-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2021-07-18
2020-12-17
Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak żaden z motywów użytych przez autorkę nie doczekał się rozwinięcia, na które by zasługiwał. Momentami miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz opery mydlanej, gdzie połowa wątków jest wciśnięta na siłę tylko po to, by wprowadzić odbiorców w błąd i później sztucznie stworzyć element zaskoczenia, gdy kolejne rewelacje wychodzą na jaw. Objętościowo Nic więcej nie jest zbyt dużą książką, a mimo to znalazło się miejsce na zdrady (tak, w liczbie mnogiej, wszyscy wszystkich zdradzają), wypadki samochodowe, pożary, nieobecnych ojców, ojców, którzy w rzeczywistości nie są ojcami, romanse, które nie są romansami, ale jednak są... Im głębiej zanurzałam się w fabułę, tym bardziej absurdalne wydawały mi się być kolejne rozwiązania, a przy tym zupełnie zabrakło emocji. Autorka tak sucho opisuje kolejne sceny, nie zagłębiając się w psychikę głównej bohaterki, że nic nie czułam... Może z wyjątkiem narastającej frustracji zachowaniem poszczególnych postaci, ponieważ rozdrażnienie towarzyszyło mi od pierwszej strony do samego końca.
Nic więcej jest dla mnie książką niezwykle problematyczną, zwłaszcza pod względem moralnym i etycznym. Wystarczy jedno spotkanie, pięć zdań wypowiedzianych nad kubkiem herbaty, by Igor oraz Sylwia wyznawali sobie dozgonną miłość, chociaż ona ma narzeczonego i pozostaje w wieloletnim związku, a on jest pięćdziesięcioletnim facetem, który swoje już przeszedł. Już na początku trudno było mi przełknąć fakt, że od razu poczuli taką fascynację względem siebie, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, jednak później było tylko gorzej – autorka nie zrobiła nic, by pogłębić ich znajomość, nie łączyło ich absolutnie nic. Wszystkie ich rozmowy były dla mnie płytkie i pozbawione sensu, ciągle obracały się wokół jednego tematu – tego, jak to niby nie mogą bez siebie żyć, ale jednocześnie nie powinni być razem (chociaż absolutnie nie miało to związku z tym, że ona miała narzeczonego, po prostu nie mogli, bo nie mogli). Rozstawali się, po kilku dniach nie mogli bez siebie wytrzymać, więc znowu się spotykali, by dojść do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości, więc kończyli znajomość, która za chwilę znowu się odnawiała, ponieważ tak bardzo za sobą tęsknili i tak bez końca. Zarówno Sylwia, jak i Igor są dorosłymi ludźmi, chociaż on ma nieco więcej życiowego doświadczenia, jednak zachowywali się jak niezdecydowane, rozkapryszone bachory. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić zdrady, lecz autorka nawet nie starała się nas przekonać, że między nimi faktycznie mogło być tak głębokie uczucie, że zdecydowali się na podobny akt.
Denerwuje mnie to, jak ogromną egoistką była Sylwia – ani razu nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoim romansem, w ogóle nie myślała o swoim narzeczonym, który starał się bardziej zaangażować, w każdej sytuacji myślała tylko o sobie. W dodatku w przeszłości randkowała ze swoim nauczycielem matematyki i poczuła się skrzywdzona oraz opuszczona, gdy on odszedł z pracy w szkole i wyjechał do innego miasta, a przecież to właśnie przez nią zawaliło mu się życie! Liczyło się tylko to, że ona była samotna, to zaledwie jeden przykład jej egoizmu, było tego o wiele więcej, lecz nie chcę za bardzo spojlerować. Dziwi mnie to, że autorka przedstawiła podobną relację jako coś normalnego, podczas gdy taki związek łamie wszelkie zasady etyki. Rzeczy, które dla mnie są absolutnie nie do przyjęcia, w tej książce uchodziły za coś naturalnego. Jednocześnie Nic więcej jest książką, która stara się uchodzić za coś więcej, niż jest w rzeczywistości – były tutaj wplecione wątki rasizmu i nietolerancji względem czarnoskórej przyjaciółki Sylwii, Aniki. Według mnie ten wątek był zbyt przekoloryzowany i nie oddawał głębi problemu. Mam zastrzeżenia także do dialogów, które na siłę próbowały uchodzić za piękne i poetyckie, ale ta kwiecistość była sztuczna, pozbawiona delikatności oraz wdzięku.
Nic więcej to książka, która kompletnie mnie zawiodła. Bohaterowie są mdli, pozbawieni charakteru czy charyzmy, jest w nich za to mnóstwo egoizmu i niezdecydowania. Niby sporo się wydarzyło i autorka starała się zawrzeć w tej historii dużo różnorodnych wątków, ale mam wrażenie, jakbym przeczytała opowieść o niczym. Relacja między głównymi bohaterami dla mnie nie istnieje, zupełnie w nią nie uwierzyłam. Do tego nie potrafię zaakceptować tego, że Sylwia tak po prostu wdała się w romans i zwodziła swojego narzeczonego przez 2/3 książki. Od dawna nie czułam takiej frustracji w trakcie czytania jakiejś powieści, a Nic więcej to według mnie jedna z najgorszych historii, za jakie zabrałam się w tym roku.
https://szept-stron.blogspot.com
@booksbygeekgirl
Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-28
To moje ostatnie spotkanie z Rexem, Likaonem oraz Tunde, dlatego miałam ogromne oczekiwania względem fabuły. Byłam zachwycona poprzednimi tomami, zawsze miałam słabość do motywu nastoletnich geniuszy, a Leopoldo Gout ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Recenzja nie zawiera spoilerów z poprzednich części.
Pod względem tempa Rewolucja dotrzymuje kroku poprzednim tomom; jest szybciej, więcej, lepiej. Akcja gna na złamanie karku, nie ma chwili na złapanie oddechu, autor ciągle nas zaskakuje, sprawiając, że nie da się odłożyć książki na bok. Już od pierwszych stron dużo się dzieje, sytuacja zmienia się w mgnieniu oka, wraz z kolejnymi kartkami staje się coraz bardziej skomplikowana, a atmosfera gęstnieje, bo stawka tym razem jest naprawdę wysoka. Nie ma nawet chwili na nudę, bohaterowie muszą się mierzyć z wyzwaniami, które zdają się ich przerastać, a czytelnik po prostu nie jest w stanie oderwać się od tej historii, która po raz kolejny zachwyca dbałością o szczegóły. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że tym razem naszej uzdolnionej trójce wszystko poszło... zbyt łatwo. Co prawda spotykają się z różnymi przeszkodami na swojej drodze, ale każdy ich plan jest zwieńczony sukcesem, przez co nie odczuwałam żadnego napięcia. Każdy problem udawało im się gładko rozwiązać i dlatego brakowało mi elementu zaskoczenia, tej ekscytującej niepewności, która sprawia, że serce bije szybciej w oczekiwaniu na rezultat. Po prostu wiedziałam, że niezależnie od sytuacji, Rex, Cai i Tunde wyjdą z niej obronną ręką, dlatego byłam odrobinę zawiedziona. Liczyłam na epicki finał, tymczasem zabrakło mi mocniejszego uderzenia na sam koniec, które wbiłoby mnie w fotel.
Leopoldo Gout po raz kolejny wplata do fabuły ważne społecznie treści, ukazując ogromną wartość rodziny, ale także poruszając globalne problemy czy moralne kwestie. Uwielbiam sposób, w jaki autor przedstawia różne kultury; pierwszy tom był poświęcony latynosko-amerykańskiemu pochodzeniu Rexa, w drugiej części przenieśliśmy się do wioski Tundego w Nigerii, tymczasem Geniusz. Rewolucja jest swojego rodzaju hołdem dla kultury chińskiej i cieszę się, że nawet przy tak dużej ilości akcji, Leopoldo Goutowi udało się w piękny sposób przedstawić aspekty azjatyckiej tradycji. Rex, Tunde i Likaon są specjalistami wykorzystującymi technologię na co dzień, ale nie pozwolili, by sieć ich zniewoliła; dostrzegają siłę w rzeczywistych relacjach międzyludzkich, widzą urodę otaczającego ich świata i cieszą się z najmniejszych rzeczy, jednocześnie przekazując nam swoją postawą wartości, które zdają się zanikać w obecnych czasach. Niezmiennie jednak w Rewolucji można znaleźć naukowe ciekawostki, genialne pomysły i logiczne zagadki, które tak bardzo urzekły mnie w poprzednich tomach. Autor wprowadził też wielu nowych bohaterów, ale akurat z tego zabiegu jestem średnio zadowolona, w moim odczuciu byli zbędnym elementem, niewiele wnieśli do fabuły.
Geniusz to seria, którą bardzo gorąco wam polecam. Czyta się ją niesamowicie szybko, akcja nie zwalnia nawet na sekundę, a stawka rośnie wraz z kolejnymi tomami. Piękna szata graficzna, genialni bohaterowie, których nie da się nie polubić, dynamiczna fabuła, która jest pełna nie tylko zaskakujących zwrotów akcji, ale także wartościowych rozważań na temat przyjaźni czy moralnych wartości, rozrywka na najwyższym poziomie, która w dodatku wymaga od nas nieco wysiłku i pełnego skupienia... Czego chcieć więcej? Dla mnie trylogia Geniusz jest niezwykle wartościową serią dla młodzieży i żal mi się rozstawać z Rexem, Cai oraz Tunde, ale w przyszłości na pewno wrócę do ich zapierających dech w piersiach, niebezpiecznych przygód.
Blog: https://szept-stron.blogspot.com Instagram: @booksbygeekgirl
To moje ostatnie spotkanie z Rexem, Likaonem oraz Tunde, dlatego miałam ogromne oczekiwania względem fabuły. Byłam zachwycona poprzednimi tomami, zawsze miałam słabość do motywu nastoletnich geniuszy, a Leopoldo Gout ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Recenzja nie zawiera spoilerów z poprzednich części.
Pod względem tempa Rewolucja dotrzymuje kroku poprzednim tomom; jest...
2020-05-30
2020-01-04
2019-03-28
2017-07-03
2016-06-21
2019-04-12
2019-01-05
2018-11-30
2018-11-21
2018-02-07
2016-01-25
Rainbow Rowell udało się mnie zaskoczyć. Po przeczytaniu jej dwóch poprzednich książek spodziewałam się lekkiej, uroczej, trochę przesłodzonej, a przez to momentami nudnawej historii o pierwszej miłości. Jeśli wy również macie taki obraz „Linii serc” w głowach, natychmiast go wyrzućcie! Ta powieść w niczym nie przypomina „Eleonory i Parka” czy „Fangirl”, mimo że również dotyka tematu pierwszej miłości. Przede wszystkim ta historia nie jest idealna - jest prawdziwa. Realna. Namacalna. Przy poprzednich książkach Rowell miałam wrażenie, że czytam słodką bajkę z delikatną nutą goryczy, a tutaj autorka nie koloryzowała rzeczywistości długoletniego związku. Według mnie prostota, naturalność i prawda, jakie zostały zaprezentowane w „Linii serc”, są przepiękne.
To nie jest powieść, w której dużo się dzieje. Wszystko toczy się swoim ustalonym rytmem, na który składają się retrospekcje czy głębokie przemyślenia o miłości. Nie znajdziecie tutaj szalonych zwrotów akcji, nie będziecie trząść się ze zdenerwowania ani tym bardziej obgryzać paznokci z niepokoju o dalsze losy ulubionych bohaterów. Nie znaczy to jednak, że łatwo zapomnieć o tej pozycji - wciąż powracam do niej myślami, chociaż nie sądziłam, że wywrze na mnie tak duży wpływ. Nie mogłam się od niej oderwać, dopóki nie przekonałam się, jak to wszystko się zakończy, a miałam ogromne obawy, bo Rainbow Rowell słynie z otwartych zakończeń. Tym razem byłam jednak usatysfakcjonowana rozwojem sytuacji. „Linia serc” to opowieść pełna emocji, których trzeba się ich doszukiwać między wierszami, między gestami i podobnie jest z samą miłością.
W każdej książce tej autorki bohaterowie są unikatowi, nie do podrobienia. W „Linii serc” postacie również są mocnym atutem - polubiłam sympatyczną Heather, całkiem zakręconą matkę Georgii, przystojnego, pewnego siebie Setha i oczywiście Neala, który mężczyzną idealnym nie jest, ale stara się ze wszystkich sił i jest opoką dla Georgii. Od początku jego kreacja mnie intrygowała i pozostało tak już do samego końca. Niestety, najgorzej ze wszystkich wypada główna bohaterka, czyli właśnie Georgia. Niby jej zależało, ale w żaden sposób tego nie okazywała. Wiedziała, że musi naprawić ich relacje, jednak nie wykazywała inicjatywy. Mimo jej braku zdecydowania, nie mogę powiedzieć, że nie zapałałam do niej sympatią - miała cięty język, wspaniałe poczucie humoru i z uporem dążyła do wyznaczonego celu.
Rainbow Rowell to wyjątkowa autorka. Ma swój charakterystyczny, bardzo przyjemny styl, którym kartki są wręcz przesiąknięte i każdy ma inną opinię na temat jej książek. „Fangirl” podobała mi się o wiele mniej od „Eleonory i Parka”, mimo że większość osób uważała inaczej. W przypadku Linii serc zapewne również pojawią się różne głosy, ale ja będę twardo obstawiała przy swoim - jest to jak na razie najlepsza książka Rowell, jaką miałam okazję czytać. Początkowo nie dostrzegałam w niej tego czegoś, ale właśnie taka jest specyfika książek Rowell - czytasz, czytasz i nawet nie wiesz, kiedy się zakochujesz. Nieodwracalnie i całkowicie. Może „Linia serc” nie jest innowacyjna. Może bliżej jej do przyjemnej lektury niż arcydzieła. Może nie powaliła mnie na kolana, ale za to powoli i subtelnie wkradała się do mojego serca, gdzie zadomowiła się już na stałe. Ta powieść pozostawiła mnie z przyjemnym poczuciem lekkości i niezmąconego spokoju. To pocieszająca, ujmująca historia, która pokazuje, że warto walczyć o ukochaną osobę, nawet jeśli wydaje się, że to już koniec; że należy uparcie trzymać się iskierki nadziei i nigdy się nie poddawać. Mnie „Linia serc” urzekła. Mam nadzieję, że Wam również się spodoba.
http://szept-stron.blogspot.com
Rainbow Rowell udało się mnie zaskoczyć. Po przeczytaniu jej dwóch poprzednich książek spodziewałam się lekkiej, uroczej, trochę przesłodzonej, a przez to momentami nudnawej historii o pierwszej miłości. Jeśli wy również macie taki obraz „Linii serc” w głowach, natychmiast go wyrzućcie! Ta powieść w niczym nie przypomina „Eleonory i Parka” czy „Fangirl”, mimo że również...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-27
2017-10-10
Daniel Tudor próbował stworzyć poręczne kompendium wiedzy na temat Korei Południowej, mieszcząc na zaledwie trzystu stronach niezwykle szeroki przekrój tematów: politykę, historię, religię, kulturę, społeczeństwo, rozrywkę i wiele innych. Doceniam jego zamysł, lecz jego starania były z góry skazane na porażkę, autor dotyka wielu kwestii, jednak robi to bardzo pobieżnie, w zaledwie kilku linijkach dostajemy podstawowe informacje, które następnie należy samemu rozwinąć we własnym zakresie, natomiast wiele kwestii się powtarza. Niemal na co drugiej stronie pojawia się nazwisko Park Chung Hee, generała, który dokonał wojskowego zamachu stanu (tak, znajdziecie o nim wzmiankę nawet w rozdziale o telewizji) czy też wszędzie został wciśnięty film Jesteś moim pieskiem, jakby autor nie znał żadnych innych ważnych postaci ze sceny politycznej czy koreańskich produkcji. Brakuje mi też jakiegoś uporządkowania, wyraźnie widać, że Daniel Tudor pisał o tym, co akurat mu przyszło do głowy, w jednej chwili pisze o e-sporcie, w drugiej o skandalu Tablo związanym z jego edukacją, by następnie przejść do inwestycji na giełdzie. Najbardziej interesujące mnie tematy zostały potraktowane po macoszemu (w tytule może pojawia się k-pop, ale w samej książce zajmuje zaledwie 6 stron, z czego 5 jest wywiadem z byłą amerykańską trainee, która ma wyraźnie traumatyczne przeżycia z tego okresu), boli mnie zwłaszcza brak wzmianki o koreańskiej mitologii czy większego rozszerzenia historii, która według mnie jest niesamowicie fascynująca, a skrócenie całej historii państwa Joseon od 1392 do 1897 roku do 12 linijek (policzyłam!) jest nieśmiesznym nieporozumieniem.
To nie jest jednak mój największy zarzut względem tej książki. Najbardziej boli mnie to, że tytuł I love Korea wydaje się być tytułem prześmiewczym w obliczy podejścia, jakie prezentuje autor. Jego komentarze są niestosowne, a mówiąc wprost: rasistowskie i seksistowskie. Daniel Tudor nie kocha Korei. Wyraźnie nie rozumie koreańskiej kultury, do której podchodzi z niesamowitą wyższością mieszkańca Zachodu, powielając krzywdzące stereotypy i uprzedzenia. Sposób, w jaki wypowiada się choćby na temat członków zespołów k-popowych jest absolutnie niewybaczalny, jest to bezpodstawna krytyka wynikająca z przekonań autora. Nie da się przeczytać tej książki na spokojnie, mnie ciśnienie wielokrotnie skoczyło do góry. Cytaty z książki: Czasem kiedy w reklamach widzę koreańskie boysbandy, muszę spojrzeć drugi raz i zastanowić się, czy ten po lewej to aby na pewno facet? Na przykład Jo-Kwon, który śpiewa w 2M (tutaj jest błąd wydawniczy, zespół nazywa się 2AM), jest wyjątkowo zniewieściały. (str. 93) Inny cytat dotyczący hanboków, tradycyjnego koreańkiego ubioru: Tradycyjny hanbok był obszerny, workowaty i skromny; można było wręcz stwierdzić, że szaty dla kobiet celowo zaprojektowano tak nieseksownie. (str. 77) Są to tylko dwa przykłady, ale znalazłabym ich o wiele więcej. Daniel Tudor wykazał się również zupełnym brakiem szacunku, zamieszczając w swojej książce wywiady czy polecenia m.in. odnośnie koreańskiej kuchni pochodzące od Amerykanów prowadzących blogi na temat jedzenia czy życia w Korei Południowej. Dlaczego nie porozmawiał z Koreańczykami, skoro jest to książka o ich kraju i kulturze? Nie potrafię tego zrozumieć. A wśród najważniejszych według autora atrakcji do zobaczenia w Seulu jest dom towarowy z luksusowymi markami, miejsce ostentacyjnej konsumpcji. Czy polecając komuś miejsca do zobaczenia w stolicy własnego kraju, wybralibyście centrum handlowe czy klinikę operacji plastycznych?
Jeśli mimo wszystko zdecydujecie się na sięgnięcie po I love Korea. K-pop, kimchi i cała reszta, musicie pamiętać, że w oryginalne została ona wydana w 2014 roku, dlatego wiele informacji jest już nieaktualnych i przestarzałych. Ciekawi mnie, dlaczego wydawnictwo nie zdecydowało się na przetłumaczenie książki, która byłaby bliższa obecnym realiom Korei Południowej i która miałaby bardziej pozytywny odbiór. Ta książka jest pod tak wieloma względami zła, niewiarygodna i stereotypowa, że mnie - jako osobę zafascynowaną od kilku lat tą kulturą - strasznie to boli. Zwłaszcza rozdział o k-popie woła o pomstę do nieba, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Będę zaciekle wszystkim odradzała tę lekturę. Jedyne, co mi się podobało, to szata graficzna, chociaż i tutaj nie zabrakło pomyłek, gdzie trafiło się zdjęcie boysbandu z podpisem girlsbandu. Nieważne, czy jesteście długoletnimi fanami k-dram, k-popu, k-beauty, czy może dopiero zaczynacie swoją przygodę: w tej książce na pewno nie znajdziecie tego, czego szukacie, a na koniec będziecie czuć jedynie zniesmaczenie i rozczarowanie.
Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Daniel Tudor próbował stworzyć poręczne kompendium wiedzy na temat Korei Południowej, mieszcząc na zaledwie trzystu stronach niezwykle szeroki przekrój tematów: politykę, historię, religię, kulturę, społeczeństwo, rozrywkę i wiele innych. Doceniam jego zamysł, lecz jego starania były z góry skazane na porażkę, autor dotyka wielu kwestii, jednak robi to bardzo pobieżnie, w...
więcej Pokaż mimo to