-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyNigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń? 100-letnia pisarka właśnie wydała dwie książkiAnna Sierant2
-
Artykuły„Chłopcy z ulicy Pawła”. Spacer po Budapeszcie śladami bohaterów kultowej książki z dzieciństwaDaniel Warmuz5
-
ArtykułyNajlepszy kryminał roku wybrany. Nagroda Wielkiego Kalibru 2024 dla debiutantkiKonrad Wrzesiński7
Biblioteczka
2022-01-27
2013-03-02
Powieść "Żaluzja" autorstwa Alaina Robbe-Gilleta to w opinii wielu ekspertów programowy utwór nurtu literackiego określanego mianem "nouveau roman" (nowa powieść, zwana też antypowieścią lub powieścią fenomenologiczną). "Noveau roman" miała być odpowiedzią na wyczerpanie się, przynajmniej w opinii twórców tego awangardowego kierunku (za których uważa się Claude’a Simona, Roberta Pingeta oraz Alaina Robbe-Grilleta), możliwości powstawania wartościowych dzieł spod znaku klasycznej formy prozy. Powieści tradycyjnej oberwało się za wszechobecnego oraz wszechwiedzącego narratora, który był równocześnie demiurgiem – świat przedstawiony był wyłącznie jego dziełem i nie mógł w żadnym wypadku wyjść poza ściśle ustalone przez tegoż narratora ramy. Niemile widziane były także wszelkie formy psychologizmu – egzystencjalizm, na czele z Kafką, Dostojewskim czy Kierkegaardem powinien odejść precz. Zamiast człowiekiem, jego problemami, pojmowanymi z punktu widzenia jednostki, literatura winna skupiać swoje wiązki na kwestiach możliwości poznawczych powieści – istotne były zatem metody odwzorowania rzeczywistości oraz wpływ narzędzi literackich, stosowanych przez pisarzy na formowanie się tej rzeczywistości. Takie postawienie sprawy wiązało się z wprowadzeniem autotematyzmu, czyli sytuacji, kiedy literackie dzieło zawiera rozważania na swój temat. A żeby było jeszcze bardziej awangardowo, refleksje te nie mogły być zbyt bezpośrednie i widoczne. Autotematyzm musiał być więc zawoalowany, pozostawał jednak kluczem do zrozumienia całego utworu.
Co jeszcze kryło się pod hasłem "nouveau roman"? Co jeszcze miało trafić na literacki stos, wysłane na niego przez antypowieściową inkwizycję? Najprościej rzecz ujmując, można rzec, że wszystko zostało wywrócone do góry nogami. W opinii Robbe-Grilleta ludzie w utworach literackich mieli takie same prawa jak przedmioty – tzn. stanowili oni jedynie elementy świata percepcji. Ponadto rezygnowano z chronologicznego porządku fabuły, postacie pozbawione zostały cech charakterystycznych (często byli bezimienni). Zaburzony zostawał ciąg przyczynowo-skutkowy – brakowało logicznej kolejności zdarzeń. Narracja prowadzona była chaotycznie, a świat przedstawiony bazował na subiektywizmie narratora – ukazywany był tak, jak aktualnie widział go, najczęściej bezosobowy, podmiot, który rejestrował wszystko niemal wyłącznie za pomocą wzroku. W "Żaluzji", fabuła jest bezlitośnie poszatkowana, czas zdaje się nie odgrywać żadnej roli, wydarzenia często odtwarzane są wielokrotnie, tylko z różnych ujęć. Lektura powieści przypomina bardziej odczyt ułożonych w przypadkowej sekwencji obrazów, zarejestrowanych przez czujne oko kamery.
Skąd jednak tak agresywne podejście do klasycznej formy prozy? Sporo do powiedzenia w tej kwestii miał Gérard Genette, który opis w powieściach realistycznych określał mianem "ancilla narrationis", czyli „służebnicy narracji”. Wynikało to z faktu, że w tego typu dziełach, z góry określony jest pewien cel, sens, który to opis ma właśnie przedstawiać. Opis jest zatem wyłącznie tworem wtórnym, podrzędnym, podporządkowanym pewnej idei, której służy. Brzmi to może dość absurdalnie (bo w końcu "opis" z samej nazwy stosowany jest do "opisywania" czegoś), ale zwolennicy nowej powieści dążyli do wyzwolenia opisu z literackich oków i postulowali o jego samodzielny byt. Stąd też pomysł budowania narracji wyłącznie w oparciu o zmysł wzroku – poprzez ten zabieg, poznawanej przez czytelnika rzeczywistości zostaje amputowana wszelka głębia – usuwa się z niej pierwiastki transcendentne, psychologiczne, etc. W ten sposób opis staje się bytem samym w sobie i zostaje wyzwolony z pęt narracji. Brzmi pięknie, ale co z tego wyszło?
Fabuła "Żaluzji" jest bardzo skromna, by nie rzec uboga, sprowadzona została do absolutnego minimum. W książce dzieje się naprawdę niewiele, a patrząc na nią z punktu widzenia współczesnego czytelnika, oczekującego gnającej na złamanie karku akcji, soczystych dialogów, pełnych ikry i dobrego dowcipu, bohaterów pretendujących do miana idoli, czy autorytetów i tego wszystkiego, z czym kojarzona jest obecnie dobra książka, można wręcz powiedzieć, że w powieści nie dzieje się absolutnie nic! Cóż więc skrywa się na tych kilkudziesięciu stronach powieści?
Daleka kolonia. Bliżej nie nazwana, nieokreślona, ale prawdopodobnie francuska. Plantacja bananów. Dom. Bohaterka A... oraz Frank, właściciel sąsiedniej plantacji. Kolacje, na których regularnym gościem jest Frank. Plany A... i Franka dotyczące wspólnej wyprawy do miasta. Dyskusja na temat książki, którą Frank pożyczył A... . Akcja powieści rozgrywa się w kolonialnej Afryce. Stonoga (jadowita, niejadowita?) pojawiająca się na ścianie, zabita przez Franka. Regularne rozmowy na temat awaryjności ciężarówki Franka. Problemy żony Franka z nieznośnym upałem. Wymiana pali, wchodzących w skład mostu, prowadzona przez czarnych robotników.
Tak mniej więcej przedstawia się fabuła "Żaluzji", którą zdradzam z czystym sumieniem, bowiem nie odgrywa ona żadnej znaczącej, czy nadrzędnej roli. Jest tylko kolejnym elementem, wchodzącym w skład całej powieści, nie pełni ona przy tym żadnej funkcji dominującej. Co interesujące, wydarzenia są często powtarzane, oglądane wielokrotnie, ale z różnych perspektyw. W tekście brak także jakichkolwiek zaznaczeń, że dana scena jest odtwarzana, co szczególnie na początku lektury, sprawia czytelnikowi nie lada kłopot, wymuszając na nim czujność oraz koncentrację. Wydaje się, że niektóre wydarzenia są jedynie wytworem wyobraźni tajemniczego narratora, czy też podmiotu rejestrującego, ale oczywiście jest to niemożliwe do stwierdzenia ze stuprocentową pewnością.
Pogarda dla fabuły w moim mniemaniu zaznacza się najlepiej w drobiazgowych opisach scenerii, która w danej chwili jest widoczna – z ogromną pieczołowitością odtwarzana jest gra światła oraz światłocień ("Teraz cień filaru, filaru, który podpiera południowo-zachodni narożnik dachu, rozdziela na dwie równe części narożnik tarasu"), struktura domu ("Ów taras to szeroka, kryta galeria, otaczająca dom z trzech stron. Ponieważ szerokość tarasu w części środkowej jest taka sama jak w jego bocznych skrzydłach, linia cienia rzucanego przez filar sięga dokładnie do narożnika domu, lecz tu się urywa, gdyż słońce stoi jeszcze zbyt wysoko na niebie i oświetla tylko kamienne płyty"), czy układ drzewek bananowych ("Jeden z rzędów, ukośny, zaczyna się na prawo przy mostku z pali i sięga lewego skraju ogrodu. Licząc wzdłuż składa się z trzydziestu sześciu drzew. Sadzenie drzew w szachownicę sprawia, że widać je tak, jak gdyby biegły w trzech różnych kierunkach: prostopadle do wybranego za podstawę szeregu, ale również wzdłuż dwóch innych prostych, także do siebie prostopadłych i krzyżujących się z dwoma poprzednimi pod kątem 45 stopni. A więc te dwa szeregi są, każdy z osobna, równoległe i prostopadłe do osi doliny i dolnego skraju ogrodu"). Precyzyjnie odmalowane są ruchy oraz gesty bohaterów ("A... sama poszła po napoje, wodę mineralną i koniak. Stawia na stoliku tacę z dwiema butelkami i trzema dużymi szklankami. Po odtworzeniu butelki koniaku, odwraca się i patrząc na Franka, napełnia jednocześnie jego szklankę. Ale Frank, zamiast śledzić podnoszący się poziom alkoholu, kieruje wzrok nieco wyżej, patrząc w twarz A..."), ale same słowa zdają się już znaczyć niewiele, albo zgoła nic. Nie przywiązuje się do nich większej wagi, traktowane są z taką samą atencją jak szum dobiegający z podwórka, wygwizdywana melodia, czy odgłosy dzikich zwierząt.
Okazuje się, że zabieg fotograficznego przedstawienia tła wydarzeń, na pozór obiektywny opis wszystkiego, co w danej chwili stanowi scenerię, pogrąża w zupełnym chaosie fabułę powieści. Całość zaczyna jawić się jako obraz, który został przybliżony w tak dużym stopniu, że przestajemy już dostrzegać podmiot obrazu. Zamiast niego wyłania się faktura dzieła, która z oglądanej perspektywy jest jednak wyłącznie bezładną plątaniną plam, kolorów oraz kresek. Zatem zbyt szczegółowe odtwarzanie rzeczywistości prowadzi do jej zaciemnienia – wielość możliwych interpretacji danej sceny jest tak przytłaczająca, że jakakolwiek nadanie znaczenia i sensu stają się zadaniami ponad miarę czytelnika. Można zatem śmiało rzec, że zostaliśmy oszukani przez język opisu, który winien ułatwiać nam literacką percepcję. Tymczasem uniemożliwia on jakąkolwiek deskrypcję zapisanych w ten sposób wydarzeń.
A jeśli już przy języku jesteśmy i powoli dobijamy do brzegu tajemniczej wyspy o nazwie semantyka, to godny uwagi jest sam tytuł powieści. Żaluzja, a w oryginale "La Jalousie", w języku francuskim oznacza zarówno "żaluzję" jak i "zazdrość". Oba słowa zdają się idealnie pasować do tego dzieła. Wydarzenia często obserwowano są niejako z ukrycia, zza żaluzji, która staje się atrybutem podglądacza, kurtyną, zza której nasz obiekt śledzi poczynania A... oraz Franka. Sposób prowadzenia narracji, pozornie bezstronny oraz wyprany z wszelkich emocji, mimo wszystko zdaje się sugerować, że pomiędzy rzeczonymi A... oraz Frankiem istnieje pewna nić porozumienia, uczucie, rodzaj erotycznej gry, trudne do wychwycenia seksualne napięcie, które powinno znaleźć gdzieś ujście, tj. osiągnąć moment kulminacyjny. Nic takiego jednak nie następuje, przez co możemy czuć się oszukani przez siłę sugestii tajemniczego narratora (psychopatycznego zazdrośnika, wmawiającego sobie rzekomy romans żony z sąsiadem?) – jest to przy tym znakomity przykład postulowanego subiektywizmu.
Krótko reasumując, przyznaję, że lektura "Żaluzji" okazała się bardzo zajmująca oraz piekielnie interesująca. Mimo, że książka pozbawiona jest niemal wszystkich cech, które powinny decydować o atrakcyjności powieści, posiada swoisty, nieodparty urok. Sprawia wrażenie pewnego rodzaju intelektualnego wyzwania, gry, na którą wyzywa nas Robbe-Grillet. "Żaluzja" posiada liczne literackie smaczki, intrygująca jest sama historia jej powstania oraz idee, która ma w założeniu nieść. Jako ciekawostkę można dodać, że "Żaluzja" została napisana w 1957 roku w okresie wzmożonych ruchów dekolonizacyjnych, które właśnie na przełomie lat 50. i 60. XX wieku najbardziej przybierały na sile. Być może (prawdopodobne) umiejscowienie akcji w któreś z francuskiej kolonii to także głos w dyskusji, jaka przebiegała wtedy przez Europę?
Powieść "Żaluzja" autorstwa Alaina Robbe-Gilleta to w opinii wielu ekspertów programowy utwór nurtu literackiego określanego mianem "nouveau roman" (nowa powieść, zwana też antypowieścią lub powieścią fenomenologiczną). "Noveau roman" miała być odpowiedzią na wyczerpanie się, przynajmniej w opinii twórców tego awangardowego kierunku (za których uważa się Claude’a Simona,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-12
Julio Cortázar w pełnej krasie. Autor po raz wtóry daje się poznać jako cudowny gawędziarz, który swoimi opowiastkami nie tylko umila czas, ale i zmusza do chwili zadumy, do zastanowienia się nad złożonością tego, co nas otacza. Argentyńczyk uczy nas, by być dociekliwym i nieustanne zdumionym, by niczego nie przyjmować jako pewnik, wreszcie, by: "Oglądać rzeczy tak, jakby to one nas oglądały [1]". W ten właśnie sposób dowiemy się jak to jest patrzeć na świat z perspektywy legendarnego kronopia.
[1] Julio Cortázar, Koniec etapu, przeł. Zofia Chądzyńska, w Niewpory, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989, s. 13
Trochę więcej refleksji na temat całego zbioru pod adresem:
http://klub-aa.blogspot.com/2017/09/julio-cortazar-niewpory-ogladajac-swiat.html
Julio Cortázar w pełnej krasie. Autor po raz wtóry daje się poznać jako cudowny gawędziarz, który swoimi opowiastkami nie tylko umila czas, ale i zmusza do chwili zadumy, do zastanowienia się nad złożonością tego, co nas otacza. Argentyńczyk uczy nas, by być dociekliwym i nieustanne zdumionym, by niczego nie przyjmować jako pewnik, wreszcie, by: "Oglądać rzeczy tak, jakby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-12
Są pisarze, których zna absolutnie każdy szanujący się czytelnik. To nazwiska powszechnie kojarzone na całym świecie, otoczone nimbem wielkości. Do grona tego typu twórców z pewnością zaliczyć można Władimira Władimirowicza Nabokowa (Vladimira Nabokova), amerykańskiego artystę rosyjskiego pochodzenia. Urodzony w 1899 roku pisarz sporo podróżował po całym świecie, stając się niejako jego obywatelem. Do 1920 roku żył w rodzimej Rosji, później przyszła pora na Europę Zachodnią – Berlin, Cambridge, Paryż przyjmowały kolejno w gościnę tego wybitnego twórcę. W latach 1940 – 1960 Nabokow mieszkał w USA, by przenieść się stamtąd do Szwajcarii, w której przebywał aż do śmierci w 1977 roku. Obecnie, w szerokim gronie czytelników, twórczość Nabokowa została zredukowana niemal wyłącznie do "Lolity" – postacie Humberta Humberta oraz jego młodocianej kochanki na stałe wpisały się do kultury masowej skutecznie wypierając bohaterów innych powieści. Pozostałym dziełom rzadko kiedy poświęca się tyle słów oraz opinii, tymczasem są one również dobre, a często lepsze niż sławetna historia opętanego przez nimfetkę pedofila. "Lolita" należy do amerykańskojęzycznej twórczości autora, spośród której na największą uwagę zasługuje chyba "Blady ogień". Z kolei za najdoskonalszą, rosyjskojęzyczną powieść Nabokowa uważa się "Dar". Niektórzy literaturoznawcy posuwają się do jeszcze odważniejszych twierdzeń, że Dar to najlepsza XX-wieczna powieść rosyjska w ogóle. Zamiast jednak wdawać się w próżne dywagacje i nierozstrzygalne spory, lepiej przyjrzeć się historii powstania książki, która jest równie ciekawa, co sama lektura.
Są powieści, które autor musi dosłownie wyrzygać – potok myśli zalewa mózg, spływa natychmiast na papier, tak, że świat zewnętrzny odchodzi niejako w niepamięć, chowając się za horyzontem natchnienia, które bezlitośnie każe tworzyć i tworzyć. "Dar" z pewnością do tego typu twórczości nie należy. Powstanie książki można by prędzej porównać do długiego, mozolnego, niejednokrotnie odkładanego porodu. Pomysł na powieść narodził się po zakończeniu "Rozpaczy", w 1932 roku. "Dar" ze względu na szerokie spektrum poruszanych tematów oraz wplecienie w utwór biografii autentycznych postaci, wymagał wnikliwych studiów i przygotowań. Długie miesiące poświęcone zostały zatem zbieraniu materiałów na temat krytyka i publicysty, lidera rewolucyjnego ruchu lat 60. XIX wieku, Mikołaja Czernyszewskiego oraz podróżnika, przyrodnika i botanika, Konstantina Kiriłłowicza Godunowa-Czerdyncewa, ojca głównego bohatera, Fiodora. W 1934 roku Nabokow przerwał pracę nad "Darem" by zająć się fascynującą oraz dość tajemniczą książką "Zaproszenie na egzekucję", którą swego czasu można było nabyć w ramach kolekcji "Polityki – Współczesna literatura rosyjska". "Zaproszenie na egzekucję" powstało w ciągu dwu tygodni wspaniałej ekscytacji i nieprzerwanego natchnienia i jest to świetny przykład utworu, który autor musi wyrzucić z siebie za jednym zamachem. W 1936 pojawił się kolejny przestój, związany z tłumaczeniem na język angielski "Rozpaczy". Wreszcie w roku 1938 Nabokow ukończył "Dar", ale pojawił się nieoczekiwany problem – wydawnictwo nie chciało opublikować czwartego rozdziału powieści, tj. prześmiewczej biografii Czernyszewskiego autorstwa bohatera "Daru" Fiodora, jako dzieła zbyt kontrowersyjnego, naruszający dobry ton, w imię którego nie należało w złym świetle przedstawiać cenionego podówczas twórcy. "Dar" doczekał się kompletnej publikacji dopiero w 1952 roku. Jeszcze później dotarł on do czytelnika polskiego, który mógł się zapoznać z polskim przekładem w 1995 roku za sprawą niezawodnego Państwowego Instytutu Wydawniczego. O czym stanowi zatem książka, której losy są tak pokrętne?
"Dar" to powieść, która wychodzi poza ramy literatury. To ciąg znaków tak niesłychanie przemyślnie skonstruowany, że sprawiający wrażenie czegoś odrobinę nadludzkiego, igrającego na nosie klasycznej powieści. To znania mi z "Bladego ognia", prześmiewcza plątanina fikcji oraz rzeczywistości, w obliczu której wyrażenie "fakt autentyczny" traci znamiona pleonazmu, bowiem prawda staje się jedynie sformułowaniem umownym, rzeczą, o której postanowiono wspomnieć w oficjalnych kronikach i na mocy tego działania, uznać dane wydarzenia za odbyte, a więc realne (niepewny i rozchwiany umysł chciwy jest zatem pewności a-b-s-o-l-u-t-n-e-j, nawet kosztem językowych bubli). Owa osmoza rzeczywistości i fikcji zachodzi w "Darze" w sposób trudny do wychwycenia. Z tego powodu, czytelnikowi w trakcie lektury słusznie może towarzyszyć poczucie zwodzenia, czy też naigrywania się. Nabokow robi nas w balona, czyni to jednak tak subtelnie oraz umiejętnie, że aż trudno nie przyklasnąć. Powieść jest swoistą układanką, utworem, w którego skład wchodzi kilka gatunków literackich.
Przede wszystkim jest to historia Fiodora Godunowa-Czerdyncewa, młodego, rosyjskiego, początkującego poety, przebywającego na emigracji w Berlinie. Czytelnik bardzo dokładnie poznaje postać artysty, dowiadując się o jego rytuałach, przyzwyczajeniach, kontaktach towarzyskich. Kolejną warstwę książki stanowi twórczość Fiodora, na którą składają się jego młodzieńcze wiersze oraz biografia Mikołaja Czernyszewskiego i nieukończona biografia ojca, Konstantina Kiriłłowicza Godunowa-Czerdyncewa. Co ciekawe, większość utworów przytaczana jest w całości, tak, że Fiodor za sprawą swoich dzieł, których autorem jest Władimir Nabokow, wkracza niejako do naszej rzeczywistości, zyskując realne kształty. (Podobny zabieg rosyjski artysta zastosował również w "Bladym ogniu", będącym analizą literacką poematu, stworzonego przez Nabokowa, na potrzeby powieści.) Ostatni poziom stanowią poglądy literackie Fiodora, które zgodne są z wartościami, wyznawanymi przez Nabokowa. Najniezwyklejszą formę owych literackich dywagacji tworzą fikcyjne rozmowy Fiodora z poetą Konczejewem (nie istniejącym w naszej rzeczywistości, ale egzystującym w fabule powieści) – Fiodor, uważający Konczejewa za głównego rywala w walce o literackie laury, traktuje go równocześnie jako równorzędnego twórcę, któremu z ogromną przyjemnością przedstawiłby swój punkt widzenia na literaturę rosyjską. Ponieważ do spotkań w cztery oczy z Konczejewem nie dochodzi, Fiodor wymyśla fikcyjne dialogi, które prowadziłby ze swoim druhem, gdyby do konfrontacji jednak doszło (dialogi rzecz jasna znajdują się w powieści "Dar").
Jakby tego wszystkiego było mało, Nabokow stosuje również inne środki, zaciemniające literacki obraz. Wszechwiedzący narrator trzecioosobowy, który zaczyna całą powieść wykazuje równe często, co zaskakujące tendencje do ewoluowania w narratora pierwszoosobowego, którym jest oczywiście Fiodor Godunow-Czerdyncew (przez wielu uważany za postać wzorowaną na samym Nabokowie). I nadal nie jest to wszystko, co przygotował dla nas pomysłowy pisarz. Umysł Fiodora jest bowiem równie chłonny na otaczające go bodźce, co skory do fantazji. Wobec tego w powieści nie zabraknie dzieł wyobraźni głównego bohatera, które dopiero po pewnym czasie okażą się fikcją, snem na jawie, złudzeniem, czy też projekcją wyobraźni. Przychylna recenzja, rojenia znajomego na temat zmarłego syna, czy wspomniane konwersacje z Konczejewem – czegoż to umysł Fiodora nie weźmie na swój warsztat. Wszystkie te sztuczki Nabokowa sprawiają, że dzieło jest dosyć skomplikowane w odbiorze, a równocześnie piekielnie interesujące i oryginalne. Autor zdaje się skwapliwie ukrywać sens swojego utworu, plącząc go i maskując w gąszczu literackich sztuczek.
Wydaje się, że "Dar" można traktować jako swoisty manifest Nabokowa – pisarz przedstawia w nim swoje poglądy na literaturę rosyjską. Czyni to jednak zgodnie z konwencją, w której utrzymany jest cały utwór, czyli nie wprost, nieco pokrętnie. Program artystyczny jest prezentowany między wierszami. Idee pisarza wyłożone zostały jako negacja i krytyka działalności literackiej Czernyszewskiego, rosyjskiego filozofa, socjalisty, rewolucjonisty, będącego również redaktorem, publicystą oraz krytykiem literackim. Czernyszewski cieszył się sporą estymą, m.in. u Włodzimierza Lenina. Wydaje się zatem zrozumiałe, że w momencie ukończenia powieści w roku 1938, Nabokow nie miał co liczyć na umieszczenie w niej krytycznej biografii tego wielkiego, z sowieckiego punktu działacza. Sprawa przybiera jednak zupełnie inny obrót, kiedy uświadomimy sobie fakt, że w roku 1938 Nabokow od dawna przebywał na emigracji, a czasopismo Sowriemiennyje zapiski, na łamach którego miał ukazać się "Dar", było rosyjskim czasopismem emigracyjnym, mieszczącym się w Paryżu. Cała historia przybrała zatem arcyzabawny obrót, bowiem Władimira Nabokowa spotkało dokładnie to, co dotknęło bohatera książki, Fiodora Godunowa-Czerdyncewa – okazało się, że nawet wśród niechętnych komunistom emigrantom panuje przekonanie, iż "istnieją tradycje rosyjskiej myśli społecznej, z których uczciwy pisarz nie śmie się naigrywać", w obliczu których niemożliwa jest publikacja przepełnionej kpiną biografii Czernyszewskiego. W owym feralnym tekście, Nabokow podkreśla, że wg Czernyszewskiego sztuka winna być podporządkowana celom społecznym i politycznym. Sztuka zredukowana zostaje zatem do roli służebnicy, której poziom określa się na podstawie wartości, jakie stara się ona zaszczepić u odbiorcy. Na obok zostaje odstawiona forma, na polu bitwy pozostaje jedynie treść, która koncentruje się na opisie i ocenie rzeczywistości. Hołdując takiemu podejściu, Czernyszewski traktował krytykę literacką jako swoiste egzaminowanie artysty z idei, które ten stara się przekazać. Nieważna jest forma artystycznego wyrazu – liczy się wyłącznie wartość merytoryczna dzieła. Jednak, jeśli temat nie jest odpowiedni, jeśli nie jest on rzetelnie potraktowany, jeśli wreszcie stosunek artysty do owego tematu jest w mniemaniu Czernyszewskiego, wierzącego w wartości obiektywne, właściwy, to dzieło w żadnym razie nie może liczyć na pochlebną recenzję i z góry zasługuje na dyskredytację.
Zgoła inaczej do sztuki podchodził Nabokow. Szczegółowo wyłuszczone koncepcje Czernyszewskiego stanowią zatem negatyw idei Nabokowa. Pisarz zaprezentował swoje spojrzenie na literaturę poprzez przedstawienie zupełnie odwrotnego stanowiska i jest to przejaw kolejnej gry, która prowadzona jest nieustannie z czytelnikiem. Zresztą już sam tekst, tj. powieść "Dar" jako całość, stanowi idealne zaprzeczenie koncepcji Czernyszewskiego – Nabokow niejako dwukrotnie zaszydził z rosyjskiego krytyka, literatura i publicysty. Pełną złośliwości i przytyków biografię użył jako budulca do dzieła, pozornie pozbawionego głębszej treści, będącego na pierwszy rzut oka sztuką samą w sobie.
O miałkości "Daru" nie może być jednak mowy. Przyglądając się powieści, posiłkując się przy tym wyczerpującym posłowiem autorstwa Leszka Engelkinga, geniusz Nabokowa objawia się w pełnej krasie. Szczególne wrażenie robi metafizyczna głębia, która rozciąga się w "Darze". Książka przepełniona jest aluzjami oraz literackimi motywami, świadczącymi, że podmiot liryczny, który można chyba utożsamiać z samym Nabokowem, jest przekonany, że istnieje coś po drugiej stronie lustra. Fiodor Godunow-Czerdyncew, podobnie jak i Nabokow to człowiek o wyostrzonym zmyśle spostrzegania, który przejawia się zarówno w dobrej znajomości natury ludzkiej jak i umiejętności transponowania codziennych przeżyć, zabarwionych magią i niezwykłością do swojego literackiego monumentu. Artysta przypomina zatem Julio Cortázara, oko, które widzi, potrafiące dostrzec rzeczy drobne, na pierwszy rzut oka nieuchwytne, małe i pozornie ważkie, ochoczo znikające z orbity zainteresowań poważnych osobników. Nabokow nie obraca się jednak wyłącznie pośród naszej rzeczywistości – wydaje się, że amerykański twórca sięga gdzieś po za nią, bezwstydnie podglądając Absolut (i to TEN znany z Mrożkowego opowiadania "Ad acta"), patrząc spokojnie na brzeg dla zwykłych śmiertelników niedostępny, niewidoczny oraz nieznany. I choćby z tego powodu warto sięgnąć po to niezwykłe dzieło, jakie niewątpliwie stanowi "Dar".
Są pisarze, których zna absolutnie każdy szanujący się czytelnik. To nazwiska powszechnie kojarzone na całym świecie, otoczone nimbem wielkości. Do grona tego typu twórców z pewnością zaliczyć można Władimira Władimirowicza Nabokowa (Vladimira Nabokova), amerykańskiego artystę rosyjskiego pochodzenia. Urodzony w 1899 roku pisarz sporo podróżował po całym świecie, stając się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-12
Władimir Nabokow, autor znanej powszechnie Lolity, czy nie mniej cenionego Zaproszenia na egzekucję, to pisarz, należący do grona szczęśliwców, których twórczość została doceniona jeszcze za życia. Jego geniusz literacki mieścił się w granicach artystycznego zmysłu współczesnej mu populacji, stąd uznanie i pochwały, płynące pod adresem jego płodów. Oczywiście ten fakt nie dziwi, zważywszy na dzieła, jakie wydał na świat Nabokow. Pośród nich znalazło się m.in. tłumaczenie na język angielski Eugeniusza Oniegina Puszkina, do którego Nabokow dołączył pokaźnych rozmiarów, czterotomową książeczkę z notami oraz komentarzami do poszczególnych wersów. Niejakim nawiązaniem do monumentalnej pracy nad Eugeniuszem Onieginem jest powieść Blady ogień.
Blady ogień to dzieło niezwykłe oraz wyjątkowe. To cudowna kompozycja fikcji, przeplatana motywami nawiązującymi do życia oraz twórczości Nabokowa. Powieść tworzą poemat amerykańskiego poety Johna Shade’a, składający się z 999 wersów, napisany rymowanymi dystychami, podzielony na cztery pieśni oraz obszerny komentarz do tegoż poematu, będący w ogromnej mierze przypisami do wybranych wersów, autorstwa doktora Charles’a Kinbote’a.
Czytając jednak przedmowę Kinbote’a, bystry czytelnik szybko dostrzeże pewien dysonans. W tekście, który przynajmniej początkowo przyjmuje ścisły i naukowy charakter, tj. dokładnie taki, jakiego oczekuje się od literaturoznawcy, zaczynają pojawiać się zgrzyty oraz trzeszczenia. Szokują wtrącenia typu "Naprzeciw mojej siedziby znajduje się okropnie hałaśliwe wesołe miasteczko", czy "(...) i niech szlag trafi tę muzykę", zupełnie nie związane z przedmiotem literackich badań. Znajdując takie zdania w środku naukowego materiału, mamy prawo być odrobinę skonfundowani. A dalej wcale nie jest lepiej! W miarę posuwania się naprzód, Przedmowa zaczyna przyjmować charakter pamiętnika Kinbote’a, w którym zwierza się on nawet ze swoich nieudanych, homoseksualnych zalotów. Chaotyczna składnia sprawia, że nietrudno wyrobić sobie opinię, że Kinbote, to rasowy wariat, a ostatnia sentencja Przedmowy, w której stwierdza on, że "bez moich przypisów poemat Johna Shade’a nie odzwierciedla żadnej ludzkiej rzeczywistości, ponieważ (...) rzeczywistość ta nie ma innego fundamentu prócz rzeczywistości autora, jego otoczenia, przywiązań i tym podobnych, ukazać zaś mogą ją tylko moje przypisy. Mój drogi poeta pewnie by się nie podpisał pod powyższym stwierdzeniem, ale ostatnie słowo tak czy owak należy do komentatora" jest poważnym ostrzeżeniem na temat autonomii dzieła Johna Shade’a, a już na pewno sygnalizuje, że wykładnia, jaką zaproponuje nam Kinbote daleko odbiega od pierwotnych zamierzeń poety.
Sam poemat Johna Shade’a jest po prostu przepiękny. Ma on charakter autobiograficzny, poeta spowiada się czytelnikowi praktycznie z całego swojego żywota. Dowiadujemy się z niego m.in, o udanej, samobójczej próbie córki oraz, że przedmiotem zainteresowań Shade’a była śmierć oraz zagadnienie życia po życiu. Przeżywszy poważną zapaść, Shade był przeświadczony, że przez chwilę znajdował się po drugiej stronie. Po intensywnych poszukiwaniach, będących błądzeniem we własnej duszy, Shade doszedł do wniosku, że ten drugi świat musi istnieć, a świadczy o tym delikatna sieć sensu, którą tworzy artysta, bowiem:
Jeśli mój mały wszechświat ma rytm do tej pory
Równy, to i puls boskich galaktyk nie zamęt
Ma u swych podstaw, ale jambiczny pentametr.
Poeta był tak pewny swojego odkrycia o życiu po śmierci jak tego, że obudzi się kolejnego dnia o szóstej rano. Okrutny los zakpił jednak niemiłosiernie ze słów artysty, bowiem John Shade zginął przypadkowo z rąk mordercy wieczorem (wg Kinbote’a, on sam był celem zabójcy), nie dożywszy kolejnego poranka. Czyż humor Nabokowa nie jest makabryczny?
Po kilkudziesięciu stronach Bladego ognia przychodzi kolej na Komentarz Charlesa Kinbote’a, którego objętość kilkukrotnie przewyższa objętość poematu. Pierwsze zdania zacierają niemiłe wrażenie, które pozostało w czytelniku po lekturze Przedmowy. Wariat w duszy Kinbote’a został na pozór poskromiony, i zdaje się, że znów mamy do czynienia z poważnym literaturoznawcą. Ale po kilku stronach zaczynają się nieśmiałe próby, będące czymś na wzór sondy, szukające odpowiedzi na pytanie, na ile autor komentarza może sobie pozwolić wodzić czytelnika za nos. Dalej Kinbote poczyna sobie coraz śmielej. Pojawiają się dygresje niemające niemal zupełnie nic wspólnego z Bladym ogniem Shade’a. Wkrótce analiza literacka, przedzierzga się w opowieść o królu-banicie, ostatnim władcy królestwa Zemblii. Losy zbiegłego króla stają się wątkiem dominującym, a Kinbote stara się przekonać czytelnika, że poemat Shade’a powstał właśnie na kanwie przygód zbiegłego króla Zemblii, którymi to historiami Kinbote faszerował Shade’a w czasie licznych spotkań.
Jak widać, utwór, który zaserwował nam Nabokow jest po prostu unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Chociaż sam pisarz się przed tym wzbraniał, w książce zdają się pobrzmiewać echa jaskini Platona – czytelnik na podstawie cienia dzieła Shade’a musi zorientować się, jakie jest jego oryginalne przesłanie. Nabokow znany był z zamiłowania do szachów oraz szarad, nie dziwi więc, że nazwisko Shade w języku angielskim, w którym powstał utwór, znaczy cień. Zatem John Shade, zgodnie ze swoim nazwiskiem we własnym poemacie zaczyna przyjmować rolę cienia. Ponieważ martwy, nie może w żaden sposób bronić swojego dzieła przed działaniami zuchwałego komentatora – pozostaje ukryty, ale niejako wciąż żywy, pomiędzy strofami swojego monumentalnego wiersza. Obecność jego jest jednak o tyle problematyczna, iż nie jesteśmy w stanie ustalić, w jakim stopniu Kinbote ingerował w oryginalny tekst i jak daleko posunął się w tej ingerencji ów osobnik, zdradzający przecież tendencję do konfabulacji. Bo skoro bajdurzy, taką przynajmniej ścieżką nakazuje podążać logika, to, dlaczego nie miałby zmieniać, mieszać, wycinać, czy też ukrywać? Nasze podejrzenia potwierdza zresztą sam Kinbote, który w jednym z omawianych fragmentów wyznaje ze skruchą, że dopuścił się drobnej korekty bezczeszcząc dzieło Shade’a. Dzieło, które nie jest zastygła masą – na pracy artysty ciągle możliwe są różnorakie operacje, mające na celu uformowanie je tak, by w mniejszym lub większym stopniu odpowiadało ono poświęconym mu przypisom. Być może właśnie krocząc tą dróżką należy tłumaczyć tytuł książki – objaśnienia Kinbote’a do poematu są tylko ułudą i mirażem, bladym odbiciem żarzącego się płomienia. Kinbote jest niczym księżyc, kradnący słońcu jego blask, świecąc dzięki temu bladym ogniem.
Wydanie polskie jest również o tyle wartościowe, że zostało wzbogacone o posłowie autorstwa Leszka Engelkinga, który uważany jest za jednego z czołowych znawców twórczości Władimira Nabokowa. Dzięki profesorowi Engelkingowi poznamy okoliczności powstania utworu, przekonamy się do jak wielu motywów się on odwołuje (ciekawy jest choćby fakt, że ojciec Nabokowa, Władimir Dmitriewicz Nabokow, podobnie jak Shade, zginął od kuli, który była przeznaczona dla kogoś innego). Engelking ukaże również czytelnikowi, jakie poruszenie wywołał w literackim świecie Blady ogień, do którego ilość opracowań śmiało może konkurować choćby z Ulissesem Joyce’a. Zabawne są również przedstawione zmagania znawców literatury, prezentujących klucze, wg których należy odczytywać utwór – Kinbote, ukazywany jest najczęściej jako szaleniec (prawdopodobnie ze Skandynawii), który otaczającą go rzeczywistość przekształca w motyw zemblański. Pojawiają się również bardzo ciekawe głosy, mówiące o tym, że rzeczywistym autorem, zarówno poematu jak i całej analizy jest John Shade, który jedynie wymyślił swój zgon. Oczywiście nie obyło się od sporów, wysnuwania dowodów na poparcie swoich hipotez, etc. Wydaje mi się, jeśli przyjąć tezę Shade’a o życiu po śmierci, że Nabokow musi wręcz pokładać się ze śmiechu, obserwując zmagania literaturoznawców z całego świata, próbujących zgłębić wszystkie sekrety jego prozy. Książka Blady ogień jest wg mnie niezwykle udanym żartem i kpiną amerykańskiego pisarza o rosyjskich korzeniach. Wystarczy popatrzeć na polskie wydanie: mamy tutaj poemat (autentyczny, bardzo piękny zresztą), autora Johna Shade’a (fikcyjnego, bowiem takowy poeta nie istniał), komentarz i przedmowę (obie autentyczne, choć mocno zwariowane), kolejnego autora Kinbote’a (fikcyjnego), do tego posłowie (autentyczne i bardzo wartościowe) oraz ostatniego już autora prof. Engelkinga (postać autentyczną, egzystującą w naszej rzeczywistości) – patrząc na ten cały misz-masz, uwzględniając kłótnie, co do tożsamości autora poematu i komentarza (dziwne, że w całej dyskusji nikt nie zauważył, że autorem jest Nabokow), trudno jest nie spojrzeć na wygłupy badaczy z nutką ironii. Czytając nawet poważnego profesora Engelkinga, mimowolnie zaczynają pojawiać się skojarzenia z Kinbote’m.
Reasumując, lektura Bladego ognia Władimira Nabokowa to piękna przygoda po jednym z wielu literackich światów. Pisarz zaskakuje wyobraźnią oraz pomysłowością, tworząc dzieło niesamowicie oryginalne i mocno zagmatwane, jakby chcąc potwierdzić własne słowa, że "coś takiego jak powieść w ogóle nie istnieje". Kontakt z książką zapewnia zarówno doznania estetyczne (uroczy poemat Shade’a) jak i masę śmiechu i dobrej zabawy (przypisy Kinbote’a). Intrygujące jest także posłowie Engelkinga, które w dziele Nabokowa pozwala odnaleźć nawet nutkę spirytyzmu oraz echa zaświatowości. Uważam, że powieść w pełni zasługuje na uznanie, jakim cieszy się na całym świecie.
Władimir Nabokow, autor znanej powszechnie Lolity, czy nie mniej cenionego Zaproszenia na egzekucję, to pisarz, należący do grona szczęśliwców, których twórczość została doceniona jeszcze za życia. Jego geniusz literacki mieścił się w granicach artystycznego zmysłu współczesnej mu populacji, stąd uznanie i pochwały, płynące pod adresem jego płodów. Oczywiście ten fakt nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Powrót z gwiazd” jest kolejnym filarem podpierającym kopułę genialnego dorobku Stanisława Lema. W moim prywatnym odczuciu, jest równocześnie bardzo istotnym elementem całej, misternej budowli, bez którego twórczość tytana polskiej science-fiction byłaby po prostu niekompletna.
Książka opowiada o losach astronauty Hala Bregga, który po wyprawie do odległego Fomalhaut powraca wreszcie na Ziemię. Oczywiście fizyka sprawia mu niemiłego, acz oczekiwanego psikusa, relatywny upływ czasu sprawił, że bohater trafia do zupełnie innego świata, niż ten z którego wyruszył. Na Ziemi upłynęło już ponad sto lat od jego wylotu, podczas gdy dla Hala minęło ich raptem kilka. O astronautach, którzy opuszczali glob w glorii chwały i powszechnego szacunku oraz ich poświęceniu, którego się podejmowali dla dobra nauki, niesieni spienioną falą entuzjazmu poznawczego, nikt na dobrą sprawę już nie pamięta i nie chce pamiętać. W chwili obecnej są oni raczej lokalną ciekawostką, a nawet zbędnym balastem, niewygodnym reliktem przeszłości, którym należy się opiekować i przystosować jakoś do życia i funkcjonowania w normalnym społeczeństwie. Hal i jego kamraci są jedynie zabytkiem z czasów, kiedy ludzkość znała jeszcze z autopsji pojęcia szaleństwa i brawury, pojęcia z których jednak już dawno wyrosła.
Powrót na macierzysty glob nie jest dla gwiezdnych rozbitków łatwy. Naturalnie nie ma już na nim starych przyjaciół, rodziny, znajomych. Jednak co gorsze, całe społeczeństwo jest zupełnie obce. Kosmiczni bohaterowie, zdobywcy i zarazem tułacze nie są witani kwiatami, wiwatami, działań ich nie opiewa blask chwały. Skąd ta diametralna zmiana postawy ludzkości, która zawsze czciła odwagę i męstwo, a nabuzowanych testosteronem olbrzymów-gladiatorów uważała za najwyższą formę rozwoju? Otóż okazuje się, że ludzie zostali poddani procesowi betryzacji, czyli zabiegowi usunięcia z psychiki ludzkiej skłonności do agresji. Pokłosiem zabiegu jest bardziej racjonalna i stabilna egzystencja, powszechny dobrobyt, światowy pokój. Jednak w efekcie ludzkość traci też cały zapał poznawczy, który wiąże się przecież ze zbyt dużym ryzykiem. Nikogo nie pociągają już dalekiej gwiezdne wyprawy, dlatego astronauci nie mogą odnaleźć zrozumienia dla podjętych przez nich działań.
Książka to kolejny, fantastyczny eksperyment myślowy przeprowadzony przez Stanisława Lema. Powieść opowiada bowiem o losach jednostek, mikrospołeczności, która opuszcza swoją wspólnotę i przez kilkaset lat egzystuje w zupełnej izolacji. Co prawda astronauci wracają na Ziemię, z pewnością jednak ciężko im powiedzieć, by zawitali do domu. Okazuje się, że nawet osobnicy tego samego gatunku (ludzie), których dzieli odpowiednio długa bariera czasu, mogą stać się dla siebie nawzajem osobnikami całkowicie obcymi, z którymi praktycznie niemożliwe jest nawiązanie nici porozumienia. Przekonujemy się, jak ważnym elementem scalającym nas wzajemnie, jako społeczność jest wspólny wycinek czasu, w którym przyszło nam egzystować. Przy nawiązywaniu kontaktów z drugim człowiekiem, często nie jesteśmy w stanie wyjść poza ciasne ramy przyjętych konwenansów, utartych zwyczajów, które przecież zmieniają się dość szybko wraz z kolejnymi epokami. Po odpowiednio długim czasie, definicja pojęcia słowa ludzkość zmienia się na tyle, że nie potrafimy dostrzec w człowieku z przeszłości istoty ludzkiej, a jedynie relikt i pieśń lat dawno przebrzmiałych, które najchętniej umieścilibyśmy w muzeum, zamiast w zdrowym, dobrze funkcjonującym społeczeństwie. Rodzi się przy okazji kolejne pytanie: W jaki sposób możemy nawiązać kontakt z diametralnie obcymi nam istotami (kosmitami, obcymi), skoro mamy tak ogromne problemy z porozumieniem się z przyszłymi pokoleniami ?
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o wspaniałym warsztacie pisarskim Stanisława Lema, który i tutaj przyjdzie nam podziwiać w pełnej krasie. Lem po raz kolejny okazuje się mistrzem opisu tego co nieznane, obce, tak inne, że wręcz niewyobrażalne. Już na samym początku książki pojawia się niesamowity opis portu ziemskiego, który oglądamy z punktu widzenia bohatera i podobnie jak on, czujemy się po prostu kompletnie zagubieni. Racząc się otaczającą nas feerią barw, mnogością przedmiotów o nieznanym nam przeznaczeniu, wyglądzie i kształcie, możemy mieć wątpliwości, czy rzeczywiście trafiliśmy już na Ziemię, czy też może znajdujemy się jeszcze gdzieś w Kosmosie, podziwiając po prostu dokonania obcej cywilizacji. Atakuje nas cała paleta barw, zalewa nas ogrom urządzeń i zwyczajów, o których nie mamy zielonego pojęcia. Jedyną kotwicą w tym strasznym, nowym świecie okazuje się miłość, którą udaje się odnaleźć głównemu bohaterowi.
Osobiście wydaje mi się, że przytoczona pozycja, obok „Fiaska” jest jedną z najbardziej niedocenianych książek w bogatej twórczości Lema. Mało się o niej słyszy, rzadko gdzie się o niej wspomina, niewielu pieje nad nią z zachwytu. Uważam jednak, że jest to powieść na tyle przewrotna – w końcu zaczyna się dokładnie tam, gdzie większość książek o kosmicznych wojażach się kończy – że naprawdę warto po nią sięgnąć i zagłębić się w jej lekturę. Polecam szczególnie osobom, które czują się wyalienowane i obce w świecie, w którym przyszło im żyć.
Recenzja ukazała się także na moim blogu: http://ksiazkizpolki.blox.pl/2012/05/Trudne-powroty.html
„Powrót z gwiazd” jest kolejnym filarem podpierającym kopułę genialnego dorobku Stanisława Lema. W moim prywatnym odczuciu, jest równocześnie bardzo istotnym elementem całej, misternej budowli, bez którego twórczość tytana polskiej science-fiction byłaby po prostu niekompletna.
Książka opowiada o losach astronauty Hala Bregga, który po wyprawie do odległego Fomalhaut...
Kallotomiczna wizja przyszłości
"Pokój na Ziemi" to kolejne fantastyczne dzieło polskiego tytana science-fiction, filozofia, etyka i myśliciela, Stanisława Lema. Fabuła książki osnuta jest wokół trwającego na Ziemi wyścigu zbrojeń, osiągającego rozmiaru absurdu, czyli formy w której Lem się lubował i której to można śmiało nazwać go mistrzem. Skoro jest i absurd, pojawić się musi i jego nieodzowny lemowy towarzysz, czyli Ijon Tichy, egoman ekscentryk i gwiezdny podróżnik, doskonale znany z powieści: „Wizja lokalna”, „Dzienniki gwiazdowe” oraz „Kongres futurologiczny”. Jak już wspomniano, na Ziemi walka o zbrojną dominację trwa w najlepsze. Konstrukcja wszelakich machin do zadawania bólu bliźniego, rozwój technologii mających na celu uprzykrzenie życia, osiągają taki kunszt, że nie sposób już rozstrzygnąć, czy ciągle padający deszcz, przeplatany huraganami to dzieło złośliwego sąsiada, czy też zwyczajny kaprys pogody. Świat zaczyna z wolna przypominać jedną wielką bombę, minę, na którą lada chwila ktoś nadepnie, nie pozostawiając ani grama ludzkiej tkanki na całej kuli ziemskiej. Arsenał jest już tak potężny, że biedną planetę matkę można by kilka razy obrócić w pył, a i tak zostałoby jeszcze całkiem sporo. Mocarstwa mają się zatem w ciągłym szachu, ciągle jednak muszą dbać o rozwój swoich broni, by móc szachować przeciwnika, by nie wypaść z obiegu, by mieć nadzieję, że sąsiad nie odważy się na wymianę ciosów, skoro jesteśmy w stanie odpowiedzieć mu równie silnym łupniem. Jednakże zbrojenia pochłaniają coraz większą liczbę gotówki, pojawia się też coraz więcej przeciwników rozwiązań siłowych, jednym słowem machina wojenna zaczyna ciążyć każdemu z uczestników wyścigu.
Ludzie, jako rasa na wskroś kreatywna, znajdują wyjście i z tej jakże trudnej sytuacji. Decyzją wszystkich, podpisana zostaje nowa konwencja genewska, na mocy której państwa decydują się przenieść całych swój arsenał na Księżyc. Biały glob zostaje podzielony na stosowne sektory, należące do każdego z krajów, w których to można umieścić dowolną ilość wojskowego sprzętu własnej produkcji. Co jednak najciekawsze, sprzęt ten zdolny jest do samodoskonalenia się oraz powielania się. Nad wszystkim, swoim czujnym okiem, czuwa specjalnie na tę okazję powołana Lunar Agency. Do niej też należy się również zwrócić w przypadku, jeśli chcielibyśmy sprawdzić stan naszego uzbrojenia, czy też użyć jednej z naszych zabawek. Dzięki takiemu zabiegowi, całkowicie wyeliminowana zostaje możliwość ataku z zaskoczenia, zatem Blitzkrieg staje się już historycznym hasłem, o którym możemy jedynie poczytać we wszelakiej maści księgach historycznych.
Idea piękna, jednak jak to z ludzkimi pomysłami bywa, coś musiało pójść nie tak i całość nie działa aż tak dobrze, jak to sobie zaplanowaliśmy. Chociaż będąc upartym, za całe zamieszanie obwiniać można, ba, nawet należy jedynie czynnik ludzki. Niedługo po zakończeniu całej, skomplikowanej operacji, w umysłach co poniektórych jawić się zaczęły wątpliwości, czy aby na pewno rozwiązanie sprawy w ten, a nie inny sposób było słuszne. Wątpliwości te w sposób sprytny były podsycane przez producentów broni, którzy jak na to nie spojrzeć, na całej akcji stracili zdecydowanie najwięcej. Za ich to przyczyną, świat zaczęły obiegać niepokojące informacje, jakoby wojskowe systemy księżycowe zbuntowały się przeciwko całej sytuacji, a bunt swój chciałyby przypieczętować dosadnie, czyli w najlepszym, iście filmowym stylu, tj. rebelią na bezbronną, pozbawioną jakiejkolwiek osłony, Ziemię. Pikanterii całemu zamieszaniu dodawał fakt, że sondy wysłane przez Lunar Agency, które miały zbadać całą sytuację, nie wróciły.
Wydaje się, że jest to znakomity moment, by przerwać toczącą się opowieść i zachęcić czytelnika, by z dalszą częścią zapoznał się sam. Rzec można jeszcze jedynie, że oczywiście możliwe jest tylko jedno rozwiązanie całej sprawy i rozwiązanie to zostanie wcielone w życie. Na bezstronnego ambasadora ludzkości, nie zamieszonego w żadne polityczne gierki, zostaje wybrany Ijon Tichy i jemu to przypada misja zbadania całej, jakże niepokojącej sprawy. Zdradzę jeszcze tylko, że uda mu się rozwiązać zagadkę tego, co wydarzyło się na Księżycu, jednak na skutek trafienia laserem, pada on ofiarą kallotomii, czyli rozcięcia wielkiego spoidła łączącego obie półkule mózgowe. Tajemnica wydarzeń, jakich Tichy był świadkiem znajduje się w prawej półkuli mózgowej, z którą jednak nijak nie może się on dogadać. Na skutek tego, sporządzenie raportu informującego o sytuacji na Księżycu staje się niemożliwe, a niepokój rządów, ich wywiadów oraz kontrwywiadów, osiąga zawrotne wyżyny. Całość kończy się dość zaskakująco, ale bardzo pomysłowo, dlatego absolutnie nie zdradzę jak.
Osobiście uważam także, że na książkę możemy również patrzeć przez pryzmat zainteresowań Lema na zjawisko wspomnianej kallotomii. Po raz kolejny, bohaterowi powieści Lema stają do konfrontacji ze zjawiskami absolutnie nowymi, niecodziennymi, w obliczu których należy diametralnie zmodyfikować ramy naszego postrzegania świata. Kallotomia to kolejna metafizyczna zagwozdka, ale przedstawiona w sposób satyryczny, by nie rzec swojski (jak choćby, gdy prawa ręka Tichy’ego nie może dogadać się z lewą, co prowadzi do wybuchu kłótni, którą dość bezradnie próbuje przerwać sam Ijon). Nie mniej jednak, pomimo całej komicznej otoczki, pytania o naszą ludzką naturę, transcendentalność naszej świadomości (kimże bowiem jest Tichy, po kallotomi – bytem jednym, czy cudownie rozmnożonymi bytami dwoma? czy należy utożsamiać go bardziej z lewą półkulą, która jest w stanie artykułować swoje myśli za pomocą słów, czy bardziej z prawą, porozumiewającą się ze światem zewnętrznym dopiero za pomocą gestów, których zresztą nauczy ją lewa półkula?), niejako same cisną się do naszej głowy.
Na koniec warto chyba jeszcze wspomnieć, że Stanisławowi Lemowi przyszło żyć w okresie Zimnej wojny i to właśnie na bazie doświadczeń z niej wyniesionych mógł budować podwaliny pod świat, znany nam z „Pokoju na Ziemi”. Dość łatwo, a przy tym celnie i logicznie wypunktował on wyścig zbrojeń, ukazując, że ciągłe rozwijanie potencjału zbrojeniowego, w końcu doprowadzi do jego wzrostu ekspotencjalnego, czego efektem będzie jedynie ciągły lęk, towarzyszący światowym przywódcom w obawie, że byle kichnięcie może doprowadzić do końca świata.
http://ksiazkizpolki.blox.pl/html/1310721,262146,169.html?4
Kallotomiczna wizja przyszłości
"Pokój na Ziemi" to kolejne fantastyczne dzieło polskiego tytana science-fiction, filozofia, etyka i myśliciela, Stanisława Lema. Fabuła książki osnuta jest wokół trwającego na Ziemi wyścigu zbrojeń, osiągającego rozmiaru absurdu, czyli formy w której Lem się lubował i której to można śmiało nazwać go mistrzem. Skoro jest i...
2011-10-06
VALIS czyli pieśń szalonego proroka
Na samym wstępie warto w ogóle chyba wyjaśnić, co właściwie oznacza tytuł, brzmiący co najmniej tajemniczo, by nie rzec nieprzystępnie. Zatem zgodnie ze słowami autora:
VALIS (skrót od Vast Active Living Intelligence System, czyli Rozległy Czynny Żywy System Informatyczny, z amerykańskiego filmu) - turbulencja w polu rzeczywistości, w której tworzy się spontaniczne, samokontrolujące się negentropijne zawirowanie dążące stopniowo do podporządkowania sobie otoczenia i wykorzystania go do tworzenia zestawów informacji.
Charakteryzuje się pozorną świadomością, celowością, inteligencją, rozwojem i swoistą koherencją.
Wielka Encyklopedia Sowiecka, wydanie szóste, 1992
Dalej, należałoby dodać, że autor książki, czołowy przedstawiciel amerykańskiej SF, to wariat (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa) jakich mało. Problemy z narkotykami, lekami, manie prześladowcze. Naszego biednego Staszka Lema uważał za prowokację komunistów, za którą kryła się grupa pisarzy działających na zlecenie czerwonych, by przejąć kontrolę nad opinią publiczną. Dowód: mnogość stylów pisarskich Lema. Zresztą, czy LEM nie brzmi jak skrót jakieś organizacji, oczywiście tajnej? Całą sprawę i swoje przemyślenia Dick przekazał FBI.
VALIS, napisana w 1978 roku to jedna z ostatnich powieści Dicka. Przed śmiercią, która nastąpiła po serii zawałów serca w 1982 roku, udało mu się jeszcze stworzyć Bożą Inwazję (1980 r.) oraz Transmigrację Timothy'ego Archera (1981 r.). Ponoć książki te były pisane w ogromnym pośpiechu (w przeciągu 8 – 12 dni), jako, że autor czuł już na karku zbliżający się, zimny oddech śmierci. Wydaje mi się, że pośpiech ten jest bardzo dobrze widoczny na kartach VALIS. Książka, na pierwszy rzut oka, wydaje się być chaotycznym zapisem myśli, przesądów, wierzeń, autora, który swobodnie miesza również style pisarskie. Trochę to powieść, chociaż w pewnym momencie okazuje się, że główny bohater, którego losy opisuje trzecioosobowy narrator to ten właśnie narrator, następuje zatem transformacja w coś na wzór pamiętnika. Jakby tego było mało, Dick uraczył nas również obfitą egzegezą (Tractates Cryptica Scriptura), czyli wyjaśnieniami umieszczonymi na końcu książki, liczącymi 52 podpunkty. A naprawdę jest co objaśniać, bowiem książka jest absolutną bombą metafizyczną, prawdziwą mieszanką filozofii, religii, przemyśleń.
O samej fabule rzec można krótko, że VALIS to być może powieść nieco autobiograficzna. Opisuje ona zdarzenie, które przytrafiło się Dickowi w marcu 1974 roku, kiedy to trafił go w głowę promień różowego światła, powodując zmiany w jego umyśle, poszerzając jego możliwości intelektualne. Promień okazał się również na tyle miły i łaskawy, że przesłał także pisarzowi informację na temat groźnej choroby syna. Nie trzeba chyba dodawać, że oczywiście informacja okazała się prawdziwa. Dick na kartach książki, tworząc swoje alter ego, Konioluba Grubasa (Filip po grecku znaczy "lubiący konie", a Dick w języku niemieckim - "gruby".) próbuje dociec, co tak naprawdę mu się przydarzyło. W książce różowy promień przybiera postać Boga, albo kogoś podszywającego się pod Boga, którego zresztą Koniolub jest wielkim orędownikiem. Świat, ba, Wszechświat stara się on zrozumieć na swój własny, wyjątkowy sposób poruszając się właśnie wzdłuż osi, którą jest m. in. Bóg. Nie sposób jednak nie wspomnieć o całej masie innych wykładni, którym także próbuje posłużyć się pisarz. Na kartach powieść pojawia się i ortodoksyjny judaizm, grecka mitologia, fragmenty Nowego Testamentu, gnostycyzm oraz jego esseński odłam, czy karty Britannici z hasłem „Kultura Mikronezji”. Ów bałagan, mnogość, graniczącą z chaosem można próbować wyjaśnić faktem, że Dick nigdy nie identyfikował się z jedną religią, czy filozofią – można chyba nawet rzec, że po prostu czerpał garściami zewsząd, biorąc te elementy, które dobrze pasowały do jego własnej wizji. Co z tego wszystkiego wyszło? Spróbujcie przekonać się sami podczas lektury VALIS, do której gorąco zachęcam.
Osobiście wydaje mi się, że Dick uparcie wierzył w tajemnicę, którą skrzętnie ukrywa przed nami życie. Nie wiem, czy był to wg niego równoległy Wszechświat, czy też obietnica innego, wiecznego życia. Odnoszę jedynie wrażenie, że pisarz dostrzegał dualizm wszelkiego stworzenia (kosmogonia dwuźródłowa, yin i yang) – wg niego Bóg, czy też inna siła twórcza, posiadała swoją antytezę o zapędach stricte destrukcyjnych, a świat jawił się jako arena wiecznej rywalizacji obu tych form. Mniemam, że był zafascynowany współistnieniem ładu, porządku, który widzimy na każdym kroku oraz równie wszechobecnej bogini chaosu, czyli entropii.
VALIS czyli pieśń szalonego proroka
Na samym wstępie warto w ogóle chyba wyjaśnić, co właściwie oznacza tytuł, brzmiący co najmniej tajemniczo, by nie rzec nieprzystępnie. Zatem zgodnie ze słowami autora:
VALIS (skrót od Vast Active Living Intelligence System, czyli Rozległy Czynny Żywy System Informatyczny, z amerykańskiego filmu) - turbulencja w polu rzeczywistości, w...
2012-05-18
Sławomir Mrożek to postać, której absolutnie przedstawiać nie trzeba. To artysta największego kalibru, którym bez cienia wstydu możemy się chwalić na całym świecie. Swoim pisarskim dorobkiem, inteligencją, przenikliwością, niebanalnym humorem zaskarbił sobie sympatię tysięcy fanów, nie tylko w Polsce. Na deskach teatrów regularnie pojawiają się sztuki autorstwa Pana Mrożka, jak choćby Miłość na Krymie, Tango, Erwin Axer czy Policja. Ale Mrożek to nie tylko wybitny dramaturg, to również prozaik, autor tekstów z futurystyczno-absurdalnym Weselem w Atomicach na czele, słynących przede wszystkim z ich satyrycznej formy. Dokładnie w takim, tj. w humorystycznym tonie, utrzymane są opowiadania, które znalazły się w VI tomie dzieł zebranych Sławomira Mrożka, pochodzące z okresu 1960-1965. Część pierwsza to teksty pochodzące z Podwieczorku przy mikrofonie, audycji radiowej nadawanej w I Programie Polskiego Radia. Druga część to wybrane opowiadania pochodzące ze zbioru Deszcz.
Opowiadania z Podwieczorku przy mikrofonie charakteryzują się maksymalną zwięzłością formy – to teksty na jedną, góra dwie strony, opisujące zabawne perypetie członków ciała urzędniczego pewnej partyjnej instytucji. Głównymi bohaterami są narrator, Prezes, Księgowy, Referent, Radca oraz inni urzędnicy. Utwory cechują się sporą różnorodnością: mamy do czynienia z tekstami w charakterze listów, relacji czy uchwał (List do Szwecji, w którym narrator zwraca się z prośbą o przyznanie Nagrody Nobla do samego Szanownego Pana Nobla, Synek - list do Królowej Elżbiety z prośbą o adopcję, Uchwała, dotycząca odśnieżania, napisana w efekcie przysypania miejscowości przez śnieg, która traktuje o szkodliwym oraz demoralizującym wpływie śniegu na społeczność obywatelską Polski Ludowej, Rajd, czyli list do Głównego Komitetu Sportu Kołowego, będący zapisem relacji rajdu motocyklowego o Puchar z przeszkodami oraz stosownym litrażem alkoholowym, Zupa - opis zbrodni dokonanej przez klienta baru mlecznego na kelnerze, który badał ciepłotę zupy organoleptycznie, czy Prośba - list skierowany do Członka Związku Zawodowego Pracowników Gastronomii, Funkcjonariusza Państwowego Zakładu Wyżywienia Zbiorowego, Obywatela Kelnera), utworów traktujących o prywatnym życiu głównego bohatera (Serce Ojca - czyli o socjalistycznych niedoborach, w tym przypadku o problemie ze zdobyciem barana wielkanocnego, ostatecznie zastąpionego przez pana Barana, Karp - o problemach z ciasnotą w lokalach mieszkalnych, zajmowanych przez obywateli PRL-u, Perła – o próbie wyhodowania perły poprzez denerwowanie mięczaków - ślimaków). Przewijają się także w sporej liczbie opowiastki o codziennych problemach, z którymi borykają się pracownicy Urzędu (Winda - o bezdyskusyjnym wypełnianiu nakazów płynących z samej góry, instalacji windy w parterowym budynku, Udój - o wyjeździe na wieś i nauczaniu rolników nowych technik dojenia krów: urzędniczką pod napięciem, czyli dojarką elektryczną, Kamikaze - o Kanceliście, którzy w akcie rozpaczy po tym, jak rzuciła go narzeczona, decyduje się na wyprawę mającą na celu Uporządkowanie Spraw Nie Załatwionych, Świnia przyzakładowa - o podciąganiu hodowli tuczników na jeszcze wyższy poziom i karmieniu świni drugim, alkoholowym śniadaniem, Tajemnice zaświatów - o próbie nawiązania łączności ze zmarłych Kasjerem, z którego śmiercią zniknęły równocześnie wszystkie pieniądze z kasy). Równie dużą dozę absurdu przejawiają historie barowe, czyli dyskusje prowadzone przez urzędników w ich ulubionym miejscu spotkań, przy ulubionym napoju (Niech żywi nie tracą nadziei … - rozmyślania nad rozwojem ekonomicznym kraju, Pies - o urzędniczej pożodze, którą wywołał samotny pies, błąkający się po rynku, Spór o starożytność - czyli batalia o to, czy starożytny Prezes to Prezus czy też Krezus, Zaklinacz - o nieudanych próbach kelnera Józia zaklinania zaskrońca, Zimowa dolegliwość - o niepokojących problemach Magazyniera, który zamiast białych myszek zaczął widzieć białe niedźwiedzie, czy Obcy - o smutnej przygodzie Prezesa, który nie został rozpoznany w barze przez pewnego obcego osobnika). Wymienione z tytułu teksty to jedynie wierzchołek góry lodowej, bowiem Opowiadania uraczą nas około 70 pozycjami z serii Podwieczorek przy mikrofonie.
Część druga mrożkowych Opowiadań to utwory pochodzące ze zbioru Deszcz. Dzieła ta posiadają nieco większą objętość, wciąż jednak są to stosunkowo krótkie teksty satyryczne. Z ciekawszych pozycji na pewno warto wspomnieć o Małym przyjacielu, opowiadaniu traktującym o znalezionym przez głównego bohatera kotku, który uratowany z psiego pogromu przejmuje od swojego nowego właściciela wszelkie wyrzuty sumienia za popełnianie niegodziwości. Autor znakomicie ukazał wręcz naturalną ludzką lubość, czy też słabość do czynienia zła, która ujawnia się jeszcze szybciej, gdy człowiek pozbawiony zostaje moralnych zahamowań w postaci dręczącego poczucia winy. Zakończenie jest o tyle optymistyczne, że jasno mówi, że odpowiedzialność za swoje czyny ponosimy zawsze - przecież jeśli sami nie potrafimy odczuć skruchy za swoje niegodziwości, to zawsze mogą nam w tym pomóc inni ludzie (tyle że wtedy pokutą są najczęściej męki fizyczne a nie psychiczne). Na uwagę zasługuje również Góral, opowiadanie o myślicielu mającym problemy z zasypianiem, który nie uznając filozoficznych kompromisów, przejawiając ogromną odwagę intelektualną decyduje się liczyć przed zaśnięciem rzeczywiste owce, jako Juhas. Grzechem byłoby również nie wspomnieć o Ad acta, czyli konfrontacji z ABSOLUTEM. To zdecydowanie jedno z dłuższych opowiadań, które jest przygodą niemłodego już wiekiem prozaika. Pewnego dnia, w barze mlecznym spotyka on roztargnionego, wychudłego młodzieńca o mętnym spojrzeniu, który zamawia szklankę mleka oraz 60 bułek. W każdej wolnej chwili zapisuje on coś na wszelakim, dostępnym materiale. Gdy bohater czyta zapiski na serwetce od razu przekonuje się, że ma do czynienia z geniuszem pióra, którego postanawia uwięzić we własnym gabinecie, chcąc się nim pochwalić przed znajomymi. Młodzieniec jednak wymyka się, a podstarzały pisarz udając się za nim w pogoń odkrywa cały wagon jemu podobnych. Okazuje się, że w mieście z nie wiadomo skąd zjawili się młodzi, skoszarowani geniusze, którzy dzieląc się na formacje (skryptony - jednostki po 15 ludzi, pisatki - oddział 5 ludzi, szajby - 2 skryptony) w mig opanowali cały rynek czytelniczy, zalewając go arcydziełami swojego autorstwa. Dotychczasowi pisarze, wierszokleci, dramaturdzy w akcie ostateczności próbują zjednoczyć siły, aby przeciwstawić się absolutnemu geniuszowi młodych ludzi. Główny bohater w pewnym momencie dochodzi nawet do wniosku, że nieznana siłą, z którą przyszło im się zmierzyć to Kosmici pod postacią literatów ABSOLUTNIE GENIALNYCH, których słowo będzie słowem ABSOLUTU. Mimo to, dotychczasowi ludzie pióra próbują podjąć nierówną walkę o byt. Ich wiara w sukces zostaje ostatecznie podkopana dopiero wtedy, gdy okazuje się, że geniusze nie piją wódki, jeno wodę i to w małych dawkach, po przegotowaniu.
Teksty pochodzące z Podwieczorku przy mikrofonie w znakomitych i zabawnym stylu piętnują socjalistyczną codzienność. Autor w krzywym zwierciadle przedstawia otaczającą go codzienność, poprzez wyolbrzymianie pewnych faktów wciska ją w ramy absurdu. W sposób bardzo celny, pod płaszczykiem humorystycznych opowiastek zostały odmalowane problemy codziennego żywota mieszkańca PRL-u: pijaństwo (teksty barowe), niedobory artykułów spożywczych oraz sprzętów codziennego użytku (Rydze, Walka z upałami, Czekoladki dla prezesa), kłopoty z przestrzenią zajmowanych mieszkań (Karp), nierealne marzenia o zagranicznych podróżach i wyrwaniu się z szarej monotonii rutyny (Hawaje, Twardy sen), czy urzędnicze absurdy, wynikające z luk w założeniach samego systemu (Kapelusz, Winda, Alfabeta, Pyton Podhala). Uważam, że Podwieczorek przy mikrofonie to bardzo przyjazna i zachęcająca droga, by zagłębić się w studiach nad czasami, gdy Polska znajdowała się w cieniu czerwonego sztandaru. Z kolei dla starszych czytelników doświadczenia płynące z lektury być może będą przesycone delikatną nutką nostalgii za czasami, które odeszły, a które w mistrzowskim stylu skarykaturyzował Mrożek.
Nieco inna forma cechuje opowiadania z drugiej części Dzieł zebranych, pochodzące ze zbioru Deszcz. Utwory są dłuższe, a ich akcje często jest umieścić w precyzyjnych ramach czasowych. Teksty są bardziej uniwersalne, poruszają tematy cięższego kalibru, chociaż również czynione jest to ze sporymi dozami humoru, dozowanego z iście chirurgiczną precyzją. Mnie osobiście przypominają one Cyberiadę Stanisława Lema. Posiadają tę samą dawkę absurdu, do tego problemy ważne i nie błahe przedstawiane są w sposób ironiczny i groteskowy. Mrożek co prawda pozostał w ziemskich realiach, wydaje mi się jednak, że niewiele ustępuje on Lemowi. Obaj pisarze to świetni obserwatorzy życia, którzy odznaczają się nieprzeciętną inteligencją – w obu przypadkach geniusz połączony ze zmysłem obserwacji został zaprzężony do wozu ironii, co dało piorunujące efekty. Co znamienne, obaj w swoim warsztacie pisarskim stosowali zabiegi słowotwórstwa – u Mrożka mamy może z tym do czynienia w mniejszym wydaniu, ale na równie wysokim poziomie (wspomniane pisatki, szajby oraz skryptony). Ponadto Lem i Mrożek potrafią wybornie bawić się słowem, lepiąc go niczym plastelinę, całkowicie poddając go swojej woli, np. poprzez dosłowne traktowanie metafor. Wydaje się, że obaj podzielają również wiarę w siłę słowa pisanego, co przejawiają w opowiastkach, w których szczególnie często przedstawiciele inteligencji wpadają w słowne pułapki, oparte na konwenansie, ludzkich przyzwyczajeniach i stereotypach (w Wiernym stróżu właściciel owczarka widząc smutek oraz brak chęci do życia swojego psa decyduje się na regularnie odgrywanie roli owcy, którą pies mógłby się opiekować sprawiając zadość swoim wrodzonym instynktom). Obaj wytykają również ludzkie ułomności, słabości i wady – nie gloryfikują człowieka jako istoty ludzkiej, wolą wytykać jego niedoskonałości. Można odnieść wrażenie, że czują wręcz moralny nakaz i obowiązek, aby zachowania niewłaściwe piętnować, by podkreślać, że większy potencjał intelektualny musi zostać użyty należycie, tj. godnie – nie może służyć do wywyższania się, pastwienia się nad innymi, powinien się on wiązać z większą odpowiedzialnością za swoje czyny, ze świadomością, że jako ludzie winniśmy być wzorem, przykładem, istotami, które nie muszą wstydzić się swoich działań. Rzekłbym, że zarówno Mrożek jak i Lem to znakomici ale i surowi nauczyciele, z lekcji których możemy czerpać garściami poruszając się po naszej własnej ścieżce życia.
Wydaje mi się, że warto jeszcze dodać, że masa opowiadań ze zbioru Deszcz doskonale nadaje się do wystawienia na deskach teatru. Moim osobistym faworytem jest Interwał, opowiadający o starciu pomiędzy dwoma niepokonanymi zapaśnikami. Ogromna hala, po brzegi wypełniona spragnioną widowiska tłuszczą. Oczekiwania, emocje, które szybko jednak przechodzą w znużenie, gdy okazuje się, że każdy cios, zostaje sparowany, każda ofensywna akcja rozbija się o równie skuteczną defensywę, że nie sposób wyłonić zwycięzcy. Godziny mijają, aż w końcu sędziowie decydują się zapieczętować zawodników w pozycji, w której aktualnie się znajdują i dokończyć pojedynek następnego dnia. Gdy wielka sala jest już pusta, a na jej środku zostają jedynie dwaj tytani, spleceni w zapaśniczym uścisku, powoli, bo począwszy od przypomnienia sobie najprostszych działań arytmetycznych, rozpoczyna się wielka deliberacja nad zagadnieniami bytu, przeradzając się w filozofię egzystencjalną, na równaniu równoważności masy i energii kończąc.
Sam przy lekturze Opowiadań 1960-1965 bawiłem się wybornie, dlatego z czystym sumieniem pragnę je polecić wszystkim czytelnikom. Jestem przekonany, że Mrożek otarł się o wspomniany ABSOLUT, tak, że nawet najbardziej oporni, na co dzień stroniący od książek osobnicy z przyjemnością przeczytają Dzieła zebrane w tomie VI.
Sławomir Mrożek to postać, której absolutnie przedstawiać nie trzeba. To artysta największego kalibru, którym bez cienia wstydu możemy się chwalić na całym świecie. Swoim pisarskim dorobkiem, inteligencją, przenikliwością, niebanalnym humorem zaskarbił sobie sympatię tysięcy fanów, nie tylko w Polsce. Na deskach teatrów regularnie pojawiają się sztuki autorstwa Pana Mrożka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-06-13
Henry Miller to jeden ważniejszych amerykańskich pisarzy, który swoją bezkompromisową twórczością odcisnął wyraźne piętno na macierzystej kulturze. Typ włóczykija, nie mogący nigdzie na dłużej zagrzać miejsca, którego natychmiast nużyła rutyna dnia codziennego. Urodzony w 1891 roku w Nowym Jorku, od 1930 przebywał na emigracji w Paryżu. Będą już na obczyźnie, Miller zaczął marzyć o napisaniu książki o Ameryce. Pisarz, wieczny tułacz, pragnął pożegnać się z ojczyzną, by mieć po niej dobre wspomnienia. Podjęcie decyzji pomógł wybuch II Wojny Światowej. Miller, pacyfista, który nie miał zamiaru płacić najwyższej ceny za błędy obcych polityków, wrócił do USA przez Grecję.
Początki nie były jednak łatwe. Boston, pierwsze miasto, na którego gruncie postawił swoją stopę po opuszczeniu pokładu okazało się w jego mniemaniu tak przygnębiające i ponure, że czym prędzej uciekł z powrotem na statek. Ostatecznie Miller dotarł do Nowego Jorku, a więc miejsca swoich narodzin. Oczekując na śmierć dogorywającego ojca, próbował pozyskać skądś środki na swoją wyprawę po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W międzyczasie poprawiał swój warsztat akwarelistyczny u znajomego malarza Abe Rattnera. W czasie jednej z wizyt mimochodem napomknął o swoim ambitnym planie zwiedzenia Ameryki. Rattner natychmiast zapalił się do tego pomysłu. Obaj doszli do wniosku, że USA należy objechać samochodem. Szybka nauka jazdy, zakup odpowiedniego pojazdu, nieco na oślep jako, że żaden z nich kompletnie nie znał się na autach, szczęśliwe zdobycie funduszy i ruszamy. Kto jednak oczekuje łatwej i przyjemnej lektury drogi, okraszonej malowniczymi opisami mijanych krajobrazów oraz relacji z odwiedzonych miejsc i spotkanych ludzi, niechaj natychmiast odłoży książkę, jeśli nie chce się na niej srodze zawieść.
Na początku należy uczciwie rzec, że Henry Miller wręcz nie cierpi swojej ojczyzny. Wydaje mi się, że śmiało można nazwać go nawet amerykanofobem. Na każdym kroku z ust pisarza sączy się krytyka i pogarda. Już w pierwszym rozdziale Miller przyznaje, że musiał przejechać około dziesięć tysięcy mil, nim znalazł w sobie natchnienie do napisania choćby paru zdań, bowiem wszystko, co warto powiedzieć o amerykańskim modelu życia, zmieściłoby się na raptem trzydziestu stronach. Wg Millera tryb życia w Ameryce jest tak nużący, jak nigdzie indziej – w USA nuda osiąga swoje apogeum.
Zagłębiając się w lekturze, przekonujemy się, że chociaż Miller wspominał o raptem 30 stronach, na których można powiedzieć wszystko na temat amerykańskiego stylu egzystencji, to krytykę mógłby uprawiać wręcz w nieskończoność. Na kartach powieści pisarze regularnie gani swój kraj oraz jego mieszkańców za pół-życie, wegetację jaką prowadzą, omamieni narkotykami gorszymi niż szam haszysz, czyli gazetami, kinem oraz radiem (gdyby żył dziś, z pewnością dorzuciłby jeszcze do tej listy telewizję oraz internet); otoczeni masą niepotrzebnych przedmiotów, które wciskane są ze względu na ich rzekomą nieodzowność. Miller zwraca również uwagę na tzw. ludzi sukcesu, tj. pustych bogaczy, przedłużających swoje życie ponad miarę, przekształcających się w żywe przykłady sztuki balsamowania. W jego mniemaniu urągają oni pojęciu starości, która do tej pory kojarzyła się z dostojnością, mądrością, pogodą ducha oraz doświadczeniem życiowym. Naszemu podróżnikowi nie podoba się, że człowiek nie jest mierzony na podstawie swoich talentów i zdolności, a jedynie miarą posiadanych pieniędzy. Gardzi amerykańską rzeczywistością, gdzie brak jest miejsca dla marzycieli, z marzeń których nie można uczynić natychmiastowego użytku, tj. zamienić na pieniądze; w której nie ma miejsca dla idei, wizji, zasad nie dających się sprzedać, czy kupić; gdzie poeci to ludzie wyklęci, myśliciele określani są mianem głupców, artyści - eskapistów a wizjonerzy - przestępców.
Miller to także naczelny krytyk amerykańskiej formy kapitalizmu, w którym najlepsze warunki dla robotników są równoznaczne największym zyskom szefa, bezgraniczną służalczością oraz rozczarowaniem. Zdaniem pisarza wszystko w świecie przemysłu jest upodlone, zeszmacone i zbrukane. Fabryka to wg Millera miejsce, gdzie zabija się dusze, nawet te najgorsze, a handlowcy, postrzegani przez niego jako wielbiciele jedwabnych koszul oraz ślicznych majteczek, kupują wszystko i cokolwiek, tylko po to, by utrzymać pieniądz w obiegu. Warto dodać, że Miller nie wierzy w pieniądz, ani tym bardziej w jego wartość. Dewaluuje jego rolę w historii podkreślając, że pieniądze nie miały żadnego udziału w tworzeniu dóbr kultury, a ich czas i tak przeminie.
Autorowi nie w smak jest również agresywna industrializacja prowadzona na terenie niemal całego kraju. Widzi on ogromny rozziew panujący pomiędzy człowiekiem a otaczającą go przyrodą. Kraj z takimi cudami jak Wielki Kanion czy Malowana Pustynia poprzecinany jest ośrodkami przemysłowymi, które kwitną niczym komórki raka na zdrowej skórze. Miller jest świadkiem zabijania natury w imię źle pojmowanego rozwoju. Pisarz cierpi wręcz na samą myśl, że czerwonoskórzy mieszkańcy USA zostali ograbieni ze swoich ziem, wygonieni ze swoich domostw, zatruci wodą ognistą, zmasakrowani oraz zagonieni do rezerwatów, utworzonych na podobieństwo obozów koncentracyjnych, tylko po to, by na ich miejsce powstać mogły fabryki, huty oraz inne przemysłowe plugastwa, majestatycznie dominujące nad krajobrazem w całej swojej ohydzie.
Pisarz bez skrępowania pisze także o czarnych kartach historii Stanów Zjednoczonych. Przypomina, że antenaci współczesnych Amerykanów zaczęli podbój kontynentu od palenia, grabienia oraz gwałtów, by nie rzec ostrzej, eksterminacji na autochtonicznej ludności. Miller wytyka okrutne traktowanie Indian, wspomina także o przykrościach, jakie spotkały Meksykanów, gdy wybuchła gorączka złota. Po głowie dostało się również mormonom, za nietolerancję, okrucieństwa oraz prześladowanie białych. Pojawia się również kwestia czarnoskórych mieszkańców USA. Miller jest zdania, że chociaż zniesiono niewolnictwo, to Murzyni nadal są przykuci do swojej roli - traktowani są jako obywatele drugiej kategorii. Pisarz dostrzega fałsz i obłudę białej części społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, które zdecydowało się nadać pełnię praw Murzynom, nie będąc jednak w stanie tego wyegzekwować. Podkreślić należy, że w latach czterdziestych XX wieku w USA nadal panowała głęboka segregacja rasowa, z czego Miller doskonale zdaje sobie sprawę. Zwracał on również uwagę na ostracyzm, który panuje w edukacji – wszystko, co inne, czyli nie pasujące do koncepcji budowy świata czy funkcjonowania społeczeństwa, którą wynieśliśmy ze szkoły, traktowane jest jako rzecz zła, gorsza, którą należy odrzucić. Rzeczy nieznane są z gruntu niebezpieczne, dlatego należy się z nimi obchodzić z najwyższą ostrożnością nieufnością.
Miller na kartach swojej powieści prezentuje się nam również jako osoba znakomicie przewidująca przyszłość. I to w nie jednej dziedzinie. Nauczymy się, jak unicestwić całą planetę w mgnieniu oka – poczekajcie, to zobaczycie [s. 46]. Niezwykłe jest to, że akurat te słowa miały się spełnić już w 1945 r., kiedy to Amerykanie dali próbkę destrukcyjnych możliwości bomby atomowej na przykładzie Hiroszimy oraz Nagasaki. Kolejna próbka umiejętności Millera, tym razem na temat świat show-businessu brzmi następująco: Robić cokolwiek, być kimkolwiek i mówić, cokolwiek przyjdzie nam do głowy, bo to jedna wielka szajba i nikt nie zauważy różnicy [s. 158]. Moim zdaniem pisarz posiadał znakomitą intuicję, porównywalną wręcz z wizjami proroczymi.
W książce tematy ciężkie, trudne, egzystencjalne oraz filozoficzne przeplatają się także z opisami co bardziej fascynujących osób, które Miller spotkał na swej drodze. Powieść jest także niezłym przewodnikiem historycznym – dzięki niej dowiemy się sporo na temat osób „Monety” Harvey’a i jego pomysłu budowy Piramidy, czy masonie Albercie Pike’u. Poznamy również amerykańskiego kompozytora, zafascynowanego barwą dźwięku Edgarda Varèse oraz Mariona Souchona, chirurga-malarza, który pierwsze obrazy zaczął tworzyć w wieku sześćdziesięciu lat. Gdzieś w tle pojawi się sam Salvator Dali, który nie cieszy się jednak zbytnią estymą u Henry’ego Millera.
Krótko reasumując, Klimatyzowany koszmar to moim skromnym zdaniem pozycja wyborna, swoista uczta intelektualna. Razem z pisarzem odbywamy intrygującą podróż do ziemi ojczystej Millera. Wspólnie przeżywamy rozczarowania związane ze zmianami zachodzącymi w USA – degeneracją moralną społeczeństwa, wzrostem konsumpcjonizmu, spychaniem na margines prawdziwej sztuki oraz artystów na rzecz ich komercyjnych odpowiedników. Henry Miller w sposób bardzo ostry, językiem niezwykle ciętym, nie stroniącym od ironii rozliczył się ze swoim krajem, z którym starał się niejako pojednać. Zaprezentował on zarówno brzydotę i wszelakie okropieństwa jak również rzeczy piękne i niezwykłe, bez żadnych zbędnych zabiegów, przez co powieść tchnie świeżością oraz naturalnością. Jestem zdania, że z pewnością jest to pozycja godna polecenia.
cytaty pochodząc z książki "Klimatyzowany koszmar" H. Millera, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2000
Henry Miller to jeden ważniejszych amerykańskich pisarzy, który swoją bezkompromisową twórczością odcisnął wyraźne piętno na macierzystej kulturze. Typ włóczykija, nie mogący nigdzie na dłużej zagrzać miejsca, którego natychmiast nużyła rutyna dnia codziennego. Urodzony w 1891 roku w Nowym Jorku, od 1930 przebywał na emigracji w Paryżu. Będą już na obczyźnie, Miller zaczął...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-06-30
"Kosmos" to powieść Witolda Gombrowicza, która na rynku wydawniczym ukazała się po raz pierwszy w 1965 roku, czyli na 4 lata przed śmiercią artysty. Mroczna oraz tajemnicza książka, którą nietrudno posądzić o wieloznaczność, przez wielu krytyków uchodzi za podsumowanie całej twórczości Gombrowicza. W roku 1967 pisarz za "Kosmos" został uhonorowany międzynarodową nagrodą wydawców Prix Formentor. Powieść cieszy się także ogromną estymą poza granicami naszego kraju. Tłumaczono ją wielokrotnie, na wiele języków, m. in. na angielski, francuski, niemiecki, włoski, norweski, holenderski, portugalski, hiszpański, czy nawet japoński. Należy dodać jeszcze, że "Kosmos" jest obiektem wielu studiów literackich, które prowadziły osoby o takich nazwiskach jak profesor Jerzy Jarzębski (który zajmuje się także twórczością Stanisława Lema), Jean-Pierre Salgas (francuski krytyk i eseista) czy Wojciech Karpiński (historyk sztuki, krytyk literacki, tłumacz).
Akcja "Kosmosu" rozgrywa się w uwielbianym przeze mnie okresie, z którego to powieści cenię sobie najbardziej, czyli w dwudziestoleciu międzywojennym, czasach niezwykłych i dynamicznych. Główny bohater a zarazem narrator, Witold, w sezonie wakacyjnym wybiera się do Zakopanego, gdzie przypadkiem spotyka swojego przyjaciela Fuksa. Wspólnie wybierają się na poszukiwanie pensjonatu, w którym mogliby zamieszkać. W trakcie odpoczynku, po nużącej wędrówce w upalnym i skwarnym słońcu, w gąszczu krzaków, natrafiają na rzecz niezwykłą i niecodzienną – powieszonego wróbla, który stanie się zaczątkiem prowadzenia równie niezwykłego śledztwa. Tuż obok powieszonego znaleziska bohaterowie znajdują wreszcie cel swojej podróży – letnie wakacje postanawiają spędzić w domu państwa Wojtysów, obfitej i okrągłej niczym kulka, pani Wojtysowej oraz Leona Wojtysa, emerytowanego bankowca. Gospodarstwo zamieszkują ponadto córka Lena wraz z małżonkiem Ludwikiem oraz siostrzenica gospodyni, Katasia, prosta chłopka ze zniekształconą wargą na skutek wypadku samochodowego.
Dalej jesteśmy świadkami coraz bardziej niesamowitych wydarzeń, których, najprościej, ba najprymitywniej rzecz ujmując, motywem przewodnim okaże się wieszanie. Książka kończy się dość gwałtownie, akcja sprawia wrażenie urwanej, czy nawet zerwanej i niedbale zwiniętej do zakończenia. Bylejakość może być jednak tylko pozorna – po kolejnej lekturze może okazać się, że finał książki przypomina po prostu wybudzenie się z coraz bardziej fantasmagorycznego snu. Przyznaję, że kolejnym uczuciem, które towarzyszy po przewróceniu ostatniej kartki jest oszołomienie. Następnie przychodzi chwila refleksji, na temat tego, co właściwie właśnie przeczytaliśmy. Bo z jednej strony, tej najjaśniejszej, wydaje się, że jest to powieść o budowaniu zamku sensu z wezbranego morza faktów, zdarzeń, przedmiotów. Bardzo szybko jednak fundamenty naszej budowli okazują się nietrwałe i prowizoryczne. Z czystym sumieniem napiszę, że sens to najbardziej nieuchwytna rzecz w całej książce. Dalej "Kosmos" możemy próbować rozpatrywać pod kątem powieści psychologicznej. Mamy do czynienia z różnymi stanami emocjonalnymi, portret wszelakich odruchów, emocji a także zboczeń i odchyleń psychicznych. Człowiek został przedstawiony jako istota mroczna i tajemnicza, nieogarnięta (niczym "Kosmos", chociaż pierwotnie, tj. z języka greckiego słowo "kosmos" oznacza: ład, porządek, harmonię – wydaje się, że tytuł powieść został przez Gombrowicza przemyślany w każdym calu). Na poczynania głównego bohatera, Witolda, można również spojrzeć z filozoficznego punktu widzenia. Wydaje się przecież, że jego próby nie są niczym innym jak tylko odnalezieniem tajemniczego Demiurga, sprawcy świata, ludzkości, a więc i osoby, czy też istoty, odpowiedzialnej za cały chaos, w którym przyszło nam egzystować. Jednak czy ów Twórca, Bóg, Byt Najwyższy w ogóle istnieje?
W trakcie lektury można stwierdzić, że bardzo ważną rolę odgrywa tutaj statystyka. Zdarzenia, które przytrafiają się głównemu bohaterowi, czy raczej tropy, na które trafia w czasie swojego dziwacznego „śledztwa” oscylują na granicy niezwykłości i normalności. Zarówno powieszony wróbel, czy też inny przedmiot, to zdarzenia, które absolutnie mogą się wydarzyć, nie kolidując przy tym w żaden sposób z podstawowymi prawami fizyki. Jednocześnie są to fakty dość niezwykłe, przytrafiające się dość rzadko, a przez to, że niewystępujące zbyt często, tracą nieco walor realności. Mówiąc bardziej naukowo, ze statystycznego punktu widzenia powieszony wróbel, znaleziony przypadkiem w krzakach, jest pewną anomalią. Każde kolejne tego typu wydarzenie jest coraz mniej prawdopodobne, seria wystąpienia kolejnych takich dziwów musi być zatem zastanawiająca, by nie rzec niezwykła. Gombrowicz, w "Testamencie. Rozmowy z Dominique de Roux", tłumaczy, że bohater "Kosmosu" dostrzega szereg anomalii, które są drobne i mgliste, z których, z osobna, żadna na dobrą sprawę nic nie oznacza, ale złożone razem do kupy, zdają się tworzyć jakiś wzór, wyrażać pewien sens. Niekiedy zdaje się, że Witold jest wodzony za nos przez coś niewidzialnego, acz złośliwego. Gdy coraz wyraźniejsze stają się pewne idee, gdy ich tajemnica wydaje się być już prawie rozwiązana, gdy jesteśmy pewni, że zaraz wyłoni się coś konkretnego i logicznego, nagle wszystko zapada się z powrotem w chaos nicości, a całą misterną konstrukcję szlag trafia. Powieść oscyluje zatem od stanów absurdu (zniekształcone usta Katasi, powieszony wróbel) do stanów pozornego ładu (seria kolejnych powieszonych przedmiotów, czy kolejnych zniekształceń) i z powrotem do galimatiasu, gdy okazuje się, że żaden ciąg przyczynowo-skutkowy, czy też wzór, nie istnieje.
Sam Witold staje się więźniem śledztwa, które zaczął prowadzić. Gdy odkrywa serię, która zdaje się coś oznaczać, wpada w jej sidła – niejako mimochodem, podświadomie sam ową serię przedłuża, gdy tylko nadarzają się sposobne okoliczności. Na myśl przychodzi natychmiast fatum, owa nieuchronność losu, która towarzyszyła już antycznym bohaterom greckich tragedii. Sam narrator, opisując swój stan emocjonalny, często podkreśla bezwładność, której pada ofiarą ("Chodźmy. – Chodźmy. Nie ruszaliśmy się jednak, może dlatego, że już za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia..."; "Nikłość, nieuchwytność, zmusiły nas do odwrotu"), jak gdyby rzeczywiście był tylko przedmiotem, zabawką przerzucaną przez kapryśny los.
Witold jest zatem przykładem podejścia do otaczającego nas świata, które reprezentowane jest przez wiarę w potęgę rozumu, będącego w stanie w przyrodzie odnaleźć znaki, znaczenia, wzory oraz formy, nadające całemu bytu racjonalny sens. Zgoła inne podejście wyznaje Leon, który wspomniany sens w sposób swobodny światu nadaje sam. W takim przypadku mamy do czynienia z rozpuszczaniem się bytu w bezliku znaczeń. Wszelakie gesty, ruchy, słowa, czynności nabrzmiewają wieloznacznością. Zostajemy zalani potopem aluzji, odniesień, w skutek czego, nie jesteśmy w stanie niczego wyróżnić w sposób trwały. Z biegiem czasu wszystko ponownie zapada się w wielość, która w końcu okazuje się nicością – wszystko zaczyna tracić sens. Świat okazuje się być puzzlami, elementami, które możemy dowolnie przestawiać i próbować do siebie dopasować.
Płaszczyzn, na których możemy rozszyfrowywać "Kosmos" jest wręcz ogrom, chciałoby się rzec, cały Kosmos. Dla przykładu Salgas, dopatruje się w powieści aluzji do Sherlocka Holmesa, przy czym Witold wciela się w postać Watsona. Dostrzega także wykładnię "clinamenu", czyli odchylenia atomów (o które to pojęcie wiedli spór Epikur oraz jego mistrz Demokryt), ich zmian w locie, w wyniku której rodzi się otaczająca nas rzeczywistość, decydująca również o tym, że człowiek to jednostka posiadająca wolną wolę. Z kolei profesor Jarzębski stwierdza, że "Kosmos" można czytać jako opis konfrontacji z nieznanym, nie oswajalnym, a zatem z czymś, co budzi w nas naturalny lęk. Na myśl przychodzą natychmiast dzieła Stanisława Lema, który również bardzo często stawiał swoich bohaterów w sytuacji spotkania z czymś absolutnie nowym, niemożliwym do ogarnięcia, z czym nie da się w żaden sposób porozumieć, wobec czego człowiek nie może zastosować znanego sobie wzorca zachowań. Człowiek pozbawiony wachlarza doświadczeń, zachowuje się nieprzewidywalnie, a sposób w jaki zabierze się za rozwiązanie problemu zależy jest już tylko wypadkową jego psychiki, odruchów oraz zdolności kojarzenia i logicznego myślenia, z pomocą którego, za wszelką cenę stara się odnieść aktualną sytuację do przeżytych zdarzeń.
Reasumując, książka zdaje się być wielkim pytaniem: w jaki sposób można dokopać się do fundamentów realności, które z elementów otaczającego nas świata powinniśmy wybrać i złączyć ze sobą, aby je poprawnie odczytać? Natomiast działania głównego bohatera, w którym przecież można doszukiwać się alter ego samego pisarza, przypominają próby wtłoczenia Świata w Formę, której przecież Gombrowicz bał się jak "dzikiego zwierza". Jeśli dołożymy do tego niezwykły i sugestywny język: bergowanie na czele z bergum-berg-bergum, to widzimy wyraźnie, że książka to istny łakociumberg, czy nawet rozkoszumberg. Nie zostaje nam zatem nic innego jak wbembergować się w historię Witolda i bez żadnego dyskretumberga przeżywać prawdziwy frajdusiumberg. Jednym słowem: Kosmos znaczeń! Miłej lektury.
"Kosmos" to powieść Witolda Gombrowicza, która na rynku wydawniczym ukazała się po raz pierwszy w 1965 roku, czyli na 4 lata przed śmiercią artysty. Mroczna oraz tajemnicza książka, którą nietrudno posądzić o wieloznaczność, przez wielu krytyków uchodzi za podsumowanie całej twórczości Gombrowicza. W roku 1967 pisarz za "Kosmos" został uhonorowany międzynarodową nagrodą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-07-08
Burzliwy rejs przez morze monad
Adam Wiśniewski Snerg to postać tyleż zagadkowa, co mało znana, szczególnie młodszym czytelnikom. Urodzony w 1937 roku w Płocku pisarz, a oprócz tego fizyk samouk i myśliciel, gdy zdobył już pewien rozgłos literacki, przez długi czas pieczołowicie ukrywał swoją tożsamość. Karierę pisarską zaczął z wysokiego C – jego powieściowy debiut Robot do dziś uchodzi za najwybitniejsze dzieło Snerga, został również ogłoszony najlepszą książką polskiej SF w powojennym trzydziestoleciu.
Proza Adama Wiśniewskiego jest bardzo charakterystyczna, przez niektórych uważana za trudną w odbiorze. Jest ona gęsto poprzeplatana autorskimi, bardzo oryginalnymi, teoriami samego Snerga dotyczącymi otaczającej nas rzeczywistości, psychologii. W Robocie pojawia się Teoria Nadistot, w omawianej Arce Teoria Bezpieczeństwa. Snerg jest także twórcą decentryzmu, koncepcji artystycznej, zgodnie z którą znaczeniowy środek danego obrazu powinien być umieszczany poza jego właściwymi ramami, skąd mógłby dominować nad ukazanym otoczeniem. Pisarz zginął śmiercią samobójczą. Ze świata odchodził zapomniany, nierozumiany, niedoceniany oraz samotny.
Głównym bohaterem Arki jest Patryk Tenevis, nieco zmęczony już życiem czterdziestolatek. W trakcie kolejnego rejsu, należy bowiem podkreślić, że przez cały swoją ziemską egzystencję Patryk spędził w otoczeniu bezkresnych wód oceanów, w bohaterze odzywa się tępy ból spowodowany tęsknotą i nostalgią za okresem lat dziecięcych, które upłynęły mu na pokładzie fregaty Arki. Dziwnym zrządzeniem losu okazuje się, że Tomahawk, transatlantyk którym aktualnie podróżuje Tenevis przepływać będzie tuż koło Arki. W jeszcze bardziej zaskakujących okolicznościach Patryk trafia na pokład swojej dawnej fregaty, w której jednak z niemałym trudem rozpoznaje ukochany statek.
Radość spowodowana odzyskaniem tak bliskiej sercu jednostki jest jednak bardzo krótka. Główny bohater szybko konstatuje, że łajba, bo inaczej nie można określić tego, w co przekształciła się Arka znajduje się w opłakanym stanie – podarte żagle, liczne przecieki, powodujące, że statek regularnie nabiera wody, co grozi zatonięciem, czy wreszcie nieopisany wręcz burdel, który panuje na pokładzie – oto czym obecnie jest znakomita niegdyś fregata. Jeszcze gorzej prezentują się jednak pasażerowie statku, którzy wydają się być kompletnie nie zainteresowani jego fatalną sytuacją. Próby zdecydowanego działania Tenevisa, pragnącego wcielić w rolę dowódcy, błyskawicznie spełzają na niczym, skutecznie rozbite o mur niechęci, czy wręcz apatii, jaką wykazują obecni na Arce. Dziwne zachowanie kilku pierwszych pasażerów to dopiero preludium do całego ciągu zdarzeń, których akcję spokojnie moglibyśmy osadzić w szpitalu psychiatrycznym. Wraz z bohaterem, a warto w tym miejscu podkreślić, że jest to narrator pierwszoosobowy, przez co cała książka przyjmuje formę relacji z naprawdę niezwykłego rejsu, przekonujemy się, że praktycznie każdy napotkany osobnik posiada własną wizję zachodzących aktualnie wydarzeń. Stąd, oprócz wspomnianej fregaty, przyjdzie nam jeszcze znaleźć się w tajnym obozie na środku pustyni, w przedziale pociągu, w którym spotkamy nawet jakże uciążliwych kontrolerów, czy wreszcie na pokładzie statku kosmicznego, pędzącego na spotkanie obcej cywilizacji z nie do końca pokojowymi zamiarami. Czy w takim huraganowym natłoku faktów uda nam się zacumować w spokojnej przystani, gdzie moglibyśmy wrócić do prowadzenia idyllicznego żywota u boku ukochanej istoty? Szczerze wątpię, ale warto przekonać się o tym osobiście.
Wspominałem o wszechstronnym umyśle Snerga oraz o szerokich horyzontach zainteresowań tego niezwykłego człowieka. Wszystko to wyłazi dosłownie zewsząd, na każdej przewracanej karcie tej niezwykłej powieści. Autor poruszył m. in. problem niemożności porozumienia pomiędzy istotami ludzkimi. Bohaterowie wykreowani przez Wiśniewskiego momentami przypominają leibnizowskie monady, autonomiczne i nie kontaktujące się ze sobą twory, którym egzystencja upływa na zagłębianiu się we własnej, absolutnie niezależnej wizji świata. Tenevisowi, który samowładnie ogłasza się nowym kapitanem statku, z ogromnym trudem przychodzi zatem skompletowanie załogi, która skutecznie mogłaby okiełznać dryfującą po falach fregatę. Taki stan rzeczy bardzo prosto wyjaśnić: wszyscy pasażerowie w sposób indywidualny postrzegają otaczającą ich rzeczywistość, która zdaje się absolutnie nie posiadać żadnych punktów stycznych. Stąd niemożność zbudowania porozumienia, złapania kontaktu. W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, kto tu na dobrą sprawę jest wariatem? Być może to główny bohater ciągle znajduje się w onirycznym odurzeniu, spowodowanym wyczerpaniem oraz kontuzją kolana, która poważnie daje się we znaki?
Rozważania o dewiacjach umysłowych brutalnie przecina Profesor, pomocnik głuchoniemego cieśli, który kategorycznie oświadcza, że żadnych wariatów nie ma i być nie może, a klasyfikowanie ludzi w ten sposób świadczy jedynie o fatalnym aparacie światopoglądowym, który bezwzględnie nadaje się do natychmiastowej reperacji. Wariat to osobnik odstający zachowaniem od reszty społeczeństwa, od normy, od pospolitości. Jednak wszelakie wzorce zachowań ustalane są przez nas, są zatem subiektywne, czyli stronnicze, stąd wariat jest jedynie obraźliwym określeniem, którego stosowanie nie jest racjonalnie uzasadnione, bo na dobrą sprawę nikt nigdy nie będzie w 100 % działał tak, jak od niego oczekujemy. Co się zaś samego stanu zdrowia tyczy – wystarczy o nie zapytać pacjenta, bo przecież ten sam najlepiej wie, jak się dziś czuje i czy cokolwiek mu dolega.
Równie interesująca jest Teoria Bezpieczeństwa, która zdradza m. in. sekret udanej miłości, świetnie wyjaśniając sposób, w jaki ludzie powinni dobierać się w pary, tak by tworzyć udany oraz co najważniejsze trwały związek. Teoria znajduje zastosowanie w praktycznie każdej dziedzinie naszego życia, potrafi więc prosto i logicznie wyjaśnić wszelakie podjęte przez nas działania, które skrótowo rzecz ujmując, zawsze wynikają z potrzeby wzrostu poczucia bezpieczeństwa. Szczegóły samej teorii, która bardzo jasno i dobrze została wyłożona, m. in. przy pomocy odwołania się do szachownicy, polecam zgłębić osobiście, w trakcie lektury. Po jej poznaniu, sami będziemy mogli ocenić jej przydatność.
Reasumując, Arka to naprawdę frapująca lektura, którą śmiało polecam każdemu, pragnącemu zakosztować prozy nieco ambitniejszej. Wydaje się, że pisarz rozwinął między innymi problem poczucia alienacji, wyobcowania. Ludzie przedstawieni zostali niczym tytułowa Arka, statki samotnie żeglujące po morzu życia. Okazuje się zatem, że istotą życia w społeczeństwie jest przyjmowanie kolejnych póz, wdziewane masek, godzenie się we wcielanie się w następne role, bowiem pełnego zrozumienia nie uda się nam osiągnąć nigdy. Życie we wspólnocie to jeden wielki kompromis, ukłon w stronę wizji bliźniego. Cały świat zdaje się być zatłaczany w formę, która jest jednak absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna dla danej jednostki.
Dodać należy, że Snerg lubuje się w długich, przemyślnie sformułowanych, konstrukcjach zdaniowych, które jednak niekiedy, szczególnie, gdy wplatane są one w dialogi, odbierają nieco autentyczności wypowiadanych przez bohaterów kwestii. Słowem, język rozmówców jest niekiedy zbyt kwiecisty. Z drugiej strony patrząc, książki z pewnością nie można uznać za powieść przygodową, sensacyjną, czy nawet klasyczną science-fiction. W moim mniemaniu jest to bardziej przypowieść, dająca się odczytać na kilka sposobów. W tekście pojawiają się liczne smaczki, interesująca jest dla przykładu postać wspomnianego Profesora, pomocnika cieśli, który jest także bioenergoterapeutą. Uda mu się dokonać nawet cudownego ozdrowienia. Nietrudno zatem o skojarzenie z innym synem/pomocnikiem cieśli, który także potrafił wypędzać nieczyste duchy, tudzież choroby, a który również zajmował się nauczaniem. Innych ciekawostek szukajcie już sami. Owocnej lektury!
Recenzja ukazała się również na moim blogu:
http://ksiazkizpolki.blox.pl/2012/07/Burzliwy-rejs-przez-morze-monad.html
Burzliwy rejs przez morze monad
Adam Wiśniewski Snerg to postać tyleż zagadkowa, co mało znana, szczególnie młodszym czytelnikom. Urodzony w 1937 roku w Płocku pisarz, a oprócz tego fizyk samouk i myśliciel, gdy zdobył już pewien rozgłos literacki, przez długi czas pieczołowicie ukrywał swoją tożsamość. Karierę pisarską zaczął z wysokiego C – jego powieściowy debiut Robot...
2012-10-09
Skóra niewidka
Chociaż Ralph Ellison w swoim nie tak krótkim życiu zdołał napisać zaledwie jedną książkę, to i tak uważa się go za czołowego pisarza USA, a stworzony przez niego rodzynek, "Niewidzialny człowiek", uchodzi za pozycję przełomową. Widać wyraźnie, że pan Ralph postawił na jakość, a nie na ilość. Urodzony w 1913 roku na Południu, w Oklahoma City, Ellison to jeden z ważniejszych głosów murzyńskiego ruchu domagającego się pełnej równości oraz zniesienia segregacji rasowej. Początkowo, tj. w 1933, próbował studiów muzycznych w Alabamie, następnie, w 1936 r., przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął działalność publicystyczną. W czasie II Wojny Światowej pływał na statkach handlowych. Wreszcie, w 1952 roku Ellison ukończył dzieło swojego życia, powieść Niewidzialny człowiek, która rok później otrzymała National Book Award.
Główny bohater, to czarnoskóry obywatel, pochodzący z południa USA, bez imienia oraz bez nazwiska. Dzięki dobrym wynikom w szkole, ku uciesze całej rodziny, rozpoczyna studia na murzyńskiej uczelni, której głównymi sponsorami są biali milionerzy. Z własnych, często dość egoistycznych oraz zarozumiałych powodów decydują się oni wspierać rozwój czarnoskórej społeczności, dając jej możliwość zdobycia wykształcenia. Cieszący się coraz większym zaufaniem bohater, zostaje wyznaczony na szofera jednego z głównych ofiarodawców. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, bezmyślna służalczość w spełnianiu woli białego pana oraz naturalna szczerość bezimiennego skutkują katastrofą, która kończy się wydaleniem go z uczelni oraz przymusową przeprowadzką do Nowego Jorku.
W Big Apple nasz bohater trafia oczywiście do Harlemu, dzielnicy będącej centrum murzyńskiej populacji, która od lat dwudziestych XX wieku uważana była za główny ośrodek twórczości literackiej oraz ruchu intelektualnego murzynów. Harlem, do dziś zresztą, to także światowa stolica jazzu. Przeskok z Południa na Północ będzie dla naszego bohatera ogromnym przeżyciem – wydaje się, że dopiero w Nowym Jorku 13. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych znosząca niewolnictwo jest w pełni respektowana. Harlem będzie równocześnie miejscem, w którym nasz bezimienny dojrzeje, uniesie się młodzieńczym idealizmem, zostanie rozpalony wiarą w człowieka. Niestety tutaj również wypali się, przejrzy na oczy oraz przekona się, jak się w istocie sprawy mają.
"Niewidzialny człowiek" to wspaniały zapis historii człowieka, który pragnie zdefiniować swoje miejsce w nieprzyjaznym, obcym oraz często wrogim społeczeństwie. Człowieka, który usilnie stara się odnaleźć własną tożsamość, wcisnąć się w nurt historii i uczestniczyć w zmianach doprowadzającą ludzkość do człowieczeństwa w pełnym tego słowa znaczeniu. Niewidzialny bohater to również świadek oraz ofiara rasizmu, tego w południowym oraz północnym wydaniu. Dzięki niemu widzimy, że segregacja rasowa to nie tylko niewolnicze łańcuchy, jawna niechęć oraz otwarta pogarda dla drugiego człowieka. Rasizm to równie często nie dostrzeganie potrzeb drugiego człowieka, nie liczenie się z nimi, to także przedmiotowe traktowanie bliźniego, który postrzegany przez pryzmat kolorowej skóry traci swój indywidualny, jednostkowy byt na rzecz bezkształtnej masy, bez wyrazu oraz znaków szczególnych. Główny bohater w symboliczny sposób staje się niewidzialny, ludzie patrzą na niego i widzą go, nie akceptują jednak faktu, że mają do czynienia z "kimś". Czarny to tylko suma odruchów, głos wiecznie się czegoś domagający, czy cichy jęk protestu. To iluzja postaci, od razu zlewająca się w tłumie, której nigdy nie posądzimy o posiadanie osobowości, o bycie "kimś".
Zanim jednak bohater dojdzie do tak negatywnych wniosków i doświadczy tego na własnej skórze, upłynie sporo wody w rzece. Podróż wraz z pierwszoosobowym narratorem przez wszystkie przygody, których doznaje, przypomina zdzieranie zasłon, przechodzenie do kolejnych scenerii. Każda okazuje się złudzeniem, a następne wzniosłe idee spalają się niczym bibułka papierosa, ćmionego przez wielkich myślicieli starających się wprowadzić w życie postulat braterstwa bez poszanowania integralności moralnej, sterując innymi ludźmi niczym kukiełkami w teatrze marionetek. Interesujący oraz znamienny jest fakt, że główny bohater to osoba dobrze wykształcona oraz świadoma klasowo. Jeszcze bardziej intrygujące są kłopoty, wynikające z racji posiadania z tych cech, które, w teorii przynajmniej, powinny być atutem, czy też podporą naszego niewidzialnego, a okazują się jedynie łańcuchem, ściągającym go w dół, prosto do ciemnego lochu.
Sam niewidzialny, poprzez swoją naiwność polegającą na wierze w ludzi, ufności w slogany, ukryte pod złotym brokatem, którym wypisano piękne i wzniosłe idee, przypomina nieco tytułowego Idiotę Fiodora Dostojewskiego. Przykre zdarzenia, które przytrafiają się młodemu bohaterowi, kolejne oszustwa, będące wynikiem cech jego charakteru, negują istotę humanitarności, której rdzeniem jest ludzka godność, uznawana za największą świętość. Niewidzialny boleśnie przekonuje się natura człowieka najchętniej stroi się w szaty splamione krwią, pełne brutalności, agresji oraz pohańbienia. Przywdziewając maskę szczerego zainteresowania, myśli najczęściej o eksploatacji bliźnich do własnych celów, realizacji swoich interesów, mając daleko w dupie hasła, którymi karmi się w szkole głupców, próbując czynić z nich dojne krowy.
Krótko reasumując, w mojej opinii "Niewidzialny człowiek" to mile spędzony czas na naprawdę inteligentnej lekturze, która w znakomity sposób obrazuje późne lata 40 Stanów Zjednoczonych. Osią centralną powieści jest oczywiście kwestia rasizmu, ale pojawia się również ciekawe studium społeczeństwa, jako kleistej brei, którą przy odpowiednich staraniach, można próbować wtłoczyć w dowolną formę, kształtując jego wolę. Ellison świetnie ukazuje, jak niebezpieczna może być tego typu zabawa. Należy jeszcze tylko napomknąć, że pisarz, tworząc "Niewidzialnego człowieka", czerpał garściami z doświadczenia własnego życia, które z pewnością nie było usłane różami. Opisując problem rasizmu, który formalnie został zniesiony, a oficjalnie co rusz go potępiano, doskonale pokazał, jak wiele czasu potrzeba, by ukształtować prawdziwie ludzką świadomość oraz jak trudno jest wykorzenić bezpodstawne przekonanie o prawie do postrzegania siebie jako kogoś lepszego, bardziej wartościowego, tylko i wyłączenie ze względu na przynależność rasową.
Patrząc natomiast na książkę Ellisona na przestrzeni tych ponad 50 lat, które upłynęły od czasu jej publikacji, widzimy, że, w kwestii rasizmu zmieniło się naprawdę sporo i to w większości in plus. Mimo to, segregacja, co oczywiste, nadal istnieje i trwać będzie, dopóki ludzie będą patrzeć na siebie przez pryzmat koloru skóry, orientacji seksualnej, czy wyznawanej religii bądź filozofii, nie dostrzegając przez to w bliźnim istoty ludzkiej. Martwi natomiast fakt, że mimo upływu tej ponad połowy wieku, człowiek, żyjący oraz obracający się w społeczeństwie, nadal i w dodatku bardzo często, czuje się w nim wyalienowany, obcy, niechciany oraz niedostrzegany. Odnoszę wrażenie, że opisywana przez Ellisona niewidzialność jest bardziej uniwersalna, i ciągle dotyka wielu z nas, nie tylko ze względu na posiadany kolor skóry.
http://ksiazkizpolki.blox.pl/2012/10/Skora-niewidka.html
Skóra niewidka
Chociaż Ralph Ellison w swoim nie tak krótkim życiu zdołał napisać zaledwie jedną książkę, to i tak uważa się go za czołowego pisarza USA, a stworzony przez niego rodzynek, "Niewidzialny człowiek", uchodzi za pozycję przełomową. Widać wyraźnie, że pan Ralph postawił na jakość, a nie na ilość. Urodzony w 1913 roku na Południu, w Oklahoma City, Ellison to...
2013-03-23
Obsesja, inaczej natręctwo, to rodzaj zaburzeń, których objawami są irracjonalne myśli połączone przekonaniem o ich absurdalności oraz głęboką chęcią uwolnienia się od nich. Jeśli chodzi o etymologię tego słowa, to wywodzi się ono z łacińskiego "obsessio", oznaczającego zamknięcie, otoczenie, opętanie. Książka Morawagin, autorstwa Blaise’a Cendrarsa ukazała się w roku 1926 na łamach paryskiego wydawnictwa Grasset, jednak bohater książki towarzyszył pisarzowi już w okopach I Wojny Światowej, podczas której Cendrars stracił prawą rękę. Pomysł opisania przygód tego niezwykłego osobnika, którego pierwowzorem był pewien gwałciciel dwóch dziewczynek spotkany w 1907 roku w Bernie, przez długie lata dojrzewał i kwitł w umyśle jego twórcy. Ale Cedrars przez ogrom czasu pozostawał bezpłodny, natomiast Morawagin stawał się na tyle przytłaczający i bezlitosny, zajmując niemal całą przestrzeń wyobraźni, że jedyną okazją na pozbycie się go i uwolnienie się od jego męczącej i bezustannej obecności stało się spłodzenie książki, dzięki której Morawagin opuścił umysłową macicę Cedrarsa.
Początek XX wieku. W medycynie panują czasy Wielkiej Histerii, jak zgrabnie narrator Rajmund określa zainteresowanie chorobami nerwowymi, w leczeniu i diagnozowaniu których prym wiódł austriacki lekarz i neurolog Zygmunt Freud. Ów tajemniczy narrator to specjalista od chorób podświadomości właśnie, jednak daleko mu do prezentowania oficjalnych poglądów. W jego opinii psychoanaliza Freuda to "wydumana, wyssana z palca, sentymentalna, choć określana mianem racjonalnej, symbolika nabytych bądź wrodzonych lapsusów podświadomości, osobliwa księga snów na użytek psychiatrów". Za bardzo koncentruje się ona na skutkach, zamiast na przyczynach. Ponadto aberracja umysłowa, choroba, postrzegana jest z gruntu jako stan anormalny, szkodliwy i niepożądany, który trzeba natychmiast zahamować, a w następnej kolejności zlikwidować. Tymczasem narrator uważa, że owe choroby to znamiona stanu aktywności, który powszechnie określa się mianem życia. Ba, być może choroby to przejściowy, pośredni, przyszły stan zdrowia? A może to właśnie one są zdrowiem? Być może samo zdrowie to pewien szczególny, najczęściej chwilowy, aspekt stanu chorobowego? Bo w końcu to właśnie zbiorowe neurozy, choroby woli stają się wyznacznikami epoki ewolucji człowieka. Jak widać, już pierwsze strony stają się swoistym ostrzeżeniem dla czytelnika przed wycieczką w szaleństwo, jakim niewątpliwie jest dalsza lektura.
Narrator, tuż po ukończeniu studiów medycznych udaje się do sanatorium Waldensee w Szwajcarii, w którym wszelakiej maści bogaci oraz wpływowi wariaci spędzają całe dnie izolacji od świata zewnętrznego. Dyrektorem ośrodka jest popularny oraz ceniony doktor Stein, wielki zwolennik freudowskiej psychoanalizy. Nietrudno odgadnąć, że narrator, zatrudniając się w Waldensee kierował się osobliwymi pobudkami, a jego zamierzenia są raczej podłe oraz mało szlachetne. Uważając, że psychiatrzy najczęściej odcinają od świata fizjologicznych geniuszy, nosicieli i zwiastunów przyszłego zdrowia, narrator podejmuje się udanej próby uwolnienia pacjenta, który wywarł na nim zdecydowanie największe wrażenie. Morawagin to niepozorny człeczyna, niewielkiego wzrostu i mizernego wyglądu, chromiejący na jedną nogę, wiecznie zamyślony, błąkający się wspomnieniami gdzieś hen daleko, docierając z nimi w odległą przeszłość, gdzie wg własnych słów wiódł żywot na dworze królewskim, jako dziedzic króla Węgier. Bohater popada w zupełną fascynację tym obłąkanym człowiekiem, który potrafi z niewzruszonym spokojem na oczach personelu medycznego upuścić nieco swego życiodajnego nasienia do słoiczka z pływającą w nim rybką. Morawagin zostaje zatem wypuszczony na wolność, jego ruchy przestają krępować ciasne mury jego luksusowej celi, świat nareszcie staje otworem. Młody doktor oraz jego małpa, psychiczna bestia zaczynają wielką pielgrzymkę po całym globie.
Morawagin oraz narrator trafiają do Rosji, która w latach 1904 – 1908 ogarnięta była rewolucyjną gorączką. Niemal z miejsca obaj zostają czołowymi oraz bezkompromisowymi terrorystami. Werbują ludzi, zakładają kolejne oczka siatki swojej organizacji, przygotowują ambitne plany obalenia imperium, próbują dokonać zamachu na samego cara. Po niepowodzeniu rewolucji, obaj cudem uciekają do USA, gdzie przedzierzgają się w poszukiwaczy złota na amerykańskiej prerii. Następnie lądują w samym środku amazońskiej dżungli, gdzie Morawagin zaczyna tworzyć populację feministyczną oraz doprowadza do wybuchu seksualnej rewolucji. Salwując się ucieczką trafiają ponownie do Europy, gdzie zajmują się konstrukcją samolotów, przeżywając głęboką fascynację powszechną industrializacją. Później przychodzi jeszcze I Wojna Światowa, która rozdziela Don Kichota i jego Sancho Pansę. Finalnie narrator odnajduje Morawagina w Ośrodku Neurologicznym, by towarzyszyć mu w ostatnich momentach żywota.
Wydaje się, że narrator wypuścił Morawagina, by wspólnie z nim siać zamęt, niszczyć ustalony porządek rzeczy, burzyć normy i obyczaje. Lekarz psychiatrii, który wydaje się niewiele mniej szalony niż uwolniony przez niego pacjent, praktycznie na każdy temat ma spojrzenie zupełnie inne, niż normalny, zdrowy obywatel. Miłość to rodzaj ciężkiego zatrucia i nałogu, który pragnie się dzielić z drugą osobą. To destrukcyjna namiętność, potrzeba samounicestwienia, która niszczy, upośledza, wyjaławia, wycieńcza, okalecza, sieje spustoszenie w mózgu, objawia się nadpobudliwością błon śluzowych i zachwianiem równowagi naczyniowo-ruchowej, jest źródłem zbrodni, aktów zemsty, kłamstw i zdrady. Miłość w opinii narratora jest zatem niczym entropia - bogini chaosu dążąca do zupełnej anihilacji osób owładniętych tym uczuciem. Niewiele lepsze zdanie posiada narrator na temat kobiet, które są dla niego uosobieniem oraz nosicielem nieszczęścia. Płeć piękna, wydająca na świat potomstwo, odpowiedzialna jest za istnienie, byt, który jest wyłącznie mozolnym łańcuchem cierpienia, zakończonym śmiercią. Mimo to niemal wszystkie cywilizacje kobiety gloryfikują, doprowadzając się tym samym do powolnego upadku. Mężczyźni spychani są tymczasem na drugi plan, pochłonięci wzajemną walką o względy niewiast, przez które zostali opętani.
Fascynująca oraz niezwykle trafna jest również tzw. "zasada użyteczności", którą prezentuje narrator przy okazji podróży do Ameryki. Wszelaka działalność człowieka, począwszy od prehistorycznych kamiennych siekier, skończywszy na drapaczach chmur, sprowadza się do aktywności praktycznej. Produkowane przedmioty muszą być użyteczne, przydatne. Wyrazem zasady użyteczności jest również monokultura, dokonująca monstrualnych przeobrażeń współczesnego świata, zaspokajając tym samym ludzką potrzebę upraszczania, eliminacji zbędnych ogniw. Autor ironicznie i znakomicie zaprezentował ów ludzki pęd ku nicości, rewolucję zabijającą metafizykę w imię materializmu, która przecież nadal rozgrywa się na naszych oczach, przyjmując postać m.in. szalonego konsumpcjonizmu.
Ciekawy jest również sam tytuł, będący nazwiskiem głównego bohatera. "Moravagine", można utworzyć z słów: "mors" (z łac. śmierć) + "vagina" (z łac. pochwa). Neologizm dość adekwatny do poglądów narratora, mówiących o tym, że kobieta, symbolizowana przez pochwę (drogę, którą pokonuje nasienie w podróży do finalnego połączenia z komórką jajową, będącą równocześnie miejscem, przez które nowe życie przychodzi na świat) jest nosicielką istoty z góry skazanej na przyszłą zagładę, śmierć, której życie przepełnione będzie bólem i cierpieniem. To dość obrazoburcze spojrzenie na akt narodzin, które przecież w powszechnej świadomości traktowane są jako wielkie szczęście, łaska, etc.
Reasumując krótko, Morawagin to lektura bardzo specyficzna. Na pewno ciekawa, doprawiona szczyptą szaleństwa oraz ogromną ilością ironii, sprawia, że czytelnik dość często uśmiecha się pod nosem, poznając kolejne losy niezwykłego duetu. Wiele idei wyłożonych w powieści nawet dzisiaj szokuje, więc z pewnością nie dziwi wpis autora z pierwszej strony, na której Cendrars zadedykował książką swojemu wydawcy. Proza francuskiego pisarza jest również o tyle interesująca, że fikcja bardzo gęsto jest w niej przeplatana rzeczywistością. W pewnym momencie w powieści pojawia się postać samego Cendrarsa, a część zdarzeń w których uczestniczy, rzeczywiście miała miejsce w jego życiu. Wydaje się, że w ten sposób ten nieszablonowy artysta pragnął podtrzymać własną legendę człowieka-awanturnika. Tak, czy owak, lekturę uważam za godną polecenia – zresztą sam Henry Miller napisał o niej następujące słowa: "Iskrząca się masa poetycka dedykowana archipelagom bezsenności."
Obsesja, inaczej natręctwo, to rodzaj zaburzeń, których objawami są irracjonalne myśli połączone przekonaniem o ich absurdalności oraz głęboką chęcią uwolnienia się od nich. Jeśli chodzi o etymologię tego słowa, to wywodzi się ono z łacińskiego "obsessio", oznaczającego zamknięcie, otoczenie, opętanie. Książka Morawagin, autorstwa Blaise’a Cendrarsa ukazała się w roku 1926...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-27
Zbigniew Herbert kojarzony jest w naszym kraju głównie jako poeta. Powszechnym uznaniem, chociaż z bezpośrednią znajomością jest już pewnie znacznie gorzej, cieszą się zbiory "Hermes, pies i gwiazda", czy cykl o Panu Cogito. Niestety styczność z Herbertem najczęściej ogranicza się do murów placówki oświatowej i zapoznania się raptem z kilkoma jego utworami. Tymczasem Zbigniew Herbert to nie tylko wybitny wyznawca i sługa muzy Erato. Nasz polski wieszcz spłodził genialne dramaty (jak choćby "Jaskinię filozofów", którą przeniesioną na teatralne deski możemy podziwiać w Teatrze Nowym w Krakowie z Edwardem Linde-Lubaszenką w roli głównej) oraz równie znakomite eseje. Teksty pisane prozą są pokłosiem podróży, które to Herbert uprawiał namiętnie i zaskakująco często, biorąc pod uwagę, że przyszło mu żyć w komunistycznej Polsce oraz że nie był gorącym zwolennikiem wcielenia idei Marksa oraz Engelsa w życie.
Twórczość Zbigniewa Herberta w ogromnej mierze odwołuje się do przeszłości, historii. Wątki mitologiczne są często wplatane w jego dzieła, przy czym zaznaczyć trzeba, że nie są to puste peany na cześć czasów minionych oraz złorzeczenie nad teraźniejszością. Herbert z ogromnym znawstwem prezentuje nam antycznych herosów, często odwołując się do ich ludzkich słabości oraz ułomności. Są to zatem ludzie z krwi i kości, którzy popełniają błędy, błądzą, ulegają codziennym pokusom. Godne podziwu są natomiast ich starania w dążeniu do doskonałości, nieustanna praca nad sobą, która winna stać się udziałem człowieka współczesnego.
Język, którym posługuje się Herbert, zarówno jako poeta jak i eseista, to język prosty i zrozumiały, który niezwykle umiejętnie miesza ze sobą rzeczy małe i duże: patos osiąga niemal idealną symbiozę z gorzką ironią, a obok pytań fundamentalnych miejsce znajdują rzeczy na pozór ważkie i błahe. Wszystko bez żadnych zgrzytów czy tarć. Nic zatem dziwnego, że szczególnie wiersze Zbigniewa Herberta cieszyły się ogromną popularnością, a ich walory zarówno artystyczne jak i edukacyjne, potrafili docenić także zagraniczni fachowcy. Owocem tego uznania był cały szereg nagród, które stały się głównym źródłem finansowym umożliwiającym realizację jednej z największych pasji Herberta, czyli podróży. Pierwszą zagraniczną wyprawę poeta odbył w 1958 roku. Doszła ona do skutku dzięki stypendium Związku Literatów Polskich wysokości 100 dolarów. Za tę kwotę Herbert zwiedził m.in. Francję oraz Włochy. Do kraju powrócił on w 1960 roku, a dwa lata później nakładem wydawnictwa Czytelnik ukazał się "Barbarzyńca w ogrodzie", zbiór 10 esejów, napisanych pod wpływem bezpośredniego zetknięcia z kulturą basenu Morza Śródziemnego.
W opinii samego autora, "Barbarzyńca w ogrodzie" to zbiór szkiców oraz sprawozdanie z dwóch podróży. Pierwszej, realnej, która obejmowała zwiedzanie muzeów, miast oraz ruin. Drugiej, odbytej poprzez książki na temat widzianych miejsc. Herbertowi należy oddać, że owoc obu tych wypraw jest po prostu znakomity. Książkę, która przesączona jest ogromną i rozległą historyczną wiedzą, dzięki temu, że brak w niej bibliografii, przypisów, indeksów, etc., czyta się niezwykle przyjemnie i płynnie. Jest to jedna wielka opowieść, traktująca zarówno o miejscach i znajdujących się w nich budowlach jak i historiach i wydarzeniach z nimi związanymi. Zebrane eseje charakteryzują się dość dużym rozrzutem czasowym, jeśli brać pod uwagę epoki, które się w nich pojawią oraz sporą różnorodnością. Wspólną podróż z Herbertem zaczniemy od wyprawy do jaskini Lascaux, w której znajdują się jedne z pierwszych dowodów artystycznej działalności człowieka. Na ścianach krasowej pieczary widnieją malowidła wykonane w okresie paleolitu. Następnie artysta chociaż na chwilę postara się wskrzesić ruiny dawnej kolonii greckiej, Paestum. Będzie do dla Herberta świetny pretekst, aby opowiedzieć czytelnikowi o technikach architektonicznych starożytnych budowniczych. W Arles, dawnym mieście papieży, wyruszymy na wspólnie poszukiwania śladów wielkiego mistrza Van Gogha, przy okazji poznając bogatą historię Prowansji oraz jej najznamienitszego barda, Frédérica Mistrala. Dalej odwiedziny Orvieto, które pyszni się swoją monumentalną katedrą, będącą przykładem włoskiego renesansu. Goszcząc w Sienie poznamy burzliwe dzieje tego miasta, a Herbert przybliży nam sylwetkę malarza Duccia nie omieszkawszy przy tym wspomnieć o jego dziełach. W następnym szkicu miłość polskiego artysty do francuskiego gotyku objawi się w całej krasie. Odwiedzając kolejne katedry, Herbert wyjaśni nam sporo na temat technikami stawiania Bożych przybytków. Dowiemy się niemal wszystkiego, począwszy od źródeł finansowych tych przedsięwzięć, a na miejscu wydobycia kamienia oraz ewolucji stanowiska architekta skończywszy. Oprócz relacji z odwiedzanych miejsc, Herbert uraczy nas również interesującymi faktami. Z mroków zapomnienia wyłoniona zostanie sekta albigenesów, z którą bezlitośnie rozprawiła się Święta Inkwizycja. Następnie Herbert przeprowadzi znakomitą obronę Templariuszy, podając solidne argumenty, z powodu których Filip Piękny postanowił zgładzić ten potężny zakon. Dwa ostatnie eseje to oddanie hołdu ulubionemu malarzowi, Pierro della Francesce oraz melancholijna podróż po zabytkach, czy raczej ruinach Valois.
Jak widać ogród, do których zawitał tytułowy barbarzyńca jest rozległy oraz niezwykle obfity, a Zbigniew Herbert w pełni potrafi docenić wszystkie jego uroki. Patrząc na erudycję polskiego poety, jego rozległą wiedzę historyczną, znajomość całej masy faktów, stylów malarskich oraz architektonicznych, nietrudno uzmysłowić sobie jak przekorny jest tytuł tej książki. Oto bowiem okazuje się, że barbarzyńca, czyli człowieka zza Żelaznej Kurtyny, który dostąpił łaski goszczenia w ogrodzie sztuki zachodniej kultury, znakomicie potrafi się w tym przybytku odnaleźć, a ze swoją niepospolitą wiedzą mógłby spokojnie wcielić się w rolę przewodnika.
Ale "Barbarzyńca w ogrodzie" to nie tylko relacja z odwiedzanych zabytków oraz zgrabnie wplecione uwagi obejmujące historię sztuki. Herbert w swoich szkicach jawi się jako znakomity obserwator, który w sposób mistrzowski potrafi oddać prozę dnia codziennego miasteczek, w których gości. Polski podróżnik umiejętnie odmalowuje klimat i nastrój zwiedzanych miejsc, tak, że widzimy wręcz ludzi, z którymi zetknął się poeta, czujemy potrawy i wina, których zakosztował. Co ciekawe autor nie skupia się na pojedynczych osobnikach, niemal zawsze prezentując człowieka jako integralną część architektonicznego krajobrazu. Wyjątek stanowią turyści, na których Herbert nie pozostawia suchej nitki, krytykując ich zajadle za bezduszne zwiedzanie. "Wychodzę prawym wejściem z katedry na rozgrzany i oślepiający plac. Przewodnicy krzykliwie poganiają stada turystów. Spoceni farmerzy z dalekiego kraju filmują każdy kawałek muru, który wskazuje objaśniacz, i posłusznie wpadają w ekstazę dotykając kamieni sprzed wieków. Nie mają zupełnie czasu na oglądanie, tak bardzo pochłonięci są fabrykowaniem namiastek. Włochy zobaczą wtedy, gdy będą u siebie, kolorowe, ruchome obrazy, które nie będą w niczym odpowiadały rzeczywistości. Nikt nie ma ochoty studiować rzeczy bezpośrednio. Mechaniczne oko niezmordowanie płodzi cienkie jak błona wzruszenia." Niestety, ale przez pół wieku, które upłynęło od publikacji książki niewiele zmieniło się w tej kwestii. W dalszym ciągu zdecydowana większość społeczeństwa woli postawić na wygodne wycieczki objazdowe, by zgodnie z regułą tanio, dużo i szybko, zwiedzić możliwie jak najwięcej (oczywiście w grę wchodzą jedynie lokalizacje polecane, znane i lubiane), po możliwie najniższych kosztach i w przeciągu kilku dni, bowiem praca, praca, praca. To smutne, ale mało kto może sobie dzisiaj pozwolić na komfort niespiesznego delektowania się sztuką, historią, czy kulturą miejsc, w których gościmy. Pewnie tym właśnie objawia się postęp ludzkości.
"Barbarzyńca w ogrodzie" to książka nietuzinkowa. Herbert w swoich pozornie luźno powiązanych 10 esejach udowadnia, że historia ludzkości to następujące po sobie, ale pozostające w ścisłym związku przemiany – kolejne, nowe gałęzie na wielkim i grubym pniu ludzkiego bytu. Widać tu zatem wyraźną opozycję do szkolnego systemu nauczania, który oparty jest na chirurgicznym wręcz dzieleniu historii na poszczególne epoki i style, trwające od roku A do roku B. Herbert uzmysławia czytelnikowi, że historia to jeden wielki ciąg zdarzeń, które wzajemnie na siebie wpływają i zazębiają się, tworząc jedną wielką niepodzielną całość. W swoich esejach, Herbert, podziwiający sztukę antyczną, średniowieczną, czy renesansową, staje się również surowym krytykiem współczesnych artystów. Poprzez prezentację geniuszu minionych epok, obnaża on równocześnie warsztatowe braki współczesnych twórców.
Reasumując krótko, "Barbarzyńca w ogrodzie" jest świetną lekturą. Herbert daje się poznać jako rewelacyjny eseista oraz erudyta. Jego wiedza historyczna, którą umiejętnie dzieli się z czytelnikiem jest wręcz przytłaczająca. Słusznie zauważył Miłosz, że jego przyjaciel "zawsze miał w sobie coś z historyka sztuki". Wydaje się, że gdyby w tym podobnym tonie utrzymane były wszystkie książki historyczne, to absolutnie nikogo nie trzeba byłoby zmuszać do ich czytania. Ponadto muszę przyznać, że nieco zaskoczyła mnie dość często pojawiająca się ironia, którą Herbert niezwykle sprawnie się posługuje. Jest ona dobrze dozowana, tak, że nie można oskarżyć autora o żadne złośliwości. W książce nie zabrakło również czytelniczych smaczków, aluzji do włoskich oraz francuskich artystów. Najbardziej przypadło mi do gustu określenie mianem "mistrza inwentarza" Alaina Robbe-Grilleta, autora "Żaluzji". Herbert często cytuje antycznych poetów, płynnie komponując ich słowa w opisywaną, współczesną rzeczywistość, wykazując w ten sposób, że owi twórcy stanowią integralną część naszej kultury. Całość napisana jest przyjemnym i lekkim językiem, wobec czego Barbarzyńca w ogrodzie staje się cudowną gawędą mistrza Herberta, z którą naprawdę warto zapoznać się osobiście.
Zbigniew Herbert kojarzony jest w naszym kraju głównie jako poeta. Powszechnym uznaniem, chociaż z bezpośrednią znajomością jest już pewnie znacznie gorzej, cieszą się zbiory "Hermes, pies i gwiazda", czy cykl o Panu Cogito. Niestety styczność z Herbertem najczęściej ogranicza się do murów placówki oświatowej i zapoznania się raptem z kilkoma jego utworami. Tymczasem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-16
Charles Bukowski to z pewnością autor nietuzinkowy. Trudny do zaszufladkowania jako pisarz, outsider i moczymorda na co dzień. Porównywany do Henry’ego Millera oraz Ernesta Hemingwaya, osobiście przyznający się do głębokiej fascynacji francuskim twórcą, Louisem-Ferdinandem Célinem. Znawca barów i szynków omijanych szerokim łukiem przez porządnych obywateli, bywalec burdeli oraz przytułków, lokator tanich kamienic, wreszcie pisarz samouk, który statusu artysty legendarnego doczekał się jeszcze za życia. Co ciekawe uznanie dla jego dzieł w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na osobowość Bukowskiego. Podniósł się może nieco standard życia, nie trzeba było już tak usilnie kombinować z wyłuskaniem forsy na chlanie, a apartamenty były bardziej znośne do życia, ale Bukowski ciągłe pozostał tym samym starym, dobrym pijaczyną oraz surowym krytykiem otaczającej rzeczywistości. Trzymając się poza marginesem społeczeństwa, Bukowski bezwzględnie wytykał fałsz, obłudę oraz bezbrzeżną pustkę konsumpcyjnego stylu życia, radosnej, przesyconej pseudofilozoficzną treścią wegetacji. Zrozumiałe jest zatem, że Bukowski cały czas był nieufny wobec jednostki ludzkiej, sceptycznie się do niej odnosząc, ciągle jednak próbując nawiązać z nią nić porozumienia. Bukowski opuścił ziemski padół w 1994 roku, wkrótce po ukończeniu ostatniej powieści "Szmiry".
Bohaterem większości książek Bukowskiego jest alter ego pisarza, słynna już na całym świecie ćma barowa, Henry Chinaski. Z tego powodu śmiało rzec można, że "Szmira" pod tym względem zaskakuje, bowiem pierwszoosobowym narratorem powieści jest najlepszy (wg własnego mniemania) detektyw w Los Angeles, Nick Belane. Nie oznacza to, że biedny Henry zupełnie zniknął z prozy Bukowskiego, ale w tekście pojawia się o nim tylko jedna wzmianka ("Masz szczęście – rzekł. – Minąłeś się z tym pijakiem Chinaskim. Właśnie tu był i chwalił się swoją nową wagą do listów"). Mimo, że Belane to nie Chinaski, bo w końcu ten pierwszy to prywatny detektyw, a drugi podobnie jak sam Bukowski to pisarz, to jednak obaj posiadają niemal identyczny profil charakterologiczny, wzorowany rzecz jasna na Charles’ie Bukowskim. Belane to również typ samotnika, osobnik nie stroniący od alkoholu o każdej porze dnia i nocy. Jego życie to niekończące się pasmo porażek i niepowodzeń. Nieudane małżeństwa, rozwody, brak sukcesów w życiu zawodowym, brak szczęścia w wyścigach koni, brak nowych zleceń, a w konsekwencji nieustanny brak gotówki, której to niedostatek grozi wreszcie utratą biura. Wydaje się, że nawet ludzie o niekończących się pokładach empatii poczuliby się odrobinę lepiej, gdyby spotkali takiego niedorajdę – o ileż lepsza wydawałaby się wtedy nasza marna egzystencja.
Książka ma formę pierwszoosobowej narracji głównego bohatera z rzadka przetykanej dialogami. Całość przypomina długi monolog, wielką opowieść, którą raczy nas Nick Belane. Doświadczony gawędziarz o niezbyt wyrafinowanym słownictwie nie dba specjalnie o język, który gęsto usiany jest wulgaryzmami oraz prostackimi wstawkami. Co nudniejsze fragmenty rzeczywistości są skrzętnie pomijane, tak, że Nick serwuje czytelnikowi jedynie te fakty, które w jego mniemaniu mają znaczący wpływ na akcję opowieści. Dialogi, opis świata przedstawionego, nawet liczebniki – wszystko zostały zredukowane do absolutnego minimum. Zabiegi te sprawiają, że fabuła rozwija się błyskawicznie, a książkę dosłownie się pochłania, łykając zachłannie kolejne jej strony.
A przyznać trzeba, że dotychczas głównie bezrobotny Belane naprawdę ma o czym opowiadać. W końcu rzadko kto dostaje zlecenie od Pani Śmierci, by odszukać Célina, który ponoć regularnie odwiedza pobliski antykwariat. Nieczęsto również mamy do czynienia facetem, chcącym uwolnić się od nieziemsko pięknej kobiety, która zresztą okazuje się dowódcą oddziału kolonizacyjnego wyjątkowo paskudnie wyglądających kosmitów. Praca dla pana Al Ed Upka, podejrzewającego swoją seksowną żonę o niewierność małżeńską z pozoru należy do zajęć raczej standardowych dla prywatnego detektywa, ale i ona przyniesie dość nieoczekiwane rezultaty. Wreszcie finalne, pozornie najtrudniejsze, beznadziejne wręcz, zlecenie, by odnaleźć Czerwonego Wróbla. Całość składa się na niesamowitą historię, która w zaskakująco wielu punktach doskonale się zazębia, by przynieść ostateczne rozwiązanie.
Cóż jednak sprawia, że "Szmirę" czyta się tak dobrze i z tak ogromnym żalem dochodzi się do ostatniej jej strony? Książka posiada ogromne zwały niesamowitego poczucia humoru. Komizm sytuacyjny, zabawne dialogi, śmieszne przemyślenia to jej niewątpliwy atut ("Tak jak gwiazdy filmowe, które przeszczepiają sobie na twarz skórę z tyłka. Bo na pośladkach najpóźniej pojawiają się zmarszczki. I tym sposobem na starość aktorzy chodzą z dupą na gębie"). Do tego absurd wylewający się z niemal każdej strony w sposób niekontrolowany ("Niestety, tego popołudnia wylądowałem na wyścigach, a wieczorem się schlałem. Ale nie był to zmarnowany dzień, bo cały czas główkowałem, analizowałem dane. Miałem wszystko pod kontrolą. Wiedziałem, że jeszcze moment, a znajdę rozwiązanie. Gówno prawda"). Nick Belane jest idealnym zaprzeczeniem prawdziwego detektywa, choćby wielkiego Sherlocka Holmes’a. Prowadzenie śledztwa w wykonaniu Belane’a to w głównej mierze zwiedzanie kolejnych barów, przypadkowe rozmowy z barmanami najczęściej przeradzające się w kłótnie, wizyty na torze konnym oraz pakowanie się w kłopoty. Wszelkie podejmowane działania oprócz wymienionych, które powinny przybliżyć detektywa do rozwiązania, kończą się przeważnie epiczną klęską. Niepowodzenie goni niepowodzenie, a mimo Belane sukcesywnie zamyka kolejne sprawy, które zdają się same rozwiązywać. Szmira Bukowskiego jest jednym wielkim pastiszem, bezczelną kpiną z wszystkich zasad, wg których powinno pisać się intrygujący kryminał, czy powieść detektywistyczną. Oczywiście Nick Belane zdaje się nie zauważać zarówno niedorzeczności swoich działań jak i braku logiki świata, który zaczyna się przed nim wyłaniać w miarę posuwania się śledztwa naprzód.
Nick Belane jest nie tylko karykaturą detektywa, ale także karykaturą człowieka. Jego życie, które odmalowuje przed czytelnikiem z brutalną szczerością oraz sporą dawką sarkazmu jest tragiczne i smutne ("Próbowałem się skupić. Mucha wciąż wędrowała po biurku. Zwinąłem „Informator Wyścigowy” i huknąłem w blat; spudłowałem. Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna"). To bezustanne pasmo klęsk i rozczarowań. Nic dziwnego, że Belane jest zgorzkniałym pesymistą, który bez przerwy utyskuje na swoją jak i cudzą egzystencję ("Gra jest nieuczciwa od samego początku"; "Zęby. Co za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzną egzystencję. Jemy, pierdzimy, drapiemy się, uśmiechamy i obchodzimy święta"; "Ale kłopoty i ból są tym, co utrzymuje człowieka przy życiu. A raczej wysiłki, aby ich uniknąć"). Słuchając, czy też czytając, jego wywodów, trudno nie odnieść wrażenia, że ziemski byt, to wręcz kara za nieznane nam grzechy, męczarnia, przez którą wszyscy musimy przejść, aby wreszcie w pełni zasłużenie spocząć w zimnych odmętach grobu, kiedy przyjdzie nasza godzina. Bukowski bezlitośnie obdziera naszą egzystencję z jakiegokolwiek sensu, pozbawiając ją wszelkich transcendentnych pierwiastków, sprowadzając jedynie do fizycznych odruchów, na zaspokojenie których marnujemy praktycznie cały swój czas. Czy doszedłszy do takich wniosków, pozostaje nam coś innego poza chwyceniem za butelkę, by pić, pić, pić?
Bukowski spłodził Szmirę wkrótce przed swoim zgonem. Nic zatem dziwnego, że powieść przesycona jest śmiercią. Pani Śmierć pojawia się nawet osobiście, zlecając Belane’owi identyfikację faceta, będącego prawdopodobnie Célinem, czyli pisarzem, który od dawna powinien już nie żyć. Spoglądając na niezwykle bogaty życiorys Bukowskiego, którego dieta bazowała głównie na alkoholu, a w której nie brakowało również doświadczeń z prochami, można pokusić się o stwierdzenie, że Charles również dość długo wodził Kostuchę za nos, długo opóźniając własny zgon. Ponadto w książce pojawiają się liczne stwierdzenia na temat życia oraz śmierci, wśród których bezsprzecznie prym wiedzie sentencja: "Żyje się raz, no nie? Chyba że jest się Łazarzem. Biedny skurwiel, musiał zdychać 2 razy. Ale ja jestem Nick Belane. Po jednej kolejce zsiadam z karuzeli". Ciekawe jest również swoiste rozliczenie dotychczasowych osiągnięć, którego dokonuje Belane: "Nastał czas na rozrachunek. Rozrachunek z samym sobą. W sumie osiągnąłem w życiu to, co zamierzałem. Do czegoś jednak doszedłem. Nie musiałem nocować na ulicy. A wielu wartościowych ludzi nocuje na ulicy. Nie są kretynami, po prostu nie ma dla nich miejsca w maszynerii teraźniejszości. Jej potrzeby zmieniają się ustawicznie. Ponury układ, toteż jeśli wciąż śpisz we własnym łóżku, to już samo w sobie jest dużym sukcesem". Cóż za niezwykła lekcja pokory!
"Szmira" to najlepsza książka Bukowskiego, spośród tych, które dotychczas przeczytałem. To piękne zwieńczenie bogatej twórczości pisarza. Utwór napisany pod sam koniec życia, będący tego żywota podsumowaniem. Książka jest szorstka oraz bardzo surowa. Brutalna i szczera. Kontrowersyjna i wulgarna. Nie aspiruje do wielkości, ale wg mnie to istne arcydzieło. Niesamowity styl, który przypomina ten znany z prasy najniższy lotów, w całej rozciągłości prezentuje bezbarwność ludzkiej egzystencji, którą wielu z nas bezmyślnie prowadzi. Jemy i sramy. Myślimy jedynie o tym, co przyniesie jutro, ponieważ kiedy na dłużej zaczynamy zastanawiać się nad przyszłością, ze zgrozą uświadamiamy sobie, że rzadko niesie ona ze sobą jakąś głębszą treść. Liczy się tylko to, by spokojnie dojechać do mety. Bez większego cierpienia z zasłużoną dawką szczęścia. O to, co dalej, będziemy martwić się później. Bo w końcu co tam może być? Chociaż. Może będzie czekać na nas właśnie on? Wielki Czerwony Wróbel.
Charles Bukowski to z pewnością autor nietuzinkowy. Trudny do zaszufladkowania jako pisarz, outsider i moczymorda na co dzień. Porównywany do Henry’ego Millera oraz Ernesta Hemingwaya, osobiście przyznający się do głębokiej fascynacji francuskim twórcą, Louisem-Ferdinandem Célinem. Znawca barów i szynków omijanych szerokim łukiem przez porządnych obywateli, bywalec burdeli...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-05
Philip Kindred Dick. Czy są jeszcze ludzie, którym to nazwisko nie obiło się o uszy? Czy znajdą się tacy, którzy nie widzieli, albo choćby nie słyszeli o "Łowcy androidów", czy "Raporcie mniejszości"? Dick, który początkowo nie cieszył się zbytnią przychylnością wydawców to obecnie pisarz wręcz legendarny. Uchodzi za jednego z czołowych oraz najbardziej rozpoznawanych amerykańskich twórców science fiction, chociaż wiele jego książek zahacza również o teologię, mistycyzm, eschatologię, czy filozofię. Życie Dicka było równie ciekawe i zbzikowane jak płodzone przez niego dzieła. Liczne eksperymenty z narkotykami oraz lekami znalazły wyraz także w jego twórczości. Znane są również objawienia, których doznawał amerykański literat. W 1974 roku Dick spotkał kobietę z naszyjnikiem zwieńczonym wisiorkiem w kształcie ryb. Promień słoneczny odbity od ozdoby trafił pisarza w głowę wywołując u niego halucynacje. Dick znalazł się w starożytnym Rzymie, w czasie prześladowania pierwszych chrześcijan. Przez kilkanaście godzin amerykański artysta naprzemiennie egzystował w dwóch rzeczywistościach, a jego umysł nawiedzały liczne wizje. W jednej z nich ujrzał swojego syna cierpiącego z powodu choroby. Pisarz bezzwłocznie zawiózł swojego potomka do szpitala, gdzie okazało się, że młody Chris ma nie wykryte dotąd kłopoty z przepukliną, które wkrótce mogły doprowadzić nawet do jego śmierci. Wszystkie te doświadczenia związane z różowym promieniem, który poszerzył także percepcję Dicka, pisarz wspomina w powieści Valis. Równie interesująca jest historia z 1963 roku, kiedy to Amerykanin w trakcie spaceru w okolicach wynajętej chaty, zaadoptowanej na literacką pracownię ujrzał na nieboskłonie twarz. Wg późniejszych wspomnień autora, twarz "była olbrzymia, zapełniała ćwierć nieba. Miała puste szczeliny oczu, była metalowa i okrutna i, co najgorsze, był to Bóg. Pojechałem do mojego kościoła i rozmawiałem z księdzem. Doszedł do wniosku, że miałem widzenie Szatana". Być może to właśnie ta gęba stała się asumptem do napisania książki "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", którą Dick ukończył w 1964 roku.
Powieść zaliczana jest do szczytowych osiągnięć pisarza i trzeba przyznać, że jest w tym stwierdzeniu sporo racji. "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" to wielopłaszczyznowa historia, którą można interpretować wg kilku kluczy, raz za razem odkrywając w niej kolejne warstwy i znaczenia. Jest to z pewnością również dzieło, które jest znacznie łatwiejsze w odbiorze w przypadku, gdy chociaż z grubsza znamy biografię samego pisarza oraz jego inne powieści. Wiele książek Dicka porusza podobne tematy, wzajemnie się zazębiając, a różne niezwykłe fakty z życia pisarza są często wplatane w jego literacki świat. W dodatku "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" posiadają bardzo specyficzną i zawiłą fabułę. W konsekwencji dość często towarzyszy nam poczucie narkotycznego błąkania się w zakamarkach umysłu wariata. W takim przypadku znajomość dickowskiego żywota oraz pomysłów wykorzystanych w innych pozycjach okazują się pomocne, by jakoś odnaleźć się w tej gmatwaninie i do reszty nie utonąć w bagnie szaleństwa.
Mamy więc bardziej lub mniej odległą przyszłość. Ziemia cierpi i to dość mocno z powodu łupieżczej działalności człowieka. Przeludnienie oraz globalne ocieplenie to jedne z wielu trawiących planetę problemów. Ze względu na panujące upały wyjście z domu na niemal każdej szerokości geograficznej jest niemożliwe bez założenia skafandra ochronnego. Tereny Antarktydy zostały zaadoptowane na kurorty, na wizytowanie których mogą pozwolić sobie jedynie najbogatsi mieszkańcy globu. ONZ rozdaje przymusowe karty powołań i wysyła wybranych członków rodzaju ludzkiego na odległe kolonie, zlokalizowane na Marsie, Wenus, czy Ganimedesie. Nowe siedziby, które stanowią baraki porozrzucane po bezkresnych pustyniach zasiedlonych planet lub księżyców, nie są do końca przystosowane do przyjęcia ludzi, dlatego nikt o zdrowych zmysłach nie kwapi się, aby opuścić Ziemię. Koloniści, pechowcy, którym nie udało się wywinąć przed wysyłką oraz nieliczne grono ochotników wiodą smutną i nudną egzystencję, która sprowadza się do oczekiwania na kolejną dawkę narkotyku Can-D. Dzięki niemu koloniści przez krótki okres czasu pozornie stają się Perky Pat oraz jej chłopakiem Waltem, czyli lalkami, na które ziemscy wygnańcy wydają ostatnie zarobione pieniądze. Bogactwo przeżywanej iluzji jest tym doskonalsze, im więcej zminiaturyzowanych elementów posiada dany zestaw.
Firma P. P. Layouts, która dostarcza zarówno akcesoria dla lalki Pat jak i narkotyk Can-D jest hegemonem na rynku. Monopol spółki należącej do Leo Bolero zostaje zachwiany, kiedy z wyprawy do odległego układu Proximy powraca przemysłowiec Eldritch Palmer, przywożąc ze sobą Chew-Z, narkotyk, który wywołuje wizje idealne, halucynacje w zasadzie nie do odróżnienia od realnych doznań. Leo Bolero jak każdy szanujący się biznesmen pragnie pozbyć się konkurencji i zlikwidować swojego najgroźniejszego przeciwnika. Jednak z chwilą podjęcia wyzwania okazuje się, że Palmer Eldritch niekoniecznie nadal jest istotą ludzką, a przejęcie narkobiznesu i wszelkich wpływów gotówki z nim związanych nie jest jego nadrzędnym celem. Leo jako pierwszy człowiek przekonuje się na własnej skórze o sile działania nowego narkotyku. Wywołane wizje są cudownie realne, ale ich sielankę burzy pojawiająca się niemal wszędzie postać Eldritcha, którego błyskawicznie można rozpoznać po protezie ręki, zdeformowanej metalowej szczęce oraz pustych i sztucznych oczach.
Można zaryzykować stwierdzenie, że opisując Palmera Eldritcha, Dick korzystał ze wspomnień z 1963 roku, które pozostały w jego umyśle po ujrzeniu tajemniczej twarzy na niebie. Twarzy, którego w jego mniemaniu była obliczem Boga. Czy zatem Palmer Eldritch jest Stwórcą, Bytem Najwyższym? A jeśli tak, to jakiej natury jest ten demiurg? Czy jest to Mesjasz, Zbawiciel, Odkupiciel, czy też Szatan, Antychryst, Fałszywy Baranek? A może w ogóle niemożliwe jest zastosowanie ludzkich wzorców i miar do oceny tej istoty? Być może kategorie złe czy dobra nie dają się w tym przypadku zastosować, ponieważ to, czym stał się Palmer Eldritch, czy też może to, co go opanowało jest zupełnie inne, różni się zbyt diametralnie od wszystkiego co znamy? Z jednej strony reklama nowego narkotyku Chew-Z mówi, że "Bóg obiecuje życie wieczne, my je dajemy", z drugiej jednak, owa gwarantowana wieczna egzystencja jest wyłącznie mirażem i złudzeniem. Niemal doskonałym, ale wciąż tylko złudzeniem. Czy Bóg byłby skłonny robić nas w konia?
Warto chyba w tym momencie wspomnieć, że Dick bardzo mocno interesował się gnozą, czyli ostateczną i prawdziwą wiedzą na temat Wszechświata, ludzkiej natury, czy sensu człowieczego bytu. Wiedzę tą, która pozwalała w pełni zrozumieć otaczającą nasz rzeczywistość, można było nabyć spontanicznie, albo dojść do niej poprzez odpowiednio długą praktykę. Większość powieści z dojrzałego okresu twórczości Dicka sprawia wrażenie prób uzyskania tej absolutnej wiedzy, zrozumienia mechanizmów, które rządzą zarówno światem jak i ludzką egzystencją. Co ciekawe amerykański pisarz nie ograniczał się do czerpania informacji wyłącznie z jednego źródła. Śledząc jego kolejne utwory, widać wyraźnie, że Dick bacznie studiował wszelakiej maści religie, filozofie oraz doktryny i wyłuskiwał z nich co bardziej interesujące elementy, które w jego własnym mniemaniu zdawały się pasować do składanej przez niego budowli. W prozie Dicka możemy odnaleźć m.in. wyraźne wpływy manichenizmu – w wielu powieściach toczy się przecież walka dwóch przeciwstawnych sobie pierwiastków, światła z ciemnością, dobra ze złem, etc. Owa konfrontacja ma miejsce zarówno w makro- jak i mikrokosmosie. Obok rywalizujących ze sobą sił (np. Leo Bolero i Palmera Eldritcha) pojawia się także motyw walki, która rozgrywa się w duszach bohaterów.
W "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha" pobrzmiewają również czasy, w których pisarz tworzył książkę. Przymusowa wysyłka na odległe kolonie bardzo mocno przypomina rozdawanie kart powołań przez amerykańską armię na wojnę w Wietnamie. Wielu młodych ludzi, podobnie jak dickowscy koloniści, próbowało uniknąć swojego losu, podejmując wszelkie wysiłki, by wymigać się od państwowego obowiązku. Dick, który jest chyba mistrzem tworzenia absurdu, wyposażył swojego głównego bohatera, Barneya Mayersona, jasnowidza, zatrudnionego w P.P. Layouts do prognozowania popularności potencjalnych produktów, w doktora Smile’a, przenośną walizkę będącą lekarzem antypsychiatrą. Celem doktora Smile’a było rozchwianie psychiczne swojego pacjenta, które dyskredytowałoby go w oczach komisji poborowej, wysyłającej na Marsa przyszłych kolonistów. Obok drzwi żądających zapłaty za wypuszczenie gospodarza z mieszkania, które znane są doskonale z Ubika, doktor Smile jest chyba jednym z najgenialniejszych wynalazków Dicka. Wyobraźnia tego niezwykłego autora czasami po prostu poraża i przerasta zwykłego śmiertelnika.
Inną płaszczyzną, na której możemy rozpatrywać "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" są problemy z narkotykami, po które Dick sięgał często i chętnie, korzystając w pełni z doznań oferowanych przez te używki. Lata ’60 w USA to zachłyśnięcie się narkotykami psychodelicznymi halucynogennymi. Autor popularnego "Nowego wspaniałego świata", Aldoux Huxley twierdził nawet, że mistyczny stan, który asceci niektórych religii osiągają po latach treningu poprzez redukcję zbędnych bodźców, dzięki narkotykom można osiągnąć znacznie szybciej. Ten entuzjazm zebrał w Stanach śmiertelne i liczne żniwo, o czym zresztą wspomina sam Philip Dick w powieści "Przez ciemne zwierciadło". Można by wysnuć tezę, że "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" to próba studzenia zapału, z jakim gloryfikowano i sięgano po narkotyki, jednak teoria ta upada niemal natychmiast, kiedy uświadomimy sobie, że Dick pisał tę powieść pod wpływem amfetaminy.
Jak zatem odczytywać tę książkę? Czy można w ogóle ją w pełni zinterpretować? Ile jeszcze ukrytych treści zaszyfrował w niej pisarz? I kim w końcu jest Palmer Eldritch? Bohumil Hrabal stwierdził niegdyś, że "porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku". Wydaje mi się, że Dick osiągnął ten właśnie poziom.
Podsumowując, "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" to dzieło bardzo rozbudowanie i niezwykłe. Jak słusznie zauważyła Oceansoul w swojej recenzji jest to praktycznie cała twórczość Dicka w pigułce. Pojawia się często wykorzystywany przez pisarza motyw z kilkoma rzeczywistościami i niemożnością rozstrzygnięcia, która z nich jest prawdziwa, realna. Stykamy się z ulubionymi pytaniami pisarza wynikającymi z tej egzystencjalnej wielości. Jakie kryteria obrać, by być absolutnie pewnym, że to, co mnie otacza nie jest iluzją? I czym na Boga jest w ogóle ta cała rzeczywistość, realność? Bohaterem książki jest osobnik błądzący, popełniający jak każdy z nas ogrom błędów. To człowiek z przeszłością, z którą nie może się pogodzić i którą cały czas rozpamiętuje. Mamy wreszcie wątki filozoficzne, mistyczne, religijne. Całość tworzy prawdziwą mieszankę wybuchową, przez którą znacznie łatwiej będzie przebrnąć po lekturze krótkiej przedmowy autorstwa Jerzego Sosnowskiego pt. "Kim jest Palmer Eldritch?"
Na zakończenie nie pozostaje mi nic innego jak gorąco polecić "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" – poczujcie na własnej skórze rozpacz, wyobcowanie i oderwanie od rzeczywistości zagłębiając się w lekturę tej niezwykłej powieści
Philip Kindred Dick. Czy są jeszcze ludzie, którym to nazwisko nie obiło się o uszy? Czy znajdą się tacy, którzy nie widzieli, albo choćby nie słyszeli o "Łowcy androidów", czy "Raporcie mniejszości"? Dick, który początkowo nie cieszył się zbytnią przychylnością wydawców to obecnie pisarz wręcz legendarny. Uchodzi za jednego z czołowych oraz najbardziej rozpoznawanych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-20
Stanisław Ignacy Witkiewicz, lepiej znany jako Witkacy to jedna z najbarwniejszych postaci polskiego dwudziestolecia międzywojennego. Ten urodzony w Warszawie w 1985 roku artysta pełną gębą zajmował się malarstwem oraz fotografią. Z powodzeniem pisał dramaty, wydał kilka powieści, parał się także filozofią. Do tego może pochwalić się niezwykłą biografią, która spokojnie może w przyszłości stanowić kanwę dla wielu książek przygodowych. Witkacy w mniejszym lub większym stopniu doprowadził do samobójstwa swojej narzeczonej, Jadwigi Janczewskiej. Wyrzuty sumienia próbował zagłuszyć uczestnicząc w wyprawie naukowej na Nową Gwineę, z której szybko zrezygnował, by wziąć udział w I wojnie światowej, zaciągając się do Lejb-Gwardyjskiego Pułku Pawłowskiego, elitarnej jednostki piechoty armii rosyjskiej. Na froncie Witkacy wywalczył awans oficerski na dowódcę kompanii, nabawił się także poważnej kontuzji, która wykluczyła jego dalsze wojenne wojaże. Jako rekonwalescent Witkacy włóczył się tu i tam i mimo, ciągle pozostając w wirze epokowych wydarzeń. Przebywając w Moskwie Witkiewicz był świadkiem wybuchu rewolucji październikowej. Krążą nawet plotki, że brał w niej bezpośredni udział, są to jednak wyłącznie domysły. Pewne jest natomiast to, że w 1918 roku Witkacy wyrwał się z ogarniętej rewolucyjnym szałem Rosji i osiadł w swojej rodzinnej willi w Zakopanem.
Witkacy, żyjąc w pensjonacie prowadzonym przez matkę, z rzadka tylko wypuszczający się do Krakowa, czy Warszawy, tworzył w cieniu polskich Tatr. Artysta uchodził za personę niezwykłą – z jednej strony dzieła jego naznaczone były iskrą geniuszu, szczególną sławą cieszyły się malowane przez niego portrety, których sam Witkacy nie cenił zbyt wysoko. Z drugiej strony bezkompromisowy styl bycia, szczerość w głoszonych opiniach, czy wreszcie awangardowe podejście do sztuki (np. twórczość pod wpływem narkotyków), przysparzały Witkacemu tylu samu oddanych fanów, co zaciekłych wrogów. Wiele ze swoich poglądów zawarł artysta w napisanym w 1925, a wydanym w 1927 roku "Pożegnaniu jesieni". Książka nie spotkała się jednak ze zbyt ciepłym przyjęciem ze strony krytyki. Na utwór patrzono bardziej przez pryzmat osoby artysty, w fabule zaciekle doszukiwano się nawiązań do biografii Witkacego. Treść i wydźwięk, wymowa utworu, zostały zepchnięte na dalszy plan. W konsekwencji Witkiewicz doczekał się nawet łatki genialnego grafomana, którą przypiął mu sam Karol Irzykowski, wybitny krytyk literacki. Nie dziwi zatem fakt, że "Nienasycenie", powieść Witkacego z 1930 roku poprzedzona jest zjadliwą "Przedmową", będącą komentarzem autora do stawianych mu zarzutów ("Powieść jest dla mnie przede wszystkim opisaniem trwania pewnego wycinka rzeczywistości – wymyślonego czy prawdziwego – to obojętne – rzeczywistości w tym znaczeniu, że główną rzeczą jest w niej treść, a nie forma"). Witkacy w dość brutalnych słowach przekonuje w niej, że jego twórczość nie jestem tanim podlizywaniem się publiczności, a nieprzychylność krytyki wynika z faktu podejmowania tematów trudnych i niewygodnych z intelektualnego punktu widzenia. Szczytem impertynencji oraz bezpodstawnym spłycaniem jest dla Witkacego analizowanie jego dzieł wyłącznie na podstawie osobistych przeżyć autora. Trudno nie zgodzić się z tą opinią, szczególnie po lekturze tak niezwykłej książki, jaką niewątpliwie stanowi "Nienasycenie".
Główny bohater utworu to hrabia Genezyp Kapen de Vahaz, świeżo upieczony maturzysta, dobrze sytuowany młodzieniec, który powoli przekracza progi dorosłego życia. Inicjacja jest dla niego trudnym oraz burzliwym procesem. Wydaje się, że jest to pokłosie surowego ojcowskiego wychowania, które staje się także przyczyną kompleksów Zypcia oraz poczucia zagubienia na rozdrożu ścieżek, prowadzących do różnych form dorosłości. Młodemu człowiekowi wyraźnie brakuje pomysłów na życie. W odpowiedzi na żądania ojca, by zająć się rodzinnym interesem, Genezyp wyznaje, że zamierza studiować literaturę, która zdaje się jedynym kluczem do mądrości. Szybko jednak mija ten chwilowy kaprys i Zypcio pogrąża się w opasłych ramionach czystej metafizycznej nudy. Żadna forma sztuki nie wydaje się nadto przekonująca, by poświęcić się jej nawet w najmniejszych stopniu, żadna gałąź nauki nie prezentuje się na tyle zachęcająco, by oddać swój intelekt na jej posługę. Zypcio, niczym rasowy śmieć, płynący zawsze z prądem zalicza programowy romans, przechodzi seksualną inicjację, traci swą niewinność na wszelakie możliwe sposoby. Ale nic nie jest w stanie zagłuszyć głębokiego poczucia pustki. Dalsze losy młodego człowieka to już tylko kolejne stadia moralnej degrengolady. Gnając na spienionych falach szaleństwa, Zypcio pogrąża się zupełnie w niebycie, rozpuszczając swoją osobowość w czysto mechanicznych odruchach.
Genezyp Kapen staje się bezrozumnych członkiem bezosobowej masy, w które zamieniło się społeczeństwo stworzone przez Witkacego. Warto nadmienić, że akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy to w Europie dominującym ustrojem jest komunizm. Jedyną wyspą czegoś na wzór demokracji jest Polska, chociaż w tym kraju idee Marksa i Engelsa nie znalazły większego oddźwięku ze względu na wszechwładny marazm. Organizacja oraz robotyzacja pracy w sposób niemal idealny zagospodarowały czas ludzkim masom, które nie odczuwają niemal żadnej potrzeby manifestowania swojej bytności. Polska, w której faktyczną władzę sprawuje Kocmołuchowicz toczona jest przez duchową zgniliznę. Sfery wyższe toną w moralnym zepsuciu, sztuka zdaje się dławić zjedzonym, własnym ogonem, neokatolicyzm jest religią dla znudzonej arystokracji. Całość tonie wręcz w sosie nieróbstwa i oczekiwania na ruch Wschodu. Chiny, które pod swoim sztandarem zebrały całą żółtą rasę pragną zalać Zachód falą nowej ożywczej ideologii. Obok potęgi militarnej, stoi również siła duchowa, którą reprezentuje kapłan tudzież mesjasz Murti Bing. Zdobywa on nowych wyznawców zsyłając na wybrańców oświecenie, które można uzyskać dzięki precyzyjnie zsyntezowanym narkotykom.
Zypcio, przezywany w szkole "je ne zipe qu'a peine" (z franc. "ledwie zipię"), ulega duchowej zagładzie, stając się ledwie zipiącym wrakiem ludzkim, mimo wielu szans, które daje mu los. Genezypa nie przekonuje ani czysta logika, reprezentowana przez redukującego niemal całą rzeczywistość do znaczków Afanasola Benza, ani muzyka, literatura, dramat czy bardziej ogólnie sztuka, której przedstawicielami są ułomny fizycznie, lubieżny i moralnie potworny, a przy tym genialny kompozytor Putrycydes Tengier, pogardzający wszystkim i każdym, wielki literat, Sturfan Abnol oraz niedoceniany i kontrowersyjny dramaturg, twórca własnego teatru, Kwintofron Wieczorowicz, ani tym bardziej religia, wyznawana przez byłego rozpustnika, neofitę kniazia Bazylego. Drogi, których symbolami jest wyżej wymieniana piątka są trudne i wyboiste, łączą się ze społecznym niezrozumieniem i odrzuceniem, egzystencją na granicy, poza marginesem przyjętych norm. Ale zarówno wiedza, sztuka jak i wiara mogą zapewnić poczucie sensu bytu, które tak obce jest zmechanizowanej masie, bezrozumnie i nieświadomie poszukującej swoich metafizycznych korzeni. Demiurg witkacowego świata zdaje się być szczególnie wyrafinowany i okrutny wobec głównego bohatera. Wybory, przed którymi go stawia są trudne i mało oczywiste, każda opcja wiąże się z niewygodami. Fatum, które ciąży nad biednym Zypciem zdaje się celowo odwodzić go od poznania czy choćby zbliżenia się do zagadki sensu istnienia, mamiąc go na pozór łatwiejszymi rozwiązaniami, gnając go przy tym ku zagładzie.
Wizja stworzona przez Witkacego jest z pewnością niepokojąca. Państwo rozbite przez społeczną niemoc i degenerację, jawi się jako chwiejny i nietrwały twór, puste naczynie, które gotowe jest wypełnić się pierwszą lepszą, nawet oznaczającą samozagładę, ideą. Społeczność pozbawiona moralnych autorytetów, silnych osobowości czy to na arenie artystycznej, czy naukowej, czy też duchowej, staje się lepką breją, którą z łatwością można formować i sterować. Okazuje się, że wystarczy potężna osobowość polityczna, a nawet w demokratycznym zalążku bujnie rozkwitnie totalitaryzm. Utwór napisany jeszcze przed II wojną światową zaskakuje świeżością spojrzenia, również na problemy, które toczą obecne społeczności.
"Nienasycenie" Witkacego byłoby dla mnie książką genialną, gdyby nie forma powieści. Zdaję sobie sprawę, że wiele zabiegów zastosowanych przez autora jest tutaj celowych. Język bogaty jest od neologizmów. Zdania są opasłe i rozwlekłe, w dodatku bezpardonowo wtrącają się w nie tasiemcowate dygresje. Nazwiska to istna symfonia komizmu i chaosu. Występują liczne wtrącenia czy to po niemiecku, czy po francusku, czy po angielsku. Do tego zabiegi, które rozpłaszczają napięcie, gniotą je nieznośnie, tak, że wszelka czytelnicza ciekawość, która wykwita bujnie w obliczu danego wydarzenia, ginie w męczarniach, spalając się sukcesywnie, wyraz po wyrazie. Wszystko jest rozwleczone do granic niemożliwości. Przypomina to wyciąganie flaków z żywego człowieka. Do tego słowne zabawy, które w tak ogromnych ilościach po prostu męczą. Sam proces czytania był dla mnie momentami katorgą i szczególnie na początku szczerze wątpiłem, czy zdołam dotrwać do końca lektury. Pewnie głównie z tego powodu, zdecydowanie bardziej cenię sobie "Pożegnanie jesieni" niż "Nienasycenie", które mnie najzwyczajniej w świecie przesyciło i to potrójnie: organa rozrodcze spuchły mi od nadmiaru żądz, umysł sflaczał mi niczym balonik w obliczu zimnej obojętności bezkresu wiedzy, której w żaden sposób nie można objąć, wreszcie byt mój zatonął gdzieś w odmętach metafizycznych głębin, z których chłeptał łapczywie, pragnąc wyssać upragniony cel.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, lepiej znany jako Witkacy to jedna z najbarwniejszych postaci polskiego dwudziestolecia międzywojennego. Ten urodzony w Warszawie w 1985 roku artysta pełną gębą zajmował się malarstwem oraz fotografią. Z powodzeniem pisał dramaty, wydał kilka powieści, parał się także filozofią. Do tego może pochwalić się niezwykłą biografią, która spokojnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07-02
Richard Wright, urodzony w 1908 roku w Roxie, zmarły w 1960 roku w Paryżu, to amerykański pisarz, czołowy przedstawiciel prozy murzyńskiej. Wright przyszedł na świat w stanie Missisipi, na Południu Stanów Zjednoczonych, w samym centrum najbardziej reakcyjnego oraz skrajnie rasistowskiego środowiska. Jako młody chłopiec stracił rodziców, dzieciństwo spędził wychowywany przez ubogich krewnych oraz w sierocińcu. W roku 1940 Wright napisał powieść, która zapewniła mu miejsce w panteonie najwybitniejszych twórców literatury amerykańskiej. "Syn swego kraju" ("Native Son") uchodzi za czołowe osiągnięcie Richarda Wrighta, który na koncie posiada kilka innych powieść. Jednak w mniemaniu krytyki, żadne inne dzieło nie było już w stanie osiągnąć pułapu, na który pisarz wspiął się w "Synu swego kraju".
Książka wywołała ogromne poruszenie, bowiem bardzo wyraźnie obnażała obłudę amerykańskiego państwa. Fizyczne łańcuchy, które krępowały Murzynów zostały zrzucone, jednak w sercach wielu białych pozostała nienawiść. Czarni obywatele otrzymali wolność, ale była to wolność złudna, bowiem przyszło im egzystować w nędzy, ubóstwie oraz przy powszechnej niechęci. Murzyni skazani byli na mieszkania w swoistych gettach, ściśle wyznaczonych rewirach, gdzie nie zapuszczali się porządni biali obywatele. Czarni mogli oczekiwać jedynie najlichszych, najsłabiej opłacanych i najbardziej poniżających prac. Kazano zadowalać się im ochłapami, przekonując ich, że niższa pozycja społeczna wynika z naturalnych uwarunkowań o podłożu rasowym. Antymurzyńska propaganda głośno i gorliwie podkreślała, że Czarny to niemal zwierzę, niewiele różniące się od małpy, którego potrzeby redukują się do przyjmowania posiłków oraz zaspokajania seksualnych zachcianek. Starano się wręcz przekonać, że Murzynom obce są wytwory białej cywilizacji, że zanadto skomplikowane urządzenia wywołują u nich dyskomfort oraz poczucie zagubienia. Powieść Wrighta to odruchowa odpowiedź na bezduszne traktowanie murzyńskiej mniejszości oraz na ucisk na nią wywierany.
"Syn swego kraju", to luźno oparta na faktach historia biednego, młodego Murzyna Biggera Thomasa, który dopuszcza się przypadkowej zbrodni na bogatej, białej panience. Bigger to mieszkaniec Chicago, całe życie upływa mu w niewidzialnych murach getta czarnej społeczności. Bigger wraz ze swoim rodzeństwem oraz matką zajmuje jeden z ciasnych pokoi kamienicy czynszowej, która należy do przedsiębiorstwa chicagowskiego milionera, Pana Daltona. Młody Thomas to typowy rozrabiaka. Impulsywny oraz zawzięty, często razem z kolegami dokonuje drobnych kradzieży, które stanowią dla niego źródło gotówki. Bigger, najstarszy z rodzeństwa, mimo zaledwie dwudziestu lat, jest głównym żywicielem rodziny, do której nie żywi jednak zbyt ciepłych uczuć. Widzi on wyraźnie hańbiące warunki, w których przyszło egzystować jego bliskim, ale ponieważ nie jest w stanie tego zmienić, odgradza się od nich wysokim murem chłodnej obojętności, tak by nie dostrzegać ich krzywdy. Propozycja pracy na stanowisku szofera u pana Daltona, w mniemaniu pani Thomas to prawdziwa łaska, która spłynęła na Biggera. To życiowa okazja dla najstarszej latorośli jak i całej rodziny, by wreszcie godnie żyć. Jednak Bigger, pomimo namolnych próśb matki, bardzo niechętnie decyduje się na podjęcie proponowanej pracy. Młody człowiek, który cechuje się wyostrzonym zmysłem obserwacji, zdaje sobie sprawę, że człowiek postawiony w jego sytuacji jest człowiekiem bez alternatyw, bez żadnego innego wyjścia. Musi przyjąć propozycję, gdyż w przeciwnym razie on, jak i cała rodzina zdechną z głodu. Bigger intuicyjnie czuje, że za taki stan rzeczy odpowiedzialni są biali. Biali, do których należy cały świat, biali, których wieżowce zdają się dotykać chmur, biali, którzy swoimi samolotami potrafią wznieść się w przestworza, biali, którzy tak starannie izolują od siebie czarną społeczność. To właśnie przez nich Bigger egzystuje w ciasnym mieszkanku, w którym tłoczy się ze swoimi bliskimi, gdzie toczy regularne wojny z zuchwałymi szczurami. Czarni pozostają stłamszeni, ujarzmieni, bezwolni, mając tylko tyle swobody, na ile pozwoli im biały człowiek. Świat poza murem, świat białych, jawi się jako świat kompletny, pełny – to równocześnie zamknięta i niedostępna enklawa luksusu, którą czarni mogą jedynie zazdrośnie obserwować, będąc przy tym świadomym, że jest to miejsce dla nich nieosiągalne. Piętno czarnej skóry, nawet w przypadku przekroczenia murów, okazałoby się zbyt palące i wyraźne, by móc w pełni zasymilować się i żyć szczęśliwie w tym lepszym świecie.
Richard Wright wykorzystuje Biggera, który przyjmuje posadę szofera u pana Daltona, aby zaprezentować czytelnikowi środowisko białych milionerów. Wright bezpardonowo zrywa kurtynę, którą stanowi działalność charytatywna, aby w pełni ukazać hipokryzję i zakłamanie rasy białych panów. Z jednej strony pan Dalton w powszechnym mniemaniu uchodzi za liberalnego filantropa, łoży ogromne sumy na społeczność murzyńską, przyjmuje na służbę młodych czarnych ludzi, którym daje szansę odebrania solidnego wykształcenia. Z drugiej strony Dalton to właściciel obskurnych kamienic czynszowych w Czarnym Pasie, które wynajmowane są Murzynom po sztucznie zawyżonych cenach. Co gorsza Dalton postępuje nie do końca świadomie, tj. bezrefleksyjnie – oferując mieszkania jedynie w murzyńskim getcie, windując ceny wynajmu, ten społecznik działa zgodnie z utartą tradycją, z niepisanym prawem, o którym wie każdy szanujący się biały przedsiębiorca, kompletnie nie biorąc pod uwagę faktu, że te zwyczaje można by zmienić. Jakim dobroczyńcą jest człowiek, oddający drobny ułamek swojego majątku, zdobytego dzięki krzywdzie czarnych, na kształcenie młodych Murzynów, których nigdy nie zdecyduje się zatrudnić w swoich "poważnych" przedsiębiorstwach? Wright dobitnie pokazuje, że północnoamerykański przedsiębiorca w niczym nie jest lepszy od południowoamerykańskiego ciemiężyciela. Łańcuchy fizyczne zostały zastąpione pętami niewoli ekonomicznej oraz politycznej.
Bigger Thomas, morderca, domniemany gwałciciel, a przede wszystkim "czarnuch", w prozie Wrighta staje się archetypem ofiary. Bigger jest bezwolny od początku swojej egzystencji. Wright buduje akcję utworu w ten sposób, by wyraźnie uzmysłowić czytelnikowi, że całe postępowanie Thomasa jest uwarunkowane przez nakazy, zakazy oraz przesądy białej społeczności. Bigger stawiany jest w kolejnych położeniach, w których możliwa jest wyłącznie jedna droga postępowania. W ten sposób, punkt po punkcie, robiąc to, do czego zmusza go sytuacja, Bigger zbliża się do zbrodni, którą w końcu popełnia. Jednak odpowiedzialność za ten straszny czyn nie ponosi on, a ludzie, którzy kształtując jego rzeczywistość, warunki jego egzystencji, doprowadzili go do takiego postępowania. Co gorsza, Bigger, po dokonaniu zbrodni, po raz pierwszy w życiu zaczyna czuć się pełnoprawnym człowiekiem. Morderstwo jawi się akt, umożliwiający zrównanie się z białymi, których głęboko zakorzeniony rasizm odmawiał czarnym prawa do bardziej wyrafinowanych zbrodni. Bigger-morderca staje się równorzędnym graczem w brutalnej grze, jaką jest życie, który potrafi odegrać się za doznane krzywdy. Zrzucona zostaje peleryna niewidka, którą nosi choćby bohater "Niewidzialnego człowieka", Ralpha Ellisona. Ale skarykaturowana wolna wola ogranicza się jedynie do zmierzenia się z następstwami swoich czynów, które w obliczu zaistniałych okoliczności ("brudny czarnuch" naskakujący na cześć "białej panienki") mogą być tylko jedne.
Wright, świetnie operujący słowem, znakomicie ukazuje niepokoje społeczne, które wywołało popełnione przestępstwo. Czytelnik jest świadkiem wrzenia białej masy, pełnej zwierzęcej nienawiści, podświadomie czującej ogrom swoich przewinień. Wright zdaje się sugerować, że wyrzuty sumienia oraz lęk przed możliwością zemsty, nakazują białym żądać najwyższego wymiaru kary dla Biggera Thomasa. Biała społeczność przedstawiona jest jako nieokiełznany motłoch, potężna siła, lękająca się świata czarnych, którego nie zna, nie rozumie i zrozumieć nie zamierza – pragnie jedynie w dalszym ciągu sprawować nad nim kontrolę. Tym samym młody Bigger staje się reprezentantem interesu wszystkich Murzynów, zamieszkujących USA. Proces sądowy nie jest wyłącznie sprawą Biggera Thomasa – to spór o kształt dalszych stosunków pomiędzy białymi a czarnymi, to walka o przyszłą formę amerykańskiej społeczności.
Reasumując, "Syn swego kraju", to książka niezwykła. Nawet dzisiaj wywołuje ogromne poruszenie oraz zmusza do intensywnego myślenia. Richard Wright napisał obszerny manifest, w którym wyłuszczył wszelkie racje uciskanej mniejszości. Sama filozofia pisarza jest jednak w mojej opinii nieco kulawa. Obraz Biggera Thomasa wyłaniający się na podstawie książki, każe patrzeć na bohatera tylko i wyłącznie jako na ofiarę. Dewaluowana jest sama zbrodnia, która jawi się jako słuszny akt buntu, umożliwiający wyrównanie rachunku krzywd. Mord staje się sprawą drugorzędną, odbiera mu się całą jego ohydę i bezsens, a winę za jego popełnienie zrzuca się wyłącznie na środowisko i warunki, w jakich wyrósł morderca. Ponadto wspólna egzystencja czarnych i białych przedstawiona jest głównie jako rywalizacja, zaciekła walka – jest ona niczym huśtawka, tj. jedna rasa zawsze musi dominować nad drugą. Tak jakby pokojowe współżycie było z góry wykluczony, ze względu na potężny bagaż przeszłości. Właśnie z tego powodu bardziej dojrzałym twórcom wydaje mi się James Baldwin, który potrafił dostrzec problem wtórnego rasizmu. Mimo to, ciekaw jestem ogromnie pozostałych książek Richarda Wrighta – interesujące, czy autorowi udało się dostrzec luki w swojej ideologii.
Richard Wright, urodzony w 1908 roku w Roxie, zmarły w 1960 roku w Paryżu, to amerykański pisarz, czołowy przedstawiciel prozy murzyńskiej. Wright przyszedł na świat w stanie Missisipi, na Południu Stanów Zjednoczonych, w samym centrum najbardziej reakcyjnego oraz skrajnie rasistowskiego środowiska. Jako młody chłopiec stracił rodziców, dzieciństwo spędził wychowywany przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-04
W wesołych i nadal nie tak odległych latach mojej młodości, na własnej skórze dane było mi w bardzo niewielkim stopniu przekonać się, co to znaczy być sławetnym "innym", tj. osobnikiem zdecydowanie odróżniającym się na tle pozostałej części społeczeństwa. W ramach szczęśliwego zakończenia roku szkolnego kolega zaproponował, aby uhonorować to wydarzenie przefarbowaniem włosów. Po krótkim wahaniu przystałem na propozycję, ale po konsultacjach z siostrą, doszedłem do wniosku, że na pewno nie poddam się modzie zmiany koloru owłosienia głowy na banalny blond. Nie rozmyślając niemal w ogóle nad konsekwencjami mojego czynu postawiłem na fryzurę stylizowaną na irokezie z efektownym, czerwonym kogutem, ciągnącym się przez całą długość głowy. Tuż po opuszczeniu salonu fryzjerskiego oblepiły mnie chciwe i natrętne spojrzenia. Szczególnie w okresie pierwszych kilku dniu, kompletnie nie przyzwyczajony do tak jawnie okazywanej atencji, czułem niemal fizyczny dotyk oczu, które błądziły za mną gdziekolwiek się pojawiłem. Ludzie, najczęściej bezmyślnie, czasami z jawną dezaprobatą, a za każdym razem natrętnie i bez cienia skrępowania, gapili się na mnie, jakbym był obiektem, którego trudno posądzić o posiadanie uczuć. Zatem dopóki nie przywykłem do tych wścibskich spojrzeń, dosłownie płonąłem ze wstydu. Moja cała osoba w mgnieniu oka została zdegradowana do kawałka włosów na głowie, które posiadały odmienny kolor niż u statystycznego obywatela. Ta odmienność z automatu nadała prawo do ciągłego, w żadnej mierze ukradkowego spoglądania w moim kierunku każdej napotykanej przeze mnie osobie. Oczywiście, urządziłem się tak na własne życzenie, a w dodatku miałem możliwość powrotu do "normalności" – wystarczyło ściąć włosy i problem zniknąłby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Co jednak z ludźmi, którzy są "inni" za sprawą wrodzonych wad czy dysfunkcji, nie dających się prosto bądź wcale wyeliminować?
Książka Michała Dąbrowskiego pt. "Dłoń" to znakomity zapis dorastania człowieka niepełnosprawnego, który od najmłodszych lat narażony jest na obstrzał spojrzeń wszelakiej maści życzliwych i ciekawskich. Pierwszoosobowy narrator, bohater książki napisanej w oparciu o doświadczenia życiowe autora, urodził się bez prawej dłoni. Dzieciństwo upłynęło mu stosunkowo beztrosko. Okres niemowlęctwa to rzecz jasna nieświadomość własnej fizycznej niedoskonałości. Ale wraz z dorastaniem, coraz wyraźniejszy i trudny do ukrycia stawał się fakt niekompletności. Chłopczyk z kikutem zamiast dłoni wyróżniał się na tle pozostałych malców, ale najczęściej był przez nie akceptowany. Po pierwszym, naturalnym i szczerym zaskoczeniu, zdawkowych komentarzach, wytykaniu palcami, bohater stawał się jednym z wielu, szkolnym kolegą, kumplem z podwórka, z którym wspólnie wspina się na ogrodzenia, czy ucieka przed rozwścieczonym sąsiadem. Niekiedy trafiały się smutne wyjątki – strach, odtrącenie, izolacja, jednak nie zdarzały się one często, a za postawą dziecięcej niechęci wobec chłopczyka bez dłoni, skrywała się najczęściej wola rodziców, by pociechy nie bawiły się z odmieńcem.
Okres dzieciństwa, kiedy naiwnie wierzymy, że świat to w gruncie rzeczy prosty mechanizm, a wokół siebie nie dostrzegamy żadnych ograniczeń, naznaczony był również marzeniami, że brakująca kończyna samoistnie odrośnie. Nadzieje podsycali sami rodzice, którzy odwiedzali z chłopcem różnych specjalistów. Część lekarzy kategorycznie stwierdzała, że odzyskanie dłoni jest niemożliwe, ale pojawiali się i mniej sceptyczni eksperci, którzy swoimi opiniami dawali podstawy bytu dziecięcym rojeniom. Sny o odrodzeniu ręki nie chciały się jednak ziścić. Zamiast nich coraz częściej pojawiała się niechęć wobec własnej niekompletności. Młody chłopiec zaczął coraz wyraźniej dostrzegać, że jego fizyczny brak wywołuje wiele skrajnych emocji, stąd próby maskowania kalectwa. Prawa ręka wciśnięta głęboko w kieszeń, czy koszulki z długimi rękawami zaczęły skrywać mroczną tajemnicę, z którą bohater wcale nie miał się ochoty dzielić w obawie, że zostanie wyśmiany, bądź odtrącony.
Dorastający chłopiec przyjmował różne postawy wobec własnego kalectwa. Od błogiej nieświadomości, która była stanem immanentnym, poprzez głęboką samokrytykę połączoną z próbami ukrycia niedostatków do samoakceptacji. Co interesujące, niezależnie od traktowania problemu przez samego zainteresowanego, postawa osób postronnych, a więc ludzi takich jak my, którzy na co dzień napotykają na ulicy niepełnosprawnego niemal wcale się nie zmienia. To smutne, ale bez względu na fakt, czy młody człowiek udźwignie poważne brzemię, jakim na podstawie lektury wydaje się niepełnosprawność, czy też nie, ludzie zdrowi wykazują dokładnie ten sam brak zrozumienia wobec prywatnego nieszczęścia. Najdotkliwiej przekonał się o tym bohater w okresie dojrzewania. Nowe twarze, nowe znajomości, zawierane na kolejnych imprezach, na które przyjaciele często siłą musieli wyciągać swojego niepełnosprawnego kolegę. Schemat prezentował się mniej więcej tak samo. Próba przedarcia się przez błonę konwenansów, zamiar niemal brutalnego wtargnięcia do centrum znajomości bez tego całego cyrku, którego nieodzownym składnikiem jest ceremonialny uścisk dłoni. Czasem się udawało, ale częściej nie. Niekiedy przychodziła więc pora na osobiste poznanie się – ręka wyciągnięta w stronę bohatera i uśmiech przyklejony do ust. A potem żarliwe "przepraszam", "nie wiedziałem", "naprawdę mi przykro", etc. Bezustanne samobiczowanie się, zaklinanie rzeczywistości oraz obwinianie o niezręczność, która wynikała przecież z niewiedzy oraz była zupełnie niezamierzona. Zamiast prostej zmiany tematu często następowało jego sukcesywnie i bezlitosne drążenie. Taki delikwent kolejnymi pytaniami wywiercał ogromną dziurę w prywatności głównego bohatera, pragnąc dowiedzieć się jak to właściwie jest żyć bez jednej ręki. Nie mogło również zabraknąć dociekań o naturę kalectwa – czy jest to stan permanentny, czy też wada nabyta, np. na skutek nieszczęśliwego wypadku. A później chyba najgorsze – cała litania, najczęściej wyimaginowanych znajomych, którzy także są niepełnosprawni, ale pomimo tego jakoś w życiu sobie radzą. I tak bez końca.
Okazuje się, że człowiek niepełnosprawny niesłusznie degradowany jest niemal wyłącznie do wady, która stała się jego udziałem. Na dalszy plan spychane zostają osobowość, charakter, pasje czy zainteresowania. Zamiast tego pierwsze skrzypce zaczyna grać wada, znamię, piętno odróżniające bohatera od całej reszty ludzkości. Nie jest on już wartościowym człowiekiem, z którym można omówić dowolną sprawę, po prostu, po ludzku porozmawiać. Z góry czyni się założenie, że kwestią, jaką winno poruszać się w towarzystwie osoby niepełnosprawnej jest właśnie jego niekompletność i niesymetryczność. Stąd tematy-bumerangi, powracające do głównego bohatera z budzącą szewską pasję regularnością: sztuczna ręka oraz wstyd i "łapka". Z jednej strony wujek rozwodzący się nad zaletami protez, ich coraz większą doskonałością w imitowaniu prawdziwych narządów, a z drugiej ciotka bez ustanku kłapiąca o konieczności pogodzenia się z sobą i porzucenia wstydu za swoją "łapkę".
Na pierwszy plan wysuwa się zatem niezdarność i nieporadność w kontaktach z głównym bohaterem, które przejawiają osoby szczerze zainteresowane jego dobrem. Nawet najbliższa rodzina ma problem ze zrozumieniem całkiem oczywistego faktu, że stanowczo zbyt wiele czasu poświęcają tematowi kalectwa chłopca, zapominając o jego ludzkim obliczu. Okazuje się bowiem, że młody człowiek jest o wiele bardziej zainteresowany opinią swojego wujka na temat niedawno przeczytanej książki niż sztuczną ręką, którą ten stara się mu usilnie wcisnąć. Zrozumiałe jest, że takie przedstawienie zagadnienia kalectwa uzmysławia chłopcu, że postrzegany jest on jako osobnik niekompletny, z którym nawiązanie normalnych, zdrowych i szczerych interakcji będzie możliwe dopiero w momencie, gdy stanie się on pełnoprawnym, a więc pełnosprawnym człowiekiem. Idąc dalej tym rozumowaniem, można stwierdzić, że brakująca kończyna przybiera materialną postać stygmatu, jakim naznaczony zostaje główny bohater. Dojmująca pustka, doskwierający brak uniemożliwiają pełną i swobodną egzystencję, zarówno w wymiarze fizycznym – inwalidztwo wiąże się z kłopotami oraz niedogodnościami w codziennym życiu; jak i społecznym – bohaterowi odmawia się pełni człowieczeństwa, brak ręki utożsamiany jest z brakiem pełni praw do funkcjonowania w "normalnym", "zdrowym" ludzkim zbiorowisku. Inwalida jest z założenia dysfunkcyjny, nienaturalnym jest zatem w jego przypadku zarówno pomaganie innym jak i samemu sobie, posiadanie nałogów, czy choćby wszczynanie konfliktów. W efekcie prostego sumowania oraz odejmowania, dochodzi się do absurdalnych wniosków, że osoby niepełnosprawne mogą pozwolić sobie jedynie na oczekiwanie litości oraz pomocy. Co gorsza, kiedy powyższe skonfrontujemy z rzeczywistością, okazuje się, że owe wnioski, o zgrozo, bardzo często próbuje się wcielać w życie, nie bacząc przy tym jak są one bzdurne oraz jak krzywdzą ludzi, którzy z racji pewnych niedoborów, braków, czy odchyleń od statystycznej normy często uważani są za podludzi.
Krótko reasumując, "Dłoń", która jest powieściowym debiutem Michała Dąbrowskiego to wyborna lektura. Beznamiętnym, niemal pozbawionym emocji tonem narrator uświadamia czytelnikowi, jak trudno żyje się osobie niepełnosprawnej w naszym kraju. Czyni to bez płaczliwego tonu, nie formułując zbędnych oskarżeń i zarzutów pod adresem całego świata, a jedynie delikatnie gani za ignorancję i niezdarność. Dąbrowski zastosował w swojej narracji prosty język, który jasno i precyzyjnie formułuje uczucia podmiotu lirycznego. Ciekawym zabiegiem było również pozbawienie imion wszystkich bohaterów powieści – narrator do końca książki pozostaje bezimiennym, natomiast poszczególne postacie pojawiające się w trakcie lektury mogą liczyć tylko na pierwszą literę imienia. Aktorzy dramatu pozostają zatem anonimowi, a więc w pewnym sensie i niekompletni, podobnie jak chłopiec bez ręki. Kolejnym bardzo oryginalnym chwytem było wprowadzenie dodatkowej narracji z punktu widzenia brakującej, prawej dłoni. Jej niebyt, fizyczna nieobecność zostaje jeszcze bardziej wzmocniona, ponieważ jest ona jedyną, nierozerwalną towarzyszką głównego bohatera, świadkiem wszystkich jego przeżyć oraz dramatów, które komentuje z własnego punktu widzenia.
W wesołych i nadal nie tak odległych latach mojej młodości, na własnej skórze dane było mi w bardzo niewielkim stopniu przekonać się, co to znaczy być sławetnym "innym", tj. osobnikiem zdecydowanie odróżniającym się na tle pozostałej części społeczeństwa. W ramach szczęśliwego zakończenia roku szkolnego kolega zaproponował, aby uhonorować to wydarzenie przefarbowaniem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Nazwałem go Krawat" to wielowarstwowa książka, którą można odczytywać na kilku płaszczyznach interpretacyjnych. Na poziomie najbardziej ogólnym jest to opowieść o sile przyjaźni. O przyjaźni, której sednem, tak jak i innych fundamentalnych i głębokich uczuć, jest gotowość oraz umiejętność wysłuchania tego, co ma nam do przekazania bliźni, bez protekcjonalnych komentarzy, pogardliwych uwag czy złośliwych przytyków, ale z wyrozumiałością i empatią. To również przypomnienie, że niemal każde zachowanie patologiczne ma swoje źródło we wcześniejszych przeżyciach czy zdarzeniach, nawet, jeśli w chwili ich zajść uczestnik nie jest świadom wywieranego wpływu. Tyle, że aby daną traumę zdiagnozować i wyeliminować, na ogół potrzebne jest wsparcie drugiej osoby, którą w dodatku należy obdarzyć zaufaniem, nieodzownym by zwierzyć się z tego, co wstydliwe, wstrząsające czy bolesne.
Utwór Flašar to także ukazanie tego, jak opresyjne potrafi być środowisko, w którym liczy się dopasowanie do powszechnie panujących standardów. Główni bohaterowie – Taguchi Hiro oraz Ōhara Tetsu – egzystują we wspólnocie, w której źle postrzega się jakąkolwiek formę wyróżniania się. Słaby czy bardzo dobry to awers i rewers tego samego problemu, tj. zbytniego odbiegania od średniej. Z tego względu ludzie starają się, by myślano o nich, że są "(…) czystą przeciętnością, typowi w swojej niepozorności" [1]. Ich działanie katalizują obawa i strach. Niebezpodstawne. "Bo kto zwraca na siebie uwagę, sprowadza na siebie niechęć tych, którzy znudzeni swoją normalnością nie mają nic lepszego do roboty niż dręczenie tego, który jest inny" [2]. Zatem ceną spokoju jest poskromienie siebie i przycięcie własnej osobowości tak, by pasowała do przyjętych szablonów – należy być, niczym: "Okiełznany koń, który sam bierze się w cugle" [3]. Nie można się nad sobą użalać. Lepiej zacisnąć zęby i trwać, bo przecież "(…) trzeba funkcjonować" [4], bo tak robią wszyscy inni.
Lektura "Nazwałem go Krawat" jest doświadczeniem o tyle przyjemnym, że dzieło utrzymane jest urokliwym i minimalistycznym stylu. Zdania kreślone przez Milenę Michiko Flašar odznaczają się zwięzłością. Pisarka stawia na lakoniczność i maksymalne wysycenie informacją, rezygnuje z ozdobników, a mimo to zdarzają się perełki naznaczone poetyckim sznytem.
Uwzględniając wszystkie elementy, które składają się na powieściowy debiut Mileny Michiko Flašar, przyznać trzeba, że dzieło, jakie otrzymuje czytelnik jest literaturą bardzo solidną. Obserwacje i wynikające z nich refleksje, jakimi raczą nas bohaterowie, są zarówno aktualne jak i interesujące. Książka pozwala spojrzeć na świat oczami osób, które nie radzą sobie z presją społecznych oczekiwań, dzięki czemu podejmowane przez nich wybory, na pierwszy rzut oka wydające ekstremalne i niezrozumiałe, zyskują logiczną podstawę. "Nazwałem go Krawat" jest piękną lekcją empatii, z której najważniejszy wniosek można sprowadzić do stwierdzenia, że sytuacja rzadko bywa na tyle beznadziejna, byśmy przy odpowiednim zacięciu i pomocy ze strony innych, nie dali rady z niej wybrnąć.
---------------------------------------------------
[1] Milena Michiko Flašar, Nazwałem go Krawat, przeł. Barbara Bruks, Oficyna Lustro, Warszawa 2021, s. 12
[2] Tamże, s. 52
[3] Tamże, s. 27
[4] Tamże, s. 22
Trochę więcej refleksji na temat książki pod adresem:
http://klub-aa.blogspot.com/2022/01/nazwaem-go-krawat-milena-michiko-flasar.html
"Nazwałem go Krawat" to wielowarstwowa książka, którą można odczytywać na kilku płaszczyznach interpretacyjnych. Na poziomie najbardziej ogólnym jest to opowieść o sile przyjaźni. O przyjaźni, której sednem, tak jak i innych fundamentalnych i głębokich uczuć, jest gotowość oraz umiejętność wysłuchania tego, co ma nam do przekazania bliźni, bez protekcjonalnych komentarzy,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to