Eseje wybrane

Okładka książki Eseje wybrane
Virginia Woolf Wydawnictwo: Karakter publicystyka literacka, eseje
494 str. 8 godz. 14 min.
Kategoria:
publicystyka literacka, eseje
Wydawnictwo:
Karakter
Data wydania:
2018-01-01
Data 1. wyd. pol.:
2018-01-01
Liczba stron:
494
Czas czytania
8 godz. 14 min.
Język:
polski
ISBN:
9788365271853
Tłumacz:
Magdalena Heydel
Średnia ocen

                7,8 7,8 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Książki autora

Mogą Cię zainteresować

Oficjalne recenzje i

Pisarka, która patrzy na życie



2819 1249 90

Oceny

Średnia ocen
7,8 / 10
206 ocen
Twoja ocena
0 / 10

Opinia

avatar
631
65

Na półkach: ,

Zdanie najlepsze.
Trudny wybór: po długich deliberacjach padł na taką oto frazę:

"Używane książki to książki dzikie, bezdomne; gromadzą się w wielkie stada o wielobarwnym upierzeniu i jest w nich czar, którego brak udomowionym tomom na bibliotecznych półkach."

Mocne drugie miejsce:
"Najczęściej podchodzimy do książek z umysłami zamglonymi i niejasnymi, wymagamy od beletrystyki, by była prawdziwa, od poezji, by była kłamliwa, od biografii, by była pochlebna, od historii, by odpowiadała naszym uprzedzeniom".

Przyznaję bez bicia, że do niedawna Virginia Woolf była dla mnie postacią raczej mglistą, kojarzącą się głównie z filmem Mike'a Nicholsa ("Kto się boi Virginii Woolf") oraz znakomitymi "Godzinami", z dziwacznie ucharakteryzowaną Nicole Kidman w roli pisarki i piękną muzyką Philipa Glassa w roli tła. Kilka ogólnych skojarzeń: że feministka, że progresistka, że lesbijka. Spora luka w literackim obyciu - ale któż ich nie posiada, w końcu nieskończenie długie są półki w labiryntach bibliotek, życie krótkie i pełne irytujących chochlików odciągających od książek, a każda chwila poświęcona nawet najwspanialszej z nich rodzi obawę, że właśnie tracimy szansę na lekturę innej, może jeszcze bardziej olśniewającej. Piszę to, patrząc na mojego kindla, w którym czai się setka znakomitych książek, bezwzględnie rozpychających się okładkami i wrzeszczących, że natychmiast muszę je przeczytać.
Po tym usprawiedliwieniu nadszedł czas na wyznanie. Przyznaję, że po spowodowanej w dużej mierze przypadkiem (o ile te faktycznie istnieją) lekturze zebranych i opracowanych wielkim nakładem sił esejów autorki "Pani Dalloway" jestem pod wielkim wrażeniem. Talentu, subtelności, spostrzegawczości, zdolności przewidywania, wrażliwości, celności, inteligencji oraz stylu. Czas przeznaczony na lekturę potężnego (niemal 500 stron) opracowania upłynął błyskawicznie i chociaż nie wszystkie teksty równie mocno angażowały moją uwagę, to te najlepsze mają hipnotyczną, euforyzującą moc wielkiej literatury, a poszczególne frazy uderzają z siłą pioruna. Tutaj następuje ukłon w stronę tłumaczenia autorstwa pani Magdy Heydel.
Redaktorka Roma Sendyka (autorka bardzo interesującego posłowia) postanowiła pogrupować teksty w kilku działach tematycznych. Wskazują one na, mówiąc sztampą, rozległość zainteresowań pisarki, ale zarazem układają się w pewien rodzaj medytacji na temat sztuki, ludzi, miejsc, a wreszcie samego życia i śmierci. Pewnie zabrzmi to pretensjonalnie, ale czytanie tej książki przypomina powolny spacer długą aleją, oświetlaną gazowymi latarniami, koniecznie po bruku wiktoriańskiego Londynu: płomienie migoczą, cienie wydłużają się i skracają, ale aż do końca nie opuszcza nas ciepłe światło umysłu Virginii. Mijamy kolejne przecznice. Czytanie. Pisanie. Recenzowanie. Patrzenie. Podróżowanie. Londyn. Kobiety. Życiopisanie. Nieludzkie. Życie i śmierć. Każda z tych części miała mi do zaproponowania coś odrębnego i nawet kiedy Virginia zaprasza tam, gdzie nie czuję się najlepiej, to zawsze jest czarującą przewodniczką. Wystarczy iść i mieć oczy otwarte.
Gwoli uczciwości: muszę przyznać, że niektóre z tekstów uważam za nużące. Zestarzały się ich tematy, a przede wszystkim bohaterowie, czy też częściej bohaterki (zabrzmiało to mało elegancko). Myślę, że dla wielu współczesnych "czytelników z przypadku", podobnych do mnie, przedłużające się, drobiazgowe rozważania na temat kompletnie nieznanych im osób w rodzaju Geraldine i Jay, Julii Margaret Cameron, czy niejakiej panny Ormerod będą zwyczajnie nieznośne. Nie chodzi przy tym zupełnie o samczy odruch sprzeciwu wobec hołdu składanego kobietom i ich przymiotom. Przeciwnie, tekst poświęcony Mary Wollstonecraft, chyba najsilniejszej i najwybitniejszej damy w tym towarzystwie, uważam za fascynujący - lecz to pewnie dlatego, że wiem, kim była matka autorki "Frankensteina", a jej problemy nie sprowadzały się do tego, w czyim salonie spożyć kolację, kogo zaatakować grafomańską epistolografią i z kim zagrać w bezika. Spróbuję zatem posłużyć za filtr na użytek podobnego sobie czytelnika-profana, odsączyć treści słabsze lub zwyczajnie nudne i wydestylować to, co w tej prozie - moim skromnym zdaniem - wybitne.
Zacznijmy od podobno najchętniej i najpowszechniej czytanych esejów Woolf (czego dowiedziałem się od Romy Sendyki), dotyczących lektury, pisania i recenzowania. Niektóre z tych tekstów są tak przenikliwe, że z perspektywy roku 2016 wydają się jeszcze bardziej trafne, niż gdy je konstruowano. Czasem doznanie to jest tak silne, że zastanawiałem się, czy to nie jakaś prowokacja, albo eksperyment: Virginia (pozwolę sobie na poufałość, ale czy może być coś bardziej intymnego, niż zaglądanie komuś do wnętrza umysłu?) prorokuje i diagnozuje, a rzeczywistość już po jej śmierci raz za razem z aprobatą kiwa głową.
Aby nie być gołosłownym przytoczę kilka przykładów.
Po pierwsze, Virginia jeszcze przed drugą wojną światową zauważyła wyczerpywanie się skostniałej formuły akademickiej. Często się zastanawiam (jako osoba żywotnie i materialnie zainteresowana tematem z powodów zawodowych), jak długo w społeczeństwie uniwersalnego dostępu do pełnej wiedzy wytworzonej przez ludzkość przetrwać może instytucja tak anachroniczna jak uniwersytet. Żywa skamielina, kość ogonowa Zachodu, z jej rektorami, dziekanami, barokową tytulaturą, Wysokimi Radami i Senatami wysiadującymi niezliczone godziny w dusznych salach i podejmujących zupełnie nieznaczące i równie absurdalne decyzje. Oraz z wykładami. Tymczasem Woolf na długo zanim się urodziłem, ogłosiła drukiem, co następuje: wykłady uniwersyteckie to przeżytek niepotrzebny nikomu poza wykładowcami uniwersyteckimi:
"W dawnych czasach, kiedy gazety były rzadkością i z pietyzmem przekazywano je z sal wykładowych na plebanię, te mozolne metody pobudzania umysłów i szerzenia idei miały niewątpliwie zasadniczą wagę. Teraz jednak, kiedy każdego dnia nasze stoły dosłownie zasypywane są artykułami i broszurami wyrażającymi każdy z możliwych odcieni poglądów, i to znacznie bardziej wyraziście, niżby się to dało uczynić ustnie, po co nadal utrzymywać ten przedawniony obyczaj, który nie tylko prowadzi do marnowania czasu i nerwów, ale jednocześnie także wzmaga najniższe z ludzkich namiętności – próżność, ostentację, samozachwyt oraz potrzebę nawracania bliźnich? Dlaczego zachęcać szacowne osoby do przemieniania się w hipokrytów i proroków, kiedy są zwyczajnymi mężczyznami i kobietami? Dlaczego zmuszać ich do stania na mównicy przez czterdzieści minut, a przez ten czas zajmować się obserwacją koloru ich włosów oraz rozważaniem długowieczności much? Dlaczego nie pozwolić im porozmawiać z nami normalnie i swobodnie, z poziomu podłogi? Dlaczego nie stworzyć nowej formy stowarzyszenia, zbudowanego na ubóstwie i równości? Dlaczego nie zgromadzić ludzi w każdym wieku, płci obojga i wszelkich odcieni sławy czy prywatności, żeby mogli sobie porozmawiać bez konieczności wchodzenia na mównice, odczytywania referatów, strojenia się w drogie ubrania i spożywania drogich posiłków? Czy taka forma stowarzyszeń nie byłaby, nawet jako typ edukacji, warta wszystkich wykładów o sztuce i literaturze, jakie zostały wygłoszone od początku istnienia świata? Dlaczego nie zlikwidować hipokrytów i proroków? Dlaczego nie wynaleźć stosunków międzyludzkich? Dlaczego nie spróbować?"
No właśnie, dlaczego? Pytanie to nabrzmiało stukrotnie od czasu, gdy je zadano i teraz wisi nam nad głowami, niczym ciężki, gotowy do smrodliwej eksplozji grzyb. Wszyscy chodzimy pod nim cichutko, na paluszkach, w nadziei, że nie wybuchnie, gdy będziemy w pobliżu stać za biurkiem, że uporać się będą z nim musieli nasi następcy w akademickiej cieplarni. Punkt dla Virginii. Z drugiej jednak strony musimy przyznać, iż internet pokazał, że spłaszczanie hierarchii, negacja instytucji autorytetu i schodzenie do poziomu podłogi ma także swoje ciemne strony.
Po drugie, wszyscy kojarzymy spływające z ust niezliczonych ekspertów, których nazwisk nie nadążamy zapamiętywać, niekończące się mądrości o nowych mediach, zagęszczeniu informacyjnym, tempie zmian, społeczeństwie wiedzy, wytwarzającym monstrualne ilości informacji, a wreszcie o rozpadzie wspólnot ludzkich, które dawniej zakorzenione były w kolektywnych narracjach i mitach założycielskich oraz ustanawianych i uświęcanych przez nie praktykach, a dziś rozbiły się na tysięczne nisze, dryfujące obok siebie bańki, monady zamknięte we własnych hermetycznych językach, fascynacjach, estetykach, a nawet epistemologiach. Wszystko to ma swoje konsekwencje również w obszarze literatury: czyż nie atakują nas zewsząd lamenty o upadku kultury czytania, recenzowania, pisania? Tymczasem Virginia z przeszłości pisze do nas, co następuje:
"Są to czasy, kiedy najwyraźniej nie jesteśmy już jak dawniej solidnie zakotwiczeni, rzeczy wokół nas są w ruchu, my stale się poruszamy (...) Umysł wypełniają potworne, hybrydyczne, nieokiełznane emocje. Że wiek Ziemi wynosi trzy miliardy lat; że życie ludzkie trwa tylko sekundę; że zarazem możliwości ludzkiego umysłu są nieograniczone; że życie jest nieskończenie piękne, a jednak odrażające; że nasi bliźni są zachwycający, ale obrzydliwi; że nauka i religia wespół w zespół zniszczyły wiarę; że wszystkie więzy jedności jakby popękały, ale jednak musi istnieć pewna kontrola –w takiej oto atmosferze wątpliwości i konfliktu tworzą dzisiaj pisarze, a delikatna tkanina liryki nadaje się do tego, by ogarnąć taki punkt widzenia równie dobrze, co płatek dzikiej róży do owinięcia potężnej, poszarpanej skały (...) umysł dzisiejszy, chcąc stale sprawdzać swe emocje, utracił zdolność przyjmowania czegokolwiek takim, jakie jest".
"Pomimo tego, że w tej chwili co najmniej stu profesorów prowadzi wykład o literaturze przeszłości, że co najmniej tysiąc krytyków pisze recenzje literatury współczesnej, że dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn i kobiet z najwyższymi notami zdaje egzaminy z literatury angielskiej, ani nie piszemy lepiej, ani nie czytamy lepiej, niż pisaliśmy i czytaliśmy czterysta lat temu, kiedyśmy żyli bez wykładów, krytyki i nauki".
"Teraz nie ma już gron odbiorców, bo odkąd się wyedukowaliśmy, jesteśmy rozdzieleni, każdy czyta własną książkę przy własnym kominku".
"Słyszymy też, że w dzisiejszych czasach pisać każdy może".

Po trzecie, zaskoczyło mnie w lekturze tych tekstów również to, że współczesne narzekania na upadek krytyki literackiej, wcale nie są takie współczesne. To, co Virginia ma do powiedzenia na temat recenzowania, mogłoby wyjść spod klawiatury pisarza, czy krytyka literackiego w zeszły wtorek. Zabawne, że gdy cofamy się w dawne, dobre czasy, okazuje się, że są one w gruncie rzeczy jedynie złymi czasami dla swoich jeszcze dawniejszych i jeszcze lepszych odpowiedników. Przypomina mi się tutaj "O północy w Paryżu" Woody'ego Allena: główny bohater, przenoszący się z XX-wiecznego nie tak znowu przecież strasznego piekła do raju paryskich lat dwudziestych odkrywa, że dla jego mieszkańców rajem jest La Belle Epoque, a dla jej rezydentów z kolei niebiańskim wzorcem z Sèvres są czasy Michała Anioła i Tycjana. Otóż dawniej „recenzowano mniej książek, za to teksty recenzji były dłuższe niż obecnie (...) W dziewiętnastym wieku recenzent był niewątpliwie insektem nadzwyczajnym; miał znaczną władzę nad autorską wrażliwością oraz nad gustami publiki. Mógł zadać cios autorowi; mógł przekonać publiczność do tego, by kupowała książkę, albo by jej nie kupowała (...) Zaszła zmiana, i to zmiana najwyższej wagi. Wydaje się, że dała ona o sobie znać pod sam koniec dziewiętnastego wieku. Podsumowuje ją cytowany już wcześniej historyk 'Timesa': 'pojawiła się tendencja do skracania recenzji i szybszego ich publikowania'. Pojawiła się także inna tendencja; recenzje nie tylko skróciły się i przyspieszyły, ale zwiększyła się także zasadniczo ich liczba. Rezultaty tych trzech zmian mają ogromne znaczenie. Ich skutek jest zaiste katastrofalny: wspólnymi siłami zniszczyły one recenzowanie (...) Recenzent musi pisać w pośpiechu i krótko. Większość książek, które recenzuje, niewarta jest nawet przyłożenia pióra do papieru – odnoszenie ich do 'wiecznych standardów' byłoby absolutnie daremne (...) Recenzent musi recenzować; bo musi żyć; i to – skoro większość recenzentów wywodzi się z klas wykształconych – zgodnie ze standardami tejże klasy". Recenzenta, będącego "kimś zupełnie innym niż krytyk”, „dręczy cotygodniowa natura stojącego przed nim zadania” – innymi słowy fakt, że zmuszony jest pisać zbyt często i zbyt wiele. A wreszcie recenzent musi zarabiać, "fikając przed witryną koziołki, by zabawić publikę i chwalić się swymi umiejętnościami".
Wartość recenzji z punktu czytelnika stała się zatem zerowa. "Nadchodzi kres recenzenta". "Drobne stadka recenzji nadal czepiają się wielkich politycznych dzienników i tygodników – zanim zostanie ostatecznie zmieciony z powierzchni ziemi". "Recenzja stała się wyrazem indywidualnej opinii, wydawanej bez prób odwołania się do 'wieczystych standardów' przez człowieka, który się spieszy; który ma do dyspozycji ograniczoną przestrzeń; od którego wymaga się, by w ramach tej niewielkiej przestrzeni zadbał o wiele różnych interesów; który martwi się tym, że nie wypełnia postawionego przed nim zadania; który, w końcu, zmuszony jest do lawirowania".
Pisarka nie mogła oczywiście przewidzieć powstania mediów społecznościowych i globalnej infosfery, które gwałtownie zintensyfikują opisywane przez nią procesy. Nie sądzę jednak, aby była choć trochę zaskoczona tym, co stało się z recenzowaniem obecnie, skoro jej przewidywanie spełniły się niemal doskonale:
Otóż publiczność (czytelnicy), "choć tępa, to jednak nie aż tak w ciemię bita, by wierzyć w wielkich poetów, wielkich powieściopisarzy i przełomowe dzieła, odkrywane co tydzień w takich warunkach. Warunki są jednak takie a nie inne, a mamy powody, by sądzić, że w ciągu najbliższych lat ulegną drastycznemu pogorszeniu. Recenzent już dziś jest wstążeczką powiewającą na końcu ogona politycznego latawca. Niebawem w ogóle zostanie wypchnięty z życia. Jego pracę przejmie – w licznych gazetach już przejął – kompetentny urzędnik uzbrojony w nożyczki i klej, który nazywać się będzie (całkiem możliwe) Ścinaj. Ścinaj napisze krótką notę o książce; streści fabułę (jeśli to powieść); wybierze kilka wersów (jeśli to poezja); zacytuje jedną czy dwie anegdoty (jeśli to biografia). Tymczasem to, co pozostanie z recenzenta – być może będzie się zwać Stemplewski – przystawi stempelek: gwiazdkę na oznaczenie akceptacji danej książki, a mieczyk –na znak dezaprobaty. Ta nota – produkcji Ścinaja i Stemplewskiego – zajmie miejsce rozbrzmiewającego dzisiaj niezbornego chóru rozćwierkanych recenzji. I nie ma powodu sądzić, że zainteresowanym stronom posłuży gorzej niż produkt obecnego systemu. Publiczność biblioteczna dowie się tego, czego chce się dowiedzieć –czy dana książka należy do kategorii tych, które należy wypożyczyć; wydawca zacznie kolekcjonować gwiazdki i mieczyki, zamiast męczyć się wypisywaniem sprzecznych zdań zawierających pochwały i przygany, w które publiczność i tak nie wierzy. Każda ze stron zaoszczędzi tym sposobem nieco czasu i pieniędzy".
Czyż nie tak właśnie sprawy się dziś mają? Serwisy internetowe (w stylu "Lubimy czytać") oraz rubryki kulturalne w tygodnikach opinii, z ich gwiazdkami i powierzchownymi opisami lub krótkimi opiniami, nieudolnie udającymi recenzje. Natłok sprzecznych opinii, formowanych naprędce przez czytelników i udręczonych tempem pracy oraz niskimi stawkami recenzentów. Słabo wykształceni amatorzy, wypisujący brednie, z których małostkową uciechę mają czytelnicy stron w rodzaju "Recenzje z Lubimy czytać". Slogany na okładkach, wrzeszczące codziennie o literackich objawieniach. Kabotyństwo pisarzy, którzy muszą promować swój "wizerunek", ponieważ sama literatura to za mało. Nikt poza specjalistami i garstką hobbystów nie ma czasu czytać sążnistych analiz. Chcemy prostej i krótkiej rady: czytać, czy nie czytać. Dobre to, czy słabe? Jest akcja, czy nuda? Momenty? Kto zabił? Czy aby dłużyzn nie ma, bo z czasem krucho? I tutaj znowu pojawia się z przeszłości duch Virginii:
"To właśnie ów podział na czytelników i pisarzy, ta skromność po waszej stronie i zawodowe odęcie po naszej, kaleczy i kastruje książki, które powinny być zdrowym produktem ścisłego i opartego na równości przymierza między nami. To stąd biorą się te zgrabniutkie, gładziutkie powieści, te nadęte i żałosne biografie, ta krytyka o konsystencji rozwodnionego mleka, te wiersze melodyjnie zachwycające się niewinnością różanego kwiecia i jagniąt na niwie, które w dzisiejszych czasach bez najmniejszego trudu uchodzą za literaturę".
Zdumiewające i zachwycająco to wszystko przenikliwe, przynajmniej dla mnie, który Virginię odkrył dla siebie zdecydowanie zbyt późno. Bardzo ciekawie brzmi także następujący fragment, w którym Woolf próbuje przepowiedzieć przyszłość powieści:
"Za dziesięć czy piętnaście lat proza będzie używana do celów, do jakich nigdy dotąd się jej nie używało. Powieść, ta kanibalka, która pożarła już tak wiele form sztuki, do tego czasu połknie i kolejne. Będziemy zmuszeni, by wymyślać nowe nazwy na różnego rodzaju książki, które chowają się pod maską tej jednej kategorii. Możliwe też, że między tak zwanymi powieściami znajdzie się i taka, której nie zdołamy skutecznie ochrzcić. Napisana zostanie prozą, ale taką, która ma wiele cech charakterystycznych dla poezji. Będzie w niej coś z poetyckiego uniesienia, ale i wiele z prozatorskiej zwykłości. Będzie dramatyczna, jednak nie okaże się sztuką teatralną. Będzie się ją czytać, nie odgrywać."
Czytając te słowa z perspektywy minionego czasu, wydaje mi się, że Woolf zarówno miała rację, jak i się myliła. Miała rację, bowiem literackie awangardowe eksperymenty (jak choćby "Szumy, zlepy, ciągi" Białoszewskiego) zrealizowały jej przepowiednię. Myliła się, ponieważ ze wszystkich form narracyjnych powieść chyba pozostała najbardziej konserwatywną i "klasycyzującą", bardziej chyba jeszcze niż za czasów "nieprzyzwoitych" szaleństw Joyce'a. Wystarczy spojrzeć na współczesne listy bestsellerów, aby sobie uzmysłowić, że głód "grubej powieści" z klasyczną narracją w XIX-wiecznym stylu pozostaje wciąż niezaspokojony.
Prócz pisania i recenzowania pozostało jeszcze czytanie. W tej kwestii autorka również ma wyrobioną i interesującą opinię, która doskonale współgra z moimi odczuciami:
Najważniejszą cechą, jaką posiadać musi czytelnik, jest niezależność.
"Jedyna rada na temat czytania, jakiej można komuś udzielić, jest taka, by nie słuchać żadnych rad, iść za głosem instynktu, posługiwać się własnym rozumem i dochodzić do własnych wniosków" (...) Nic nie jest bowiem bardziej zgubne niż kierowanie się cudzymi upodobaniami (...) Literatura nie jest niczyim prywatnym terytorium, literatura jest terytorium wspólnym. Nie jest ona podzielona na narody, nie ma w niej wojen. Wchodźmy śmiało, gdzie tylko chcemy, i bez strachu wytyczajmy sobie ścieżki".
Woolf jest jak najodleglejsza od tego, by władzę nad książkami oddać kapłanom literatury: naukowcom, krytykom, bibliotekarzom. Wolność myśli i osądu jest pierwszą zasadą czytania. "Żeby jednak móc w pełni korzystać z wolności – proszę mi wybaczyć ten komunał – musimy najpierw panować nad sobą. Najczęściej podchodzimy do książek z umysłami zamglonymi i niejasnymi, wymagamy od beletrystyki, by była prawdziwa, od poezji, by była kłamliwa, od biografii, by była pochlebna, od historii, by odpowiadała naszym uprzedzeniom. Gdybyśmy umieli przy czytaniu wyzbyć się tego rodzaju gotowych przekonań, to byłby wspaniały początek".
"Czytanie powieści to sztuka złożona i trudna. Trzeba być obdarzonym nie tylko wielką subtelnością percepcji, ale także śmiałością wyobraźni, żeby skorzystać ze wszystkiego, co powieściopisarz –wielki artysta –ofiarowuje czytelnikom".
"To właśnie jest moment na lekturę poezji… kiedy jesteśmy niemal zdolni do jej pisania".
Czytanie jest także rozmyślaniem i ocenianiem. Aby to czynić, trzeba mieć czas i odpowiednie kompetencje, które nabiera się tak, jak wszelkie inne umiejętności, poprzez praktykę i cierpliwość. W świecie nieustannego pędu, zamknięcie ostatniej strony dzieli od otwarcia pierwszej zaledwie kilka minut lub sekund. Ściga nas nieustanny głów nowości i świadomość tyranii skończonego czasu. Pomiędzy nimi powinien jednak znaleźć się interwał myśli, bez którego lektura jest dziełem jałowym i pozbawionym sensu.
"Poczekajmy, aż opadnie pył czytania; aż uspokoją się spór i przesłuchanie; Teraz dopiero możemy porównywać książki między sobą, tak jak porównujemy budowle. Porównywanie świadczy o tym, że zmienił się stan naszego umysłu; już nie jesteśmy przyjaciółmi pisarza, ale jego sędziami; i podobnie jak wobec przyjaciół nigdy nie dość okazywanej sympatii, tak też, kiedy występujemy w roli sędziów, nigdy nie dość surowości. Czy książki, które ograbiły nas z czasu i dobrych uczuć, nie są przestępcami? Czy autorzy fałszywych książek, książek udawanych, które zatruwają powietrze zgnilizną i zarazą, nie są najprzebieglejszymi wrogami społeczeństwa, gorszycielami, oszustami? Bądźmy zatem surowi w osądach, porównujmy każdą książkę z największymi osiągnięciami gatunku, do jakiego należy".
"Byłoby zatem niemądre udawać, że druga część procesu czytania: ocenianie i porównywanie, jest równie prosta co pierwsza, polegająca na otwieraniu umysłu przed gwałtownym napływem niezliczonych wrażeń. Czytać dalej, ale już bez książki przed oczyma, zestawiać jeden widmowy kształt z drugim, mieć takie oczytanie i zrozumienie, żeby porównania, których dokonujemy, były żywe i olśniewające –to jest trudne; a jeszcze trudniejsze jest pójście o krok dalej i powiedzenie: 'Książka ta nie tylko należy do takiego a takiego rodzaju, ale ma taką a taką wartość; tu ponosi porażkę, tu sukces; tu jest słaba, tu zaś dobra'. Wykonanie tej części czytelniczych obowiązków wymaga tak wielkiej wyobraźni, intuicji i wiedzy, że trudno sobie wyobrazić umysł aż tak hojnie wyposażony; nawet ludzie o wysokiej pewności siebie mogą mieć kłopot z odnalezieniem w sobie ziaren tych zdolności. Czy nie rozsądniej zatem byłoby porzucić tę część zadania i pozostawić krytykom –owym przybranym w szaty i futra bibliotecznym autorytetom –decyzję, jaka jest absolutna wartość tej czy innej książki? Ależ to niemożliwe!"
Bardzo udziela się ten entuzjazm Virginii. Jest to entuzjazm przeznaczony i adresowany do nas. Jak w jej anegdocie, w której Bóg z zazdrością zwraca się do Świętego Piotra: „Tym nie potrzeba już żadnej nagrody. My nie możemy im dać niczego więcej. To są ci, którzy kochali czytanie”.
Zapał pisarki, zapał czytelniczki. Zapał do życia kobiety, której przecież życie tak często brzydło, aż wreszcie nie mogła go już znieść. Błyskotliwa, przenikliwa zawartość, opakowana w elegancki, dyskretny, pozbawiony krzykliwości i ostentacji styl.
To dla nas, maniakalnych czytelników, którzy noce dzieciństwa spędzali z latarką pod kołdrą, przeznaczone są poniższe fragmenty:
"Książki, jakie czytaliśmy w dzieciństwie, ściągnąwszy je z jakiejś półki, która najwyraźniej miała być dla nas niedostępna, mają w sobie pewną nierzeczywistość i grozę ukradkowo doznanej wizji świtu nadciągającego znad spokojnych pól, kiedy cały dom pogrążony jest we śnie.
Przez całe dnie czytamy. To czas nadzwyczajnego przejęcia i podniecenia. Pospiesznie poznajemy bohaterów. Umysł zdumiewa się, że to my naprawdę tego wszystkiego dokonujemy, a wraz ze zdumieniem przychodzi absurdalna arogancja i potrzeba chełpienia się, że oto jesteśmy za pan brat z największymi umysłami, jakie kiedykolwiek żyły na tym świecie. Namiętność do wiedzy jest wtedy najżywsza, a w każdym razie najbardziej pewna siebie, mamy także poczucie intensywnej wyjątkowości własnego umysłu, zaspokajane przez wielkich pisarzy, którzy – takie mamy poczucie – dzielą z nami przekonanie o tym, co jest w życiu dobre".
"Jakże trudno wśród nowych książek rozpoznać te, które są prawdziwe i mają nam coś do powiedzenia; oraz te, które są wypchane, które po roku czy dwóch rozpadną się na kawałki".
Trudno mi nie uśmiechnąć się, czytając te zdania. Jest to literacka, psychologiczna magia w działaniu: ściśle intymny kontakt nawiązany między od dawna nieistniejącym umysłem, jakże pod wieloma względami podobnym mojemu, a chwilowo jeszcze trwającym złudzeniem, które nazywamy świadomością. Komunikacja między martwymi, a żyjącymi, bez cudów metafizycznych i religijnego bełkotu.
Ostatecznie nie sposób nie przyznać Virginii racji: "Zrozumienie sztuki, przyjemność ze sztuki należą do najgłębszych i najtrwalszych, jakie może nam zaoferować życie."
Chodźmy jednak dalej, nie wolno się zatrzymywać zbyt długo w jednym miejscu, gdyż nie starczy nam czasu na zwiedzanie. Jest jeszcze sporo do zobaczenia.
Sporo miejsca poświęcono pisarzom, zwłaszcza brytyjskim, choć największym chyba podziwem - i trudno się dziwić - darzy Virginia jednak literaturę rosyjską ("Kiedy mowa o Rosjanach, pojawia się niebezpieczne poczucie, że pisanie o prozie innej niż rosyjska to starta czasu. (...) U najmniejszego z pisarzy rosyjskich znajdziemy wrodzoną, naturalną rewerencję dla ducha ludzkiego. (...) W każdym wielkim pisarzu rosyjskim rozpoznajemy cechy świętego, jeżeli na ducha świętości składa się współczucie dla cudzego cierpienia, miłość do innych, próba realizacji celu godnego największych wyrzeczeń".
W gruncie rzeczy jednak "nic nie wiemy na temat pisarzy; każdemu wolno ukuć sobie teorię; a nasieniem teorii jest zazwyczaj chęć udowodnienia tego, w co chce wierzyć jej twórca. Teorie są niebezpieczne." Prawda, teorie są znacznie bardziej zabójcze niż broń palna. Prawdą jest również to, iż "książki pochodzą od książek, tak jak rodziny pochodzą od rodzin. Niektóre wywodzą się od Jane Austen; inne od Dickensa. Podobne są do swych rodziców; ale też się od nich różnią, tak jak dzieci, i tak jak dzieci buntują się przeciwko nim".
Kulturowy łańcuch ewolucyjny, w którym mutacje genetyczne zastąpiono wariacjami memetycznymi i nieustanną walką o przewagę adaptacyjną w niszy o rozmiarach wyznaczanych przez czytelniczą uwagę i czas. Dziedzictwo memetyczne książek można śledzić jak dziedzictwo genetyczne ludzi, choć z mniejszą precyzją: pisarze są czytelnikami, zarażanymi przez idee i teorie, które biorą ich w posiadanie. Ani epigoni, ani rebelianci, nie operują w próżni. Jedni kontynuują i naśladują, inni definiują przeszłość jako wzorzec, który musi być zanegowany, by ewolucja mogła trwać.
Gdy Virginia pisze o złotej epoce klasycznej powieści, kładzie nacisk na stabilność środowiska twórców. To syndrom wieży z kości słoniowej, której mieszkańcy słonia znali jedynie z opowieści Kiplinga. XIX-wieczni pisarze przypominali kanarki, wyśpiewujące w złotych klatkach niezmienność swego życia, nieświadome tego, że jego puls jest w istocie dziki i okrutny, tętniąc poza salonem dam krwią, przelewaną pazurami i kłami. Ta senna wizja okiełznanego niezliczonymi konwenansami życia, wypełnianego kulturowymi konstruktami klas wyższych: przechadzkami, rozmowami, balami, staraniami o zamążpójście lub korzystny spadek, z nielicznymi wyjątkami zupełnie pomija nieokiełznaną dżunglę ludzkiego świata. Uwaga pisarzy była punktowa, jak reflektor. Nie rozumieli, że poza kręgiem światła czają się bestie lub też ich to nie interesowało:
"Wszyscy bohaterowie Thackeraya pochodzą w wyższej klasy średniej, wszyscy bohaterowie Dickensa – z klas niższych lub średnich. Teraz to dostrzegamy, ale sami pisarze raczej nie byli świadomi, że zajmują się tylko jednym typem, typem uformowanym przez tę klasę, z której sami pochodzą i z którą najlepiej są zaznajomieni. Owa nieświadomość była ich wielkim atutem (...) Pokój i dostatek stanowiły czynniki, dzięki którym dziewiętnastowiecznych pisarzy łączy rodzinne podobieństwo. Mieli czas; mieli poczucie bezpieczeństwa; życie było raczej niezmienne; i oni sami byli raczej niezmienni (...) Nawet w 1914 roku wciąż widzimy pisarza, który siedzi tak samo, jak siedział przez cały wiek dziewiętnasty, i przygląda się ludzkiemu życiu; a to życie nadal jest podzielone na klasy; pisarz nadal najdokładniej przygląda się tej klasie, z której sam pochodzi; klasy nadal są tak stabilne, że pisarz nie zauważa ich istnienia; a sam nadal jest tak bezpieczny, że niemal nieświadom swojej pozycji i bezpieczeństwa. Jest przekonany, że widzi całe życie..."
Woolf zauważa na przykład, iż tragedia wojen napoleońskich na tych (brytyjskich) pisarzy w zasadzie nie wpłynęła wcale.
"Scott nie widział marynarzy tonących pod Trafalgarem; Jane Austen nie słyszała armat z Waterloo. Żadne z nich nie miało okazji słyszeć głosu Napoleona, tak jak my dzisiaj, siedząc wieczorem w domu, słyszymy głos Hitlera".
Virginia ma również wyrobione stanowisko na temat przeznaczenia i powinności powieści:
"Wszystkie powieści zajmują się charakterem postaci i że to dla opisania charakteru postaci, a nie dla prezentacji doktryn, śpiewania pieśni czy głoszenia chwały Imperium Brytyjskiego, wynaleziono tę niezgrabną, przegadaną, pozbawioną dramatyzmu, ale zarazem bogatą, giętką i żywą formę, jaką jest powieść".
To, co odstaje od wzorca, bezlitośnie krytykuje. Szczególnie interesujące są jej opinie na temat pisarzy edwardiańskich", zwłaszcza Herberta G. Wellsa i ich "dziwnych" książek.
"Pan Wells natychmiast naszkicowałby na tafli okna wizję lepszego, radośniejszego, weselszego, szczęśliwszego, śmielszego i bardziej eleganckiego świata, w którym takie zatęchłe wagony i staromodne kobiety w ogóle nie istnieją; w którym o ósmej rano cudowne barki dostarczają do Camberwell świeże owoce tropikalne; w którym są publiczne żłobki, fontanny i biblioteki, jadłodajnie, saloniki i małżeństwa; gdzie każdy obywatel jest szczodry i szczery, rycerski i wspaniały, czyli w zasadzie przypomina samego pana Wellsa. Nikt jednak, nawet w najmniejszym stopniu, nie jest panią Brown. W utopii nie ma pań Brown". Jest miejsce "na fabryki, na Utopię, a nawet na wystrój i urządzenie samego wagonu; ale nie na nią, nie na życie, nie na naturę ludzką. Dlatego też wypracowali technikę powieściopisarską, która odpowiada ich potrzebom; stworzyli narzędzia i ustanowili konwencje, które służą ich interesom. Ich narzędzia nie są jednak naszymi narzędziami, a ich interesy naszymi interesami. Dla nas takie konwencje oznaczają upadek, a takie narzędzia –śmierć".
Uwaga, to ważne słowa. Tak przemawia "główny nurt" do rodzącego się getta literatury spekulatywnej. Warto ten fragment zestawić z tym, co Edmund Crispin napisał na temat relacji gatunku science fiction, którego Wells był prekursorem, do klasycznej literatury "mimetycznej", programowo umieszczającej w centrum sceny rozmaite "panie Brown":
„Jej podstawowa ocena człowieka skupia się na nim jako na tylko jednym z przedstawicieli hordy różnych zwierząt mieszkających na jednej planecie. Uzgodniwszy to, nietrudno dostrzec, iż w sf jednostki zazwyczaj mają małe znaczenie jako takie. Liczność gatunku ludzkiego nie pozwala nam – o ile poważnie przyjmiemy taki pogląd – by naprawdę poważnie traktować panią Bovary, Strethera, czy Leopolda Blooma".
Zestawmy to z takim fragmentem eseju Woolf:
"Stoimy oto na progu kolejnej wielkiej epoki w dziejach literatury angielskiej. Wkroczymy w nią jednak tylko, jeżeli podejmiemy mocne postanowienie, żeby nigdy, przenigdy nie porzucić pani Brown".
Widać tu doskonale punkt zderzenia i niezrozumienia, fundamentalną rozbieżność programową, która wkrótce stanie się częścią muru, dzielącego getto od mainstreamu. Wells używa innej soczewki, gdyż operuje w innej skali: mieć do niego pretensje, że nie widać na niej pani Bovary, czy pani Brown, to jak mieć pretensje, że na obrazach z owocami holenderskich mistrzów nie widać pałeczek okrężnicy. Woolf uważa, że formie powieści przypisana jest konkretna skala i tematyka. Nie pasowały mi te skargi do jej otwartego umysłu i wyobraźni, które demonstruje w swoich tekstach. Chyba słusznie. Pogrzebałem trochę w sieci i znalazłem notkę autorstwa Kima Stanleya Robinsona, w której przytacza on list Virginii do Olafa Stapledona z 1937 roku, napisany po tym, jak ten ostatni wysłał jej swoją powieść "Star Maker" (https://www.newscientist.com/article/mg20327263-200-science-fiction-the-stories-of-now/#sidr):
"Nie sądzę, abym zrozumiała z tego więcej, niż drobną część - jednak jednocześnie zrozumiałam wystarczająco wiele, by poczuć wielkie zainteresowanie i euforię; ponieważ w czasem wydaje mi się, że chwyta pan idee, które sama próbowałam wyrazić, znacznie bardziej niejasno, w fikcji. Pan jednak zaszedł o wiele dalej i nie mogę powstrzymać się od zazdrości, jaką czuje się wobec kogoś, kto osiągnął to, czego się samemu próbowało".
Jak pisze Robinson, Woolf ceniła także poprzednie dzieło Stapledona (słynnych "Pierwszych i ostatnich ludzi") i obie te książki wywarły wpływ na jej twórczość. Tymczasem freski Stapledona były przecież jeszcze dziwniejsze i operowały w większej skali przestrzennej oraz czasowej, niż Wells. Może zatem również co do Wellsa Virginia zmieniła z czasem zdanie?
"Pan Wells jest materialistą czystej dobroci serca, dlatego bierze na siebie zadania, którymi powinni zostać obarczeni urzędnicy rządowi, w związku z tym nie znajduje już czasu, by zdać sobie sprawę, jak surowe i niedopracowane są jego postaci, albo zapomina, że ma to w ogóle znaczenie.
Jeśli zatem do wszystkich tych książek przyczepiamy jedną etykietę z napisem „materialiści”, mamy na myśli to, że piszą oni o sprawach nieistotnych; że trwonią niezwykłe umiejętności i ogromną pracowitość na udawanie, że rzeczy trywialne i przemijające są prawdziwe i trwałe".
Oczywiście kwestia "istotności" jest dyskusyjna. Wells jednak pisał o przyszłości ludzkiego gatunku, co trudno chyba jego przedstawicielowi zakwalifikować jako kwestię nieistotną, czy trywialną (choć pewnie, jak wszystko, przemijającą). Virginia stwierdza gdzie indziej, iż bezsensowne jest "stawianie lilii wymagania, by była spiżowym odlewem, albo stokrotce, by miała płatki z niezniszczalnej emalii". Z drugiej strony jednak równie pozbawione sensu jest oczekiwanie od spiżowego pomnika, by przedstawił detale liścia i łodygi każdego z kwiatów u stóp wyrzeźbionych herosów, walczących z demonami.
Warto również w tym kontekście zwrócić uwagę na inny fragment:
"Powieściopisarze psychologiczni zbyt chętnie ograniczyli psychologię do wymiaru relacji międzyludzkich; tęsknimy czasem za tym, by uciec od nieustannej i niepohamowanej analizy zakochiwania się i odkochiwania, tego, co Tom czuje do Judith, a co Judith niekoniecznie czuje do Toma. Tęsknimy za relacjami nieco mniej osobistymi. Tęsknimy za ideami, za marzeniami, za wyobraźnią, za poezją.
Powieść czy też typ powieści, który pojawi się w przyszłości, przejmie niektóre cechy poezji. Przedstawi stosunek człowieka do Natury, do losu; jego wyobraźnię, jego sny. Przedstawi jednak również szyderstwo, kontrasty, wątpliwości, bliskość i skomplikowanie życia".
Tak to właśnie jest z literaturą spekulatywną, jak sądzę. Czyż nie przedstawia ona bowiem szyderstwa, kontrastów, skomplikowania życia, czyż nie zajmuje się stosunkiem człowieka do Natury, do losu, jego zbiorowej wyobraźni i jego snów? Tak, to pytania retoryczne.
Gdy z kolei Woolf pisze o kinie, jak o artyście, który z jarmarcznej budy niepostrzeżenie i zbyt szybko przeniesiony został na salony, trafia w samo sedno:
"Kino bowiem urodziło się nie głową, ale nogami do przodu. Umiejętności mechaniczne znacznie wyprzedzają sztukę, która ma znaleźć w nich wyraz. Zupełnie jakby jakieś dzikie plemię, zamiast wziąć w ręce dwa żelazne pręty, z których da się wydobyć dźwięki, znalazło się nagle na plaży zasłanej wyrzuconymi przez morze skrzypcami, fletami, saksofonami, trąbkami, fortepianami Érarda i Bechsteina, i na nich zaczęło wygrywać swe melodie –z wielką energią, ale bez znajomości nawet jednej nuty, waląc w nie i dmąc równocześnie".
"Jeśli kino przestanie być pasożytem, czy zdoła poruszyć się o własnych siłach?" - pyta Virginia.
Zestawia się to znakomicie ze stanowiskiem znacznie późniejszych od tego tekstu rebeliantów francuskiej Nowej Fali (z Truffautem na czele), którzy usiłowali z wielkim zapałem, choć różnymi skutkami, odnaleźć, zdefiniować, czy napisać ów autonomiczny język kina, wyzwalając go z długów wobec jarmarku oraz kompleksów wobec "bardziej szlachetnych" form sztuki.
Muzyce nie poświęcono tu zbyt wiele miejsca, a zatem zacytuję tylko jeden charakterystyczny fragment:
"Dlatego właśnie, że muzykę mamy w sobie tak głęboko, że nie możemy jej nigdy uciszyć, podobnie jak nie możemy zatrzymać bicia serca; i z tego samego powodu muzyka jest tak uniwersalna, ma ową dziwną i niepowtarzalną moc żywiołu naturalnego".
Przechadzając się nieśpiesznie po tym bogactwie formy i treści, nie sposób pominąć "typologii ludzkiej" Woolf. Myślę, że przemówi ona do każdego i że każdy spróbuje zakwalifikować się do któregoś z trzech typów. Jako przedstawiciel pierwszego z nich (w przeciwnym wypadku raczej polowałbym z kuszą na rekiny lub uwodził jakąś ciemnooką piękność w Rio, niż pisał tekst o cudzych esejach) mogę jedynie wyrazić opinię, że typ drugi nigdy się nie dowie, że jest typem drugim, ponieważ nie przeczyta tekstów Virginii. Typ trzeci natomiast strasznie mnie irytuje swoim istnieniem i znieść go mogę bez zawiści jedynie w formie filmów z Jamesem Bondem. Myślę, że sama pisarka również zaliczyłaby się do pierwszego typu - co może być dla mnie jakąś namiastką pocieszenia w tej marnej sytuacji:
"Znamy ludzi skonfliktowanych z życiem; nieszczęśliwców, którzy nigdy nie dostają tego, czego chcą; trwają w ciągłej frustracji i poczuciu niewygody, patrzą na wszystko pod takim kątem, że nic nie wydaje się im proste. Inni natomiast, choć wyglądają na doskonale zadowolonych, tracą w pewnym sensie kontakt z rzeczywistością. Wszystkie swe uczucia przelewają hojnie na pieski czy starą porcelanę. Interesują się tylko i wyłącznie zmiennymi kolejami swego zdrowia oraz falami towarzyskiego snobizmu. Jeszcze inni z kolei sprawiają wrażenie, choć trudno orzec, z czego ono wynika, jakby z natury albo na skutek zbiegu okoliczności znajdowali się w takim miejscu, gdzie mogą w pełni wykorzystać swoje możliwości, i to w sprawach rzeczywiście istotnych. Niekoniecznie osiągają szczęście czy sukcesy, ale ich życie przepełnia zapał, a działanie – pasja. Zdaje się, jakby składali się z samego życia. Może to zbieg okoliczności – że urodzili się w środowisku, które im sprzyja –ale bardziej chyba to efekt pewnej szczęśliwej harmonii cech w nich samych, tak że niczego nie postrzegają pod niewygodnym kątem, ani w skrzywieniu; nie widzą niczego w zamgleniu, ale wyraźnie, w odpowiednich proporcjach; chwytają wszystko krzepko w dłoń; kiedy zaczynają działać, mogą łamać lody".
Jedną z części zbioru poświęcono kobietom i nie ma powodu jej pomijać. Doszliśmy zatem do miejsca, w którym należy wspomnieć o feminizmie Woolf. Czy pisarstwo kobiet jest inne niż pisarstwo mężczyzn? W jednym miejscu czytamy, iż "pisarz nie ma płci". Z innych tekstów wyłania się jednak przeciwne przekonanie:
Pierwszym problemem jest cielesność. Z mówieniem prawdy o jej doświadczaniu, wyznaje Woolf, zmaga się nieustannie. "Wątpię, czy poradziła sobie z tą kwestią jakakolwiek kobieta. Nadal piętrzą się tu przeszkody niezwykle wysokie, a zarazem trudne do zdefiniowania. Bo na pozór –cóż prostszego niż pisać książki? Na pozór –jakie to przeszkody stoją przed kobietami, których by nie mieli przed sobą mężczyźni? W istocie jednak różnica jest znaczna. Kobieta musi nadal walczyć z licznymi duchami i przesądami. Myślę, że tak naprawdę długo jeszcze poczekamy na chwilę, kiedy kobieta będzie mogła usiąść i napisać książkę, nie odkrywając jakiejś zjawy, którą trzeba zabić, albo głazu, który trzeba skruszyć."

"Jest jednak bardzo prawdopodobne, że tak w życiu, jak i w sztuce wartości męskie nie są wartościami kobiecymi."
Pisarz zatem jednak najwyraźniej ma płeć, a kobiety limituje biologia oraz oczekiwania wypełniania "powinności wobec społeczeństwa".
"Z czterech wielkich powieściopisarek tego czasu –Jane Austen, Emily Brontë, Charlotte Brontë i George Eliot –żadna nie miała dzieci, a dwie były niezamężne".
Co więcej, zdawać się może, że cechy płciowe mają nawet formy literackiej ekspresji:
"Sama forma zdania nie pasuje do pisarstwa kobiecego. Zdanie zostało stworzone przez mężczyznę; jest zbyt luźne, zbyt ciężkie, zbyt pompatyczne jak na kobiece potrzeby".
Ponownie, Virginia zamienia się we wróżbitkę:
"Jeśli więc można się pokusić o przewidywania, to sądzę, że w nadchodzących czasach kobiety będą pisać mniej powieści, za to lepsze; i nie tylko powieści, ale także poezję, krytykę i historię. W tym miejscu spoglądamy oczywiście ku temu złotemu wiekowi, temu być może bajecznemu wiekowi, kiedy kobiety będą miały to, czego tak długo im odmawiano –wolny czas, pieniądze i własny pokój".
Stało się. Kobiety nie piszą co prawda mniej powieści i nie zawsze lepiej, lecz robią to wszystko, o czym Woolf marzyła, a nawet znacznie więcej.
Jeśli pozwolimy się poprowadzić Virginii dalej, trafimy w mroczną aleję, w której zawyją syreny, a pod stopami zachrzęści nam gruz, bowiem nadszedł czas wojny i na jej ukochany Londyn spadają niemieckie bomby. Gdy Woolf pisze o wojnie, jej feminizm okazuje się być przede wszystkim humanizmem. Ofiarami zniewolenia kobiet są przecież także mężczyźni - nawet jeśli tego nie pojmują. Wysoko, ponad warstwą betonu, niemieccy chłopcy zabijają i są zabijani przez chłopców brytyjskich. Wszyscy są marionetkami w służbie radykalnego zła, wypadkowej ludzkiej natury i konwencji społecznych.
"Wymalowane kobiety; wystrojone kobiety; kobiety o szkarłatnych wargach i paznokciach. Oto niewolnice, które starają się niewolić. Gdybyśmy same mogły uwolnić się z niewolnictwa, wyzwoliłybyśmy mężczyzn spod władzy tyranii. Hitlerów rodzą niewolnice".
„'Walczyć przeciwko prawdziwemu wrogowi, zdobyć nieśmiertelną chwałę i sławę, zabijając ludzi całkowicie mi obcych i powrócić do domu z piersią pokrytą medalami i odznaczeniami, oto był szczyt moich nadziei (…) temu właśnie poświęcone było całe moje dotychczasowe życie, moje wykształcenie, szkolenie, wszystko…'.
Oto słowa młodego Anglika, który walczył w czasie ostatniej wojny (...) Ten młody człowiek na niebie kieruje się (...) tym, co słyszy w sobie – pradawnym instynktem, instynktem wspieranym i napędzanym przez wychowanie i tradycję. Czy za ten instynkt można go winić?
Musimy pomóc młodym Anglikom wykorzenić z siebie miłość do medali i odznaczeń. Musimy stworzyć bardziej chwalebne działania dla tych, którzy uczynią wysiłek, by zwalczyć w sobie instynkt walki, ów nieświadomy hitleryzm. Musimy zrekompensować mężczyźnie utratę karabinu.
Jeśli mamy zrekompensować młodemu człowiekowi utratę chwały i karabinu, musimy dać mu dostęp do uczuć twórczych. Musimy tworzyć szczęście. Musimy uwolnić go z tej maszyny. Musimy wyprowadzić go z więzienia na świeże powietrze. Ale jaki będzie pożytek z uwolnienia młodego Anglika, jeśli młody Niemiec i młody Włoch pozostaną niewolnikami?"
To kwadratura koła, Virginio. Kiedy piszę ten tekst, mam świeżo w pamięci film "Zło radykalne", opowiadający historię zwyczajnych niemieckich chłopców z Einsatzgruppen, mordujących "podludzi" i "wrogów narodu" w skali przemysłowej, posłusznie strzelających na rozkaz do kilkuletnich dzieci. Mam też przed oczami maszerujących ulicami miast, wtedy i dziś, umundurowanych młodych ludzi, wyposażonych w sztandary, gotowość do przemocy i pewność przekonań, czerpanych z Wielkiej Idei za pośrednictwem Wielkiego Przywódcy. Kobiety nie mogą uwolnić nas z tej maszyny, dopóki same stanowią jej część, jej biologiczne paliwo.
Wielkie cykl zmierzający ku pierwotnej ciemności, jaki wydaje się właśnie domykać w Europie i poza nią, związany jest z innym problemem, o jakim pisze Woolf. Nie chodzi tylko o to, że czas zabija pamięć. Rzecz także w tym, że demokracja nie spełniła swoich obietnic. W czasie wojny Virginia napisała:
"Istnieją dwie przyczyny każące nam przypuszczać, a może nawet ufać, że świat powojenny będzie światem bez klas i wież. Każdy polityk, który przemawia do nas od września 1939 roku, kończy swoją mowę zapewnieniem, że wojna, którą toczymy, nie służy podbojom, ale wprowadzeniu w Europie nowego ładu. Ten nowy ład, powiadają, zapewni każdemu równe szanse, równe możliwości rozwoju bez względu na posiadane talenty. Oto jedna z przyczyn, dla których – jeśli politycy ci wiedzą, co mówią, i potrafią swoje idee wcielić w życie – znikną klasy i wieże. Drugą przyczyną jest podatek dochodowy. Podatek dochodowy już na swój sposób czyni to, co politycy chcieliby czynić własnymi metodami. Mówi mianowicie rodzicom z klas średnich: nie stać was już na posyłanie swoich synów do szkół prywatnych, musicie ich posyłać do szkół powszechnych. Przedstawicielka takich rodziców parę tygodni temu napisała list do redakcji 'New Statesman'. Jej synek, który miał iść do szkoły w Winchester, został wysłany do wiejskiej szkółki. 'Jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy – pisze matka. –Nie istnieje kwestia klasowa; a mój syn po prostu z zaciekawieniem odkrywa, że na świecie istnieje tak wiele różnych rodzajów ludzi…'.
Jeśli nacisk podatku dochodowego się utrzyma, znikną klasy. Nie będzie już klas wyższych, średnich i niższych. Wszystkie połączą się w jedną."
Marzenie o społeczeństwie bezklasowym? Nie w Moskwie, lecz w Londynie? Cóż za dysonans poznawczy dla współczesnego Polaka: skwitować by go można w modnym stylu: Woolf musiała być - o zgrozo - lewaczką! Mówiąc serio, po raz kolejny Virginia miała rację i zarazem się myliła. Miała rację, ponieważ po Wielkim Kryzysie, koszmarze II wojny światowej, w wyniku obaw przed proletariacką rewoltą, triumfalny pochód państwa opiekuńczego spłaszczył piramidę społeczną, a jednym z głównych instrumentów takiego procesu była właśnie radykalna redystrybucja (podatek dochodowy i spadkowy). Myliła się, ponieważ wszystko to było tymczasowe. Upadek komunizmu, zwycięstwo neoliberalizmu i globalizacja stopniowo cofnęły owe zmiany. Klasa średnia zaczęła zanikać, piramida została odtworzona, stabilne zatrudnienie zastąpiła prekariacka niepewność i walka o byt. Kontrakt społeczny został naruszony, państwo abdykowało, a wśród młodych ludzi demokracja przestała być cenionym dobrem. Piszę to po lekturze głośnego tekstu "Democratic Disconnect" ("Journal of Democracy", numer z lipca 2016 roku) w którym Roberto Stefan Foa and Yascha Mounk demonstrują z naukową precyzją masowy odwrót od zaufania do instytucji i procedur demokratycznych. Wieże urosły ponownie. Chwała zamkniętego w twierdzy narodu i karabin obrońcy ojczyzny znów fascynują.
A skoro wkroczyliśmy na grząski grunt polityki, muszę odwołać się do innego fragmentu: "Musimy, zawsze musimy zrobić to czy owo; nie wolno mieć się dobrze i cieszyć się sobą". Mnie ostatnio spokoju nie daje moja Polska, która po długim biegu za zachodzącym słońcem najwyraźniej dostała zadyszki i teraz jej twarz wykrzywia brzydki grymas. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy złapie drugi oddech, czy to wstęp do migotania komór i konieczne będzie użycie defibrylatora. Polska jest dla mnie ostatnio jak drzazga, która przemieszcza się pod skórą. Wszystko czytam przez jej filtr i pod jej kątem, co zakrawa na paranoję, lecz spójrzcie sami:
"Skłonni jesteśmy zmarłym przypisywać cechy, których nam brakuje" - w kontekście polskiej politycznej nekrofilii i "kradzieży pamięci".
"Przeszłość naprawdę jest głębokim morzem, falą, która nas przykrywa i zagarnia" - w kontekście - oby chwilowego zwycięstwa - "narracji konduktu" (Smoleńsk!) nad "narracją pochodu".

"Miał sir Thomas w sobie odruchy okrucieństwa, jak każdy, kto z powodu ignorancji lub słabości zmuszony jest do życia w stanie poddaństwa wobec człowieka czy natury" - w kontekście naszego chłopskiego dziedzictwa i związanego z nim deficytu empatii oraz obojętności na cierpienie.
"Jeśli nie potrafimy powiedzieć prawdy o sobie, nie potrafimy jej powiedzieć o innych" - w kontekście naszej skłonności samozadowolenia, mesjańskich fantazji i "polityki historycznej".
„Uważam, że dla żywego umysłu w religii nie ma dość niemożliwości” (cytowany przez Woolf wspomniany wyżej sir Thomas Browne, XVII-wieczny uczony i erudyta) - w kontekście religijnego zdziecinnienia i kuriozalnego powrotu do średniowiecznej metafizyki w naszym dyskursie politycznym.
Ruszajmy dalej, dosłownie i w przenośni. Gdy Virginia podróżuje, robi to realnie (do Londynu, czy do Hiszpanii) i w marzeniach (do Stanów Zjednoczonych). Kiedy czytamy jej słowa o Londynie, przed oczami staje nam zatłoczony przemysłowy moloch, odmalowywany przez Dickensa.
"To stąd rozlega się warczący pogłos surowej pieśni miasta, która przyzywa statki z mórz i więzi je potem przy portowych magazynach".
Opisywana z humorem prowincjonalna Hiszpania przywodzi na myśl Cervantesa i "Pamiętnik znaleziony w Saragossie". Generalnie poczucie humoru Woolf wydaje mi się bardzo brytyjskie, co jest komplementem. Czy Terry Jones albo Graham Chapman nie podpisaliby się pod poniższym fragmentem?:
"Wszelkie te obrzydliwe narośle pokrywające nasze życie współczesne, cała pompa i konwenanse oraz posępne ceremoniały niczego tak się nie lękają jak wybuchu śmiechu, który, niczym błyskawica, opala je i zostawia tylko gołe kości. To dlatego, że śmiech ma tę cechę, której w dzieciach boją się ludzie świadomi swojej afektacji i nieautentyczności".
Tu mała dygresja i kolejny cytat, poświadczający subtelność poczucia humoru Virginii:
"No i ta jej cera (a raczej jej skóra) jest nieskazitelna –jak płatek «owego doskonałego kwiatu», magnolii –kwiatu, który w moim mniemaniu jest tak tajemniczy w swym pięknie, jakby pozostał jedyną nieskalaną i nietkniętą rozkładem pamiątką z rajskiego ogrodu (…). Mieliśmy u siebie w Sheen w ogrodzie zwykłe drzewko magnolii, a kiedy w spokojne letnie wieczory księżyc jasno oświetlał te pełne, bogate wazy, unosiła się z nich woń, która duszy kazała omdlewać wobec splendoru królestwa kwiatów”. Sądząc po tym zdaniu, nietrudno zrozumieć, czemu sir Henry’ego Taylora zgrozą przejmowała perspektywa lektury powieści pani Cameron".
Wracając do podróżowania, najbardziej charakterystyczne jest jednak jej postrzeganie Ameryki i Amerykanów. Oto kraina przyszłości i nowe centrum świata, obserwowane z perspektywy rozpadającego się imperium:
"Esencja i wyciąg z ciekawych spraw tego świata sprowadza się niewątpliwie do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Najbardziej interesująca na świecie jest dzisiaj Ameryka.
Amerykanie są ludźmi znacznie bardziej wolnymi, dzikszymi, hojniejszymi, bardziej gotowymi na wyzwania i bardziej spontanicznymi niż my. Spójrzcie, jak się biją i rozdają ciosy, jak uderzają i rąbią; przewiercają góry, wznoszą wieżowce; w jednej chwili bankrutują, a już w następnej zarabiają miliony. W tym samym czasie my zarobilibyśmy na skromną emeryturkę, nabyli domek w hrabstwie Surrey i po solidnym namyśle postanowili, że jednak przytniemy tę wiśnię na trawniku przed domem. Ale najlepiej różnicę między nimi a nami ilustruje taka oto obserwacja: my mamy cienie, które się wleką za nami, oni – blask, który tańczy przed nimi. I dzięki temu są najciekawszymi ludźmi na świecie – patrzą bowiem w twarz przyszłości, a nie przeszłości."
Jest w tym coś ze "Spokojnego Amerykanina". Świadomość przekazywania pałeczki w imperialnej sztafecie, choć pozbawiona cynizmu Greena. Taka ilustracja pokazuje istotę starcia między dwiema potężnymi energiami i marzeniami, które wyemigrowały z Europy na Zachód i Wschód, by zderzyć się ze sobą w świecie, w którym wykrwawiony ciągłym podcinaniem sobie żył Stary Kontynent został wypchnięty na geopolityczną emeryturę. USA i ZSRR - nowe centra, zwaśnione niczym bracia bliźniacy, bijący się po schedę po niedołężnym już ojcu, jednoczone wspólnym marzeniem o świetlanej przyszłości pod władzą Rozumu i Postępu.
A teraz zbliżamy się do końca wspaniałej przechadzki z Virginią. U kresu każdej ludzkiej alei znajduje się najciemniejsza ze ścieżek, którą podążyć możemy jedynie samotnie. Magia literatury pozwala nam oświetlić chociaż jej pierwszych kilka kroków, by wchodzić tam z mniejszym przerażeniem. Samotność jest jednak nieunikniona, ostatecznie wszyscy jesteśmy uwięzieni w jednoosobowych celach śmierci, wzniesionych z mięsa, kości i krwi. Współwięźniowie za ścianami są przeczuwani, lecz nigdy nie do końca spotykani. Zegar entropii tyka nieubłaganie, królestwo chaosu nie cofa się przed żadną barierą.
"Nie znamy własnych dusz, a co dopiero mówić o cudzych. Ludzie, wędrując swą drogą, nie trzymają się za ręce. W każdym człowieku jest dziewicza puszcza; śnieżne pustkowie, bez jednego choćby ptasiego śladu. Idziemy samotnie i bardziej nam to odpowiada. Zawsze odczuwać współczucie, zawsze mieć towarzystwo, zawsze znajdować zrozumienie – to by było nie do zniesienia.
Fala życia niestrudzenie rzuca się przed siebie. I tylko ci, co leżą, wiedzą o tym, czego natura ostatecznie wcale nie usiłuje ukrywać: że w rezultacie to ona zwycięży; że ciepło opuści świat; ścięci mrozem przestaniemy kręcić się po polach; lód grubą warstwą położy się na fabrykach i maszynach; słońce zgaśnie (...)
W nas wciąż tkwi haczyk życia i wciąż musimy się na nim wić (...)
Żeby żyć i żyć, aż wyżyjemy wszystkie te życia, które w stanie embrionalnym istnieją w nas we wczesnej młodości, dopóki nie zgniecie ich nasze 'ja' (...)
Wyłączamy oczy i uszy, ale za pomocą buteleczki lekarstwa, filiżanki herbaty, zamierającego ognia przyczepiamy ciało, jak gawrona na drzwiach stodoły; a ten gawron wciąż żyje, choć został przebity gwoździem (...)
Światło obracało się i przechylało, aż zgasło. To był koniec. Ciało i krew świata umarły, pozostał tylko szkielet. Wisiał teraz pod nami, kruchy, brązowy, martwy, uschły."
Jakże mądrze zamknięto ten tom opowieścią o śmierci ćmy, która jest doskonałym ostatnim akordem w symfonii Virginii. Warto wcisnąć gdzieś między order, zaszczyt, krawat, rozpacz, euforię i gniew moment świadomości, że ostatecznie ludzie i ćmy dzielą dokładnie ten sam los.
"Niesamowity był ten ostatni protest i tak rozpaczliwy, że ćma zdołała wreszcie się odwrócić. Cała siła współczucia była oczywiście po stronie życia. Poza tym skoro nie istniał nikt, komu by na tym zależało, albo kto by o tym wiedział, to ów gigantyczny wysiłek, jaki podjęła nic nieznacząca maleńka ćma w walce z tak potężną siłą o zachowanie czegoś, czego nikt nie cenił ani nie chciał wspierać, był przedziwnie poruszający. I znowu jakby widziało się życie, czystą grudkę życia.
Kiedy patrzyłam na martwą ćmę, wypełniło mnie zdumienie owym maleńkim, nieważnym triumfem tak wielkiej siły nad tak mizernym przeciwnikiem. Jak parę minut temu zdumiewało mnie życie, tak teraz zdumiała mnie śmierć. Odwróciwszy się we właściwą stronę, ćma leżała teraz bardzo skromnie i spokojnie. O tak, zdawała się mówić, śmierć jest mocniejsza od mnie".

Zdanie najlepsze.
Trudny wybór: po długich deliberacjach padł na taką oto frazę:

"Używane książki to książki dzikie, bezdomne; gromadzą się w wielkie stada o wielobarwnym upierzeniu i jest w nich czar, którego brak udomowionym tomom na bibliotecznych półkach."

Mocne drugie miejsce:
"Najczęściej podchodzimy do książek z umysłami zamglonymi i niejasnymi, wymagamy od...

więcej Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    1 315
  • Przeczytane
    273
  • Posiadam
    172
  • Teraz czytam
    75
  • Chcę w prezencie
    14
  • Ulubione
    12
  • 2023
    8
  • Eseje
    7
  • 2022
    6
  • 2020
    6

Cytaty

Więcej
Virginia Woolf Eseje wybrane Zobacz więcej
Virginia Woolf Eseje wybrane Zobacz więcej
Virginia Woolf Eseje wybrane Zobacz więcej
Więcej

Podobne książki

Przeczytaj także