest pogoń za Droodem, to jednak połowa książki traktuje o życiu Collinsa i Dickensa. A że jest to bardzo gruba książka mamy okazję obserwować jak wielkie pisarskie umysły Anglii pracują nad swoimi znanymi tytułami. Dwójka pisarzy dyskutuje ze sobą, szuka natchnienia w życiu, a w wolnych chwilach spędza czas na objadaniu się wytwornymi daniami czy romansowaniu na boku. To fascynujące jakie życie prowadzili pisarze gentelmeni w tamtych czasach.

Charles Dickens jest postacią szalenie intrygującą. Jest duszą towarzystwa, zawsze skory do żartów i psikusów, to 100% dżentelman, bawidamek, wiecznie uśmiechnięty, ekscentryczny (czasem szalony) starszy pan z długą brodą, który niczym dziecko jest ciągle podekscytowany z nowych wyzwań. Żyje i oddycha swoją miłością do opowiadania różnych historii, na salonach i na papierze. No i kocha długie spacery. Ale jest też osobą, która jest przeświadczona o swojej nieomylności, uważa się za lepszego od innych, chociaż nigdy tego wprost nie okazuje. Ma też problemy rodzinne. Nie sprawdza się jako mąż, o czym świadczy fakt, że wygnał swoją żonę z domu aby móc uganiać się za młodą aktoreczką, a ciągły konflikt z dziećmi, uświadamia, że choć kochają swojego ojca to przyznają, że często po prostu nie da się z nim wytrzymać. Dickens ma uparty charakter i zawsze zrobi wszystko, żeby osiągnąć swoje.

Wilkie Collins, z kolei, jest przyjacielem, który zawsze rywalizuje ze swoim mentorem na polu literackim. Ma olbrzymie wybujałe ego, uważa swoje dzieła za lepsze, ale jest też zazdrosnym cynikiem, który ze swoimi poglądami obnosi się w bardzo ostrożny sposób. Nie uznaje instytucji małżeństwa, mieszka i spółkuje ze swoją gosposią i wychowuje jej córkę, ale i on szuka cielesnych uniesień u innej kobiety, którą dodatkowo utrzymuje. Co istotne, Collins cierpi na podagrę, której skutki uśmierza laudanum, czyli opium w płynie. A kiedy i to nie wystarcza sięga już po najczystszą odmianę opium, palonej prosto z fajki. Wraz z rozwojem fabuły Collins popada w coraz większe uzależnienie od narkotyku, przyjmując dawki które zwaliłyby słonia z nóg co zmienia go w osobę trochę zgorzkniałą i skłonną do ekstremalnych czynów. Taki Walter White z "Breaking Bad" :) O ile na początku czułem więź z narratorem, rozumiałem jego podskórną nienawiść do uwielbianego na całym świecie Dickensa, tak pod koniec stał się postacią tragiczną, której ciężko kibicować.

A co z samym Droodem? Kim jest i jaką rolę pełni w książce? Nie będę tutaj zdradzał żadnych rewelacji, ale powiem tylko że jest postacią, której osoba a właściwie cień przewija się przez całą lekturę. Śledztwo, które prowadzą bohaterowie często staje w miejscu i wtedy oddalamy się od niego na chwilę do momentu kiedy Simmons zrzuca na nas niespodziewany zwrot akcji i tak od rozdziału do rozdziału. Bo Drood to egipski potomek wyznawców kultu mesmeryzmu, widmo legenda, które przyprawia o ciarki mieszkańców londyńskich slumsów, gdzie często grasuje, morduje i jak głoszą plotki, werbuje ludzi do swoich niecnych planów rządzenia światem.

Zatem jaką książką jest "Drood"? Cóż, przede wszystkim obszerną. Wypełnioną po brzegi kolorowymi postaciami, pełnymi energii. Jest tutaj wszystkiego aż w nadmiarze. Wystawne kolacje, spotkania w klubie dżentelmenów, nocne eskapady po cmentarzach, policyjne akcje, romanse, przygotowania do pisania książek, wystawianie sztuk w teatrze, seanse Dickensa z publicznością, intrygi rodzinne, narkotykowe ekscesy, ciągle coś się dzieje!

I to chyba jest własnie największą bolączką "Drooda". Przy ponad 800-set stronach nieraz miałem wrażenie, że autor zbyt przeciąga niektóre wątki, a które do końca nie wpływają na jej odbiór. Chciałem, żeby uciął sprawę i przeszedł do sedna. Czuję, że "Drood" odchudzony o jakieś 200 stron byłby bardziej zwartą w akcję powieścią, bez zbędnych wolnych kawałków. Nie mogę powiedzieć, że się nudziłem, ale po prostu czułem przesyt kolejny raz uczestnicząć w przedstawieniach teatralnych czy solowych Dickensa poznając każdy drobny szczegół ich przygotowania. Zaznaczam, że klimat mnie oczarował i była to wspaniała przygoda, do której na pewno jeszcze nie raz wrócę. Nawet powiem wam, że nabrałem ochoty na zapoznanie się z paroma opisywanymi tutaj pozycjami zarówno z dorobku Dickensa jak i Collinsa.

Dan Simmons zaś udowadnia kolejny raz, że sam jest rewelacyjnym twórcą wciągających i niesamowicie skonstruowanych historii, gdzie fakty mieszają się z fikcją tworząc coś zupełnie wyjątkowego. Odbieram jedną gwiazdkę tylko za te miejscowe dłużyzny.

PS. Należy się jeszcze pochwała Wydawnictwu MAG za jedną z najpiękniej wydanych książek jakie stoją u mnie na półce.

Święta 2012 roku spędziłem z Danem Simmonsem czytając epicką powieść o uwięzionych na arktycznym lodzie załogach dwóch statków, podróżujących z Anglii do wybrzeży Kanady. "Terror", czyli thriller fact & fiction odwołujący się do historycznej i tajemniczej wyprawy z 1845 roku był idealną literaturą na zimowe grudniowe wieczory. Pomimo chłodu otaczającego książkę, wspomnienia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po tragicznych i przerażających wydarzeniach w hotelu Panorama, ocalały Danny Torrance wyrasta na człowieka, który niemogąc poradzić sobie z przekleństwem jakim jest jego "szósty zmysł", sięga dna wpadając w chorobę, która zniszczyła jego ojca, alkoholizm. Jego tułaczka sprowadza go w końcu do miejsca, gdzie dostaje pracę jako pracownik hospicjum oraz zyskuje wsparcie w tamtejszym ośrodku dla uzależnionych. Tymczasem gdzieś w Ameryce obserwujemy losy wędrujących emerytów, którzy, jak się okazuje, są tak naprawdę "wampirami" posilającymi się dziećmi obdarzonymi specjalnym darem, jakim jest "lśnienie". Tą przypadłość posiada też Abra, dziewczynka o nieprzeciętnej mocy, która staje się celem geriatrycznego pochodu. Dzięki jej telepatycznym zdolnościom udaje jej się wejść w kontakt z Danem, który postanawia rozwiązać problem mordujących staruszków i raz na zawsze rozprawić się z dręczącymi go "demonami z przeszłości".

Proszę. Oto kontynuacja jednego z największych klasyków mistrza z Maine. Nie jest to "Lśnienie 2", ale luźno nawiązująca do oryginału historia jednego z bohaterów, która i nawet z tymi odwołaniami śmiało może stać o własnych nogach. No, stać o kilka stopni niżej oczywiście.

Wielkim fanem "Lśnienia" nie jestem, ale uznaję ją za powieść bardzo dobrą. Udane połączenie dramatu psychologicznego i horroru, które w przypadku sequela nabiera zupełnie innych proporcji. "Doktor Sen" przeplata stopniowo dramat z nadnaturalnym obyczajem aby gdzieś tak w połowie nabrać tempa i zaskakująco obrać drogę pełnego akcji thrillera sci-fi. Bo czystego horroru tutaj nie uświadczymy chociaż miejscami wieje dość posępną grozą.

Nie chcę na każdym kroku porównywać kontynuacji do poprzednika, bo są to dwie różne powieści. Tam byliśmy odcięci od świata w opustoszałym hotelu a tutaj bujamy się od jednego miejsca do drugiego.
Ale co by nie porównywać, to i tak jak na Kinga jest to pozycja nierówna i pełna potknięć.

Potyczki Dana z butelką nie do końca uświadamiają jego problem, a scena która jest tą najgorszą w jego karierze alkoholika i prześladuje go przez wiele lat, jest doprawdy nie taka okropna. King sam przecież miał kiedyś poważny problem z procentami, więc śmiało można oczekiwać, że "przeleje" jakieś "głębsze" emocje na papier, ale widocznie nie chciał ze swojego bohatera robić drugiego Jacka Torrance'a.

Prawdziwy Węzeł, czyli mobilny klub starzejących/odmładzających się miłośników wysysania "supermocy" z jaśniejących dzieciaków ma być tym strasznym potworem, wobec którego czytelnik ma czuć zagrożenie. Ale ja żadnego zagrożenia z ich strony nie czułem. Te istoty o przezabawnych pseudonimach (Barry Kitajec, Papa Kruk, Dziadzio Flick, Steve Parodajny czy Rose 'hehe' Kapelusz) wystawieni do walki z trzynastolatką sprawiają wrażenie nieudolnych pomyleńców. Cokolwiek by nie robili, żeby namieszać w fabule, zawsze po chwili kończyli sromotną porażką. Nie wygrali żadnej bitwy, a wojnę... ech... jaja jakieś.

Finałowy pojedynek trwa dosłownie moment. Na kibelku sobie można przeczytać za jednym razem.

W sumie to raz mnie zaskoczono. Chodzi o taki jeden motyw pod koniec, wyjęty niczym z brazylijskiej telenoweli, który równocześnie każe nam inaczej rozpatrywać przygody Jacka Torrance'a w "Lśnieniu". I skoro o nim wspominam to znaczy, że urwał się nie wiadomo skąd, po co i naprawdę nie przypominam sobie, żeby King kiedykolwiek takiego asa z rękawa wyciągnął. Niby to nie jest wpadka, bo niby fabularnie wszystko pasuje, ale nie do tonu powieści tej, jak i poprzedniej.

Szokujące jest też słownictwo w każdym dialogu z naczelną Węzła, gdzie co chwilę rzucana jest kurwa albo suka. Wow... naprawdę Steve, co ty z tymi bluzgami? Wrzuciłbyś "dziwkę" tu i tam, tak dla odmiany :)

I już pomijam fakt, że kolejny raz dostajemy u Kinga dziecko z paranormalnymi zdolnościami. No cóż, albo super dzieciak albo pisarz z problemami. [O proszę, nawet się zrymowało :)]

To w moim odczuciu najsłabsze punkty "Doktora" i wszystko zależy teraz od czytelnika czy jest w stanie przełknąć te i inne głupoty. Sam sobie odpowiedz na ile darzysz sympatią Kinga lub jakiej rozrywki oczekujesz? Ja dostrzegam te minusy, ale mój kredyt zaufania u autora jest wysoki, więc nie przeszkadzają mi na tyle, żeby odebrać mi radość z opowiadanej historii. Bo co bym znowu źle nie powiedział, to naprawdę świetnie się bawiłem.

Postać Dana i Abry to automatycznie najlepiej przedstawione postaci, którym po prostu nie da się nie kibicować. Szkoda, że King skacze po osi czasu pomijając ich historię od momentu kiedy Dan przechodzi na abstynencję a Abra dobija do wieku tuż przed rozkwitem. Strasznie chciałbym poczytać jeszcze te kilkadziesiąt stron o tym jak Dan uczęszcza na spotkania AA i zyskuje swój przydomek ("Doktor Sen") w lokalnym hospicjum oraz o Abrze, która wywraca przedmioty po domu i wchodzi w głowy swoich rodziców lub coś w ten deseń. No ale wtedy pewnie byłaby to zupełnie inna książka.

Kolejny raz powtórzę; czytało mi się to bardzo dobrze. Na pewno lepiej niż "Lśnienie" choć paradoksalnie, to oryginał jest powieścią lepiej skonstruowaną. "Doktor Sen" jest lekką powieścią, gdzie cały czas coś się dzieje, więc o nudę ciężko, a czas przyjemnie upływa. Jeżeli oczekujecie kolejnego arcydzieła to 'stop right there'! To nie to. Ale to ciągle ten stary, gawędziarski King, którego tak wielu z nas uwielbia. I nie ważne o czym pisze.

Czy mogę polecić? Jasne, nawet bardziej niż tegoroczny "Joyland".

PS.
"Stukostrachy" też mi się podobały, a tam stężenie głupoty można było podzielić na kilka powieści :)

Po tragicznych i przerażających wydarzeniach w hotelu Panorama, ocalały Danny Torrance wyrasta na człowieka, który niemogąc poradzić sobie z przekleństwem jakim jest jego "szósty zmysł", sięga dna wpadając w chorobę, która zniszczyła jego ojca, alkoholizm. Jego tułaczka sprowadza go w końcu do miejsca, gdzie dostaje pracę jako pracownik hospicjum oraz zyskuje wsparcie w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kobieta Jack Ketchum, Lucky McKee
Ocena 7,2
Kobieta Jack Ketchum, Lucky...

Na półkach:

Widziałem film. Podobał mi się. 2 lata później przeczytałem książkę. Podobnie.
Tandem pisarza z reżyserem to udane połączenie w przypadku Ketchuma i McKee. "Kobieta" jest kolejnym sequelem "Poza sezonem", ale nie bardzo pasuje mi jako część trzecia. O ile pierwsze dwie książki traktowały o walce pomiędzy grupą cywilizowanych ludzi z klanem drapieżnych kanibali w stylu survival horroru, tak tutaj zaserwowano nam bardziej psychologiczny dramat z typowym dla Ketchuma przewrotnym finałem. Jedyna ocalała z klanu, tytułowa Kobieta staje się bowiem, niczym "Dziewczyna z sąsiedztwa", zakładnikiem sadystycznego socjopaty. Mąż i ojciec trójki dzieci, spotkawszy dzikuskę w pobliskim lesie, łapie ją i przywiązuje łańcuchami w piwnicy aby móc wyżywać się na niej fizycznie jak i psychicznie. Faktorem Ketchumowskim jest tutaj zastraszona żona, molestowana przez ojca córka, "niedaleko pada jabłko od jabłoni" synek zboczeniec i dla odmiany, niewinna jak motylek, córusia-skarbeczek. Takie zestawienie skrzywionej psychicznie rodziny powinno dać nam sporo materiału wyjściowego na potężną i wstrząsającą powieść. Niestety, książka ta to naprawdę dłuższa nowela. Zdecydowanie za mało poświęcono czasu na rozwój wszystkich bohaterów, co po chwili namysłu każe sugerować inny zamysł autorów. To Kobieta jest tutaj w centrum uwagi i to ją staramy się zrozumieć. Role się odwróciły i tym razem, to rodzina Kowalskich robi za stronę wyrządzającą zło. Nie wszyscy oczywiście. Starsza córka jest tą najbardziej trzeźwo myślącą a najmłodsza, z racji wieku, nie jest jeszcze do końca ukształtowana. A Kobieta? Kobieta działa instynktownie, walczy o przetrwanie, jest pozbawiona całego wachlarza "wdzianek", które przybierają przynależne do cywilizowanego społeczeństwa jednostki. Kobieta, która reprezentuje pierwotny stan człowieka kontra współczesna, pracująca głowa rodziny. Kobieta nie wyrządza zła, ona po prostu taka jest. Ojciec krzywdzi, bo sprawia mu to chorą przyjemność. To nie jest drapieżnik... to jest... [niech każdy sobie tutaj dopowie]. Do tego mamy jeszcze matkę, która przymyka oczy na grzechy męża i stara się zachować pozory normalności, nie potrafi zrobić nic, żeby uchronić swoje dzieci przed zgubnym wpływem ojca-psychopaty. Syn, dla którego ojciec jest przykładem, jest zepsutym owocem, dwójki najgorszych farmerów świata. Czy można winić syna za to kim jest? Książka budzi wiele pytań odnośnie ludzi, ale to my musimy sobie to wszystko w głowie poukładać. Ta opowieść to tylko wycinek ogromnej tragedii w historii rodzaju ludzkiego. Nie odkrywa nic nowego. Ketchum-McKee wgniata nas brudnym buciorem w ziemię i każe myśleć. Uff... emocje ciężkiego kalibru się odzywają. Ale taka jest to literatura właśnie. Niełatwa i nie dla każdego.
Dodatek w postaci opowiadania "Reproduktor" to jest coś, czego w filmie zabrakło. Kolejny epizod z tułaczki Kobiety i wiążące się z tym nieprzyjemne okoliczności. Nie chcę nic zdradzać, ale to opowiadanie daje po bebechach jeszcze bardziej niż sama książka. I w jaki prosty sposób poniewiera psychicznie.
Nie daję wysokiej noty za całość i nie dlatego, że to zła lektura jest. Nie. Po prostu zabrakło mi tutaj dłuższej formy jak i wyjaśnień. Ale czy przemoc można racjonalnie wyjaśnić?

PS. I niech to już będzie ostatnia wariacja na temat "Dziewczyny z sąsiedztwa". Jezu, Jack. Ile ty ich jeszcze będziesz wieszać na tych łańcuchach?

Widziałem film. Podobał mi się. 2 lata później przeczytałem książkę. Podobnie.
Tandem pisarza z reżyserem to udane połączenie w przypadku Ketchuma i McKee. "Kobieta" jest kolejnym sequelem "Poza sezonem", ale nie bardzo pasuje mi jako część trzecia. O ile pierwsze dwie książki traktowały o walce pomiędzy grupą cywilizowanych ludzi z klanem drapieżnych kanibali w stylu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Graham Masterton "Rytuał"

Nasz bohater, którego imienia o dziwo już nie pamiętam, jest krytykiem kulinarnym i wraz z synem podróżuje po stanach odwiedzając co ciekawsze miejsca. Pewnego razu dowiaduje się o klubie-restauracji, prowadzonym przez tajemniczych celestynów, do którego nie można się dostać, a o którym krążą niestworzone opowieści. Okoliczni mieszkańcy nie chcą mówić o tym miejscu ponieważ według plotek tam pożerają ludzi! Że co proszę? Co oni tam jedzą? Dokładnie.
Kiedy syn naszego bohatera znika, a wszystkie ślady prowadzą do kuchni kanibali, ten za wszelką cenę próbuje się tam dostać i zwinąć potomka nim ten trafi na talerz. Z pomocą przychodzi mu młoda, lokalna reporterka.

Pierwszą powieść Mastertona przeczytałem dokładnie rok temu (sierpień 2012). "Rytuał" jest szóstą pozycją. Może i nie jestem jeszcze 100% fanem tego autora to jednak niewiele mi brakuje. Czuję potrzebę sięgania po kolejne pozycje z jego bibliografii, ale zawsze mam obawy "czy mi podejdzie". Choć stwierdzam szczęśliwie, że każdą książkę czytałem z satysfakcją to jednak trafiłem na książki średnie, dobre jak i rewelacyjne. "Rytuał" jest tylko dobry. Dlaczego? No, jak na powieść o kanibalach to "mięsnych" kawałków jest tutaj zdecydowanie za mało a i sama akcja pojawia się też trochę za późno. To już Edward Lee w swoim "Sukkubie" doprowadzał mnie do wymiotów swoimi opisami krwawej uczty. Tutaj, czytając książkę w kluczowych momentach przegryzałem jednocześnie kanapkę z szynką i niestety nie popsuło mi to apetytu.

Fabuła wlecze się miejscami, a próby odbicia porwanego syna nie posuwają akcji do przodu. Bohater nie myśli, popełnia głupie wpadki ciągle wracając do punktu wyjścia przez co wspomniana wielka uczta serwowana jest na samym końcu. Przypomniał mi się "Indiana Jones i świątynia zagłady" gdzie wielki zły szaman w połowie filmu wyrywa swojej ofierze serce i poświęca jego ciało bogini Kali. Ten kapitalny zwrot akcji sprawia, że druga połowa filmu pędzi na najwyższych obrotach. I tak to tutaj powinno wyglądać! Jest niestety na odwrót. Wstęp-akcja-akcja-akcja-zwrot-akcji-finał.
Naiwne to wszystko i bardzo b-klasowe. Motyw, że nawet rząd USA jest świadom tego co wyprawia klub celestynów i w żaden sposób nie jest w stanie ich zatrzymać wymaga wiele zaufania od czytelnika. Wiem o tym i staram się przymykać oko, gdzie się da, żeby tylko nie zepsuć sobie "smaku".

Hej, ale powiedziałem przecież, że jest to dobra książka, tak? Dobra jak na horrorowego Mastertona. Pomimo całej tej głupoty, jest krwawo, dowcipnie i czuć ten rozrywkowy klimat kiczu. Opis smażenia i zjadania własnego palca podany jest wybornie. Już za ten kawałek warto skosztować "Rytuału", który jest jak wielki tłusty hamburger z bekonem smażony na starym oleju na śniadanie. Wiesz, że szkodzi, wiesz że zły, wiesz że będą wzdęcia, czujesz ten stary olej, ale i tak obżerasz się jak świnia i pomimo, że czujesz lekkie wyrzuty, to jesteś pełny i zadowolony. No chyba, że nie jadasz mięsa to... wal się :)

Graham Masterton "Rytuał"

Nasz bohater, którego imienia o dziwo już nie pamiętam, jest krytykiem kulinarnym i wraz z synem podróżuje po stanach odwiedzając co ciekawsze miejsca. Pewnego razu dowiaduje się o klubie-restauracji, prowadzonym przez tajemniczych celestynów, do którego nie można się dostać, a o którym krążą niestworzone opowieści. Okoliczni mieszkańcy nie chcą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Hej, Jim Gaffigan napisał książkę o swoich dzieciach! [???] A... nie wiecie kim jest Jim Gaffigan? No to jest koleś od Hot Pockets! [???] Eee... to może inaczej. Jim Gaffigan to znany amerykański stand-upowiec (znaczy komik), który słynie z monologów na temat jedzenia (w szczególności boczku) i lenistwa amerykanów. Jako dumny katolik, jak nikt inny potrafi się śmiać z własnej religii, nie nadeptując nikomu na odcisk. Kawały z Hot Pockets to jego popisowy numer. Czym jest Hot Pockets? To nic innego jak zamrożone ciasto francuskie(?) z wkładem warzywnym i serem. Taki fast food do 'odtworzenia' w domowej mikrofalówce. Rozumiem, że ani Hot Pockets ani tym bardziej osoba Gaffigana nie jest bliżej znana polskiemu miłośnikowi amerykańskiego stand-upu czy chociażby głodującym studentom, ale myślę że wielbiciele serialu "Różowe lata 70-te" mogą go pamiętać z kilku odcinków, gdzie wcielił się w postać Roya, nieśmiałego, życiowego fajtłapę, który zatrudnia Hyde'a do pracy w barze szybkiej obsługi właśnie. Gaffigana łatwo poznać po jego wielkiej bladej głowie i lekkiej nadwadze. Z resztą nieważne. Poszukajcie sobie na tubie jego występów. Szczerze polecam. Ubaw gwarantowany!

A teraz... skoro już wiemy nieco o autorze, to może coś o książce. "Dad is Fat" to zapis wspomnień i opis przygód jego rodziny. Jest Jim, Jeannie i ich piątka(!) rozrabiaków w wieku od 1 do 8 lat. Zatem książka o dzieciach i problemach jakie stważa nie tyle ojcostwo, a ojcostwo 5 (słownie piątki) dzieciaków. Wszystko polane ciepłym i rozbrajającym humorem Gaffigana. Może się to wydawać mdłe, ale za każdym razem jak autor pisze coś z głębi serca to zawsze kończy to trafną a zarazem absurdalną uwagą typu "Bardzo chciałem zabrać dzieci na narty. Chciałem, żeby dobrze się bawiły na śniegu i piły gorącą czekoladę w schronisku. Niestety zapomniałem o pierwszej zasadzie udanego wyjazdu na narty z dziećmi, a mianowicie: nie zabierać dzieci" :) Osobiście nie jestem ojcem, ale to przez co blady Jim musi przechodzić każdego dnia ze swoim domowym przedszkolem przyprawia mnie o ciarki i skutecznie odstrasza od zostania głową rodziny. Autor wspomina też i o tym, ale daje do zrozumienia że w momencie narodzin pierwszego dziecka, wszystko się zmienia. Zarówno nasze przyzwyczajenia jak i nasze nastawienie. Jim ciągle narzeka na brak snu, hałas w mieszkaniu, niezręczność przy wypadzie do restauracji, kina czy podczas pobytu w hotelu, ale nigdy nie żałuje tego, że ma dzieci, a to przecież one są sprawcą wszystkiego. Co ciekawe, jedyne czego żałuje to tego, że nie może z nimi spędzać więcej czasu. Jeżeli to nie jest najprawdziwsza, najwspanialsza ojcowska miłość to ja... do cholery nie wiem o czym gadam.

Mój jedyny problem z książką był taki, że jakieś 1/4 żartów już słyszałem w jego występach lub w wywiadach telewizyjnych. To ciągle dobre żarty, ale jednak już mnie tak nie bawiły jak w momencie kiedy sam je wypowiada. No i czytając przez ponad 200 stron o tym jak ciężko jest zapanować nad grupą rozbrykanych urwisów miałem wrażenie jakby Jim robił to na pokaz. Z opisów wynika, że dzieciaki są jak tornado, jak rozwinięcie skrótu ADHD, niczym gwiazdy rocka w pokoju hotelowym. Czy tak jest naprawdę czy Jim specjalnie wyolbrzymia dla komicznego efektu? Tego, jako osoba bezdzietna, nie wyczułem niestety. Ale to i tak nie zmienia faktu, że "Dad is Fat" to przezabawna literatura, niczym kolejny stand-up, jednego z najoryginalniejszych komików made in USA. Książka oprócz tego, że znakomicie relaksuje i dostarcza masę genialnych żartów, daje też sporo do myślenia. To nie są poważne teksty, ale bardzo życiowe. A gdzie szukać doskonałej komedii, jak nie u siebie w domu właśnie.

Hej, Jim Gaffigan napisał książkę o swoich dzieciach! [???] A... nie wiecie kim jest Jim Gaffigan? No to jest koleś od Hot Pockets! [???] Eee... to może inaczej. Jim Gaffigan to znany amerykański stand-upowiec (znaczy komik), który słynie z monologów na temat jedzenia (w szczególności boczku) i lenistwa amerykanów. Jako dumny katolik, jak nikt inny potrafi się śmiać z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Młody chłopak pragnie dorobić sobie na studia, więc łapie się na pracę w wesołym miasteczku, gdzie przed laty w tunelu strachów doszło do tajemniczego morderstwa. Od czasu do czasu słyszy się, że w owym tunelu jeden ze strachów należy do ducha zamordowanej dziewczyny. Nasz bohater, czując żyłkę detektywa, gdzieś tam po cichu i bez żadnego zaangażowania postanawia zbadać sprawę. Czy znajomośc z samotną matką wychowującą kalekiego syna pomoże mu w tej zagadce?

Co oryginalnego jeszcze można powiedzieć o tej książce?
Czy jest to świetny King pokroju Dallas '63? Nie. Czy jest to chociaż dobry King? Raczej tak, ale niczym nowym nie zaskakuje. Kingowcy i tak ją przeczytają a pozostali? Czy można tę książkę polecić osobie niezaprzyjaźnionej z prozą mistrza z Maine? Pewnie, że można, ale nie na siłę. Jest przynajmniej 20 innych pozycji z jego bibliografii, po które wręcz trzeba sięgnąć. Pewnie, czyta się to bardzo przyjemnie, bo "Joyland" jest książką nieszkodliwą. Można przeczytać i zapomineć o niej na drugi dzień. Nie jest zła, więc nic nie tracimy. Ale też tak jak wspomniałem na początku, nie jest pozycją obowiązkową. Ot, idealna opowieść na letnie popołudnie na hamaku.

King napisał ją na zlecenie dla wydawnictwa traktującego kryminał jako gatunek przedwodni. Owszem, jest to kryminał, ale taki Kingowy kryminał z typowymi dla niego postaciami i motywami. Wiele z tych motywów pojawiło się już na kartach jego powieści i to w dużo lepszym wydaniu ("Worek kości").
Opowieść jest prosta, a bohaterowie sympatyczni. Zaczyna się obyczajowo i gdzieś tam później pojawia się wątek kryminalny, który aż do samego końca nie wychodzi na pierwszy plan. I szczerze mówiąć, też nie do końca się udaje. Tożsamość mordercy poznajemy ot tak nagle bez żadnego przygotowania emocjonalnego co jest zagraniem nie fair, bo przecież King pisze w pierwszej osobie, więc przemyślenia bohatera towarzyszą nam na każdym kroku. I nagle okazuje się, że nasz protagonista wie kto jest zabójcą, ale już tym "drobnym szczegółem" się z nami nie dzieli. Kurdę, pomyślałem, kiedy on to rozgryzł? Bo ja nic na początku nie kojarzyłem. Nawet osoba złoczyńcy mnie nie zaskoczyła, bo w pierwszej chwili i tak nie wiedziałem o kogo chodzi :) No sorry, ale coś tu ewidentnie poszło nie tak. I dlaczego kolejny raz King nie może obejść się bez dziecka-medium? Jak na klasyczny kryminał to jest zdecydowanie zbyt fantastycznie.

Fakt faktem, czyta się bez bólu i można się dobrze bawić. Momenty kiedy główny bohater opisuje wesołe miasteczko i prace jakie wykonuje są najmocniejszą stroną "Joylandu". Jako zapalony Kingowiec, który zna praktycznie każdą książkę Króla muszę powiedzieć, że jednak się nie zawiodłem. Ale też moje oczekiwania nie były zbyt wysokie (te zostawiam na kontynuację "Lśnienia" czyli "Dr. Sleep").

Jest to drugi romans Kinga z kryminałem, i o ile w przypadku "Colorado Kid", które było ogromnym nieporozumieniem, gdzie kompletnie nie łapałem o co chodzi (moja najgorsza, ale dzięki bogu najkrótsza przygoda), tak "Joyland" jest tekstem poukładanym i pisanym pod mój i milionów czytelników gusta.

A co mi tam, polecam wszystkim :)

Młody chłopak pragnie dorobić sobie na studia, więc łapie się na pracę w wesołym miasteczku, gdzie przed laty w tunelu strachów doszło do tajemniczego morderstwa. Od czasu do czasu słyszy się, że w owym tunelu jeden ze strachów należy do ducha zamordowanej dziewczyny. Nasz bohater, czując żyłkę detektywa, gdzieś tam po cichu i bez żadnego zaangażowania postanawia zbadać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Detektyw Columbo w spódnicy powraca!

Tym razem energiczna Katie Maguire wraz ze swoim niezawodnym zespołem policjantów musi zmierzyć się z seryjnymi zabójstwami księży, podejrzanych w przeszłości o molestowanie nieletnich. Ponadto nasza bohaterka sama zostaje postawiona przed trudnym życiowym wyborem. Czy porzucić bliską sercu Irlandię i wyjechać z ukochanym do Stanów, czy utracić miłość życia i dalej robić to w czym jest doskonała, mowa oczywiście o łapaniu bandziorów.

Och Katie, jak ty to wszystko pogodzisz...

Drodzy czytelnicy, z radością stwierdzam iż MASTERton jest w MISTRZowskiej formie! Po 10 latach od wydania pierwszej powieści z cyklu, klimat miasteczka Cork dalej jest wyczuwalny w kontynuacji.
Owszem, nie jest to tak szarpiąca nerwy część jak poprzednio, ale cała akcja i procedury policyjne angażują w wystarczający sposób, żeby przymknąć oko na pewne potknięcia. Jest brutalnie, są wymyślne tortury, ale sama strona wyrządzająca zło niczym niestety nie zaskakuje. W pierwszej części morderca działał pod przykrywką infiltrując bohaterów i w momencie kiedy jego tożsamość wyszła na jaw, był to szok. Tutaj śledztwo biegnie prostym tropem, stopniowo odkrywając jakieś rewelacje i tak naprawdę już od początku zakładamy kto stoi za morderstwami, a kolejne dowody tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Czyli bez efektu zaskoczenia. Ponadto, znowu policyjny thriller zbliża się do granicy paranormalnego horroru, ale całe szczęście tej granicy nie przekracza, a to dodaje powieści mroczny charakter. Naprawdę bałem się, że Masterton oszaleje pod koniec i zrzuci na nas stado demonów, których nazw nie da się wymówić :) Dzięki bogu, nic z tych rzeczy.

Podobało mi się też w jaki sposób Masti rozprawia się z polityką kościoła katolickiego i jego stosunkiem do molestujących niewinne dzieci kleru. Owszem, odważnie krytykuje, ale nie popada w tanią sensację i nie obraża duchownych. Robi to dość inteligentnie i z dużym przymróżeniem oka. Bo przecież czytelnicy świadomi są wszystkich grzeszków kościoła katolickiego i nikt np. w Polsce nie oczekuje, że książka ta będzie polecana w kąciku literackim radia Maryja. Nawet można przyjąć, że jak już ktoś sięga po taką prozę to "diabeł się nim interesuje", cytując klasyka z Makowa Podhalańskiego :)

W "Upadłych aniołach" autor większy nacisk położył też na warstwę psychologiczną Katie i jej problemy z siostrą i obecnym kochankiem, Johnem, którego poznaliśmy na początku cyklu. I tutaj zaznaczam, że nie trzeba czytać pierwszej części, żeby w pełni rozkoszować się fabułą "aniołów". Są to dwie osobne powieści, które łączą ci sami przedstawiciele prawa. O ile John, odgrywał w oryginale większą rolę w rozwiązaniu zagadki, tak tutaj działa już jako tło emocjonalnego rozdarcia komisarz Maguire. I on jest właśnie kolejnym minusem tej powieści. Koleś jest tak sztampowy i przesłodzony w swoich wyznaniach miłosnych, że nie tylko wybijał mnie z rytmu podczas czytania ale i spowalniał właściwą akcję. Podobnie jest z wątkiem siostry Katie, Siobhan, który jest tutaj wciśnięty jakby na siłę i ma na celu uzmysłowić nam to drugie dno powieści jakim jest przywiązanie Katie do rodziny i miasteczka, zanim podejmie ona decyzję o jego opuszczeniu.

Pomimo tych wolniejszych obyczajowych momentów, powieść bardzo wciąga i jest to zdecydowanie Masterton z wyższej półki. Taki z wyczuciem i na serio, z bohaterami, z którymi się zżywamy i razem rozwiązujemy sprawy kryminalne. Po takiego Mastertona zawsze warto sięgnąć i mam tylko nadzieję, że nie każe nam czekać kolejnych 10 lat na dalsze losy, jednego ze swoich najlepszych bohaterów, jakim jest, Katie Maguire.

Detektyw Columbo w spódnicy powraca!

Tym razem energiczna Katie Maguire wraz ze swoim niezawodnym zespołem policjantów musi zmierzyć się z seryjnymi zabójstwami księży, podejrzanych w przeszłości o molestowanie nieletnich. Ponadto nasza bohaterka sama zostaje postawiona przed trudnym życiowym wyborem. Czy porzucić bliską sercu Irlandię i wyjechać z ukochanym do Stanów, czy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Twarz w tłumie Stephen King, Stewart O'Nan
Ocena 5,7
Twarz w tłumie Stephen King, Stewa...

Na półkach:

Naprawdę nie ma co się rozpisywać na temat tego krótkiego opowiadania. Mecz baseballu jest tylko tłem, a nasz główny bohater oglądając w telewizji relację na żywo rozpoznaje wśród kibiców dobrze mu znane osoby, które... uwaga! odeszły ze świata żywych jakiś czas temu.
Nic przewrotnego. Ot zwykła historyjka, która mogłaby posłużyć za scenariusz jakiegokolwiek odcinka serialu z cyklu "opowieści niesamowite".
Ha! I pewnie powstała nie jeden raz, bo czytając ten twór doskonale orientowałem się jak potoczą się losy głównego bohatera.
Niby fajnie, że polski wydawca raczy nas tymi opowieściami, ale z drugiej strony, można spokojnie poczekać aż King wyda kolejny zbiór z kilkunastoma historyjkami, wśród których ta opisywana tutaj podejrzewam zostanie zapomniana w godzinę po przeczytaniu, niczym "twarz w tłumie".

Naprawdę nie ma co się rozpisywać na temat tego krótkiego opowiadania. Mecz baseballu jest tylko tłem, a nasz główny bohater oglądając w telewizji relację na żywo rozpoznaje wśród kibiców dobrze mu znane osoby, które... uwaga! odeszły ze świata żywych jakiś czas temu.
Nic przewrotnego. Ot zwykła historyjka, która mogłaby posłużyć za scenariusz jakiegokolwiek odcinka serialu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W wysokiej trawie Joe Hill, Stephen King
Ocena 5,9
W wysokiej trawie Joe Hill, Stephen K...

Na półkach:

W sumie niezłe opowiadanie, ale trochę za krótkie. Pomysł z ludźmi zagubionymi w polu wysokiej trawy przywołał mi na myśl jedno z moich ulubionych opowiadań Kinga "Szkoła przetrwania" ze zbioru "Szkieletowa załoga". Bohater tamtej historii wylądował na kilkumetrowej wysepce pośrodku morza z torbą heroiny i stopniowo popadał w szaleństwo. Podobnych rozwiązań spodziewałem się po "wysokiej trawie" i właściwie otrzymałem to co chciałem, to jednak brakowało mi tutaj większego nacisku na beznadziejność sytuacji w jakiej znaleźli się bohaterowie. Nie powiem, autorzy nie stronili od ekstremalnych momentów, ale pozbawiając temat klimatu terroru osaczenia odebrali jej moc, którą pomysł wyjściowy zapowiadał.
Mam wrażenie, że początek należał do Kinga a końcówkę zostawił Hillowi. Nie mniej jednak, nie żałuję wydanych prawie 6 zł na minibooka.

W sumie niezłe opowiadanie, ale trochę za krótkie. Pomysł z ludźmi zagubionymi w polu wysokiej trawy przywołał mi na myśl jedno z moich ulubionych opowiadań Kinga "Szkoła przetrwania" ze zbioru "Szkieletowa załoga". Bohater tamtej historii wylądował na kilkumetrowej wysepce pośrodku morza z torbą heroiny i stopniowo popadał w szaleństwo. Podobnych rozwiązań spodziewałem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co tu dużo gadać. Dziadek idzie z psem na ryby. Trójka gówniarzy napada na niego, a jeden z nich strzela do psa. Dziadek się wkurza i odnajduje rodziców nastoletnich bandytów coby sami ukarali latorośle i skłonili ich do przeprosin dziadka za bezsensowną śmierć ukochanego pupila. Rodzice jednak olewają dziadka, więc ten postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wymierzyć sprawiedliwość za wszelką cenę.

Hmm. Patrząc na okładkę "Rudego", którą zdobi poczciwy psiak o smutnych oczach liczyłem na wzruszający dramat starszego człowieka przywiązanego do swojego czworonoga. A tu klops. Praktycznie żadnej relacji pan-pies, tylko już od pierwszych stron obserwujemy jego potyczki z lokalnymi służbami porządkowymi, przepisami prawnymi i oczywiście dzieciakami i ich rodzicami. W międzyczasie poznajemy też historię naszego bohatera, który lata temu przeżył wielką rodzinną tragedię, ale przez brak głębi emocjonalnej i jego relacji z psem jakoś nie bardzo uwierzyłem w jego motywację do działania.

Ketchum w opowiadaniu swojej historii poruszył ważną kwestię jaką jest traktowanie zwierząt w świetlne prawa i jaką karę należy wymierzyć tym którzy przelali niewinną krew. Jest to opowieść o sprawiedliwości. I wszystko fajnie, ale gdyby jednak, tak jak powiedziałem wcześniej, bardziej wypuklić warstę emocjonalną zamiast skupiać się na suchych faktach i kryminalnej akcji, byłaby to bardzo mocna, wyjątkowa powieść. A tak to kurczę, przez większą część czułem się po prostu znużony i nie za bardzo mnie to przejmowało.

Szkoda, bo opowieść sama w sobie jest bardzo dobra, ale brak jej krwi, o którą przecież tyle się rozchodzi.


Dodana do tej pozycji nowela "Prawo do życia" opowiada natomiast historię kobiety, która udając się do kliniki aborcyjnej zostaje porwana przez parę fanatycznych przeciwników zabijania poczętych dzieci, którzy jak na ironię, przy użyciu okrutnych tortur znęcają się nad niewiastą. A wszystko to ku ich własnym celom.

Duch "Dziewczyny z sąsiedztwa" unosi się nad tym tekstem przez cały czas, co niestety nie wychodzi tekstu na dobre. Znając doskonale najpopularniejszą książkę Ketchuma nie sposób nie oczekiwać od "Prawa do życia" tych samych emocji i dylemantów. Znowu tego "drobnego szczegółu" zabrakło. Są za to wymyślne tortury, które działają co prawda na wyobraźnię, to jednak nie służą uwadze czytelnika względem bohaterów. Znowu czytałem bez emocji próżno szukając czegoś więcej prócz dobrze skonstruowanej brutalnej akcji. Jasne, podobało mi się, bo Ketchum wie jak wstrząsnąć czytelnikiem, ale dalej nie jest to literatura, której po nim oczekuję. Stać cię na więcej Jack.

Ps. Muszę się przyznać do jednej rzeczy jeszcze. Być może lepiej odebrałbym tę książkę gdybym czytał ją na spokojnie w domu. Tymczasem obróciłem ją w 2 wieczory podczas pobytu w szpitalu w oczekiwaniu na operację leżąc wokół innych pacjentów, no a jak wiadomo nie jest to pogodne miejsce, a już na pewno nie idealne do obcowania ze smutną literaturą. Taka myśl...

Co tu dużo gadać. Dziadek idzie z psem na ryby. Trójka gówniarzy napada na niego, a jeden z nich strzela do psa. Dziadek się wkurza i odnajduje rodziców nastoletnich bandytów coby sami ukarali latorośle i skłonili ich do przeprosin dziadka za bezsensowną śmierć ukochanego pupila. Rodzice jednak olewają dziadka, więc ten postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wymierzyć...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Im not Sam Jack Ketchum, Lucky McKee
Ocena 7,4
Im not Sam Jack Ketchum, Lucky...

Na półkach:

Jack i Lucky to bardzo udany i ciekawy duet pisarza i filmowca, który uzupełnia się zarówno na papierze jak i taśmie filmowej, czego dowodem jest ich świetna "Kobieta". Widziałem film, ale z książką jeszcze nie obcowałem. Spokojnie, nadrobię.

"I'm not Sam" to krótka nowelka, która opowiada o bezdzietnym małżeństwie Sam i Patricka. Któregoś dnia Patrick budzi się i odkrywa, że jego żona, tuż przed 40-stką, zachowuje się niczym kilkuletnie dziecko a na imię Sam reaguje złością i oznajmia "Nie jestem Sam, jestem Lily". Zszokowany mąż zabiera żonę do lekarza, gdzie po serii testów okazuje się że fizycznie wszystko z nią w porządku. Czyżby Sam miała rozdwojenie jaźni? Jak sprawić żeby w małej niesfornej dziewczynce bawiącej się lalkami obudzić pełną namiętności dojrzałą kobietę? Patrick postanawia zaopiekować się Lily i stopniowo oswajać ją z osobą, którą kiedyś była.

Nie zdradzam nic więcej, bo nowelka przy jej objętości jest naprawdę fascynująca. Autorzy historię potraktowali w eksperymentalny sposób dzieląc ją na dwie nierówne części. Od tego jak ją przeczytamy zależy w dużej mierze jej odbiór. Pierwsza, właściwa, zajmuje jakieś 90% i tam rozwija się cała akcja. Ta część kończy się ot tak po prostu, bez żadnego wyraźnego zakończenia czy jakichkolwiek odpowiedzi. W tym miejscu autorzy zachęcają aby "dać odpocząć opowieści" i spróbować przespać się z problemem jaki dotknął bohaterów. Ja tak zrobiłem i przyznaję, że pomimo nierozwiązania wątku, pozostawiła we mnie smutek i duży niepokój.

No dobrze. Na drugi dzień doczytałem krótszą część i historia zmieniła się diametralnie. Choć znowu nie odpowiedziała na główne pytania to przynajmniej miała już zakończenie. I tak naprawdę nie wiem co mam o niej myśleć. Autorzy sugerują kilka rozwiązań, ale to nam pozostaje jej zrozumienie. Ta część zmienia jej tajemniczy i niewinny charakter w typowy dla Ketchuma sposób. Robi się mrocznie, szokująco i wszystko jest jakby podszyte drugim dnem. Trudne do przełknięcia. Nie wiem... chyba muszę przeczytać ją jeszcze raz. Kiedyś tam...

W każdym razie jako całość oceniam bardzo pozytywnie. Nie jest to wesoła opowieść, ale w bardzo angażujący sposób porusza wiele kwestii moralności jednego człowieka względem drugiego.

Drogi Jacku, Lucky, czekam na więcej.

Jack i Lucky to bardzo udany i ciekawy duet pisarza i filmowca, który uzupełnia się zarówno na papierze jak i taśmie filmowej, czego dowodem jest ich świetna "Kobieta". Widziałem film, ale z książką jeszcze nie obcowałem. Spokojnie, nadrobię.

"I'm not Sam" to krótka nowelka, która opowiada o bezdzietnym małżeństwie Sam i Patricka. Któregoś dnia Patrick budzi się i odkrywa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zniecierpliwiony oczekiwaniem na wydanie kolejnego dzieła Lee w Polsce, postanowiłem ugryźć mistrza makabry w jego oryginalnej formie, wprost od zachodniego wydawcy. Padło na krótką nowelkę, o tajemniczo brzmiącej nazwie, "Header".

Uff! Za takie lektury mógłbym się dać diabłowi w dupę szturchać widłami!

Historia przeplata dwa wątki. W pierwszym poznajemy młodego chłopaka, który po odsiedzeniu 11 lat w ciupie wychodzi na wolność i postanawia zamieszkać z dziadkiem inwalidą. Stary, kochany dziadzio uczy naszego młokosa w jaki sposób rozprawić się ludźmi, którzy przez wszystkie lata naprzykrzali się ich rodzinie. Mściwy dziadzio rzecze: "An eye fer a eye, boy". Wtedy też dowiadujemy się, czym jest 'header'. Nie powiem wam, ale wierzcie mi, że "do głowy" by wam nie przyszło :)
Drugi wątek opowiada o gliniarzu z wydziału narkotykowego, który aby opłacić lekarstwa ciężko chorej żony, wdaje się w nielegalne interesy z lokalnymi dealerami. Targany moralnością postanawia odwrócić swoją uwagę i skupić się na rozwiązaniu sprawy seryjnych morderstw, które od jakiegoś czasu nawiedzają miasteczko.

Pierwsze co rzuca się w oczy kiedy sięga się po Eda w jego angielskiej formie jest południowo-amerykański akcent jakim autor posługuje się w sposób maksymalnie dosłowny. Zapomnijcie o lekcjach angielskiego ze szkoły. W tym świecie ludzie mówią swoim własnym tworem, pełnym skrótów, błędów, bez poszanowania gramatyki czy czasów. Ale jest to też cholernie zabawny, opisowy i oczywiście, wulgarny język. Coś co na początku sprawia trudności w czytaniu, po tym jak już się złapie południowego ducha USA leci bez potknięć. Kolejny raz zdałem sobie sprawę, jak żmudnym i skomplikowanym zadaniem jest przełożenie Lee na polskie warunki przez naszych dzielnych tłumaczy.

"Header" to sama kwintesencja Eddiego. Nowelka zaledwie 100 stronicowa, a wypełniona wszystkim tym za co go uwielbiam. Zboczone, obrzydliwe, ale też i pomysłowe akty przemocy, skorumpowany gliniarz, zepsuci mieszkańcy małego miasteczka, klimat rodem z rasowego horroru lat '80-tych, wybitnie czarny humor i szokujący, przewrotny finał opowieści stawiają tę perełkę obok jego największych osiągnięć.
Tak, jest to wszystko naciągane i przerysowane na maksa, ale właśnie w ten makabryczny sposób Lee próbuje przemycić czytelnikowi pewną prawdę życiową. Nic nie trwa wiecznie, nie ma sprawiedliwości, ludzie skrywają ciemną stronę, a jak raz się wdepnie w gówno to trzeba uważać, żeby się w nim całemu nie umazać.

Bon appetit zwyrole ;)

Zniecierpliwiony oczekiwaniem na wydanie kolejnego dzieła Lee w Polsce, postanowiłem ugryźć mistrza makabry w jego oryginalnej formie, wprost od zachodniego wydawcy. Padło na krótką nowelkę, o tajemniczo brzmiącej nazwie, "Header".

Uff! Za takie lektury mógłbym się dać diabłowi w dupę szturchać widłami!

Historia przeplata dwa wątki. W pierwszym poznajemy młodego chłopaka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kontrowersyjną powieść "Poza sezonem" przeczytałem w oryginale jeszcze zanim nazwisko Ketchuma zagościło u nas w księgarniach i z tego co pamiętam podobała mi się, ale nie byłem nią jakoś szczególnie zachwycony. Lata minęły i zapomniałem już o szczegółach powieści, ale pamiętam że był to kawał brutalnego survivalu z kanibalami w roli głównej.

"Potomstwo" to praktycznie ta sama bajka, ale nie mogę za bardzo czepiać się czy jest lepsza czy gorsza, gdyż zwyczajnie musiałbym obie lektury zaliczyć za jednym zamachem. Wiem natomiat, że odczucia mam podobne. Niby znowu dostajemy mnóstwo krwawych kawałków, akcja rozpędza się niczym pociąg, to jednak gdzieś do końca nie jestem przekonany czy ten rodzaj horroru w wykonaniu Ketchuma to jego specjalność. Jednak wolę Jacka w powolnych dramatach, gdzie to postacie stanowią trzon powieści a warstwa emocjonalna szarpie nerwy czytelnika. Tutaj tego nie ma. Postacie są szczątkowo opisane, nie bardzo przejmujemy się ich losem, więc kiedy dochodzi do konfrontacji z bandą dzikusów ciężko jest kibicować bohaterom.

To nie jest książka pokroju "Dziewczyny z sąsiedztwa" czy "Jedynego dziecka". To kategoria stricte b-horrorowa, takie "torture porn", coś co znakomicie nadawałoby się na kolejną odsłonę kultowego filmu Wesa Cravena "Wzgórza mają oczy".

Jeżeli kupimy tą konwencję to lektura okaże się dość wciągająca i sycąca pomimo swojej szybkiej akcji i krótkiej objętości. Jeżeli pokochaliście "Poza sezonem" to "Potomstwo" dostarczy wam podobnej, nieskrępowanej rozrywki.

Kontrowersyjną powieść "Poza sezonem" przeczytałem w oryginale jeszcze zanim nazwisko Ketchuma zagościło u nas w księgarniach i z tego co pamiętam podobała mi się, ale nie byłem nią jakoś szczególnie zachwycony. Lata minęły i zapomniałem już o szczegółach powieści, ale pamiętam że był to kawał brutalnego survivalu z kanibalami w roli głównej.

"Potomstwo" to praktycznie ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno mnie tak książka nie wkurzyła!

Nie żeby książka była zła, nie! Wkurzające było to że opisywana historia miała (i bankowo ciągle ma) odzwierciedlenie w życiu. Kobieta wychodzi za mąż za parszywego drania i pedofila. Po urodzeniu dziecka kobieta zauważa, że z dzieckiem jest coś nie tak. Któregoś dnia drań bije kobietę. Raz, dwa, rozwód, dziecko do podziału. Feralnego dnia dziecko wraca od ojca z płaczem i matka od razu wie o co chodzi. Robi mu awanturę i wytacza sprawę w sądzie. Sąd nie kupuje jej opowieści o molestowaniu dziecka, choć są ku temu wyraźne przesłanki. Brak wyraźnych dowodów i dosłownie, dupa zbita! Dziecko wraca do tatuśka!
Co byście zrobili na miejscu matki kiedy prawo zawodzi?
Ciśnie się na myśl: ZATŁUC NA ŚMIERĆ PARSZYWĄ GNIDĘ!!!

Ale, życie nie jest takie proste... ani sprawiedliwe.

"Jedyne dziecko" to przerażający dramat. Ketchum porusza temat molestowania nieletnich przez rodziców w bardzo obiektywny sposób. Nie jesteśmy obserwatorem samych seksualnych aktów, patrzymy na całość zarówno oczami matki jak i poprzez zeznania osób stających przed sądem. Niech was nie zastanawia wiarygodność matki. To ojciec jest chorym skurwysynem, znamy jego zamiłowanie do przemocy i preferencji seksualnych. Kibicujemy matce i wierzymy w sprawiedliwość sądu.

I po co to wszystko?

Po to żeby dostać po mordzie.

Ketchum kolejny raz rozwalił mnie swoją prozą i wzbudził tyle emocji jak żaden inny autor. Myślałem, że po "Dziewczynie z sąsiedztwa" nic nie jest w stanie mną wstrząsnąć, a tu masz! Znowu opuszczam głowę w żalu, że należę do najbardziej okrutnego gatunku jaki stąpa po ziemi. Ludzie potrafią być nieludzcy, a bezduszne systemy jakie stworzyli wydają się być po ich ciemnej stronie.

Boże, w głowie się nie mieści...

Książka stosunkowo krótka, ale przepełniona smutną prawdą i ludzkim horrorem.
Wstrząsająca. Wciągająca. Otwiera oczy. Trzeba przeczytać!

Dawno mnie tak książka nie wkurzyła!

Nie żeby książka była zła, nie! Wkurzające było to że opisywana historia miała (i bankowo ciągle ma) odzwierciedlenie w życiu. Kobieta wychodzi za mąż za parszywego drania i pedofila. Po urodzeniu dziecka kobieta zauważa, że z dzieckiem jest coś nie tak. Któregoś dnia drań bije kobietę. Raz, dwa, rozwód, dziecko do podziału. Feralnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie taki Golem straszny jak go z gliny lepią.

Oj, nie straszny.
Może dlatego, że w swoim maratonie Edwarda Lee jaki sobie urządziłem czytając kolejno "Sukkuba", "Ludzi z bagien" i wreszcie "Golema" przybiegł on co prawda na trzecim miejscu, to jednak dystans do tych pierwszych jest dość spory.
Nie, nie jest to zła powieść. Ale po zachwytach i emocjach, które dostarczyli mi poprzednicy ta pozycja wydaje się taka spokojna i grzeczna. Lee do tej pory pompował 150% wrażeń, tymczasem tutaj to jest to poniżej 50%. No trochę szkoda, ale to nie znaczy że nie czuć jego stylu. Znowu mamy małe miasteczko, bohaterów z mroczną przeszłością, jest wulgarnie, są zwyrodniali mordercy, ćpuny, źli policjanci, i potwór, tym razem ze świata żydów.

Fabuła kręci się wokół Setha, owdowiałego twórcy gier komputerowych, który wraz z poznaną na odwyku, uzależnioną od narkotyków kochanką, Judy, przeprowadza się do domu w Lowensport. Domu, który należał kiedyś do takiego strasznego żyda, Gavriela Lowena, co to miał niby ponad 100 lat temu sprowadzić sobie specjalną glinę z Czechosłowacji i ulepić potwora do wykonywania brudnej roboty. Jak się okazuje beczki z gliną ciągle znajdują się na posesji Setha i jest nimi zainteresowana miejscowa patologia.

Tyle powiem, żeby nie zdradzać co ciekawszych wątków, ale i tak czytelnik zaznajomiony z prozą Lee szybko połapie się kto tu jest dobry, zły i jakie ma zamiary. Kilka zaskakujących zwrotów akcji też ma miejsce, ale chyba nie będzie zbrodnią jak powiem, że Eddie nigdy nie słyszał o happy-endach :)

Fabuła jest dość ciekawa i rozgrywa się równolegle na dwóch płaszczyznach czasowych. Wątek Setha i Judy zajmuje 2/3 lektury a pozostała część to właśnie owiana złą sławą historia związana z poprzednim mieszkańcem posiadłości, do której wprowadzają się nasi główni bohaterowie. Ale szczerze mówiąc, to cała ta retrospekcja nie za bardzo ma jakiś wpływ na bieg wydarzeń. Już od prawie samego początku, kiedy Seth i Judy słyszą krótką opowieść o Gavrielu Lowenie, wiemy jak potoczą się jego losy. I niestety, ale nie ma w tym nic zaskakującego i spowalnia właściwą akcję. Jak dla mnie Lee mógł spokojnie odpuścić sobie tę historię, a skupić się na tym co kuleje najbardziej. Mowa oczywiście o bohaterach. Wiem, że ani "Sukkub" ani "Ludzie z bagien" nie grzeszyli zbyt głęboką analizą postaci, ale towarzyszyliśmy im na tyle, żeby uwierzyć w ich pełnokrwistość i działania. Tutaj o Seth'cie wiemy tylko tyle, że po śmierci żony zaczął się obwiniać tym co się stało, a objawiło się to częstym zaglądaniem do butelki gdzie w ostateczności trafił do ośrodka dla uzależnionych. Tam poznał Judy, byłą wykładowczynię, oczytaną babkę, która spotykała się z innymi profesorkami, która przez swoją otyłość zaczęła brać kokę, palić crack, a kiedy schudła podobnie stoczyła się na dno. Teraz Seth oddaje się pracy nad swoją grą komputerową, a Judy ciągle paraduje nago po domu i grzeje się z Sethem kiedy tylko mają wolną chwilę. Tadaaam! Macie swoje gwiazdy! Płaskie jak klata Ani Rubik. Sorry Eddie, ale za jakich masz nas naiwniaków, że uwierzymy w to do czego będą zmuszani wraz z rozwojem akcji?
Już nawet handlujący dragami policjanci i ich popychadła od naginania prawa nie są tak interesujący jak w poprzednich tytułach mistrza Lee. A szkoda, bo czarne charaktery to jego specjalność.
No a golemy? Bitch, please. Mało Lee w Lee a jeszcze mniej golemów w Golemie. Parę stron, krew na ścianach, kończyny latają, that's all folks!

No... trochę sobie pojechałem, to teraz dla odmiany pochwalę. Klimat. Przyjemny b-klasowy horror, który nie do końca straszy (gdzie ta obrzydliwa makabra?), ale najważniejsze wciąga. Warsztat na poziomie, lekki styl pisania i dialogi z pazurem. I kolejny raz niezłe zakończenie.

Suma sumarum: jeżeli jeszcze ktoś nie sięgnął po powieści Eda, proszę was, zacznijcie od "Golema". Jest to znakomita przystawka przed wielką ucztą jaką są jego premierowe utwory, a warto go czytać i promować w naszym kraju.
I notka do wydawcy: Repliko, uzależniłaś mnie, więc teraz się pytam, kiedy następny Lee???

Nie taki Golem straszny jak go z gliny lepią.

Oj, nie straszny.
Może dlatego, że w swoim maratonie Edwarda Lee jaki sobie urządziłem czytając kolejno "Sukkuba", "Ludzi z bagien" i wreszcie "Golema" przybiegł on co prawda na trzecim miejscu, to jednak dystans do tych pierwszych jest dość spory.
Nie, nie jest to zła powieść. Ale po zachwytach i emocjach, które dostarczyli mi...

więcej Pokaż mimo to