Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Submarino Jonas T. Bengtsson
Ocena 7,6
Recenzja W dżungli wielkiego miasta...

Z literaturą duńską dotychczas nie miałam do czynienia. Nasz rodzimy rynek wydawniczy promuje raczej pisarzy zgoła innych narodowości. A szkoda, bo w ten sposób bardzo często zdarza się, że naprawdę dobre książki pozostają gdzieś w cieniu innych, znacznie słabszych pozycji....

Okładka książki Bezpieczna przystań Nicholas Sparks
Ocena 7,5
Recenzja Wymazać wspomnienia...

Pewnego dnia Katie zjawia się w niewielkim miasteczku Southport w Karolinie Północnej. Młoda i atrakcyjna, szybko wzbudza ciekawość mieszkańców. Wynajmuje mały domek i zatrudnia się jako kelnerka w miejscowej restauracji. Z tylko sobie znanego powodu cały czas zachowuje dystans – nie...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Pewnego dnia Katie zjawia się w niewielkim miasteczku Southport w Karolinie Północnej. Młoda i atrakcyjna, szybko wzbudza ciekawość mieszkańców. Wynajmuje mały domek i zatrudnia się jako kelnerka w miejscowej restauracji. Z tylko sobie znanego powodu cały czas zachowuje dystans – nie nawiązuje żadnych bliższych kontaktów z innymi, żadnych przyjaźni czy nawet zwykłych koleżeńskich sympatii. Udaje jej się to do czasu, aż poznaje Alexa, wdowca, wychowującego samotnie dwójkę dzieci. Oprócz tego – jak to bywa w niewielkich miejscowościach, gdzie wszyscy zdają się wiedzieć wszystko o wszystkich – nowa sąsiadka Katie, choć sympatyczna, wydaje się być nieco wścibska i zbyt gadatliwa. Wtedy właśnie bohaterka musi podjąć decyzję - czy nadal chce izolować się od całego świata, schowana w swej skorupie zbudowanej z bólu i złych wspomnień? Okazuje się jednak, że nawet największe zmiany nie są w stanie wymazać z pamięci tego, co wydarzyło się w przeszłości.

Do książek Nicholasa Sparksa nie byłam przekonana aż do momentu, gdy sięgnęłam po powieść "I wciąż ją kocham". Stała się ona wtedy dość popularna za sprawą ekranizacji, która w tamtym czasie miała swą premierę, jednak po „Jesiennej miłości”, którą nadal wspominam wyjątkowo marnie, moje nastawienie do kolejnej książki Sparksa było bardzo sceptyczne. Jak się okazało – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – tym razem autor zauroczył mnie umiejętnością opowiadania o sprawach codziennych, tak bliskich każdemu z nas w sposób niezwykle barwny, wytwarzający wokół ciepłą, przyjemną atmosferę. Właśnie dlatego do "Bezpiecznej przystani" podeszłam już ze sporym entuzjazmem, przygotowana na kilka godzin z dobrą książką. Czy spełniły się moje oczekiwania?

Już od pierwszej strony towarzyszyły mi bardzo miłe uczucia. Miejsce akcji, jakim jest małe nadmorskie miasteczko, korzystnie wpływa na klimat powieści. Lokalny sklep spożywczy, w którym, jeśli tylko chcesz, możesz tak naprawdę kupić wszystko; przystań, z żaglówkami i hamburgerami pieczonymi na grillu; miejscowa restauracja, w której stołują się wszyscy mieszkańcy; lasy i żwirowe dróżki... To wszystko zdecydowanie działa na wyobraźnię, podsuwając niezwykle przyjemne obrazki. Któż nie chciałby odwiedzić tego miejsca? Właśnie dlatego główna bohaterka czuje, że podjęła słuszną decyzję, wynajmując dom akurat w Southport.

Wydarzenia możemy obserwować zarówno z perspektywy Katie, jak i z punktu widzenia wspomnianego już Alexa. I nadal zastanawiam się, jak to się dzieje, że mężczyzna potrafi pisać o uczuciach kobiety w taki sposób, jak robi to właśnie Sparks. „Wgryza się” w kobiecą psychikę, serce i duszę, czasem odnosiłam wrażenie, że sama lepiej nie nazwałabym pewnych emocji i nie umiałabym opisać pewnych rzeczy tak jak autor. Lecz nagle, kiedy zaczynają pojawiać się retrospekcje i cofamy się o kilka lat wstecz, aby dowiedzieć się czegoś więcej o dawnym życiu Katie, coś się ewidentnie psuje. Problem, który porusza Sparks to przemoc w rodzinie, zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Niestety, zupełnie nie mogłam wczuć się w sytuację maltretowanej kobiety. Być może jestem aż tak niewrażliwa, jednak wydaje mi się, że autor potraktował całość zbyt „grzecznie” - zabrakło ukazania emocji, przez co nie potrafiłam choć odrobinę współczuć głównej bohaterce.

Historię ratuje jej finał, który trzyma w napięciu do ostatniej strony. Zastanawiałam się, którą opcję wybrał Sparks – czy postawił na wersję z happy endem, czy też pokusił się o tragiczne zakończenie. Oczywiście tego nie zdradzę, gdyż zdecydowanie odebrałoby to radość z lektury, jednak w moim odczuciu wypadło ono całkiem nieźle. Ostatnie strony powieści to także wyjaśnienie tajemnicy związanej z sąsiadką, a jednocześnie przyjaciółką Katie. Przyznam, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i nie sądziłam, że Sparks zdołał wymieszać ze sobą zarówno romans, jak i obyczaj, a oprócz tego dorzucił tam też aspekt duchowy, poniekąd metafizyczny.

„Bezpieczna przystań” sprawdza się jako czytadło, przyjemna pozycja na leniwe popołudnie, dlatego warto dać jej szansę i udać się na kilka godzin do słonecznej Karoliny Północnej. A już w przyszłym roku planowane jest przeniesienie tej powieści na ekrany kin – ciekawa jestem, czy i film przypadnie mi do gustu.

Pewnego dnia Katie zjawia się w niewielkim miasteczku Southport w Karolinie Północnej. Młoda i atrakcyjna, szybko wzbudza ciekawość mieszkańców. Wynajmuje mały domek i zatrudnia się jako kelnerka w miejscowej restauracji. Z tylko sobie znanego powodu cały czas zachowuje dystans – nie nawiązuje żadnych bliższych kontaktów z innymi, żadnych przyjaźni czy nawet zwykłych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Hanna Cudny to dojrzała kobieta, która na co dzień pracuje w redakcji kobiecego pisma "Przyjaciółka". Niespodziewanie samobójcza śmierć męża każe jej jednak zakończyć dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. W ten sposób Hanna wraz z córką i synem trafia do małej wioski, w której jako dziecko spędzała letnie wakacje. Mały dom położony tuż obok lasu, posada nauczycielki angielskiego w miejscowej szkole oraz dawni znajomi - wszystko to ma zapewnić Hannie spokój, szczęście i możliwość pozostawienia za sobą całego zła, które ją spotkało. Jednakże - jak się dość szybko okazuje - wiejska sielanka to tylko pozory. Dzieci Hani odnajdują w okolicy zwłoki, w domu pojawiają się duchy, ktoś próbuje przestraszyć rodzinę Cudnych, a rodzice jednego z uczniów przepadają bez śladu... I tak zaczyna się szereg dziwnych zdarzeń, które po raz kolejny pokażą, że życie to nie bajka.

Jak można dowiedzieć się z krótkiej notki biograficznej zamieszczonej na skrzydełku okładki, Anna Fryczkowska jest (między innymi) scenarzystką. Już pierwsze strony "Kobiety bez twarzy" przywodzą na myśl scenariusz dobrego filmu kryminalnego, a im dalej brniemy, tym bardziej uwidacznia się talent autorki. Na wstępie otrzymujemy zwłoki kobiety w leśnym stawie, nawiedzony dom, dziwnych sąsiadów, stare lustro, w którym (jeśli spojrzy się w nie w nocy) wyraźnie widać niezidentyfikowane cienie... Akcja nabiera rozpędu już na samym początku i myślę, że fakt ten zasługuje na niemałą pochwałę. Kryminał to gatunek, który wymaga napiętej atmosfery, zwrotów akcji i dostarczenia czytelnikowi wielu emocji, a "Kobieta bez twarzy" spełnia oczekiwania w każdej z tych kwestii.

Warto także wspomnieć o narracji, którą autorka poprowadziła dwutorowo. W książce przeplatają się rozdziały pisane z punktu widzenia zarówno głównej bohaterki, Hanny, jak i jej córki, Michaliny. Zabieg ten, moim zdaniem, okazał się bardzo trafiony. To duże i bardzo pozytywnie wpływające na odbiór książki urozmaicenie, kiedy czytelnik może obserwować wydarzenia z perspektywy dwóch bohaterów. W tym przypadku dodatkowym smaczkiem jest fakt, iż Misia, jako dziecko, przedstawia wszystko z zupełnie innej strony niż jej matka, zwraca uwagę na inne szczegóły i inne kwestie. Ponadto jest ona tak ciekawą świata dziewczynką, że naprawdę trudno jej nie polubić. Autorka doskonale poradziła sobie z ukazaniem świata widzianego oczami kilkuletniego dziecka, a świat ten nie należał do "normalnych". W końcu niecodziennie odnajdujemy w lesie zwłoki, a ktoś nieznajomy biega w nocy po naszym podwórku, prawda?

Miejsce akcji - mała wieś na Podlasiu - odgrywa dość dużą rolę w powieści, a co więcej, świetnie buduje jej klimat. Autorka przenosi nas do Świątkowic, które opierają się stereotypom i nie mają w sobie nic ze spokojnej, cichej wioski, gdzie sąsiadki spędzają wieczory na ławce pod płotem i wymieniają się przepisami na ciasta i konfitury. Tu pełno jest tajemnic, ludzie znikają bez śladu, a w okolicznych lasach czają się mordercy, którzy każdego, kto im zawadza mogą utopić w stawie lub zakopać głęboko pod ziemią. Raczej nie brzmi to sielankowo.

Jedynie zakończenie nieco wypaliło moje pozytywne wrażenia... Spodziewałam się czegoś bardziej wstrząsającego, choć może to moja wyobraźnia za dużo wymaga? Niemniej jednak oczekiwałam czegoś mocnego, z dużą dawką napięcia, podczas gdy autorka zakończyła powieść dość... spokojnie.

Podsumowując: jeśli macie ochotę na naprawdę dobry kryminał, zdecydowanie polecam "Kobietę bez twarzy". W pełni zasługuje na miejsce w serii Asy kryminału.
_________________________________

Recenzja opublikowana na moim blogu: http://kraina-literatury.blogspot.com/

Hanna Cudny to dojrzała kobieta, która na co dzień pracuje w redakcji kobiecego pisma "Przyjaciółka". Niespodziewanie samobójcza śmierć męża każe jej jednak zakończyć dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. W ten sposób Hanna wraz z córką i synem trafia do małej wioski, w której jako dziecko spędzała letnie wakacje. Mały dom położony tuż obok lasu, posada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Trzy zupełnie różne kobiety. Trzy odmienne charaktery. Trzy odrębne historie, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, a jednak - jak się okazuje - są ze sobą nierozerwalnie połączone. Tak w uproszczeniu przedstawia się fabuła "Gorzkiej czekolady" autorstwa Lesley Lokko.

Laura St Lazare, siedemnastoletnia Haitanka, jest wychowywana przez surową babkę, która nie okazuje jej ani krztyny miłości. Gdy niespodziewanie okazuje się, że dziewczyna jest w ciąży, babka odsyła wnuczkę do Chicago, aby zamieszkała ze swą matką i tam urodziła dziecko. W świetle tych wydarzeń, Ameliné, dziewczyna pracująca w domu pani St Lazare jako reste avec, czyli dziewczyna do towarzystwa, również musi zmienić swój los. Opuszcza więc miejsce, w którym spędziła ponad dwadzieścia lat swojego dotychczasowego życia i wyrusza w nieznane...

Równolegle poznajemy trzecią bohaterkę, Melanie, która zamieszkuje jedną z najbogatszych dzielnic Londynu. Pomimo bogactwa i urody, której oprzeć nie może się każdy napotkany mężczyzna, dziewczyna nie czuje się szczęśliwa. Brakuje jej rodzicielskiej troski, ciepła i domowej atmosfery. Matka dba wyłącznie o siebie, a ojciec jest sławnym muzykiem, któremu brak zarówno czasu, jak i chęci na budowanie rodzinnych więzi. Pewnego dnia Melanie przekracza wytyczone jej granice, wskutek czego musi z dnia na dzień przenieść się do innego świata - świata Los Angeles.

Tak oto każda z bohaterek porzuca dotychczasowe życie i rozpoczyna wszystko od nowa...

Bardzo trudno streścić tę powieść w zaledwie kilku zdaniach, wspominając jedynie o najważniejszych elementach fabuły, nie zdradzając niczego ponad to. "Gorzka czekolada" to opowieść wielowątkowa, w której przeplatają się losy trzech kobiet. Z pozoru ich historie mają ze sobą niewiele wspólnego, lecz wraz z rozwojem akcji ich ścieżki życiowe powoli zaczynają się krzyżować. Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron otrzymujemy ogólny zarys poszczególnych postaci. Doskonale dostrzega się różnice pomiędzy trzema głównymi bohaterkami - Laura to osoba, która pomimo wszelkich kłopotów potrafi radzić sobie z życiem na swój własny sposób, dzięki czemu zawsze udaje jej się wyjść na prostą; Ameliné, choć boi się zmian i nie zna świata poza domem swojej chlebodawczyni, w rzeczywistości jest gotowa do podejmowania wyzwań i spełniania marzeń; Melanie, mimo pozornie uśmiechniętej twarzy, jest niezwykle samotna, pragnie bliskości drugiego człowieka, marzy o prawdziwej miłości, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała. Wszystkie te postacie, choć tak od siebie różne, łączy jedno: każda z nich stoi u progu dorosłego życia. A my, czytelnicy, zagłębiając się w lekturę, towarzyszmy im na drodze ku dorosłości, a następnie śledzimy ich poczynania w świecie dojrzałych ludzi.

I mimo iż bohaterki wykreowane przez Lesley Lokko da się lubić, a co więcej - dość szybko zyskały one moją sympatię i nie straciły jej do końca powieści - muszę przyznać, że ilość problemów, którymi "obdarowała" je autorka jest tak ogromna, iż z pewnością niełatwo byłoby mi je wszystkie teraz wymienić. Fakt ten niekorzystnie wpływa na odbiór książki, gdyż cała historia staje się odrobinę nieprawdopodobna, miejscami wręcz przypomina jedną z brazylijskich telenowel. Mimo tego (a może właśnie dzięki temu?), „Gorzka czekolada” jest naprawdę dobrym czytadłem, idealnym dla chwili relaksu i odprężenia. Doskonale sprawdza się w pochmurne dni, kiedy trzeba czymś wypełnić wolno upływający czas. Dodatkowym smaczkiem w tej powieści jest wielokrotna zmiana miejsca wydarzeń, dzięki czemu mamy okazję odwiedzić zarówno opływającą w luksusy Amerykę, jak i ogarnięte wojną Haiti, piękną Francję, pochmurną Anglię, a nawet egzotyczną Ghanę.

„Miłość, seks, przygoda, wielki świat. Czy trzeba czegoś więcej?"* Jeśli uważacie, że to wystarczy, to zachęcam do sięgnięcia po "Gorzką czekoladę", która pokazuje, że życie niekoniecznie musi być ani gorzkie, ani - tym bardziej - słodkie.


*"Daily Express"

Trzy zupełnie różne kobiety. Trzy odmienne charaktery. Trzy odrębne historie, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, a jednak - jak się okazuje - są ze sobą nierozerwalnie połączone. Tak w uproszczeniu przedstawia się fabuła "Gorzkiej czekolady" autorstwa Lesley Lokko.

Laura St Lazare, siedemnastoletnia Haitanka, jest wychowywana przez surową babkę, która nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ona - Elisabeth Sturm - wrażliwa jedynaczka. Choć może cieszyć się towarzystwem dwóch przyjaciółek, odczuwa doskwierającą jej samotność. Dlatego tym bardziej nie może pogodzić się z faktem, że wraz z rodzicami musi przeprowadzić się do małej wioski położonej tuż obok rozległych lasów Westerwaldu.

On - Colin Jeremiah Blackburn - niesamowicie przystojny, pociągający, a jednocześnie niedostępny. Elisabeth poznaje go w dość niecodziennych okolicznościach: to właśnie on pewnego dnia ratuje ją podczas burzy. Kilka dni później Ellie spotyka go ponownie, tym razem w klubie karate...

...i od tej pory, mimo niesprzyjającego losu i skrywanej przez niego tajemnicy, ich ścieżki życiowe skrzyżują się już na zawsze. Dziewczynę nawiedzają coraz dziwniejsze sny, a - jak się okazuje - to właśnie one naprowadzą ją na prawdziwą naturę Colina.

Niejednokrotnie miałam już styczność z książkami z gatunku paranormal romance. Przyznać trzeba, że naprawdę niezwykle ciężko wejść do przypadkowej księgarni i nie natknąć się na chociaż jedną pozycję tego rodzaju. Przeglądając nowości i zapowiedzi różnorodnych wydawnictw, nie da się nie zauważyć, iż niemalże każdy kolejny miesiąc to premiera kolejnego nowego cyklu o wampirach, aniołach, demonach, wilkołakach.... Zaskoczeniem w przypadku książki Bettiny Belitz jest więc fakt, iż nie pojawia się w niej żadna z tych istot. Autorka serwuje nam zupełnie świeżą kombinację człowieka nie będącego w pełni człowiekiem - mowa oczywiście o tytułowym Pożeraczu snów. Jednak czy dzięki temu zabiegowi powieść zyskuje na oryginalności?

Mimo że opis "Pożeracza snów" brzmi banalnie, po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów byłam mile zaskoczona. Historia zaczyna się dość ciekawie, bohaterka nie okazuje się być pustą, narzekającą na wszystko panną, która ubolewa nad nierówno pomalowanymi paznokciami. Niestety - im dalej brnęłam, tym było gorzej. Zdarzały się momenty, kiedy zupełnie nic się nie działo, a jednak autorka potrafiła zapełnić kilka stron nic nie wnoszącymi do fabuły przemyśleniami Elisabeth. Oczekiwałam jakichkolwiek zwrotów akcji, czegoś, co odpowiednio zbudowałoby napięcie i podsyciło moją ciekawość. Jak można się domyślić - nie doczekałam się. Całość wydała mi się ogromnie mdła i nużąca, tylko nieliczne fragmenty czytałam z prawdziwym zainteresowaniem, nie byłam - a to znacznie odebrało mi radość z lektury - ciekawa nawet tego, jak zakończy się ta historia.

Sięgając po "Pożeracza snów" miałam nadzieję, iż Bettina Belitz zabłyśnie wśród innych autorów paranormal romance. Liczyłam oczywiście na postać zwaną Pożeraczem snów. Skoro wampiry, wilkołaki i anioły stały się już niemalże tak powszechne, jak kropka na końcu każdego zdania, to czyż nowa, świeża hybryda nie powinna dodawać książce oryginalności? Powinna, oczywiście, jednak i tu Belitz nie wykazała się w dostatecznym stopniu. Niby otrzymujemy garść informacji na temat tego, czym są zmory i jaką rolę odgrywają w życiu głównej bohaterki, jednak odczułam w tej kwestii niedosyt i w dalszym ciągu uważam, że "Pożeraczowi..." nie udało się wybić ponad inne pozycje należące do tego samego gatunku. A szkoda, bo tematów snów to temat rzeka, który można wyeksponować i rozwinąć w o wiele ciekawszy i bardziej sugestywny sposób.

Podsumowując, dodam tylko, iż w gąszczu wszystkich wymienionych wyżej minusów i wad należy zwrócić uwagę na to, iż nie jest to pozycja z górnej półki, a jedynie lekka, niezobowiązująca lektura, która ma na celu umilenie czytelnikowi wolnego czasu. Dlatego właśnie każdy, kto ma ochotę na tego typu książkę może śmiało sięgnąć po "Pożeracza snów" i spróbować odnaleźć się w historii Elisabeth - a nuż komuś spodoba się ona bardziej.
____________________________________________

Recenzja opublikowana na moim blogu: www.kraina-literatury.blogspot.com

Ona - Elisabeth Sturm - wrażliwa jedynaczka. Choć może cieszyć się towarzystwem dwóch przyjaciółek, odczuwa doskwierającą jej samotność. Dlatego tym bardziej nie może pogodzić się z faktem, że wraz z rodzicami musi przeprowadzić się do małej wioski położonej tuż obok rozległych lasów Westerwaldu.

On - Colin Jeremiah Blackburn - niesamowicie przystojny, pociągający, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Najpierw zachwyciła mnie okładka. Niby prosta, zwyczajna, a jednak ma w sobie to "coś", co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że zapragnęłam odwiedzić Przestrzeń za Szkłem niemalże natychmiast.

W nowo powstałej Czechosłowacji Viktor Landauer, zamożny magnat samochodowy, oraz jego piękna małżonka Liesel zlecają budowę swego nowego domu niemieckiemu architektowi, Rainerowi von Abtowi. W ten sposób rodzi się wyraziste tło powieści - ogromna willa, w całości wykonana ze szkła. Staje się ona swoistym symbolem nowoczesności, postępu i rozwoju. Na przestrzeni ponad siedemdziesięciu lat XX wieku - od czasu zakończenia I wojny światowej aż po upadek komunizmu - dom ten splata ze sobą losy wielu ludzi, wielokrotnie zmienia swe przeznaczenie, a jego szklane ściany niezwykle wyraziście odbijają wszelkie tragedie i zawirowania wstrząsające światem.

Właściwie ogromnie ciężko streścić w zaledwie kilku zdaniach, o czym opowiada "Przestrzeń za Szkłem". Jest to powieść specyficzna, gdyż pomimo niemałej ilości bohaterów przewijających się przez kolejne rozdziały i strony główną postacią, wokół której skupia się reszta, jest szklana willa. To właśnie ona staje się centrum świata wykreowanego przez Simona Mawera. Jest to miejsce, które początkowo ma spełniać funkcje "zwyczajnego" domu mieszkalnego i choć w oczach sąsiadów wzbudza to niemałą sensację, to Landauerowie są oczarowani pomysłem i wyobraźnią architekta. Przez kolejne dziesięciolecia, przetrwawszy zawieruchę wojenną, naloty i ataki bombowe, szklany dom niejednokrotnie zmienia zarówno swych właścicieli, jak i rolę, którą pełni. Przeistacza się w schron uchodźców, bazę Sowietów, a nawet salę gimnastyczną. I choć nie jest to już ta sama pierwotna Przestrzeń za Szkłem, to jednak wciąż odbija ona każdy ruch przebywającego w niej człowieka, prześwietla go na wylot i sprawia, że budzi się w nim chęć szczerości i otwartości wobec innych.

Sposób, w jaki autor przedstawił, a wręcz wykreował szklany dom, zachwycił mnie niejednokrotnie podczas lektury. I pomimo iż nie było łatwo zatopić się w tej powieści - bo warto dodać, że nie jest to książka łatwa, taka, którą czyta się szybko, lecz równie prędko ulatuje ona z pamięci - to jednak odnalazłam w niej to, czego szukam w naprawdę dobrej literaturze. Bez wahania mogę powiedzieć, iż "Przestrzeń za Szkłem" to pozycja wartościowa, zdecydowanie z górnej półki. Nie odnajdziemy tu jednak wartkiej akcji czy nagłych zwrotów wstrząsających bohaterami, nie. Nie na tym skupił się Mawer, choć w gruncie rzeczy nie można także powiedzieć, że brak w tej powieści jakichkolwiek porywów. Jednakże styl, którym posłużył się autor zwraca uwagę czytelnika na zupełnie inne aspekty książki, dzięki czemu doskonale wyczuwa się atmosferę i klimat panujący w Przestrzeni za Szkłem - atmosferę duszną, przywodzącą na myśl niezwykle ciasny pokój, pomimo iż szklany dom to najbardziej przejrzyste i przestronne miejsce, jakie można sobie wyobrazić.

"Simon Mawer doskonale opisuje ludzkie namiętności, meandry pamięci oraz magię tego niezwykłego domu"*. Mam nadzieję, że każdy, kto zdecyduje się odwiedzić Przestrzeń za Szkłem poczuje ten niepowtarzalny nastrój wypełniający jej wnętrze. I zechce pozostać tam na dłużej, na nowo odkrywając magię i urok tego miejsca.


*"The Daily Telegraph"

Najpierw zachwyciła mnie okładka. Niby prosta, zwyczajna, a jednak ma w sobie to "coś", co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że zapragnęłam odwiedzić Przestrzeń za Szkłem niemalże natychmiast.

W nowo powstałej Czechosłowacji Viktor Landauer, zamożny magnat samochodowy, oraz jego piękna małżonka Liesel zlecają budowę swego nowego domu niemieckiemu architektowi, Rainerowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po literaturę polską sięgam niezwykle sporadycznie, mogę wręcz powiedzieć, że prawie wcale. I choć nie mam żadnych konkretnych uprzedzeń, to jednak nie potrafię spojrzeć przychylnie na twórczość naszych rodzimych pisarzy. Co więc skusiło mnie do sięgnięcia po książkę Mai Wolny? Właściwie odpowiedź jest prosta - skusiła mnie okładka. Czarno-żółta tonacja, w której utrzymana jest szata graficzna, skutecznie przyciągnęła moją uwagę. Pomyślałam więc, że i treść zasługuje zapewne na chwilę uwagi.

Początek historii jest nieco schematyczny: Malwina, pięćdziesięcioletnia kobieta po przejściach postanawia spakować do walizki cały swój dobytek, wynająć przypadkowemu człowiekowi kieleckie mieszkanko i wyruszyć w nieznane. Konkretniej – do Sorrento, małego miasteczka turystycznego, położonego na południu Włoch nad Zatoką Neapolitańską, gdzie zamierza podjąć pracę jako pomoc domowa. Ma nadzieję, że ta radykalna zmiana pomoże jej zapomnieć o tragicznych wydarzeniach z przeszłości i nauczyć się na nowo korzystać z uroków życia. Jej „podopieczną” staje się Carla Russo – kobieta, która lata młodości ma już dawno za sobą. Jest także ktoś jeszcze. Ktoś, kto wpłynie na życie Malwiny w znaczący sposób – osiemnastoletni wnuk Carli, Bruno, obdarzony nadzwyczajnym talentem literackim.

Jak już wspomniałam, fabuła zarysowuje się dość typowo, żeby nie powiedzieć, że banalnie. Malwina – kobieta, jakich wiele. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć, jak zaznacza autorka, pomimo swego wieku nadal zachwyca mężczyzn sympatyczną twarzą bez zmarszczek oraz długimi, zgrabnymi nogami. Byłaby to bohaterka niemalże idealna, gdyby nie to, że Maja Wolny włożyła jej na plecy ogromny bagaż bolesnych doświadczeń. A dzięki temu Malwina zyskuje naprawdę dużo, gdyż nagle staje się postacią realną, bardzo bliską czytelnikowi. To osoba, od której można się wiele nauczyć. Czytając o tragedii, z którą przyszło jej się zmierzyć, zastanowiłam się, jak potoczy się moje życie - czy i dla mnie los szykuje takie "niespodzianki"? To niezwykle zadziwiające, jak szybko może zmienić się nasza codzienność, w mgnieniu oka dotychczasowe szczęście i dostatek może przemienić się w drogę ubitą z kamieni poprzetykanych kolcami. Dumni z siebie mogą być ci, którzy - podobnie jak Malwina - z lekkim uśmiechem na ustach potrafią się po niej poruszać, skrzętnie omijając wyboje i nierówności.

Maja Wolny stworzyła niezwykle barwną, wprost poetycką opowieść, a wszytko to za sprawą języka, którym się posługuje. Jest on niepozbawiony metafor i różnego rodzaju aluzji, niekiedy wręcz ciężko odróżnić prawdę od fikcji. W "Domu tysiąca nocy", gdzie wzajemnie przenikają się dwa równolegle istniejące światy, napotykamy wiele przemyśleń, luźnych wypowiedzeń, lecz przy tym także całą paletę uczuć i emocji. Malwina, jako właścicielka bolesnych doświadczeń, zachwyca się nowym otoczeniem - z jej perspektywy Sorrento to istny raj, piękne widoki, świeże owoce, życie, w którym problemy nie istnieją. A jednak druga bohaterka, Carla, pokazuje, iż postrzeganie tego świata przez Polkę to jedynie złudzenie, fałszywe przekonanie na temat tego, co w rzeczywistości skrywają jego zakamarki.

I choć nie do końca przemówiło do mnie zakończenie tej krótkiej historii, to jednak w dalszym ciągu uważam, iż zdecydowanie warto poświęcić jej odrobinę czasu. Być może nie zmienia ona sposobu myślenia, lecz nasuwa pewne refleksje, a dodatkowo stanowi kawałek naprawdę dobrej literatury. Wierzę również, że "Dom tysiąca nocy" to jedna z tych książek, do których po pewnym czasie trzeba wrócić, gdyż można odczytywać ją na wiele sposobów. I zawsze znajdować w niej coś nowego.

Po literaturę polską sięgam niezwykle sporadycznie, mogę wręcz powiedzieć, że prawie wcale. I choć nie mam żadnych konkretnych uprzedzeń, to jednak nie potrafię spojrzeć przychylnie na twórczość naszych rodzimych pisarzy. Co więc skusiło mnie do sięgnięcia po książkę Mai Wolny? Właściwie odpowiedź jest prosta - skusiła mnie okładka. Czarno-żółta tonacja, w której utrzymana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pewnego ranka czternastoletnia Cynthia Bigge budzi się w zupełnie opustoszałym domu. Zdziwiona nieobecnością rodziny, zostaje poinformowana, że rodzice nie pojawili się dziś w pracy, a jej starszy brat, Todd, nie przyszedł do szkoły. Dziewczyna zawiadamia policję o zaginięciu, jednak poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Po rodzinie Cynthii ślad wszelki zaginął.

Mija dwadzieścia pięć lat. Cynthia, obecnie żona Terry'ego Archera oraz matka ośmioletniej Grace, nadal nie może zapomnieć o tajemniczym zniknięciu swojej rodziny. Postanawia wziąć udział w telewizyjnym programie poświęconym nierozwiązanym sprawom kryminalnym. Wciąż żywiąc nadzieje na jakiekolwiek wieści związane z wydarzeniami sprzed dwudziestu pięciu lat, Cynthia niespodziewanie otrzymuje dziwny telefon, który początkowo wydaje się być jedynie wygłupem jakiegoś żartownisia. Jednakże, gdy kilka dni później Archerowie znajdują na kuchennym stole kapelusz należący niegdyś do ojca Cynthii sprawa znacznie się komplikuje. Kobieta zatrudnia prywatnego detektywa mając przed sobą tylko jeden cel - dotrzeć do prawdy i uzyskać odpowiedź na pytanie dręczące ją od ponad dwudziestu lat: co stało się tej fatalnej nocy?

Przeczytawszy kilkanaście pierwszych rozdziałów, przypomniałam sobie z pełnym zadowoleniem, dlaczego tak bardzo lubię kryminały. Co prawda ostatnimi czasy nieco zaniedbałam ten gatunek literacki, jednak "Bez śladu" ponownie zachęciło mnie do częstszego sięgania po detektywistyczne książki. Ich największą zaletą jest bez wątpienia wartka akcja, gnająca do przodu w zastraszająco szybkim tempie. Linwood Barclay w tej kwestii spisał się doskonale - w powieści nie ma czasu na nudę. Można by rzec, że pochłanianie kolejnych rozdziałów jest niczym przejażdżka rozpędzoną kolejką w wesołym miasteczku. Ta książka po prostu sama się czyta, każda strona to kolejny nieoczekiwany zwrot akcji, kolejny puzzel do ułożenia skomplikowanej całości. A końcowy efekt, czyli rozwiązanie intrygi jest - uwierzcie! - ogromnie zaskakujący.

Jest jednak pewna kwestia, która mocno mnie zawiodła, a mianowicie bohaterowie. Nie oczekiwałam tu żadnych rozbudowanych opisów, wnikliwych analiz psychologicznych ani innych tego typu zabiegów, choć przyznam szczerze, że nie pogardziłabym choć krótkim przedstawieniem postaci. Autor ograniczył się w tym aspekcie do minimum - narracja pierwszoosobowa, prowadzona z punktu widzenia Terry'ego Archera, męża Cynthii, zupełnie nie daje czytelnikowi możliwości poznania pozostałych bohaterów.

Pomimo wszelkich niedociągnięć, w tym także językowych, muszę przyznać, że "Bez śladu" wywarło na mnie pozytywne wrażenie. W gruncie rzeczy jest to po prostu dobre czytadło, dlatego wszelkie wymagania dotyczące literatury z wyższej półki odstawiam na bok. Podeszłam do tej powieści z nadzieją, iż miło i przyjemnie spędzę przy niej czas, i pod tym względem książka spełniła swą rolę w stu procentach.

Pewnego ranka czternastoletnia Cynthia Bigge budzi się w zupełnie opustoszałym domu. Zdziwiona nieobecnością rodziny, zostaje poinformowana, że rodzice nie pojawili się dziś w pracy, a jej starszy brat, Todd, nie przyszedł do szkoły. Dziewczyna zawiadamia policję o zaginięciu, jednak poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Po rodzinie Cynthii ślad wszelki zaginął.

Mija...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Prozę Carlosa Ruiza Zafóna pokochałam po moim pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Sięgnęłam wtedy po bestseller, który w dalszym ciągu cieszy się wyjątkową mnogością pozytywnych opinii - "Cień wiatru". Dlatego ogromnie nie mogłam doczekać się kolejnej podróży w głąb historii opowiedzianej przez tego wyjątkowo utalentowanego pisarza.

Rok 1943. Uciekając przed chaosem II wojny światowej, małżeństwo Carverów wraz z trójką dzieci - Alicją, Maxem i Iriną - przeprowadza się do małego miasteczka położonego nad brzegiem Atlantyku. Wprowadzają się do domu przy plaży, zamieszkiwanym niegdyś przez małżeństwo Fleishmanów, których kilkuletni synek utonął podczas zabawy w morzu. Już pierwsze godziny pobytu w nowym miejscu obfitują w dziwne wydarzenia: wskazówki dworcowego zegara biegną wstecz, a nocą Max obserwuje przez okno dziwny ogród pełen tajemniczych posągów trupy cyrkowej. Dzieci poznają kilkunastoletniego Rolanda oraz jego dziadka, Victora Kraya, który zdradza im pewną starą legendę o Księciu Mgły - złym czarowniku, który może spełnić każde życzenie, jednak w zamian oczekuje bardzo wiele... Choć początkowo rodzeństwo jest zafascynowane mroczną historią, z czasem okazuje się, że owa legenda ma w sobie sporo prawdy...

Chociaż "Książę Mgły" jest klasyfikowany jako literatura młodzieżowa, to osobiście nie odczułam, by książka traciła przez to choć odrobinę swej wartości. Oczywiście ma ona zupełnie inny klimat, niż wspomniany już "Cień wiatru" czy "Gra anioła", jednak nie jest to klimat pod żadnym względem gorszy. Powieść o tytułowym Księciu jest pełna tajemniczości i - co najważniejsze - magii, którą wyczuwa się już od pierwszej strony. Autor od samego początku wciąga czytelnika w wir wydarzeń i nie pozwala mu się uwolnić aż do ostatnich stron. Akcja naprawdę zaciekawia - bo czyż Książę Mgły nie jest intrygującą postacią? Carlos Ruiz Zafón postarał się o to, by tytułowy bohater stał się kimś, kto chwyta czytelnika za rękę i prowadzi za sobą, szepcząc co chwilę: Chodź ze mną, chodź...

Jednakże powieść ta sprawdza się nie tylko jako przyjemna rozrywka na wolne popołudnie. "Książę Mgły" przekazuje także wiele wartości; w prosty, lecz dosadny sposób podsuwa pewne refleksje, zmusza do przemyśleń i wspomnień. Pokazuje, że przyjaźń, miłość i wzajemne zaufanie to coś, co powinniśmy cenić w życiu najbardziej, gdyż w trudnych, nieprzewidywalnych sytuacjach to właśnie bliscy wyciągną do nas pomocną dłoń i o tym należy zawsze pamiętać.

Jako debiut literacki oceniam "Księcia Mgły" bardzo pozytywnie. Pomimo, iż powieść jest krótka i pozostawia pewien niedosyt, myślę, że warto zwrócić na nią uwagę i zatrzymać się przy niej na chwilę. Być może nie jest to żadne arcydzieło i rozumiem tych, których książka rozczarowała, jednak w mój gust trafiła wyśmienicie i dlatego właśnie już dołączyła do moich ulubionych pozycji. Tymczasem z niecierpliwością wyczekuję kolejnego spotkania z Carlosem Ruizem Zafónem - tym razem w owianym tajemnicą "Pałacu Północy".

Prozę Carlosa Ruiza Zafóna pokochałam po moim pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Sięgnęłam wtedy po bestseller, który w dalszym ciągu cieszy się wyjątkową mnogością pozytywnych opinii - "Cień wiatru". Dlatego ogromnie nie mogłam doczekać się kolejnej podróży w głąb historii opowiedzianej przez tego wyjątkowo utalentowanego pisarza.

Rok 1943. Uciekając przed chaosem II...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zabierając się za lekturę trzeciej części serii "Gone. Zniknęli", byłam ogromnie ciekawa, co nowego i zaskakującego udało się tym razem wymyślić Michaelowi Grantowi. Niewątpliwie cykl jego autorstwa stał się ostatnimi czasy jednym z najpoczytniejszych wśród młodzieży (i nie tylko), jednakże - jak wiemy - bardzo ciężko jest utrzymać każdy kolejny tom danej serii na tym samym, wysokim poziomie. I tu pojawia się pytanie: jak poradził sobie z tym Michael Grant?

Akcja rozpoczyna się w momencie, kiedy od powstania ETAP-u mija dokładnie siedem miesięcy. Siedem długich miesięcy bez dorosłych, w małym miasteczku odciętym od świata za sprawą dziwnego muru. A teraz, dodatkowo, pojawiają się kolejne problemy. W Perdido Beach nie ma prądu i wody, gdyż elektrownia została zajęta przez wrogi obóz - dzieciaków z Coates Academy. Co więcej, zjawia się Prorokini, która twierdzi, iż poprzez dotknięcie kopuły widzi to, co dzieje się poza nią. I przekonuje innych, że wyjście z ETAP-u jest tylko jedno - śmierć... Ekipa Ludzi, pod przewodnictwem Zila, szykuje się na wojnę przeciw odmieńcom, a rada miasteczka, dotychczas sprawująca funkcję burmistrza, powoli zaczyna się rozpadać. W Perdido Beach dzieje się naprawdę źle...

Pisanie o trzeciej części serii nie należy do łatwych zadań, gdyż odnoszę wrażenie, że właściwie wszystko zostało już powiedziane. Bardzo ciężko jest też powstrzymać się od zdradzenia choć małych szczegółów fabuły, aczkolwiek wiem, że zepsułoby to całą zabawę tym, którzy lekturę mają jeszcze przed sobą. W gruncie rzeczy akcja i jej tempo to największe walory zarówno tej książki, jak i całego cyklu. "Faza trzecia: Kłamstwa" obejmuje zaledwie sześćdziesiąt sześć godzin i pięćdziesiąt dwie minuty, a więc niecałe dwie doby, lecz w tym czasie dzieje się naprawdę bardzo, bardzo dużo. Po raz kolejny Michael Grant zapewnia czytelnikowi mnóstwo rozrywki i - daję słowo - podczas lektury nie ma ani chwili na oddech.

Moją uwagę w znacznej mierze przykuły nowe wątki oraz nowe postacie wprowadzone do fabuły. Choć mogłoby się wydawać, że utrzymywanie akcji w zamkniętym terytorium, jakim jest ETAP, nie może już niczym zaskoczyć, to jednak autor udowadnia, że wiele niespodziewanego może się jeszcze wydarzyć. Mimo że bohaterowie względnie poradzili sobie ze strachem towarzyszącym im głównie na samym początku oraz głodem dominującym w kolejnych miesiącach, to tym razem muszą zmierzyć się z fałszywymi pogłoskami, które rozprzestrzeniają się wśród dzieciaków. I do końca nie wiadomo, kto mówi prawdę...

Ostatnie strony książki nadal nie dają mi spokoju i w mojej głowie nieustannie pojawia się myśl, czyżby autor rzeczywiście uchylił rąbka tajemnicy i zdradził co nieco na tych kilku końcowych kartach powieści...?

Gwarantuję, że jeśli zajrzycie do tej serii choć na moment, to nie będziecie potrafili oprzeć się pokusie - pochłoniecie każdą część z wypiekami na twarzy. A "Faza trzecia: Kłamstwa" to już "półmetek" całego cyklu i muszę przyznać, że robi się coraz ciekawiej.

Zabierając się za lekturę trzeciej części serii "Gone. Zniknęli", byłam ogromnie ciekawa, co nowego i zaskakującego udało się tym razem wymyślić Michaelowi Grantowi. Niewątpliwie cykl jego autorstwa stał się ostatnimi czasy jednym z najpoczytniejszych wśród młodzieży (i nie tylko), jednakże - jak wiemy - bardzo ciężko jest utrzymać każdy kolejny tom danej serii na tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kelly Keaton to kolejna autorka, która postanowiła spróbować swych sił w bardzo popularnym obecnie gatunku paranormal romance. Zaczytują się w nim głównie nastolatki, choć i starsza część odbiorców przyjmuje tego typu książki dość pozytywnie. Osobiście preferuję nieco inny rodzaj literatury, jednak każdemu potrzebna jest od czasu do czasu mała odmiana.

"Z ciemnością jej do twarzy" to pierwsza część cyklu Bogowie i Potwory. Opowiada historię Ari - zbuntowanej siedemnastolatki, którą wyróżnia dość osobliwy wygląd: nienaturalnie zielone oczy oraz długie, srebrzyste włosy, niepodatne na wszelkie zabiegi fryzjerskie. Chcąc dowiedzieć się czegoś o swojej przeszłości, dziewczyna trafia do Nowego 2 - dawnego Nowego Orleanu, który po tragicznych w skutkach huraganach został wykupiony przez sojusz dziewięciu bogatych rodzin. Miasto pełne jest dziwnych istot o nadnaturalnych mocach i ogromnych wpływach. Ari poznaje tam atrakcyjnego pół-wampira Sebastiana, który oferuje jej swoją pomoc w poszukiwaniu informacji o nieznanych rodzicach. Odkrywając swą przeszłość, bohaterka dociera do miejsca, w którym przyjdzie jej się zmierzyć z niebezpieczną boginią wojny, Ateną.

Przy stale rosnącej liczbie powieści młodzieżowych coraz trudniej o jakąkolwiek oryginalność, jednakże Kelly Keaton udało się wprowadzić pewien powiew świeżości. Oczywiście mam na myśli wątek mitologiczny, zawarty w kreacji bogini Ateny, który okazał się być ciekawym, lecz niezupełnie wykorzystanym elementem ubarwiającym fabułę. Wyraźnie widać, że autorka miała interesujący pomysł, aczkolwiek to, co otrzymujemy w powieści, to jedynie namiastka tego, co powinno być wyeksponowane o wiele staranniej. Motyw mitologiczny został przedstawiony powierzchownie, a to w konsekwencji sprawiło, że bogini Aneta nie przykuła mojej uwagi dostatecznie mocno, była tylko niewielkim dodatkiem, pozostawionym gdzieś na uboczu.

Podczas lektury początkowych rozdziałów odniosłam wrażenie przepychu panującego głównie wśród postaci. Bowiem poznajemy tam zwykłych ludzi, wspomnianych już przedstawicieli mitologii, wampiry, czarownice, różnorodne hybrydy i inne tym podobne istoty. Jednak mieszanka ta została dość zgrabnie uformowana i, jak się później okazało, nie działa na niekorzyść książki, dlatego nawet osoby znudzone już wszechobecnymi wampirami mogą śmiało sięgnąć po powieść Kelly Keaton. Co do samej głównej bohaterki - Ari - muszę przyznać, że nie zapałałam do niej zbyt wielką sympatią, choć jest to postać, którą niewątpliwie da się polubić. Autorka obdarzyła ją wieloma różnorodnymi cechami charakteru, przez co Ari stała się bohaterką niezwykle dynamiczną, nieprzewidywalną i wybuchową. Raziło mnie jednak to, jak często Pani Keaton podkreślała jej odmienność. Ostatnimi czasy literatura młodzieżowa to wylęgarnia "dziwnych", "innych", "nierozumianych przez wszechświat" bohaterek, więc autorka zdecydowanie mogła odpuścić sobie ten utarty już schemat.

Niewątpliwie największym plusem tej książki jest fakt, iż akcja gna w niej do przodu w ekspresowym tempie. Krótko mówiąc - nie sposób się przy niej nudzić. Każde wydarzenie daje początek kolejnemu, a dodatkowo przez cały czas rodzą się różnorodne pytania, na które - co oczywiste - autorka nie daje właściwie żadnych odpowiedzi. Zakończenie samo nasuwa konieczność kontynuacji, dlatego też osobiście będę wypatrywać kolejnej książki z cyklu Bogowie i Potwory, przy czym mam ogromną nadzieję, iż Kelly Keaton bardziej rozbuduje wątki poboczne i wystawi na pierwszy plan to, w czym tkwi potencjał serii - mitologię.
____________________________________________

Recenzja opublikowana na moim blogu: www.kraina-literatury.blogspot.com

Kelly Keaton to kolejna autorka, która postanowiła spróbować swych sił w bardzo popularnym obecnie gatunku paranormal romance. Zaczytują się w nim głównie nastolatki, choć i starsza część odbiorców przyjmuje tego typu książki dość pozytywnie. Osobiście preferuję nieco inny rodzaj literatury, jednak każdemu potrzebna jest od czasu do czasu mała odmiana.

"Z ciemnością jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Księga Sandry" to pierwsza część tetralogii z gatunku fantasy autorstwa amerykańskiej pisarki, Tamory Pierce. Opowiada ona historię czwórki nastolatków - Sandrilene fa Toren, Daji Kisubo, Trisany Chandler oraz Briara Mossa - którzy wspólnie przybywają do Świątyni Wietrznego Kręgu. Mają tu, pod czujnym okiem wielkiego maga Niko, nauczyć się kontroli nad swoimi magicznymi zdolnościami. Sandry, arystokratka z bogatego domu, jest obdarzona darem wplatania światła w jedwabne nici; Daja, odrzucona przez swoich rodaków, jest szczególnie uzdolniona w obróbce metali; Tris posiada władzę nad pogodą; Briar, były złodziej, fascynuje się roślinami i z nimi właśnie wiążą się jego zdolności. Dzieci uczą się korzystać ze swoich mocy, ale również poznają smak przyjaźni, zemsty oraz uczą się wzajemnego szacunku.

Mimo, iż "Księga Sandry" ukazała się w Stanach Zjednoczonych już w 1997 roku, to w Polsce została wydana dopiero teraz. Zastanawia mnie właśnie ten fakt - dlaczego któreś z wydawnictw nie pokusiło się znacznie wcześniej o wydanie tego cyklu. Bo "Księga Sandry" to naprawdę przyjemna lektura, choć - niestety, nie mogę tego nie dodać - odniosłam wrażenie, iż Tamora Pierce pisała tę książkę z myślą o nieco młodszej części odbiorców. To spostrzeżenie pojawiło się w mojej głowie już po kilku rozdziałach, toteż całość powieści odebrałam nieco obojętnie.

To, co zdecydowanie zaliczam do największych plusów, to świat stworzony przez Tamorę Pierce na potrzeby cyklu. Jest to świat pełen magii, tajemnic i nadnaturalnych zjawisk. Najprzyjemniejszym elementem był dla mnie, doskonale wyczuwalny podczas lektury, jego klimat. Klimat pełen spokoju, łagodności... Niejednokrotnie miałam wrażenie, jakby przez karty powieści przenikały promienie wiosennego słońca oraz podmuchy lekkiego wiaterku. Jednakże miało to także, niestety, swoje minusy - akcja toczyła się dość monotonnie, nawet, kiedy bohaterowie wpadali w tarapaty, nie odczuwałam żadnych większych emocji. Po prostu czytałam kolejne rozdziały, nie uczestnicząc w wydarzeniach, nie wczuwając się w poszczególne sytuacje.

Niemniej jednak, uważam, iż "Księga Sandry" to niezły początek serii. Muszę przyznać, że książka posiada pewnego rodzaju urok - być może wynika to z delikatności i łagodności, które wprost emanują z tej powieści. Do lektury zachęcam przede wszystkim miłośników fantasy, lecz uprzedzam - z pewnością rozczarują się ci, którzy od "Księgi Sandry" oczekują nagłych zwrotów akcji i niespodziewanych wydarzeń. Obawiam się tylko, czy aby z owej delikatności nie wyłaniała się także, gdzieś między wierszami, pewnego rodzaju banalność... Póki co, oczekuję na drugą część cyklu - "Księgę Tris", której przedsmak, w postaci pierwszego rozdziału, można przeczytać na ostatnich stronach "Księgi Sandry".
____________________

Recenzja opublikowana na moim blogu: www.kraina-literatury.blogspot.com

"Księga Sandry" to pierwsza część tetralogii z gatunku fantasy autorstwa amerykańskiej pisarki, Tamory Pierce. Opowiada ona historię czwórki nastolatków - Sandrilene fa Toren, Daji Kisubo, Trisany Chandler oraz Briara Mossa - którzy wspólnie przybywają do Świątyni Wietrznego Kręgu. Mają tu, pod czujnym okiem wielkiego maga Niko, nauczyć się kontroli nad swoimi magicznymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Myślę, że każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, iż opowiadanie to gatunek trudny pod wieloma względami zarówno dla pisarza, jak i dla czytelnika. Dla pisarza, gdyż niezwykle trudnym zadaniem musi być okrojenie jakiejś historii do tego stopnia, by objętościowo nadal pozostała ona opowiadaniem, a jednocześnie zachowywała sens oraz fabułę; dla czytelnika, gdyż niełatwo jest wyczytać z krótkiego opowiadania wszystko to, co autor chciał przekazać i ukrył gdzieś między słowami. Jednakże po "Trucicielkę" sięgnęłam bez wahania, a to dzięki "Historiom miłosnym", które jakiś czas temu sprawiły, że wprost zakochałam się w twórczości Érica-Emmanuela Schmitta.

Tytułowe opowiadanie to historia siedemdziesięcioletniej Marie Maurestier - kobiety podejrzewanej o otrucie trzech mężów oraz kochanka. Nikt nie zna prawdy, lecz pewnego dnia, kiedy do parafii przybywa nowy proboszcz, Marie postanawia wyjawić mu swoją tajemnicę. W drugim opowiadaniu pt. "Powrót" Schmitt przedstawia nam Grega - marynarza, który niespodziewanie dowiaduje się o śmierci jednej ze swoich córek. Wtedy właśnie, przerażony, uświadamia sobie, że jego ojcowska miłość nie obejmuje w tym samym stopniu każdej z dziewczynek. Trzecie opowiadanie, "Koncert Pamięci Anioła", opisuje rywalizację dwóch młodych muzyków. Chęć sławy odbiera jednemu z nich zdrowy rozsądek, co w konsekwencji doprowadza do tragedii. W ostatnim opowiadaniu pt. "Elizejska miłość" poznajemy francuską parę prezydencką oraz historię miłości tej dwójki - wzruszającej, skomplikowanej, lecz przy tym także pięknej i niepowtarzalnej.

Po lekturze tej książki aż chciałoby się rzec: "Jaka szkoda, że to już koniec...". Opowiadania są stosunkowo krótkie, a pochłaniają do tego stopnia, że "Trucicielka" kończy się naprawdę bardzo szybko. Motywem przewodnim każdej historii jest obsesja. Analizując kolejne wątki odnajdujemy w nich różne oblicza obsesji - od chorobliwej tęsknoty, po bezgraniczną miłość oraz przyprawiające o wewnętrzny ból pożądanie. Schmitt po raz kolejny zaczarował mnie słowami, ujął swoim talentem oraz magią, jaka kryje się w jego twórczości. Co prawda nie mogę powiedzieć, że wszystkie opowiadania z tego zbioru wywarły na mnie tak samo pozytywne wrażenie, aczkolwiek każde przeczytałam z ogromną przyjemnością. Moim osobistym faworytem jest zdecydowanie "Koncert Pamięci Anioła" - opowieść, która wywarła we mnie wiele skrajnych emocji i skłoniła do własnych przemyśleń.

Ponadto kolejnym wspólnym motywem wszystkich opowiadań jest motyw św. Rity, patronki od spraw trudnych i beznadziejnych. Niewątpliwie postać ta, zgrabnie przewijająca się między jednym a drugim opowiadaniem, nadaje całości smaku i sprawia, że możemy odbierać "Trucicielkę" na wiele różnych sposobów. Możemy czytać opowiadania, zwracając uwagę jedynie na kwestie fabularne, ale możemy również spróbować doszukiwać się w nich czegoś ukrytego pomiędzy wierszami, jakiegoś drugiego dna, którego nieodłączną częścią jest właśnie św. Rita.

Sądzę, że osobom, które znają i lubią twórczość Schmitta nie trzeba polecać "Trucicielki", gdyż i tak każdy sięgnie po nią w swoim czasie, tego jestem stuprocentowo pewna. Dodam tylko, że dla prawdziwych fanów smacznym kąskiem może okazać się fragment pamiętnika samego Schmitta, załączony na końcu książki. Jednakże myślę, że ten zbiór opowiadań będzie również świetnym początkiem dla tych, którzy z tym autorem nie mieli jeszcze do czynienia. Zapewniam Was, że nie będziecie rozczarowani i w tych czterech krótkich historiach zagłębicie się z niekłamaną przyjemnością.

Myślę, że każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, iż opowiadanie to gatunek trudny pod wieloma względami zarówno dla pisarza, jak i dla czytelnika. Dla pisarza, gdyż niezwykle trudnym zadaniem musi być okrojenie jakiejś historii do tego stopnia, by objętościowo nadal pozostała ona opowiadaniem, a jednocześnie zachowywała sens oraz fabułę; dla czytelnika, gdyż niełatwo jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do "Numerów" zachęciły mnie pozytywne recenzje. Wielu blogerów zachwycało się debiutem literackim Rachel Ward, brytyjskiej pisarki, która rozpoczęła swoją karierę zdobywając lokalną nagrodę pisarzy na Festiwalu Frome w Anglii w roku 2006. Otrzymała ją za krótkie opowiadanie, które stało się pierwszym rozdziałem powieści "Numery". Ten fakt zaintrygował mnie dość mocno. Na tyle mocno, że do lektury zasiadłam z dużymi wymaganiami. Jak się okazało - zbyt dużymi. Ale po kolei.

Piętnastoletnia Jem nie najlepiej radzi sobie ze swoim życiem. Jej matka zmarła, gdy dziewczynka miała zaledwie siedem lat. Właśnie wtedy odkryła, co oznaczają numery, które pojawiają się w jej głowie, kiedy patrzy komuś prosto w oczy - to data śmierci tej osoby. Jem zdaje sobie sprawę, że ten dar to w rzeczywistości ogromne przekleństwo. Unika nawiązywania głębszych relacji z innymi ludźmi, gdyż wie, że zawsze będzie skazana na obecność numerów. Jednak pewnego dnia jej ścieżka życiowa niespodziewanie zaczyna krzyżować się ze ścieżką drugiej osoby - ciemnoskórego Pająka, chłopaka wychowywanego przez babcię. A kiedy oboje są świadkami ataku terrorystycznego, ich losy łączą się na dobre.

Po literaturę młodzieżową sięgam wtedy, gdy moją uwagę przyciągnie przynajmniej jedna z trzech rzeczy: opis fabuły, okładka lub pozytywne recenzje innych blogerów. W przypadku książki Rachel Ward wszystkie te wymienione elementy zachęciły mnie do lektury. Wydawało mi się, że pomysł jest oryginalny - żadnych wampirów, wilkołaków i tym podobnych istot. Tym razem numery, a to już jakiś powiew świeżości. I rzeczywiście, fabuła okazała się dość ciekawa, choć muszę przyznać, że momentami odczuwałam lekkie znużenie. Przez wiele stron ciągnęła się ucieczka Jem i Pająka przed policją, a nie działo się prawie nic, oprócz tego, że co parę rozdziałów bohaterowie zmieniali swoją kryjówkę. Niestety, choć powinnam czytać tę książkę z rosnącym napięciem, to tego właśnie zabrakło. Przewracałam kolejne kartki bez większych emocji, czytając kolejne rozdziały bez wypieków na twarzy. Punktem zwrotnym okazało się być zakończenie, które, choć przewidywalne, nieco zachęciło mnie do sięgnięcia po kontynuację losów głównej bohaterki.

Jednakże mankamenty fabularne nie okazały się być największą wadą "Numerów", bowiem tym, co w największym stopniu sprawiło, że moje wrażenia po lekturze są raczej negatywne, był język. Zdaję sobie sprawę, że w tej kwestii można winić przede wszystkim tłumacza, aczkolwiek sądzę, że i oryginał książki nie jest pod tym względem lepszy. Raziły mnie liczne przekleństwa, mnogość slangowych wyrażeń, kolokwializmów i tym podobnych "kwiatków". Być może taki język był celowym zabiegiem, zamysłem autorki, którego ideą było jak najbardziej sugestywne przedstawienie bohaterów z marginesu społecznego, którzy większość swojego życia spędzili na londyńskich ulicach. Jednak, niestety, w moim przypadku nie wpłynęło to korzystnie na ocenę książki. Choć zazwyczaj toleruję w powieściach wulgaryzmy i potoczne wyrażenia, to uważam, że w "Numerach" było ich zdecydowanie za dużo.

Jestem pewna, że osoby, które gustują w literaturze młodzieżowej sięgną po tę książkę bez względu na jej wady, tak więc pozostaje mi jedynie przypomnieć, iż w lutym ukazała się kontynuacja losów Jem i pozostałych bohaterów - "Numery. Chaos". Zainteresowanych odsyłam na stronę internetową Wydawnictwa Wilga.

[Recenzja opublikowana na moim blogu: www.kraina-literatury.blogspot.com]

Do "Numerów" zachęciły mnie pozytywne recenzje. Wielu blogerów zachwycało się debiutem literackim Rachel Ward, brytyjskiej pisarki, która rozpoczęła swoją karierę zdobywając lokalną nagrodę pisarzy na Festiwalu Frome w Anglii w roku 2006. Otrzymała ją za krótkie opowiadanie, które stało się pierwszym rozdziałem powieści "Numery". Ten fakt zaintrygował mnie dość mocno. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pomimo tego, że osobiście nigdy nie miałam styczności z zaburzeniami odżywiania, to jednak zawsze bardzo lubiłam literaturę faktu poruszającą tematy traktujące o anoreksji czy bulimii. Jak powszechnie wiadomo, nie są to tematy ani łatwe, ani przyjemne, wręcz przeciwnie - pokazują, z iloma ogromnymi problemami muszą każdego dnia zmierzyć się chorzy.

Przyznam szczerze, że do najnowszej książki Karoliny Otwinowskiej podchodziłam z dość dużą rezerwą, bowiem "Historia mojego (nie)ciała" to kontynuacja opowieści, którą autorka rozpoczęła książką "Dieta (nie)życia", wydaną w 2009 roku. Jako, że nie miałam okazji, aby ją przeczytać, obawiałam się, że nie zdołam się wczuć w klimat historii, że będę pozbawiona niektórych ważnych detali, które wpłyną na moją ocenę książki. Jednakże tak się nie stało, gdyż "Historia mojego (nie)ciała" to, można powiedzieć, odrębna opowieść, która w małym stopniu odnosi się do swojej poprzedniczki.

Karolina Otwinowska, zarówno autorka jak i główna bohaterka książki, to dwudziestodwuletnia studentka psychologii, która poprzez słowo pisane dzieli się z innymi swoimi przykrymi doświadczeniami. Są one związane z anoreksją, z którą Otwinowska walczyła przez ponad dziesięć lat. Jej zapiski dotyczą zarówno życia codziennego, jak i przebiegu choroby, leczenia oraz powrotu do normalności. Autorka opowiada czytelnikom swoją historię, szczegółowo omawiając przede wszystkim przyczyny anoreksji, zagłębia się także w mechanizmy jej działania oraz reakcje, które wywołuje ona w organizmie oraz psychice osoby chorej. "Historia mojego (nie)ciała" składa się w większości z luźnych przemyśleń, rozważań i podsumowań - Otwinowska rozlicza się z własnym "Ja", opowiadając jednocześnie czytelnikom, jak ciężką i wymagającą wielu poświęceń walką była walka z chorobą.

Z pewnością książka ta zainteresuje w największym stopniu tych, którzy osobiście mieli do czynienia z anoreksją i jej następstwami, aczkolwiek "Historia mojego (nie)ciała" to także zbiór wielu trafnych myśli oraz rozważań o życiu, z którymi niewątpliwie warto się zapoznać. Po przeczytaniu pozostaje mi jedynie podziwiać Otwinowską za jej wewnętrzną siłę, upór i wiarę w zwycięstwo, gdyż zdaję sobie sprawę, jak ogromnym wyzwaniem była dla niej choroba. Niełatwo wygrać z tak zahartowanym i podstępnym przeciwnikiem, szczególnie, kiedy stawką jest nasze własne życie.

Pomimo tego, że osobiście nigdy nie miałam styczności z zaburzeniami odżywiania, to jednak zawsze bardzo lubiłam literaturę faktu poruszającą tematy traktujące o anoreksji czy bulimii. Jak powszechnie wiadomo, nie są to tematy ani łatwe, ani przyjemne, wręcz przeciwnie - pokazują, z iloma ogromnymi problemami muszą każdego dnia zmierzyć się chorzy.

Przyznam szczerze, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Seria „Gone. Zniknęli” autorstwa Michaela Granta zyskuje dość dużą popularność w okresie, kiedy w literaturze młodzieżowej królują głównie wampiry i anioły. Ten fakt pozwala wnioskować, iż cykl Granta wyróżnia się czymś charakterystycznym, co sprawia, że z dnia na dzień zyskuje sobie coraz więcej zwolenników. Przyznam, że choć książki fantasy nie są moimi ulubionymi, to jednak nie odmówiłam sobie sięgnięcia po tę serię. A pierwsza część zaintrygowała mnie do tego stopnia, że niemalże od razu zagłębiłam się w lekturze „Fazy drugiej: Głód”.

Mijają trzy miesiące od nastania ETAP-u. W dalszym ciągu nikt nie wie, co było przyczyną odgrodzenia Perdido Beach od reszty świata. W miasteczku rządy sprawują dzieci, stanowisko tymczasowego burmistrza obejmuje Sam Temple. Dzieciaki z Coates Academy nadal się buntują – rozpoczyna się walka o władzę. Na domiar złego, kończą się wszelkie zapasy żywności. Nadchodzi pora głodu.

I rzeczywiście, życie w ETAP-ie staje się naprawdę trudne. Ci, którzy dotychczas zachowywali zimną krew i radzili sobie w świecie bez dorosłych, teraz powoli tracą zdrowy rozsądek. Sytuacja wyraźnie wymyka się spod kontroli. W drugiej części klimat grozy i niepewności jest jeszcze bardziej wyczuwalny niż w pierwszym tomie. Wszystkie sprawy komplikują się w możliwie najbardziej zawiły sposób. Pojawiają się nowe pytania, lecz – jak można się spodziewać – nadal nie otrzymujemy żadnych konkretnych wyjaśnień. Poznajemy także kilka nowych postaci, które dość znacząco wpływają na przebieg wydarzeń. Myślę, że każdy, kto przeczytał przynajmniej pierwszą część, zgodzi się ze mną, iż największym atutem całej serii jest to, że przygody bohaterów wprost przyklejają czytelnika do książki. Zarówno pierwsza, jak i druga część losów mieszkańców ETAP-u przyciąga jak magnes. Nie każdy pisarz potrafi zaintrygować na tyle mocno, aby czytelnik przeniósł się do świata przedstawionego w powieści – Grant jednak z całą pewnością wyśmienicie poradził sobie z tym zadaniem.

Nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny zachęcić do tej serii tych, którzy w dalszym ciągu się wahają. To naprawdę ogromna dawka przygód pełnych emocji i wielu wrażeń. Choć nie jest to literatura wysokich lotów, to jednak czyta się ją naprawdę przyjemnie. Polecam gorąco, a sama już niedługo zabieram się za kolejną część cyklu - "Faza trzecia: Kłamstwa".

Seria „Gone. Zniknęli” autorstwa Michaela Granta zyskuje dość dużą popularność w okresie, kiedy w literaturze młodzieżowej królują głównie wampiry i anioły. Ten fakt pozwala wnioskować, iż cykl Granta wyróżnia się czymś charakterystycznym, co sprawia, że z dnia na dzień zyskuje sobie coraz więcej zwolenników. Przyznam, że choć książki fantasy nie są moimi ulubionymi, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Spróbujmy wyobrazić sobie, że niespodziewanie, w jednej sekundzie, znikają wszyscy dorośli - rodzice, lekarze, policjanci, nauczyciele... Znikają, a pozostają jedynie dzieci, które nie potrafią zapanować nad światem bez pomocy dorosłych. Rodzą się bunty, konflikty. Tworzą się podziały. Wszystko przesiąka strachem, niepewnością i przerażeniem. Nieco mroczna i nierealna wizja, prawda? A jednak właśnie w takich okolicznościach poznajemy bohaterów pierwszej części serii "Gone. Zniknęli” autorstwa amerykańskiego pisarza, Michaela Granta.

10 listopada, godzina 10:18. W mgnieniu oka znikają wszyscy dorośli oraz nastolatkowie, którzy ukończyli piętnaście lat. Milkną telefony, nie działa telewizja ani internet. W miasteczku – Perdido Beach – pozostają wyłącznie niemowlęta oraz dzieci. Żadne z nich nie ma pojęcia, co się stało. Dzieciaki, przerażone zaistniałą sytuacją, starają się jednak nie tracić zimnej krwi i próbują nad wszystkim zapanować. Odkrywają ponadto, iż miasteczko zostało odgrodzone od reszty światy czymś w rodzaju muru, przez który nijak nie można się przebić. Co więcej, w Perdido Beach pojawiają się zmutowane zwierzęta, a niektóre dzieci zostają obdarzone paranormalnymi mocami.

Jak można się domyśleć już po przeczytaniu samego opisu, w książce tej występuje ogromna ilość elementów fantastycznych i właśnie z tego względu miałam co do tej pozycji niemałe obawy, gdyż zdecydowanie nie należę do zwolenników gatunku fantasy. Jednakże, jak się okazało już po kilku rozdziałach, wszystko można polubić, o ile sięgnie się po książkę w odpowiednim czasie. Powieść Granta "wessała" mnie do środka już od pierwszych stron i nie mogłam się od niej oderwać aż do niemalże ostatnich zdań.

To, co przykuwa uwagę już na samym początku to nietypowy, bardzo interesujący klimat powieści. Klimat grozy, lęku i niespokojnego oczekiwania. Wszystko, co związane z powstaniem bariery oraz całego ETAP-u (bo tak dzieciaki nazwały obszar ograniczony barierą - Ekstremalne Terytorium Alei Promieniotwórczej) jest owiane tajemnicą i właśnie ten fakt to największy atut książki. Kolejne kartki przerzuca się w ekspresowym tempie, akcja gna do przodu jak oszalała - tu nie ma miejsca ani czasu na nudę. Jednakże dotarcie do ostatniej strony niczego nie wyjaśnia ani nie tłumaczy - wszelkie pytania w dalszym ciągu pozostają bez odpowiedzi. Pierwsza część to właściwie przedsmak, zapowiedź całej serii. Tu autor wprowadza nas jedynie do ETAP-u, stąd też po przeczytaniu ponad pięciuset stron pozostaje ogromny niedosyt i chęć na więcej.

Niezwykle łatwo przyszło mi zanurzenie się w świecie ukazanym w książce. Obserwowałam dzieci, które mozolnie próbowały stworzyć coś na kształt "normalnego" społeczeństwa. Jednak, jak wiadomo, w takich sytuacjach zawsze znajdują się jacyś przeciwnicy, którzy buntują tych, którymi da się manipulować. Dlatego też Michael Grant stworzył bohaterów, dzieląc ich na dwa obozy - tych dobrych i tych złych. Nie jest to oryginalny pomysł, choć trzeba przyznać, że odzwierciedla dzisiejszą młodzież w sugestywny i realny sposób.

Przede mną dwa kolejne, wydane już, tomy przygód bohaterów serii "Gone. Zniknęli". Zważając jednak na fakt, iż cały cykl ma liczyć sześć części, jestem niemalże pewna, iż ani tom drugi, ani tom trzeci nie wyjaśni niczego konkretnego, a co więcej - autor jeszcze bardziej skomplikuje sprawę. Niemniej, jestem ogromnie ciekawa, jak potoczą się dalsze losy mieszkańców ETAP-u, dlatego będę śledzić ich poczynania z ogromną uwagą.

Spróbujmy wyobrazić sobie, że niespodziewanie, w jednej sekundzie, znikają wszyscy dorośli - rodzice, lekarze, policjanci, nauczyciele... Znikają, a pozostają jedynie dzieci, które nie potrafią zapanować nad światem bez pomocy dorosłych. Rodzą się bunty, konflikty. Tworzą się podziały. Wszystko przesiąka strachem, niepewnością i przerażeniem. Nieco mroczna i nierealna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Seria z miotłą, publikowana od 2005 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B., poświęcona jest twórczości kobiet. I właściwie tyle tylko łączy wszystkie powieści należące do owego cyklu - ich autorkami są kobiety, a i same książki traktują w większości, jak zdążyłam zauważyć, o kobietach. Poruszają wszelkie życiowe tematy, opowiadają o kobiecych problemach, dylematach i rozterkach. Seria ta jest rekomendowana w wielu recenzjach, toteż od dawna chciałam się z nią zapoznać. Wybór padł na "Osiem zeszytów", powieść brazylijskiej pisarki, Heloneidy Studart.

Siostry Mariana i Leonor wywodzą się ze znamienitego rodu Nogueira Alencar. Wiodą życie eleganckich dam u boku bogatych mężczyzn. Mariana - ceniony prawnik, Leonor - żona szanowanego wykładowcy uniwersyteckiego; kobiety zdają się mieć wszystko, czego potrzeba do szczęścia. W rzeczywistości jednak ich życie to ciągła fala rozczarowań, bólu i złości. Leonor dusi się w małżeństwie, nienawidząc męża jak najgorszego wroga; Mariana cierpi po śmierci dwóch najbliższych jej sercu osób: synka oraz ukochanego z młodzieńczych lat. Pewnego dnia Mariana otrzymuje w spadku tajemnicze pamiętniki swej ciotki, Marii das Graças, która dała się poznać jako kobieta niezależna, pewna siebie, uparta i przekorna: jako pierwsza odważyła się złamać rodzinną tradycję, według której najmniej atrakcyjna córka powinna zostać starą panną, aby opiekować się matką. Mariana, powoli zagłębiając się w historię życia ciotki, decyduje się wziąć los we własne ręce.

Przyznam szczerze, że po pisarce, o której, jak gdzieś przeczytałam, mówi się "legenda brazylijskiej literatury", spodziewałam się dużo więcej. Choć pomysł na fabułę wydał mi się naprawdę ciekawy, to już samo wykonanie pozostawia, moim zdaniem, wiele do życzenia. I nie mówię tu o stronie technicznej książki, absolutnie nie. Bo warsztat autorki jest dobry, co do tego nie mam wątpliwości. Rozczarował mnie jednak sposób, w jaki Studart opowiedziała czytelnikom historię Mariany - płaski, jednowymiarowy, momentami nieco nużący, aż chciałoby się szepnąć "to nudne jak flaki z olejem...". Fabuła, choć nieźle zarysowana, była zbyt przewidywalna i banalna. Podczas czytania cały czas czekałam na fragment, zdanie lub słowo, które nada całości życia, które sprawi, że kolejne strony będę przekręcała z rosnącym zainteresowaniem i napięciem. Niestety - nie doczekałam się. A szkoda, mogłoby być naprawdę ciekawie.

Motyw przewodni całej historii, czyli wspomniane już tajemnicze pamiętniki Marii, ciotki-samobójczyni, w rzeczywistości odegrały niekoniecznie znaczącą rolę. Autorka wykorzystała je do przedstawienia historii kobiety, która przez całe swe życie "dusiła się", nie mogąc robić i mówić tego, na co miała ochotę, a co ostatecznie doprowadziło ją do samobójczej śmierci. W rzeczywistości więc tytułowe zeszyty (pamiętniki) nie skrywały w sobie żadnej tajemnicy - wiemy to od pierwszej strony powieści. I nad tym faktem ogromnie ubolewam, tego rodzaju motyw można było wykorzystać zdecydowanie lepiej.

Choć czytanie "Ośmiu zeszytów" sprawiło mi przyjemność, to w gruncie rzeczy nie nazwałabym tej książki rewelacyjną czy nawet bardzo dobrą. Pomimo tego, że Heloneida Studart potrafi posługiwać się słowem i wyraźnie widać to na kartach powieści, to jednak czegoś zdecydowanie zabrakło mi w tej pozycji. Czegoś, co zaskoczyłoby mnie, co sprawiłoby, że na długi czas zapamiętałabym "Osiem zeszytów". Jednakże, jako że było to moje pierwsze spotkanie z literaturą brazylijską w wydaniu innym niż Paulo Coelho, mimo wszelkich defektów, na pewno choć odrobina powieści Studart pozostanie mi w pamięci.

Seria z miotłą, publikowana od 2005 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B., poświęcona jest twórczości kobiet. I właściwie tyle tylko łączy wszystkie powieści należące do owego cyklu - ich autorkami są kobiety, a i same książki traktują w większości, jak zdążyłam zauważyć, o kobietach. Poruszają wszelkie życiowe tematy, opowiadają o kobiecych problemach, dylematach i rozterkach....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Clive Staples Lewis, autor książki "Dopóki mamy twarze", jest kojarzony przede wszystkim ze słynnym cyklem siedmiu powieści fantasy - "Opowieści z Narnii". Jako, że nie należę do wielbicieli tej serii, postanowiłam zwrócić uwagę na inne dzieło autora, niemalże nieznane w naszym kraju. Zachęciła mnie ładna okładka oraz opis wydawcy, zapowiadający ciekawą lekturę.

W starożytnej krainie Glome, w której władzę sprawuje bezwzględny król Trom, dorastają dwie księżniczki - piękna Rediwal oraz Orual, której Matka Natura poskąpiła urody. Pewnego dnia na świat przychodzi trzecie dziecko, Psyche, dziewczynka o tak niezwykłej urodzie i cudownym charakterze, że lud zaczyna traktować ją jak boginię. Sprawy w królestwie mają się dobrze, aż do czasu, kiedy na kraj spada plaga nieszczęść i katastrof - w pałacu zaczyna brakować zboża, tajemnicza zaraza dziesiątkuje ludność... Jak się okazuje, to czczona w Glome bogini Ungit domaga się krwawej ludzkiej ofiary. Kapłani zwracają się w stronę otoczenia władcy...

„Dziecko, wyrazić dokładnie to, co masz na myśli, wyrazić w całości, ni mniej ni więcej tylko to, co rzeczywiście pragniesz powiedzieć - oto cała radość sztuki słowa.”[1]

Zrecenzowanie tej książki to dla mnie nie lada wyzwanie. Nie sięgnęłam po tę powieść ze względu na nazwisko autora. Właściwie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. "Dopóki mamy twarze" było dla mnie zagadką, jednakże po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów przekonałam się, że warto było zaryzykować. Lektura okazała się być naprawdę ciekawa i - co ważne - wciągająca. Jest to swoista reinterpretacja mitu o Psyche i Erosie, bogu miłości. Jednakże nie stanowi to głównej osi fabuły; autor wykorzystał grecki mit jako tło powieści, uzupełniające zupełnie inną historię.

Narratorką powieści jest Orual, najstarsza córka króla, która swoją szkaradną twarz stale zasłania welonem. C.S. Lewis uczynił ją postacią pierwszoplanową, gdyż książka opiera się właśnie na jej osobie, a dokładniej - na jej bezgranicznej miłości do przyrodniej siostry, Psyche. Orual była gotowa poświęcić wszystko, co miała, aby uczynić siostrę szczęśliwą i bezpieczną. Kiedy bogowie odebrali jej możliwość kierowania losem siostry, popadła w stan niewysłowionej rozpaczy. Pragnęła odzyskać dawne życie, nie bacząc na to, czego tak naprawdę chciała jej siostra. Idealnie pokazuje to nam, czytelnikom, jak łatwo możemy stać się największymi wrogami najbliższych dla nas osób. Niekiedy nawet miłość potrafi przerodzić się w nienawiść, w której królują ból i gniew oraz tysiące tłumionych, niewypowiedzianych słów.

„Zobaczyłam, dlaczego bogowie nie przemawiają do nas wprost, ani też nie pozwalają nam udzielić odpowiedzi. Dopóki te słowa nie zostaną z nas wydobyte, dlaczego mieliby słuchać czczej gadaniny, która zdaje nam się stosownym wyrazem naszych myśli? Jak mogą spotkać się z nami twarzą w twarz, dopóki mamy twarze?”[2]

"Dopóki mamy twarze" można interpretować na wiele sposobów, i tak też można ją czytać - jako niezwykle wciągającą opowieść o siostrzanej miłości, która doprowadziła do nieszczęścia lub jako wieloznaczną historię poruszającą wiele tematów bliskich człowiekowi: wiara, miłość, nienawiść, zdrada, śmierć. C.S. Lewis, opowiadając starożytny mit na nowo, stworzył misterną sieć słów, składającą się z opowieści o mieszkańcach krainy Glome oraz rozważań natury filozoficznej, zgrabnie wplecionych w całość. Warto zapoznać się z tą pozycją, gdyż niewątpliwie skłania ona do refleksji, a jednocześnie stanowi wyśmienitą ucztę literacką.


[1] "Dopóki mamy twarze" C.S. Lewis, Wydawnictwo Esprit, Kraków 2010, str. 337
[2] Tamże, str. 337
_____________________
Recenzja opublikowana na blogu www.kraina-literatury.blogspot.com

Clive Staples Lewis, autor książki "Dopóki mamy twarze", jest kojarzony przede wszystkim ze słynnym cyklem siedmiu powieści fantasy - "Opowieści z Narnii". Jako, że nie należę do wielbicieli tej serii, postanowiłam zwrócić uwagę na inne dzieło autora, niemalże nieznane w naszym kraju. Zachęciła mnie ładna okładka oraz opis wydawcy, zapowiadający ciekawą lekturę.

W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dotychczas spotkałam się z twórczością Érica-Emmanuela Schmitta tylko jeden raz. Sięgnęłam wtedy po znaną i lubianą powszechnie książkę pt. "Oskar i Pani Róża". Historia chorego chłopca ujęła mnie swym realizmem i prostotą, i choć przyrzekłam sobie, że zapoznam się z innymi dziełami Schmitta, to jednak realizację tego zamiaru odłożyłam na później. Teraz, po przeczytaniu "Historii miłosnych", ogromnie żałuję, że kazałam Schmittowi tak długo czekać. Bo niewątpliwie nasze drugie spotkanie było jeszcze bardziej udane niż pierwsze. Bo niewątpliwie Éric-Emmanuel Schmitt potrafi pisać o miłości tak, jak nikt inny.

"Uczucia przemieszczają się jak płyty, które tworzą Ziemię. Kiedy się poruszają, kontynenty zderzają się ze sobą, powstają gwałtowne przypływy, wybuchy wulkanów, tsunami, trzęsienia ziemi..."[1]

"Historie miłosne" to zbiór siedmiu opowiadań traktujących o wszelkich uczuciach, jakie mogą zawładnąć sercem człowieka: od koleżeńskiej sympatii, poprzez gorącą, namiętną miłość, aż do dogłębnej nienawiści. Kompozycję tę wzbogaca dodatkowo jedna z najsłynniejszych książek Schmitta, "Tektonika uczuć". Każde z opowiadań, na swój sposób niepowtarzalne i wyjątkowe, przedstawia miłosne rozterki bohaterek - Marzycielki z Ostendy, która wspomina swą młodzieńczą miłość, obserwując świat przez taflę szkła; Gabrieli, zagubionej wśród własnych myśli, podejrzeń i wątpliwości, które popychają ją do zbrodni; Odette Jakkażdej, która darzy uczuciem sławnego pisarza; pięknej, adorowanej przez wielu mężczyzn Hélène, niepotrafiącej dostrzec piękna otaczającego świata. Przeżywając wszystko razem z tymi kobietami, dostrzegłam romantyczną, wrażliwą duszę samego autora. Zachwycił mnie sposób, w jaki potrafi on opowiadać o różnych odcieniach uczuć. O miłości, przyjaźni, nadziei, samotności, nienawiści, rozpaczy.

"Spytała go, co może być pięknego w szarym deszczowym dniu, a on opowiadał o niuansach barw, jakie przybierze niebo, drzewa i dachy, kiedy wybiorą się na spacer po południu, o nieposkromionej potędze wzburzonego oceanu, o parasolu, który zbliży ich do siebie, gdy będą szli pod ramię, o szczęściu, jakie odczują, wracając na gorącą herbatę, o ubraniach suszących się przy kominku, o zmęczeniu, które wtedy z nich spłynie (...)"[2]

Opowiadaniem, które zdecydowanie najbardziej do mnie przemówiło, które poruszyło mnie najmocniej i wzbudziło we mnie emocje, był tekst pt. "Wszystko, czego potrzeba do szczęścia" - o kobiecie, która w pewnym momencie swego życia odkrywa coś, co już na zawsze burzy jej małżeńskie szczęście. Jednakże byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała także o równie dobrej "Zbrodni doskonałej" czy "Marzycielce z Ostendy". Tak naprawdę każde opowiadanie ma swój niepowtarzalny urok, każde przedstawia nam inną, lecz równie piękną i wzruszającą historię.

Ostatni element "Historii miłosnych", stanowiący pewnego rodzaju zwieńczenie całości, a mianowicie "Tektonika uczuć", poniekąd mnie rozczarował. Poniekąd, gdyż miłość bohaterów - Diane oraz Richarda - była bardzo piękna, ich uczucie skłoniło mnie do pewnych refleksji. Rozczarowałam się jedynie co do samej formy tego utworu, gdyż "Tektonika uczuć", pisana w formie dramatu, z podziałem na role, nieszczególnie przypadła mi do gustu. Trudniej było mi wczuć się w sytuację bohaterów, dialogi były momentami nieco sztuczne, brakowało mi opisów, głosu narratora. Niemniej jednak Schmitt po raz kolejny udowodnił, że umie posługiwać się słowem i robi to naprawdę wspaniale.

Cóż więcej należałoby dodać? Słówko pochwały dla Wydawnictwa - "Historie miłosne" zostały naprawdę przepięknie wydane, okładka przyciąga wzrok, a przy tym zbiór dopełniają cudowne ilustracje autorstwa Patrycji Wojtczak. Czyż nie jest to dodatkowa zachęta? Myślę, że wystarczy już tylko jedno krótkie słowo: polecam.


[1] "Historie miłosne" Éric-Emmanuel Schmitt, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str. 453
[2] "Historie miłosne" Éric-Emmanuel Schmitt, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str. 247

Dotychczas spotkałam się z twórczością Érica-Emmanuela Schmitta tylko jeden raz. Sięgnęłam wtedy po znaną i lubianą powszechnie książkę pt. "Oskar i Pani Róża". Historia chorego chłopca ujęła mnie swym realizmem i prostotą, i choć przyrzekłam sobie, że zapoznam się z innymi dziełami Schmitta, to jednak realizację tego zamiaru odłożyłam na później. Teraz, po przeczytaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Okruchy przeszłości" to trzecia z kolei powieść Rachel Hore, brytyjskiej pisarki. Autorka zabiera nas do Londynu, gdzie toczy się akcja książki. Przyznam, że ogromnie lubię, kiedy właśnie to miasto pojawia się jako tło wydarzeń, dlatego też liczyłam po cichu na miłą, odprężającą podróż do stolicy Anglii wraz z bohaterami powieści. Czy "Okruchy przeszłości" spełniły moje oczekiwania? O tym za chwilę.

Fran Morrison to trzydziestolatka, której życie nigdy nie rozpieszczało - matkę straciła, gdy była małą dziewczynką, zaś z ojcem nigdy nie łączyły jej szczególnie ciepłe relacje. Kobieta postanawia więc wyrwać się z domu, z którym wiążą się jedynie smutne wspomnienia, i rozpocząć zupełnie inne życie - podróżując po świecie oraz poświęcając się muzyce. Kiedy jednak pewnego dnia niespodziewanie otrzymuje wiadomość, iż jej ojciec jest ciężko chory, Fran musi wrócić do rodzinnego domu. Postanawia zająć miejsce ojca w pracowni witraży Minster Glass i wraz z młodym pomocnikiem, Zackiem, podejmuje się rekonstrukcji zniszczonego witraża przedstawiającego pięknego anioła. Dzieło sztuki doprowadza kobietę do pewnej historii z końca XIX wieku, a tym samym przybliża ją do poznania prawdy o własnej matce. Fran odkrywa siłę prawdziwego uczucia, moc przebaczenia i powoli odnajduje swoje miejsce w życiu.

Powieść Rachel Hore to niewątpliwie pozycja należąca do literatury kobiecej, choć niezupełnie. Owszem, pojawiają się w niej dość liczne wątki miłosne, jednakże to nie na nich opiera się główna oś fabuły. Znajdziemy w niej bowiem coś ponad miłość i romanse, autorka postarała się o to, by "Okruchy przeszłości" były powieścią wielowątkową, w której mamy możliwość obserwować losy zarówno głównej bohaterki, Fran, jak i jej przyjaciółki z czasów dzieciństwa, Jo; przystojnego dyrygenta, Bena, który zręcznie potrafi manipulować innymi ludźmi; zagubionego, samotnego, rozpaczliwie poszukującego zrozumienia Zacka; naiwnej, lecz przy tym jakże uroczej Amber. Hore stworzyła całą gamę postaci, lecz nie mogę powiedzieć, by były to wybitnie dobrze dopracowane charaktery, choć oczywiście przy tego typu literaturze nie można wymagać zbyt wiele. Godny uwagi jest za to zabieg, który wprowadziła autorka dla, jak sądzę, urozmaicenia książki - narracja "przeskakuje" co jakiś czas z teraźniejszości do przeszłości, kiedy to mamy okazję poznać historię innej bohaterki, Laury Brownlow, żyjącej w epoce wiktoriańskiej. Zabieg, moim zdaniem, dość ciekawy, z pewnością można go ocenić na plus.

Dobra pozycja dla osób, które lubią powieści obyczajowe lub po prostu mają ochotę na lekką, przyjemną w odbiorze lekturę. "W okruchach przeszłości" z pewnością nie odnajdą się miłośnicy szybkiego rozwoju wydarzeń, wbijających w fotel zwrotów akcji itd. Książka, choć - co trzeba przyznać - jest tylko przeciętnym czytadłem, jakich wiele, ma w sobie pewnego rodzaju ciepło i roztacza wokół bardzo miłą atmosferę. Jeśli ktoś ma ochotę - polecam.

________________________
Recenzja opublikowana na moim blogu www.kraina-literatury.blogspot.com

"Okruchy przeszłości" to trzecia z kolei powieść Rachel Hore, brytyjskiej pisarki. Autorka zabiera nas do Londynu, gdzie toczy się akcja książki. Przyznam, że ogromnie lubię, kiedy właśnie to miasto pojawia się jako tło wydarzeń, dlatego też liczyłam po cichu na miłą, odprężającą podróż do stolicy Anglii wraz z bohaterami powieści. Czy "Okruchy przeszłości" spełniły moje...

więcej Pokaż mimo to