Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Rok 93" jest ostatnią powieścią Wiktora Hugo. Napisał ją w 1873 roku, na pięć lat przed udarem mózgu, po którym skupił się przeważnie na wykończeniu rozpoczętych już wcześniej dzieł, i na dwanaście lat przed śmiercią. Stanowi ona coś w rodzaju summy ideowo-politycznej pisarza, któremu przyszło doświadczyć niemal wszystkich przemian ustrojowych XIX-wiecznej Francji. Urodził się jeszcze w czasach Konsulatu (1799-1804), jego dzieciństwo przypadało na I Cesarstwo (1804-1814/1815), wczesna młodość na Restaurację Burbonów (1814/1815-1830), ta późniejsza i wiek dojrzały na Monarchię Lipcową (1830-1848) i II Republikę (1848-1852), postarzał się w okresie II Cesarstwa (tyle że na emigracji na Wyspach Normandzkich), a umarł już po stłumieniu Komuny Paryskiej i przegranej wojnie z Prusami (1871) – w III Republice (1870-1940). Wiktor Hugo zdążył więc w swoim życiu być monarchistą, antybonapartystą, bonapartystą, zwolennikiem republiki i rewolucji – ze skłonnością do radykalizacji wraz z upływem lat. Nic zatem dziwnego, że jego podsumowanie doświadczeń politycznych przeniknięte jest głęboką ambiwalencją. Nie oznacza to, rzecz jasna, że Hugo unika w nim jasnej deklaracji ideowej. Tak nie jest. Pisząc o tłumieniu powstania rojalistycznego w Wandei w 1793 roku, opowiada po stronie rewolucyjnego Paryża, ale robi to meandrycznie, nie kryjąc, że ocena nie jest prosta. Ambiwalencja jego podejścia do wojen wandejskich daje o sobie znać w takim prowadzeniu akcji powieści, aby dopiero w finale doprowadzić do czołowego zderzenia racji obu reprezentowanych przez parę antagonistów stron i dopiero w ostatnich scenach wyłonić spośród nich ostatecznego zwycięzcę. Rola ta przypadła w udziale krewniakom: markizowi Lantenac, walczącemu w imię Boga i króla, oraz jego stryjecznemu wnukowi, Gauvain, dowódcy wojsk ekspedycyjnych, toczącego walkę z hasłami wolności, równości i braterstwa na ustach. Właściwie do ich spotkania w lochu twierdzy La Tourgue nie było wiadomo, do kogo będzie należał końcowy triumf, bo choć Hugo już wcześniej zdradzał się z pobłażliwym podejściem wobec stanowiska powstańców-kontrrewolucjonistów, to jednak wstrzymywał się przed wydaniem wiążącego wyroku, uzależniając go od nieprzewidywalnych – jak się wydawało – decyzji obu bohaterów (swoją drogą jest to ta sama pobłażliwość, jaką charakteryzują się obecnie niemiecko-francuskie elity polityczne, majoryzujące agendę Unii Europejskiej, w stosunku do aspiracji państw członkowskich z Europy Środkowej). W rzeczy samej nie argumenty czysto rozumowe postawił na szali. Już wcześniej autor "Roku 93" przyzwyczaił czytelników, że jest pisarzem wyjątkowo emocjonalnym, a przede wszystkim pisarzem-moralistą, przywiązującym wielką wagę do znaczenia ludzkiej ofiary w dziejach, i jej wielkością mierzącym ludzkie zasługi, a więc i według niej sądzącym świat. Spotkanie obu bohaterów okazało się spotkaniem wzniosłych słów – być może zasługujących na laur literacki – starego markiza Lantenac z żołnierskim w swej lapidarności czynem młodego Gauvain. Perora starca poległa w starciu z ofiarą młodzieńca, który przyjął na siebie śmierć w imię wyższości moralnej rewolucji nad najszczytniejszymi nawet pobudkami kontrrewolucji. Wiktor Hugo należał do tych intelektualistów europejskich, którzy wiele byli w stanie usprawiedliwić szlachetnością marzeń o szczęśliwej przyszłości. Oczywiście, w drugiej połowie XIX wieku nie wiedział on jeszcze, jak wielkie zbrodnie zostaną popełnione przy udziale takiego myślenia. Niewątpliwie jednak swoim talentem literackim – a "Rok 93" jest chyba ostatnią jego wielką erupcją – upowszechniał tę naiwność. Dopóki pozostaje ona tylko naiwnością, dopóty wydaje nawet ożywcze owoce. Marzycielem przypominającym młodego Gauvain był na przykład Martin Luther King, który też śnił swój sen. Gorzej bywa, gdy naiwność polityczna wykorzystywana jest w cynicznej grze znaczonymi kartami.

"Rok 93" jest ostatnią powieścią Wiktora Hugo. Napisał ją w 1873 roku, na pięć lat przed udarem mózgu, po którym skupił się przeważnie na wykończeniu rozpoczętych już wcześniej dzieł, i na dwanaście lat przed śmiercią. Stanowi ona coś w rodzaju summy ideowo-politycznej pisarza, któremu przyszło doświadczyć niemal wszystkich przemian ustrojowych XIX-wiecznej Francji. Urodził...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Człowiek Śmiechu” to w pewnym sensie gatunkowa hybryda. Biorąc pod uwagę fabułę, przebieg zdarzeń – precyzję w ich doborze, selektywność uwidaczniającą się w uporządkowaniu składającego się na nie materiału, ograniczoną liczbę znaczących postaci, spiętrzenie meandryczności losów tytułowego bohatera – przypomina dramat. W swojej głębszej strukturze jest to więc dramat, podzielony na akty i sceny, tyle że są one opatrzone monstrualnymi pod względem rozciągłości didaskaliami w formie czasami błyskotliwych, czasami nieco nużących esejów historycznych, mających na celu – jak to z didaskaliami bywa – pomoc w unaocznianiu akcji przez opis tego, co widać na scenie. Tutaj pojmowana jest ona dosyć szeroko – jako Anglia pod panowaniem Stuartów (w sensie ścisłym króla Jakuba II i jego córki, królowej Anny), przedstawiona w całej swojej dziejowej dynamice, z licznymi odskoczniami w przeszłość (Cromwell) i ze znacznie oszczędniejszymi napomknieniami o przyszłości (dotyczy to głównie dalszych losów biorących udział w scenach zbiorowych lordów). Proporcje między sceniczną akcją (i istotnymi dla niej dialogami i monologami) a didaskaliami trudno oszacować na oko, choćby z tego względu, że nie zawsze tworzą one osobne partie, często są ze sobą dokładnie wymieszane. Powieść – jak wiadomo – jest gatunkiem workowatym, radzi sobie również z tego rodzaju miksem, więc czytelnik wcale się nie dziwi, że „Człowiek Śmiechu” – zamiast na prolog, akty i sceny – został podzielony na księgi i rozdziały. I czyta go jako powieść właśnie.

Akcja prologu toczy się na lądzie i morzu w noc z 29 na 30 stycznia 1690 r., a aktów właściwych czternaście-piętnaście lat później, czyli w latach 1704-1705: akt pierwszy na bliżej nieokreślonych drogach i bezdrożach Anglii, między innymi w Weymouth, a akt drugi i trzeci – w samym Londynie. Z grubsza toczy się dwutorowo: pierwszy tor – niejako zasadniczy – wytycza „Zielone Pudło”, którym podróżuje grupa ni to cyrkowa, ni to teatralna, tworzona przez Ursusa z wilkiem Homo, Gwynplaine’a i Deę, a drugi – niby drugorzędny, ale przecież niezbędny dla zakreślenia właściwego planu tej udramatyzowanej powieści czy upowieściowanego dramatu – wyznaczają intrygi na dworze królowej Anny, w których poza nią biorą udział jej przyrodnia siostra Jozjana, lord Dawid Dirry-Moir, no i w pewnym zakresie ich główna sprężyna, czyli Barkilphedro. Streszczenie „Człowieka Śmiechu” grozi otarciem się o kicz – tyle w nim zdarzeń pochodzących prosto z literatury jarmarcznej – jest w nim wszystko: burza na morzu, cudowne ocalenie niemowlęcia przyssanego do piersi zmarłej matki, przemoc i perwersja, a także… butelka wyrzucona na brzeg – z wiadomością władną wywrócić świat do góry nogami. Aby przekonać się, że jest to arcydzieło, czytelnik będzie musiał go przeczytać sam – od początku do końca, stronicę po stronicy. Można z tego wysnuć wniosek, że literatura trzeciorzędna stanowi żyzny grunt dla twórczości najwyższego lotu, o czym zdają się czasami zapominać pisarze współcześni, którzy zabiegając o oryginalność za wszelką cenę, próbują o własnych wyłącznie siłach stawiać gmach dzieła, co ostatecznie okazuje się budową na piasku. Wiktor Hugo był mistrzem – z gliny literackiej o podejrzanym pochodzeniu był w stanie lepić naczynia o kunszcie niebywałym.

Opowieść ta o człowieku wyraźnie rozdwojonym, kuglarzu Gwynplaine’ie i lordzie Fermainie Clancharlie jednocześnie, zaznającym dna niedoli i szczytów szczęścia, ofierze ludzkiej podłości beneficjencie dobroci drugiego człowieka, obiekcie pożądania i najwznioślejszej miłości, ocierającym się w swoim życiu o piekło i niebo, ulegającym pokusom i je przezwyciężającym – to idealna fabuła dla pisarza, który uznał to niebiańsko-inferalne splątanie za istotę rzeczywistości i – jako takie – za naczelne wyzwanie dla sztuki. To dwudziestopięcioletni Wiktor Hugo w przedmowie do dramatu „Cromwell” (1827) sformułował swój program literacki, który najdojrzalsze chyba urzeczywistnienie uzyskał właśnie w „Człowieku Śmiechu” (1869). Zasadniczo celem dramatu i powieści miało stać się przedstawienie owej dwoistości człowieka i świata, w której przyszło mu żyć. Perspektywa pisarza w takim ujęciu poraża swoją rozległością. Opisywane przez niego wydarzenia składają się na swoistą psychomachię – dobre i złe duchy toczą walkę o tytułowego bohatera, o jego ocalenie, ewentualnie unicestwienie czy – jeśli przyjmie się kategorie religijne – zbawienie, ewentualnie potępienie. Świetnie ilustruje to chociażby historia butelki piastowanej przez piętnaście lat przez fale, która – wyłowiona – mogła świadczyć – zarówno o tym, że to boska, jak i o tym, że to szatańska opatrzność zawiaduje światem. Barkilphedro miał ją za znak, że jego nikczemne oczekiwania zostały spełnione i że dzięki wyniesieniu kuglarza do godności lorda – możliwemu za sprawą wyznania utrwalonego na piśmie i powierzonemu morzu – będzie w stanie zemścić się na pożądanej i jednocześnie znienawidzonej patronce, Jozjanie, symbolizującej zresztą całą kastę możnych, od których zaznał upokorzeń. Już jednak fakt, że żył w przeświadczeniu, iż historia dzieje się ze względu na niego, demaskował go jako wysłannika piekieł. „Nie rzekł sobie, że stało się wszystko dla Gwynplaine’a; rzekł sobie, że stało się to wszystko dla Barkilphedra; i że wart on był tego. Tacy są szatani” (II, s. 110). A demaskuje go nie kto inny, tylko ten lokalny kronikarz, za którym kryje się sam pisarz. I to daje pojęcie o jego klasie: zgrany motyw uczynił instrumentem dla zamanifestowania swojej – nie da się ukryć – religijnej wizji świata.

Religijność Wiktora Hugo nosiła, oczywiście, stempel dziewiętnastowieczny, ze wszystkimi cechami religijności postępowych elit tego czasu. Nie zaszkodzi chyba przypomnieć, że dwie jego powieści znalazły się na „Indeksie ksiąg zakazanych” („Dzwonnik z Notre-Dame” w 1834, a „Nędznicy” w 1864 r.). Raczej to nie dziwi, jeśli się uwzględni, że obce mu było nieufne podejście Kościoła do natury ludzkiej. Hugo był bowiem rousseau’istą, a więc człowiekiem upatrującym źródła wszelkiego zła w nienaturalności organizacji społecznej, jaką na przykład jest państwo. Samą naturę przebóstwiał, a zaliczał do niej też masy zepchnięte w otchłań nędzy i poniewierki. Lud wydziedziczony ze swojej godności – w takim ujęciu – tylko czekał na odrzucenie całej tej sztuczności stosunków społecznych, co Hugo przedstawił jako przywrócenie naturze utraconej duszy. Ursus był autorem sztuki „Chaos zwyciężony”, która opowiadała o takim właśnie przywróceniu przedustawnej harmonii stworzenia: Gwynplaine, przynależny do świata Ursusa przebranego za niedźwiedzia i wilka Homo, odzyskując swoją duszę w postaci Dei, wydobywał się na oczach widzów ze stanu zezwierzęcenia, ukazując swój wieczny uśmiech. Kryjąca się za tym uśmiechem potworność czynu złych ludzi – którzy dopuścili się tej fizjonomicznej deformacji – była według Ursusa tylko mankamentem – można powiedzieć przypadłością, bo istota twarzy Gwynplaine’a miała wyrażać radość.

Otóż właśnie, czy ta nieodłączna od uśmiechu tytułowego bohatera potworność to tylko nieistotny szczegół, na który da się zamknąć oczy i który da się nie zauważyć, czy wprost przeciwnie – stanowi ona niezbywalne znamię obrazu rzeczywistości? Wiktor Hugo zdawał się nie podzielać mniemania Ursusa. Jego powieść jako wyznanie religijne, ale też jako manifest artystyczny jest głęboko pesymistyczny. Można powiedzieć, że autor „Człowieka Śmiechu” zdał sobie sprawę z nieusuwalności nękającej go przez całe twórcze życie dwoistości rzeczywistości. Mimo że pozostawał pisarzem politycznym, smagającym ostrą ironią zarówno instytucje stające na straży niesprawiedliwości wołającej o pomstę do nieba, jak i ludzi, którzy te instytucje reprezentowali (w tej akurat powieści rozpoczyna od króla i Izby Lordów, a kończy na najniższych reprezentantach prawa), to przestał już wierzyć w skuteczność swojego słowa (zresztą siebie też bierze w nawias ironiczny, pokpiwając z lorda Linneusza Clancharlie, przebywającego – jak on sam w okresie pisania powieści – na politycznym wygnaniu) . Gdy Gwynplaine został wprowadzony do Izby Lordów, mogło się wydawać, że boska opatrzność osiągnęła swój cel. Wprowadziła do niej swojego apostoła zdolnego go głoszenia dobrej nowiny o nadejściu królestwa Bożego przez przezwyciężenie bezbożnego chaosu. I zakończyło się to totalną klęską. Pisarz w związku z takim obrotem spraw musiał wreszcie przyznać, że niebo ziemskie i piekło ziemskie są od siebie nierozdzielne. Jedno bez drugiego istnieć nie ma siły. Raj gwarantują przywileje, ale przywileje wybranych wyrastają na wyzuciu z praw masy innych, czyli na strąceniu ich do piekła. Niebo miłości, jakie połączyło Gwynplaine’a z Deą było jednak jakimś ewenementem, wynaturzeniem, wyrastało z kalectwa obojga – jego trwałego oszpecenia i jej ślepoty. Zresztą i ten raj miłości był czymś bardzo kruchym, o czym świadczy fascynująca historia kuszenia Gwynplaine’a (te partie powieści należy polecić wszystkim łatwym moralizatorom). I na dobrą sprawę był to raj nie z tego świata – w realnej historii nie ma dla niego miejsca – zakończenie „Człowieka Śmiechu” jest chyba wystarczająco wymowne i przekonujące. Opis ostatniej drogi Gwynpleine'a z Izby Lordów, przez miasto, do portu, a także jego ostatniego kroku za burtę statku, w otchłań morską – to bardzo osobiste wyznanie pisarskie. Według niego pisarz na tym łez padole nie jest w stanie wykroczyć poza groteskę wystawiającą potworność świata na śmiech. Maskę Człowieka Śmiechu pisarz będzie mógł zdjąć dopiero w chwili śmierci. Jeśli zrobi to wcześniej, to przestanie też istnieć jako pisarz. Powieść ta jest autoportretem Wiktora Hugo – budzącym dreszcz.

PS Na wielkie uznanie zasługuje polskie tłumaczenie powieści Hanny Szumańskiej-Gross.

„Człowiek Śmiechu” to w pewnym sensie gatunkowa hybryda. Biorąc pod uwagę fabułę, przebieg zdarzeń – precyzję w ich doborze, selektywność uwidaczniającą się w uporządkowaniu składającego się na nie materiału, ograniczoną liczbę znaczących postaci, spiętrzenie meandryczności losów tytułowego bohatera – przypomina dramat. W swojej głębszej strukturze jest to więc dramat,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świat legend jest światem żywym – świadczy o tym już drugie wydanie legend mariackich Ewy K. Czaczkowskiej. Jest to wydanie rozszerzone o dwie nowe opowieści koncentrujące się wokół krakowskiej bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, co nasuwa podejrzenie, że autorka znalazła klucz do ich skarbca i co jakiś czas demonstruje przed amatorami dziejów bajecznych najcenniejsze jego precjoza. W ten sposób kontynuuje tylko szlachetną tradycję, zapoczątkowaną przez Wincentego Kadłuba jako autora „Kroniki” z nieśmiertelną legendą o Smoku Wawelskim, a udatnie rozwijaną – w czasach znacznie już nam bliższych – przez Antoninę Domańską, której polska literatura zawdzięcza dwie krakowskie powieści: „Historię żółtej ciżemki” i „Paziów króla Zygmunta”. Pierwsza z nich – z akcją toczącą się właśnie w kościele Mariackim w latach, gdy rzeźbił w nim Wit Stwosz – stała się nawet inspiracją dla jednej z legend ze zbioru Ewy Czaczkowskiej. To zresztą jak najbardziej usankcjonowana praktyka – opowiadać na nowo opowiedziane już historie. „Znacie, to posłuchajcie” – to hasło używane przez wielu bajko- i baśniopisarzy odsłania tajemnicę kryjącą się za popularnością ich twórczości. Korzystają oni ze stałych schematów fabularnych, sięgają po rozpoznawalne motywy, ale robią to w sposób oryginalny, aktualizując je i dostosowując do zmienionej wrażliwości czytelników. Ważne jest nie to, co opowiadają, lecz – jak. I tak na przykład legendy Ewy Czaczkowskiej o dwóch wieżach, hejnale mariackim czy żółtej ciżemce reprezentują właśnie to podejście. Są jednak też inne – przez nią powołane do życia: choćby dwie nowe, które uzupełniły drugie wydanie jej książki – o dzwonie rycerskim i rozśpiewanych aniołach. Ta dwoistość w podejściu nie wprowadza jednak dysonansu, bo nad wszystkimi unosi się wystarczająco jednorodny styl. Charakteryzuje go skrupulatność w odtworzeniu realiów epoki– pisarka dba nie tylko o jej widzialność, ale i słyszalność. Dzięki temu są one bardzo sensualistyczne – czytelnik w trakcie lektury przenosi się w dawne czasy i niejako staje się – na równi z przekupkami ze średniowiecznego rynku krakowskiego – świadkiem opisywanych zdarzeń. Ten walor legend autorstwa Ewy Czaczkowskiej podkreślają jeszcze ilustracje Katarzyny Fus, która ma co prawda skłonność do ujęć syntetyzujących, ale i czułości dla detalu nie można jej odmówić. Ta zgodność literacka i plastyczna jest bardzo sugestywna – powinna sprawić, że poznane za sprawą tej książki historie na trwałe zapiszą się w formującej się na naszych oczach wyobraźni historycznej najmłodszego czytelnika.

Świat legend jest światem żywym – świadczy o tym już drugie wydanie legend mariackich Ewy K. Czaczkowskiej. Jest to wydanie rozszerzone o dwie nowe opowieści koncentrujące się wokół krakowskiej bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, co nasuwa podejrzenie, że autorka znalazła klucz do ich skarbca i co jakiś czas demonstruje przed amatorami dziejów bajecznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji powieści Ethel L. Voynich zbiega się zatem z początkami procesu, który w historiografii zyskał miano Risorgimento. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Kościół odgrywał w niej rolę hamulcowego.

Dziewiętnastoletni Artur Burton, wywodzący się z zamożnej rodziny angielskich armatorów, posiadających statki w Londynie i Livorno, po kornwalijskiej matce katolik, młodzieniec głęboko religijny i pobożny, o mistycznych inklinacjach, ale też łatwo ulegający egzaltacji, student filozofii miejscowego uniwersytetu, a jednocześnie entuzjasta haseł nowego ruchu, do pewnego stopnia skłonny był zakładać, że przyszłe – zjednoczone, niepodległe i republikańskie – państwo włoskie stanie się żywym urzeczywistnieniem królestwa Bożego na ziemi. Jego marzeniem było: „Oddać życie za Włochy, pomóc oswobodzić ojczyznę z niewoli i hańby i wypędzić Austriaków, by stała się wolną republiką, w której królowałby tylko Chrystus” (s. 13). Jego zaangażowanie polityczne było stosunkowo niewinne: głównie udział w konspiracyjnych zebraniach na uniwersytecie, zakazana lektura… Miał co prawda szansę na bardziej zaawansowaną robotę organizacyjną: odbiór ze statków przemycanych (z Marsylii?) książek i czuwanie nad ich składowaniem w mieście, ale ostatecznie powierzono ją innemu studentowi, Giovanniemu Bollemu. Mimo to w Wielkim Tygodniu (w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek) 1833 roku, podczas pobytu u przyrodnich braci w Livorno, został w ich domu aresztowany przez żandarmów.

Do aresztowania Artura doszło kilkanaście (?) godzin po jego wielkanocnej spowiedzi u ojca Cardiego, nowego dyrektora seminarium pizańskiego, bezpośredniego następcy kanonika Montanellego, który na początku roku udał się do Rzymu w sprawie oferowanego mu biskupstwa. Montanelli, choć był kapłanem cieszącym się popularnością wśród ludu, jako mentor Artura, wykazujący wobec niego ojcowskie uczucia, był szczerze zaniepokojony jego bezkrytycznym entuzjazmem dla sprawy narodowej. Ethel L. Voynich nie wyjaśnia, jakie były przyczyny tego stanu rzeczy. Można jednak sądzić, że jako doświadczony kapłan, bywały w świecie, wyrastający poza swoje otoczenie – co zostało potwierdzone choćby przez nominację biskupią, i to jeszcze za pontyfikatu nierozpieszczającego go Grzegorza XVI – w odróżnieniu od wychowanka dostrzegał sprzeczności zachodzące między zachowawczą polityką Państwa Kościelnego a aspiracjami przywódców Młodych Włoch. Poza tym daleko mu było do idealizmu Artura, który nie miał pojęcia nie tylko o real politik, ale również o ciemnościach kryjących się w duszy ludzkiej. Pouczająca pod tym względem była ich wspólna wyprawa w Alpy szwajcarskie. Artur unikał dolin pogrążonych w mroku, pociągały go szczyty błyszczące w blasku słońca. Zresztą nawet góry były dla niego tylko symbolem rzeczywistości nadprzyrodzonej. Na pytanie, co widzi, odpowiedział: „Widzę wielką białą istotę, nie mającą początku ani kresu. Widzę ją czekającą wiek za wiekiem na przyjście Ducha Bożego. Widzę ją niewyraźnie, niby poprzez szkła” (s. 17). Chłopiec idealizował również swojego mistrza, wyznaczając mu szczególne miejsce w zmaganiach o wolność Włoch: „Montanelli od lat pięciu najwyższy dlań ideał człowieka, obecnie zdawał mu się jaśnieć w blaskach nie znanej dotąd aureoli, niby potężny prorok nowej wiary” (s. 25). Wiele lat później Artur już jako Szerszeń powie o swojej młodości: „Wmówiłem w siebie, że cały świat jest z różowej waty i cukrowanych migdałów” (s. 151).

Gdy Artur uświadomił sobie, że jego nowy spowiednik, pozujący na sympatyka zrewoltowanej młodzieży i przeciwnika dyscyplinujących ją władz, ojciec Cardi okazał się policyjnym szpiclem, wykorzystującym konfesjonał do pracy agenturalnej, musiał przeżyć wstrząs. Tylko bowiem wstrząsem da się wytłumaczyć fakt, że nawet nie próbował wyjaśnić spotkanej zaraz po wyjściu z więzienia, gdzie spędził około półtora miesiąca, długoletniej przyjaciółce i współtowarzyszce konspiracyjnej Gemmie, co się właściwie stało, to znaczy w jaki sposób policja dowiedziała się o roli odgrywanej w organizacji przez Giovanni Bollego. Wymierzony mu przez nią policzek był sygnałem do doprowadzenia sprawy do końca. Jako katolik nie był władny podjąć decyzji o samobójstwie, ale on nie był już katolikiem choćby z tej prostej przyczyny, że jego samego już nie było. „Nic się nie zmieniło od tego czasu, kiedy on sam należał do żyjących. Najmniejszy nawet drobiazg życia codziennego nie uległ zmianie z tego powodu, że dusza ludzka została zamordowana. Wszystko było takie jak przedtem. Woda szemrała w fontannach, wróble świergotały pod rynnami, tak jak świergotały wczoraj i jak będą świergotać jutro. A on nie żyje… umarł” (s. 60-61). Myśl o nałożeniu na szyję pętli splecionej z pociętego na pasy koca wydawała się jak najbardziej naturalna – chodziło jedynie o uczynienie zadość stanowi faktycznemu. I właściwie tylko przypadek zadecydował o tym, że nie tak zakończyła się ta historia. Otóż w pewnym momencie do jego pokoju niemal wtargnął przyrodni brat James z żoną Julią – i to bratowa wyjawiła mu coś, co sprawiło, że ciąg dalszy jednak nastąpił. Kierowana jak najgorszymi wobec niego emocjami wręczyła mu pismo, w którym jego matka przyznawała, że jego biologicznym ojcem jest nie kto inny, tylko sam Lorenzo Montanelli. To, co się działo z Arturem pod wpływem tej rewelacji, nie jest do końca jasne – czytelnik ma dostęp wyłącznie do efektu końcowego tego działania. „Artur podniósł oczy. Wszelkie oznaki życia znikły z jego twarzy; wyglądał jak maska woskowa. […] Nagłym ruchem odrzucił głowę w tył i wybuchnął szalonym śmiechem” (s. 64). I ostatecznie upozorował tylko swoje samobójstwo, w rzeczywistości natomiast wypłynął do Buenos Aires.

Część druga powieści rozpoczyna się trzynaście lat później, w lipcu 1846 roku, w domu profesora Fabriziego we Florencji, od dyskusji wokół taktyki politycznej, jaką winna obrać partia Mazziniego w Toskanii po inauguracji pontyfikatu przez Piusa IX – ten bowiem rozpoczął swoje rządy od szeregu decyzji wychodzących naprzeciw postulatom wolnościowym. To w trakcie tej dyskusji signora Bolla, młoda wdowa po Giuseppe, rzuciła pomysł, aby walczyć śmiechem, w pracy agitacyjnej wykorzystując szydercze pióro dziennikarza posługującego się pseudonimem Szerszeń. Tutaj mamy do czynienia z najsłabszym chyba pod względem prawdopodobieństwa ogniwem fabularnym powieści. Oczywiście, czytelnik od razu się domyśla, że owym Szerszeniem, czyli roztaczającym wokół siebie aurę tajemniczości Feliksem Rivarezem, jest nie kto inny, tylko Artur Burton. Jak to więc możliwe, że w momencie pojawienia się w nowym wcieleniu nie został on rozpoznany przez tak bliskie sobie osoby, jak Gemma Bolla i biskup Montanelli, nawet biorąc pod uwagę upływ lat i zakres przejść, jakie stały się jego udziałem? Nie jest jednak wykluczone, że nie należy tego dociekać, a tylko przyjąć, że jeśli wierzy się w całkowitą przemianę duchową człowieka, to należy wierzyć również w jego całkowitą przemianę fizyczną. To też zresztą przesada. Gemma – na przykład w dniach pielęgnacji chorego Szerszenia – skłaniając go do daleko idących wyznań, choć nie do wyjawienia swojej pierwotnej tożsamości – nabrała podejrzeń, że ma przed sobą dawnego przyjaciela. Różne fakty z jego życia, jakie był skłonny jej wyjawić, szybko zaczęły te podejrzenia potwierdzać. Oba jego wcielenia łączyły błękitne oczy i nerwowość niespokojnych palców.

A co z szalonym śmiechem, którym dziewiętnastoletni Artur pożegnał nie tylko swoją rodzinę, ale i czytelników części pierwszej powieści Ethel L. Woynich? Śmiech już na dobre zagościł w jego życiu – i nie opuszczał go nawet przez najgorsze, najbardziej upokarzające lata w Ameryce Południowej. Nie był to, rzecz jasna, śmiech beztroski, wyrażający radość istnienia, lecz, przeciwnie, był on ściśle sprzężony z najgłębszą ludzką niedolą i upodleniem człowieka. Już zapewne w Livorno – gdy stanął w prawdzie o swoim pochodzeniu, którą ukrywali przed nim na równi kochająca matka i kochany nauczyciel – świat musiał odsłonić przed nim swoje komedianckie oblicze – wszystko zatem uznał za grę. Dlatego ta maska woskowa z nieodłącznym grymasem szyderstwa zastąpiła jego oblicze. Dwa lata spędził w grupie kuglarzy, gdy z pogruchotanymi kośćmi, okaleczony i oszpecony po pobiciu przez malajskiego marynarza, zmuszony był utrzymywać się przy życiu, odgrywając „garbusa lub inną potworę, by ulicznicy mieli kogo obrzucać łupinami z pomarańcz lub bananów…, coś, co by ich rozśmieszało” (s. 153). Kuglarstwem parał się też po powrocie do Europy – tyle że robił to w ramach swojej pracy dziennikarskiej. Mógł pisać pamflety na wyniesionego przez nowego papieża do godności kardynalskiej ojca Montanellego, ale mógł jednocześnie stawać w jego obronie. I robił to z jednej strony jako Szerszeń, a z drugiej jako Syn Kościoła. Wszystko miało to służyć tylko jednemu – odebraniu powagi opisywanemu światu. Przed Arturem-Szerszeniem w dniu przemiany ujawniła się jego groteskowość. Jakby sam okazał się wiernym uczniem Wiktora Hugo, który już we wstępie do swojego dramatu „Cromwell” (1827 r.) za najważniejszy wynalazek współczesnej mu literatury uznał właśnie groteskę – a więc zdolność do przedstawienia świata w całym jego tragizmie, ale też w całym jego błazeństwie. I sformułował postulat pod adresem literatury romantycznej – ma ona skupić się na doskonaleniu tej zdolności. Najpełniej zamanifestował je chyba w „Człowieku śmiechu” (1869 r.), ale podjęła je też Ethel L. Woynich w „The Gadfly” z 1897 roku. Czyż bowiem Szerszeń nie jest dzieckiem poczętym przy asystencji ducha Hugo? Śmiać się nie przestał nawet w dniu egzekucji, co więcej – w jej trakcie, a także gotów był – gdyby, oczywiście, wierzył w Boga – stanąć ze śmiechem przed tronem Bożym na sądzie, o czym świadczy jego wymiana zdań z kapelanem więziennym (s. 266).

Artur-Szerszeń, choć jest tytułowym, to nie jest jedynym ważnym bohaterem powieści. Z punktu widzenia jej wymowy da się powiedzieć, że co najmniej równorzędną postacią jest – najpierw kanonik, a potem biskup i kardynał – Montanelli; być może nawet nie on sam, lecz figura, jaką wyobraża, a mianowicie chrześcijański Bóg Ojciec. Już w pierwszych scenach więź między nim a Arturem przedstawiana jest na wzór relacji między Pierwszą a Drugą Osobą Boską. Zwracając się do wychowanka, mówił do niego: carino („kochanie”), a więc tak, jak w ewangeliach Bóg Ojciec mówi o Jezusie Chrystusie („Oto mój Syn umiłowany” – zob. Mt 3,17; 17,5). To jednak tylko aluzja, która zostaje właściwie odczytana w wielkiej scenie finałowej z rozdziału ósmego części trzeciej powieści, a więc – nie licząc epilogu – jej rozdziału końcowego. Dopiero w tej scenie swoje apogeum osiąga szatańska przewrotność podjętego przez Artura-Szerszenia planu, a wykraczając poza świat przedstawiony – literackiego przedsięwzięcia wytyczonego przez Ethel L. Woynich. Motywem przewodnim działania Artura było skłonienie Montanellego do porzucenia przez niego Kościoła i przystąpienia do jego wrogów. W trakcie ostatniej spotkania w więzieniu wzywał go: „Ojcze, odejdź z nami! Co tu masz do czynienia w tym martwym świecie księży i bożków? Pełno na nich kurzu minionych wieków, przegniłe są, tchną zarazą i zgnilizną! Wyjdź z tego dżumą dotkniętego Kościoła, chodź z nami na światło! Ojcze, to my jesteśmy młodością, to my jesteśmy młodością i życiem, my wiosną wiecznotrwałą, my przyszłością! Ojcze, jutrzenka nasza się zbliża, czy nie chcesz być przy wschodzie słońca! Zbudź się ze snu i pozwól nam zapomnieć o strasznej zmorze – zbudź się, a zaczniemy życie od nowa! Ojcze, ja cię zawsze kochałem… zawsze, nawet wtedy, gdy mnie zabiłeś… czy chcesz mnie zabić ponownie?” (s. 262). W tej scenie Artur zachowuje się jak gdyby był Jezusem w Ogrójcu – tyle, że Jezusem niemającym zamiaru pełnić woli Ojca, wprost przeciwnie przymuszającym Go do pełnienia Jego własnej woli… Montanelli się jednak nie ugiął. Opuścił celę w milczeniu, pozostawiając Artura samego w poczuciu, że poniósł klęskę. „Drzwi były zamknięte. Z wolna spojrzał dokoła cichą, rozszerzoną źrenicą i zrozumiał, że wszystko skończone. Galilejczyk zwyciężył” (s. 263). Znamienne słowa. Polskiemu czytelnikowi znane głownie z „Nie-boskiej komedii”. Nie da się wykluczyć, że pisarka, żona polskiego rewolucjonisty, członka I Proletariatu, znała to dzieło Zygmunta Krasińskiego i to skojarzenie z nim wcale nie jest przypadkowe. Z pełną świadomością przywołała te pierwotnie należące do Juliana Apostaty zdanie (Galilaee, vicisti!), ale po to – by inaczej niż w polskim dramacie – je zakwestionować. A może nie zakwestionować, tylko nadać mu zupełnie inny sens. I temu właśnie służy rozdział końcowy powieści. To w nim Montanelli – w trakcie celebracji Bożego Ciała – przedstawiony został jako Bóg Ojciec, który żałuje, że poświęcił swojego ukochanego Syna, bo upadła ludzkość nie była godna Jego krwi: „Wyście go zabili! Wyście go zabili! A ja jednak zezwoliłem, bo nie chciałem dać wam zginąć! A teraz, gdy przychodzicie do mnie z kłamliwym dziękczynieniem i nieczystymi swymi modłami, żałuję, żałuję, że to uczyniłem. Lepiej byłoby, gdybyście wy wszyscy gnili w swych występkach, w bezdennej otchłani potępienia, aby on tylko został przy życiu. Jakąż wartość mają wasze napiętnowane dusze, by za nie taką składać cenę! Ach, za późno już, za późno! Ja wołam go w głos, a on mnie nie słyszy; biję w drzwi jego grobu, a on się nie budzi; stoję sam w pustym przestworzu i spoglądam od ziemi krwią splamionej, gdzie pogrzebione serce mego serca, ku pustym i strasznym niebiosom, które mi puste zostały. Ja go poświęciłem; och, rodzie jaszczurczy, poświęciłem go dla was!” (s. 282). A więc Galilejczyk jednak zwyciężył, ale Galilejczyk, który nie zmartwychwstał, w związku z czym wszelkie chrześcijańskie celebracje, a nade wszystko Eucharystia, stały się tylko biesiadą kanibali, żerowiskiem padlinożerców… To dopiero nie-boska komedia. Takie jest właściwe jej zakończenie – wykraczające poza to, co Artur w liście pożegnalnym do Gemmy – przytoczonym w epilogu – nazwał finta la commedia! Bo też ta komedia ostatecznie okazała się krwiożerczymi igrzyskami cyrkowymi. Czyż można wyobrazić sobie większe bluźnierstwo? Nie dziwi zatem, że powieść ta była tłumaczona i wielokrotnie wznawiana w ateistycznym Związku Sowieckim. Taki los spotkał tę wybitną powieść – stała się narzędziem indoktrynacji. Kara Boża?

Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akcja właściwa najnowszej powieści Anny Kościółek toczy się w dokładnie określonym hic et nunc, a mianowicie w Tarnowie – przeważnie w ścisłym jego centrum skupionym wokół katedry – na początku wakacji 2023 roku, ale dzięki czterem legendom, które zostały umiejętnie wplecione w tok przedstawionych w niej zdarzeń, zyskała ona swój głębszy wymiar dziejowy, obejmujący kilka stuleci, sięgających okresu lokacji miasta. Mamy więc do czynienia nie z płaskorzeźbą narracyjną odsłaniającą tylko powierzchnię wykreowanego świata, ale z literackim obiektem architektonicznym dość rozwiniętym w swojej czasowo-przestrzennej wielowymiarowości.

Na pierwszym planie czytelnik ma okazję śledzić perypetie sympatycznego rodzeństwa, Olka i Mai, które zmuszone okolicznościami przyjechało do Tarnowa i podczas krótkiego w nim pobytu przeżyło serię przygód. Nie tylko uatrakcyjniły one czas dzieciakom, ale także przyczyniły się do ich wewnętrznej przemiany – i tak Olek za sprawą tego, co mu się przytrafiło, zmienił się ze skupionego wyłącznie na sobie i własnych przyjemnościach małolata w otwartego na świat, mądrego chłopca. Anna Kościółek jako pisarka jest dobrym pedagogiem – nie moralizuje, narzucając sztywny zespół przekonań, ale zaprasza do wyrobienia sobie własnego zdania na temat tego, co w życiu naprawdę wartościowe i godne starań. Najważniejsze według niej w wychowaniu to zainteresować młodego człowieka otaczającym go światem, kryjącym za pozornymi oczywistościami wiele tajemnic – tym bardziej, że w jej ujęciu świat ten nie jest odarty z cudowności – a gdy już do tego dojdzie, weźmie on we własne ręce odpowiedzialność za dalsze swoje życie.

Tarnów to miasto o długiej i barwnej historii, ale że ma ona w sobie duży potencjał legendotwórczy, udowodniła dopiero autorka „Czterech przygód…” Do tej pory nie doczekał się on bowiem – w odróżnieniu od wielu grodów małopolskich, z Krakowem na czele – swoich legend, a więc wiódł życie skrojone na miarę rozpraw historycznych, często całkiem ciekawych, ale jednak przez swoją wyczuwalną grawitację naukową odmawiających mu prawa do literackiego lotu. Można powiedzieć, że legenda zapewnia obiektowi drugie życie, a nawet życie do kwadratu – na znacznie szerszym polu. Historia może być lokalna, ale legenda ma to do siebie, że zawsze jest uniwersalna – i ten fakt winien rozproszyć obawy czytelników spoza Tarnowa, że to książka nie dla nich. Należy się im zapewnienie, że losy Spicymira, Hetmana i Mocarnej Zosi, ale też osiemnastowiecznych gimnazjalistów tarnowskich będą oni śledzić z równą satysfakcją, jak tarnowianie z dziada pradziada, których zresztą jest jak na lekarstwo. Oczywiście, wobec czytelników identyfikujących się z miastem powieść Anny Kościółek odegra rolę integracyjną – znacznie łatwiej będzie się im nawiązać łączność z dawnymi jego właścicielami, choćby dzięki temu, że liczni Janowie i Rafałowie Tarnowscy zyskali w niej indywidualne oblicze.

Sprawcami całego fabularnego zamieszania stali się Iwa i Lel, czyli gwiazda i półksiężyc z tarnowskiego herbu. W „Czterech legendach…” nie brakuje fantastycznych postaci, ale ich obecność służy nie tylko rozrywce. Wprowadzenie na przykład gadającego świetlika posłużyło bowiem pisarce do powiązania dziejów Tarnowa z historią świętą opisaną przez Mateusza i Łukasza w ewangeliach dzieciństwa, co naprawdę należy uznać za akt poważnej jego nobilitacji – nie każde wszak miasto, nawet w legendzie, jest w stanie wykazać się tego rodzaju genealogią. Świetnie, że Anna Kościółek pozwoliła sobie na radość wynikającą z obcowania z wyobraźnią, dzięki temu jej powieść ma coś ze średniowiecznych katedr, których twórcy podzielali wiarę w wielokształtność i wielopostaciowość różnych form bytu na swój sposób głoszących chwałę Pana. Bohaterowie fantastyczni w powieści to w gruncie rzeczy właśnie takie dobre duszki, które realizują powierzoną im przez Stwórcę misję. Ciekawe, że udało się je osadzić w świecie historycznym i jak najbardziej realistycznym. Można bowiem powiedzieć, że duże partie „Czterech przygód…” to rodzaj reportażu z miasta średniej wielkości, w którym ludzie krzątają się wokół swoich codziennych spraw. Wiele postaci powieściowych rzeczywiście można spotkać w Tarnowie – jago mieszkańcy mogą zatem książkę tę czytać jako powieść z kluczem. Dla innych będzie to historia o tym, że nawet w najbardziej oswojonych realiach da się przeżyć coś, co każe im spojrzeć na wszystko inaczej.

Akcja właściwa najnowszej powieści Anny Kościółek toczy się w dokładnie określonym hic et nunc, a mianowicie w Tarnowie – przeważnie w ścisłym jego centrum skupionym wokół katedry – na początku wakacji 2023 roku, ale dzięki czterem legendom, które zostały umiejętnie wplecione w tok przedstawionych w niej zdarzeń, zyskała ona swój głębszy wymiar dziejowy, obejmujący kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książeczce za sprawą motta patronuje Herbert George Wells, i nic w tym dziwnego, bo w rzeczy samej stanowi ona coś w rodzaju minitraktatu o czasie. Fabuła prowadzona jest dwutorowo – naprzemiennie czytelnik śledzi dwie historie: pierwsza toczy się „tu i teraz”, w jego czasach, druga jakieś sto lat ze sporym okładem wcześniej, gdy po ulicach poruszały się dorożki i powozy. Akcja obu opowieści toczy się w XIX-wiecznej kamienicy, antykwariacie, który przypomina raczej rupieciarnię niż salon sprzedaży, no i oczywiście w pracowni zegarmistrza. W tym ostatnim przypadku trzeba zresztą użyć liczby mnogiej, bo tych pracowni jest trzy. Dwie z nich przynależą do różnych porządków czasowych: w pierwszej z nich – chronologicznie rzecz biorąc – Jeremi uczył się rzemiosła, klientem drugiej był Filip. Ta konfrontacja czasowa dwóch – wydawałoby się zbliżonych pod względem charakteru – przestrzeni daje pojęcie o zmianach, jakie przez te lata zaszły. O ile określenie „rzemieślnik” w odniesieniu do dawnego zegarmistrza nie doszacowuje wystarczająco jego statusu, o tyle w stosunku do obecnego – status ten przeszacowuje. Pierwszy przez wymagającą solidnego przygotowania pracę przy zegarach i napędzających je mechanizmach uczył się respektu dla czasu i jego tajemnic, drugi, przyzwyczajony głównie do zmiany baterii i innych błyskawicznych „napraw”, o żadnych tajemnicach nie chciałby zapewne nawet słyszeć. Jest wreszcie trzecia pracownia – Zegarmistrza Zegarmistrzów, ale ta usytuowana jest poza czasem. I tu dochodzimy do zasadniczego problemu powieści Emilii Kiereś, a mianowicie relacji zachodzącej między czasem a pozaczasową wiecznością. Od razu zaznaczmy: Zegarmistrz nad Zegarmistrzami nie jest Bogiem. Jeśli już, to – zgodnie z oświeceniową metaforą – Bogiem deistów, może tylko nieco czulszym wobec uruchomionego przez siebie mechanizmu, bo jednak trudniącym się konserwacją i regulowaniem zegarów sprzężonych z życiem każdego człowieka. Ale nie, Zegarmistrz Zegarmistrzów to co najwyżej jeden z boskich atrybutów, a bardziej konkretnie – spojrzenie Boga na czas z punktu widzenia wieczności, a więc jako na równoczesność wszystkiego, co w ludzkiej perspektywie rozpada się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dzięki temu spojrzeniu w ogóle było możliwe połączenie obu historii, co prowokuje do przypuszczenia, że Emilia Kiereś w figurze Zegarmistrza widzi przede wszystkim siebie jako pisarkę, ogarniającą czas swoich bohaterów, którym pozostawia jednak duży zakres niezależności, nawet jeśli miałoby to prowadzić do posądzenia o obojętność na ich los. Tak, bo w "Kwadransie" podejmuje jeszcze inną kwestię – chyba najistotniejszą dla człowieka religijnego: jak pogodzić istnienie kochającego Boga z cierpieniem człowieka (młodsza siostra Jeremiego jest dziewczynką chorą na serce). I robi to z dużą uczciwością, a to znaczy bez łagodzenia ostrych kantów opisywanej rzeczywistości i bez sztucznego uzgadniania tkwiących w niej sprzeczności. Wystarczy, że przypomina nam, że nie wszystko musi się okazać takie, jakie nam się teraz wydaje. Jest więc coś terapeutycznego w pisarstwie Emilii, ale w głębszym sensie tego słowa. W takim, do jakiego przyzwyczaili nas mistrzowie. Piosenka ze "Świniopasa" Hansa Christiana Andersena („Ach, mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, minie!”), wykorzystana przez nią w powieści, odsyła chyba do właściwych źródeł jej twórczości, bo u niego też terminowała. Można więc ufać, że w Roku Andersenowskim, który już za pasem (220-lecie urodzin i 150-lecie śmierci tego wielkiego baśniopisarza wypadnie w 2025 roku), doczekamy się książki, w której podejmie wprost inny motyw wprowadzony przez niego do naszej wyobraźni.

Książeczce za sprawą motta patronuje Herbert George Wells, i nic w tym dziwnego, bo w rzeczy samej stanowi ona coś w rodzaju minitraktatu o czasie. Fabuła prowadzona jest dwutorowo – naprzemiennie czytelnik śledzi dwie historie: pierwsza toczy się „tu i teraz”, w jego czasach, druga jakieś sto lat ze sporym okładem wcześniej, gdy po ulicach poruszały się dorożki i powozy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zasadnicza akcja powieści toczy się w Barcelonie w pierwszej dekadzie XX wieku, gdy Hiszpania ugrzęzła w kryzysie spowodowanym klęską w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi na Karaibach (Kuba) i na Pacyfiku (Filipiny) w 1898 roku, miasto było areną z jednej strony działalności radykalizujących się organizacji politycznych: anarchistów, socjalistów i republikanów oraz odgrywających coraz większą rolę separatystów katalońskich, z drugiej krwawych akcji pacyfikacyjnych policji i wojska, zasadniczą ideologią mas stał się antyklerykalizm, wreszcie – co stanowi newralgiczny komponent świata przedstawionego – w architekturze i sztuce dominował styl zwany na Półwyspie Pirenejskim modernismo, a w naszej części Europy – secesją. Modernismo to architektoniczna wizytówka Barcelony. Obiekty projektowane w tym stylu przez Antonio Gaudiego (np. Palau Güell) i Lluísa Doménacha (np. Palau de la Música Catalana) trafiły na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

I na takim właśnie tle historycznym Ildefonso Falcones przedstawił dzieje trudnej miłości Dalmaua Sali i Emmy Tàsies. Dalmau to pracownik firmy ceramicznej potentata w tej branży don Manuela Bello, projektant płytek, ekspert w tej dziedzinie, a jednocześnie utalentowany malarz, Emma natomiast to działaczka i agitatorka polityczna. Oczywiście, w ciągu dziesięciu lat ich życia opisanych w miarę szczegółowo przez Falconesa zarówno jemu, jak i jej przyszło odgrywać wiele innych ról społecznych – perypetii życiowych pisarz im bowiem nie szczędzi. Można nawet powiedzieć, że wręcz odwrotnie – obdarza ich nimi szczodrze. Dobrze tę przemienność ich ludzkiej kondycji oddają słowa Úrsuli, córki don Manuela, skierowane pod adresem Dalmaua: „Garncarz, który dotknął nieba, żeby zaraz spaść w błoto, tak jak na to zasługiwał. Jak pies”. Rzeczywiście, losy pary głównych bohaterów podlegają nieustannemu falowaniu – unoszeni są w górę, aby zaraz opaść, ale też nie ostatecznie, bo choć okres ich upokorzenia ciągnie się i ciągnie, aż do znudzenia czytelnika, ich historia wszak kończy się happy endem. Falcones – jak na hiszpańskiego sympatyka lewicy przystało – z pewnym upodobaniem przedstawia nędzę proletariatu i całą brutalność życia na społecznym marginesie płynnie przechodzącym w przestępczy półświatek portowej dzielnicy Pekin.

Mimo tej rekonstruktorskiej pasji Ildefonsa Falconesa, który potrzebował ponad sześciuset stron dla wyjawienia wymyślonej przez siebie historii, mimo jej wielowątkowości i wieloplanowości, darmo by w jego powieści szukać jakichś szczątków spojrzenia epickiego. Ono wymaga jednak pewnej bezstronności, chłodu sprawozdawczego, sprawiedliwości w wymierzeniu razów, odpowiednich proporcji w przedstawianiu racji mniej lub bardziej symetrycznie rozłożonych w świecie pełnym różnych antagonizmów. Z niczym takim w „Malarzu dusz” nie mamy do czynienia. Do świata przedstawionego czytelnik ma dostęp za pośrednictwem tylko jednej strony. To para głównych bohaterów stanowi pryzmat, przez który nie tylko patrzymy na niego, ale i oceniamy go. To Dalmau i Emma mają wyłączność na orzekanie, co w nim jest dobre, a co złe, co godne pochwały, a co wymaga potępienia, co da się usprawiedliwić, a dla czego nie ma wybaczenia. Oni i im podobni – na przykład Josefa, matka Dalmaua. W swojej obsesji na punkcie odpowiedzialności Kościoła za całe zło na świecie popada w rodzaj dewocji, tyle że antyklerykalnej. O ile oburzenie Josefy wobec hipokryzji barcelońskiej burżuazji, skrajnie egoistycznej, a jednocześnie afiszującej się ze swoim katolicyzmem, dość łatwo zrozumieć i podzielać, o tyle jej niechęć do Gregorii, dziewczyny autentycznie kochającej jej syna, ale też autentycznie wierzącej, budzi już tylko politowanie dla światopoglądowej ograniczoności. Tak to bolesne doświadczenie życiowe w przypadku matki Dalmaua zaowocowało małodusznością. Jej pojęcie o katolicyzmie i Kościele nie wykracza poza hasła wiecowe: religia to fałszywa świadomość, sformatowana z myślą o otumanieniu szerokich mas proletariuszy i skłonieniu ich do zaakceptowania swojej marnej kondycji, a Kościół to instrument utrzymywania biedaków w ryzach. Nawet gdyby taki obraz Kościoła z przełomu XIX i XX wieku w Hiszpanii w jakiejś mierze odpowiadał prawdzie, to i tak przy szerszym spojrzeniu razi swoją prowincjonalnością. Brakuje też jakichś konkretów uwiarygodniających go. Czytelnik właściwie tylko raz trafia na racjonalny argument w krucjacie bohaterów powieści przeciw Kościołowi: darmowa praca zakonów żeńskich pozwala na obniżenie kosztów produkcji niektórych wyrobów, przez co jest ona wykorzystywana jako instrument nieuczciwej konkurencji.

Powieść Falconesa ma coś z powieści historycznej, bo – zdaje się – jedną z jego ambicji było uzupełnienie ogólnych dziejów barcelońskiej secesji o swój prywatny do nich komentarz – tak więc losy wykreowanych przez niego bohaterów powieściowych zostały wplecione w autentyczną historię. Dalmau pracuje na budowach, które rzeczywiście były prowadzone w tym czasie w Barcelonie, jest świadkiem rozmowy swojego pryncypała z Gaudim, który w tym czasie dwoił się i troił przy różnych architektonicznych przedsięwzięciach, a Emma przez pewien czas znajduje się pod kuratelą Alejandra Lerraux, polityka z Unii Republikańskiej i Solidarności Katalońskiej, przyszłego trzykrotnego premiera Hiszpanii. Ta historyczność ma swoje minusy. Stanowi wyraźną tamę dla dowolności projektowania losów bohaterów. Czytelnik na przykład nie jest w stanie podzielać nadziei Dalmaua, jego matki i Georgii na nagrodę za obraz „W warsztacie mozaik” na V Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Barcelonie w kwietniu 1907 roku, bo ta wystawa rzeczywiście się odbyła, wyłoniła swoich laureatów i na pewno nie było wśród nich tego młodego artysty. Historia barcelońskiej architektury, choć jest ważnym tematem „Malarza dusz”, to, oczywiście, nie jest tematem jedynym. Z całą pewnością jest to też powieść o wierności sobie. Falcones posłużył się w opracowaniu tej kwestii specjalnym kodem, który moglibyśmy określić za pomocą popularnego obecnie anglicyzmu, a mianowicie dress code. Właśnie noszony przez postacie strój jest w powieści probierzem ich autentyczności. W przypadku Damlaua składa się na niego luźna marynarka, koszula koniecznie bez kołnierzyka i czapka z daszkiem. Przez jakiś czas czytelnik ma okazję obserwować, jak przebiera się on w kogoś, kim nie jest. Nosi kapelusz, kołnierzyk, a zdarza się , że i frak, i muszkę, choć należą do obcego mu świata. Natychmiast po gwałtownym rozstaniu się z nim, wraca jednak do swojego dawnego stroju. Za największe przewiny, a jednocześnie formy upokorzenia w powieści uważane są sytuacje, w których bohaterowie zadają sobie kłam: Damlau jako artysta schlebiający gustom burżuazji, Emma jako karna uczestniczka katechizacji, Josefa jako kobieta korzystająca z pomocy charytatywnej instytucji kościelnych. Powieść ta to także swoisty „portret artysty w czasach młodości”. Czytelnik ma okazję śledzić jego drogę – od pierwszej manifestacji jego talentu jako „malarza dusz” dzieci ulicy, przez dalsze niezdecydowanie, respektowanie opinii establishmentu, przez proletariacki radykalizm – z opisów wynika, że dość prymitywny, łączący w sobie hasła do przemocy z jakąś mistyką oczyszczającego ognia – i, później, praktykowanie różnych izmów – po powrót do swojej artystycznej tożsamości, czyli właśnie portretowania ludzkiego wnętrza – o tym dowiadujemy się z epilogu. Jest to też powieść – i chyba jej najmocniejsza strona – o życiu w świecie zdechrystianizowanym – mniejsza o to, że nie ma w nim miejsca na świątynie – to one stały się obiektem podpaleń w trakcie tak zwanego Tragicznego Tygodnia na przełomie lipca i sierpnia 1909 roku w Barcelonie, ale także takie akty jak odkupienie i przebaczenie win straciły swoją religijną sankcję i zostały całkowicie uzależnione od ludzkiej gotowości na nie. Czy przez to się zhumanizowały? Raczej należy w to wątpić, skoro w świecie tym wszelkie międzyludzkie interakcje zagrożone są nieporozumieniem. Przecież okres oddalenia od siebie Dalmaua i Emmy spowodowany był właśnie jednym wielkim qui pro quo – stale błędnym odczytywaniem swoich intencji i działań. Nie mówiąc już o tym, że przez jakiś czas byli tylko aktorami w spektaklu reżyserowanym przez parę trinxeraire, a więc barcelońskich bezprizornych, przez dzieci ulicy. W każdym razie także sąd ostateczny (taką funkcję w powieści spełnia epilog) należy do człowieka: to przed Damlau i Emmą – owianymi międzynarodową sławą i tryskającymi powodzeniem – staje w końcu don Manuel z rodziną. Przykro to stwierdzić, ale w projektowanym przez pozytywnych bohaterów powieści Falconesa świecie – należy on do zwycięzców.

Zasadnicza akcja powieści toczy się w Barcelonie w pierwszej dekadzie XX wieku, gdy Hiszpania ugrzęzła w kryzysie spowodowanym klęską w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi na Karaibach (Kuba) i na Pacyfiku (Filipiny) w 1898 roku, miasto było areną z jednej strony działalności radykalizujących się organizacji politycznych: anarchistów, socjalistów i republikanów oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny pozazdroszczenia i to w dużej mierze właśnie z powodu pychy, niefrasobliwej skłonności do eksploatacji bliższego i dalszego otoczenia, a często też bezinteresownego okrucieństwa naszego gatunku. Niewątpliwie zaciągnęliśmy u nich dług, a uwzględniając wciąż nowe dziedziny życia, w których traktuje się je przedmiotowo (medycyna!), nie zanosi się, abyśmy mieli go spłacić w dającej się przewidzieć przyszłości. Skoro podejście to jest mi bliskie, to dlaczego „Prowadź swój pług przez kości umarłych” uważam za powieść nieudaną i wielce irytującą? Bierze się to zapewne z braku zaufania do intencji pisarki – troska o los zwierząt wydaje się w powieści tylko pretekstem do dania upustu swojemu obrzydzeniu wobec bliźnich, pośród których przyszło jej żyć. Tokarczuk zawęża bowiem swój punkt widzenia do Płaskowyżu („geologicznego krewnego Gór Stołowych” – s. 30), a więc wyraźnie określonego miejsca na mapie (Kotlina Kłodzka) i aktem oskarżenia obejmuje wyłącznie jego mieszkańców – są to na ogół wąsaci (sic!) mężczyźni, o dość niskim ilorazie inteligencji, pozbawieni jakiejkolwiek samoświadomości, nastawieni przemocowo wobec kobiet, preferujący raczej kolektywny tryb życia a to w kółkach strzeleckich, a to w klubach grzybiarza, nie mówiąc już o przynależności do parafii, a tak w ogóle tworzący coś w rodzaju przaśnej odmiany lokalnej mafii. Czy Wielka Stopa, Komendant , Wnętrzak czy Prezes – których trupy zaścieliły fabułę powieści – mieli choć jedną pozytywną cechę, aby ich śmierć była w stanie wytoczyć łzę z oczu bliskich (bo przecież nie czytelnika)? Darmo by jej szukać – jałowe zajęcie. Cała społeczność zamieszkująca Płaskowyż to zbiorowy szwarc-charakter (oparty na różnych kliszach). Wyjątkami są tylko odmieńcy, żyjący na jej marginesie: pani Duszejko, Matoga / Światopełk Świerczyński, Dyzio, Dobra Nowina i entomolog Borys Sznajder (ten ostatni zresztą jest sezonowym przybyszem spoza Płaskowyżu). Inny świat jest tuż za granicą – nawet dziki uciekają do Czech. „Tam ludzie potrafią spokojnie dyskutować i nikt się z nikim nie kłóci. Nawet gdyby chcieli, nie mogliby, bo ich język nie nadaje się do kłótni” (s. 221). Tak jest właśnie skonstruowana ta powieść: rodzime jest be, a obce – jak najbardziej OK (tak, to się nazywa ojkofobia). Chciałoby się polecić Oldze Tokarczuk jakieś opracowanie o zbrodniach Czechów na Śląsku Cieszyńskim w 1919 roku, ale byłby to cios poniżej pasa. Sama pani Duszejko to dama apodyktyczna, ale jednocześnie nadwrażliwa, rzecz jasna nie bez powodu. „Każda najmniejsza cząstka świata składa się bowiem z cierpienia” (s. 262). Nic dziwnego więc, że przez całą powieść skarży się na łzawienie oczu (nadwrażliwcy tak mają). Biorąc pod uwagę szczegóły biograficzne, można powiedzieć, że jest lekko przywiędniętym dzieckiem-kwiatem (rocznik 1950), zraszanym radosną ideologią New Age’owską – jej żywioł to astrologia i William Blake (w tym wypadku zadedykowałbym jej wiersz Tadeusza Różewicza, pt. „Zaćmienie światła”. Cytuję parę wersów, w miejsce Swedenborga wstawiając Blake’a, ale chyba poeta nie miałby nic przeciwko temu: „szkoda że pism Blake’a / nie mógł osądzić Arystoteles / i Tomasz z Akwinu // wystawiam sobie / świadectwo ubóstwa / ale nie mogę / gasić światła rozumu / tak obelżywie traktowanego / pod koniec naszego wieku”) . O katolicyzmie ma blade pojęcie – do infantylizmu w tej kwestii zresztą sama lojalnie się przyznaje (oczywiście, budzi on w niej poczucie wyższości wobec gawiedzi, która stara się dojrzewać w wierze, wyzbywając się przez to zdrowych intuicji). Pewnie jej charakterystykę można by jeszcze uszczegółowić, bo są ku temu dane, ale nie ma powodu. Tyle wystarczy, aby stwierdzić, że znajduje się ona w skrajnej opozycji do wspólnotowego mainstreamu – i o to zapewne pisarce widocznie chodziło. Chyba zbyt dosłownie odczytała fragment Ewangelii według św. Łukasza – tym samym stawiając ją na głowie. Chodzi mi o perykopę zatytułowaną „Obowiązki uczniów Jezusa”, gdzie można przeczytać między innymi: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca, matki, żony, dzieci, braci i sióstr […], nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). Pani Duszejko (Olga Tokarczuk) to guru nowej religii – jak każde guru bardzo wymagające. Na sposób sekciarski oczekujące odcięcia się od wszystkiego, co składało się na wcześniejsze życie. Wówczas adept nowej wiary gotowy jest na wszystko – być może na wzór głównej bohaterki powieści nawet na zbrodnię. „Prowadź swój pług przez kości umarłych” ze względu na pozycję jej autorki to naprawdę niebezpieczna powieść – jak każda wersja „mein kampf”.

Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kya, główna bohaterka powieści Delii Owens, ma coś z Mowgliego z „Księgi dżungli” Rudyarda Kiplinga, coś z Robinsona Crusoe – mniej zresztą z jego wczesnoosiemnastowiecznym pierwowzorem, wykreowanym przez Daniela Defoe (1719-1720), więcej z jego późnodwudziestowiecznym wcieleniem z adaptacji filmowej Robinsonka (1974), czeskiego reżysera Karela Kachyny. Z Mowglim łączy ją środowisko naturalne, pośród której przyszło jej dorastać: przyroda w stanie czystym – tyle że nie dżungla w Indiach, lecz – mokradła Karoliny Północnej, oddzielające ten wschodni stan od Atlantyku; a z Błażeną – konieczność radzenia sobie w niemal całkowitej samotności z okolicznościami życiowymi mało sprzyjającymi przetrwaniu. Tych nawiązań – raczej mimowolnych niż świadomych – do wielokształtnej tradycji literackiej i filmowej w „Gdzie śpiewają raki” dałoby się zapewne znaleźć więcej. Mnie te przede wszystkim rzuciły się w oczy.

Kya, a właściwie Catherine Danielle Clark, przyszła na świat 10 października 1945 roku. Nie ukończyła jeszcze siedmiu lat, kiedy dom opuściła jej matka, nie mogąc znieść brutalności swojego męża. W ślady matki zaraz poszło rodzeństwo dziewczynki: Mary, Murph, Amanda i najbliższy jej brat, Jeremy. Na krótko została sama z ojcem, ale i on pewnego dnia się gdzieś zapodział. Wątlutka socjalizacja, jaka za sprawą najbliższej rodziny stała się wcześniej udziałem Kyi, właściwie straciła wszelkie podstawy. Tym bardziej, że kolejne jej próby – przy udziale Tate’a i Chase’a – nie przeszły pozytywnie weryfikacji. Jednocześnie w jej życiu uruchomił się proces naturalizacji – oczywiście, nie w prawniczym, lecz biologicznym – i to nie w ścisłym, ale tylko przybliżonym – sensie tego słowa, jako przystosowanie się jednostki do naturalnych praw rządzących w jej otoczeniu. Ich uwewnętrznianie przez Kyę Delia Owens odnotowuje dość skrupulatnie. Oto tylko trzy – i to dość wczesne – z całej serii świadectw postępowania tego procesu: „Jakaś duża mewa przysiadła obok na piasku. – Dziś są moje urodziny – oznajmiła jej Kya”; „Dziewczynka wsunęła dłoń w oddychającą wilgotną ziemię i od tej chwili jej matką stały się mokradła”; „Nie zostawię mew, czapli i chaty. Te mokradła to moja jedyna rodzina”. Na wyodrębnienie w tej serii zasługuje scena pieszczot o charakterze niemal seksualnym, w której w roli kochanka wystąpił ocean: „Przetoczywszy się w pobliże fal, czuła całym ciałem huk oceanu i zadawała sobie pytania: Kiedy mnie dotknie? Gdzie najpierw? […] Ogarnęło ją podniecenie” itd. Najważniejszy jest jednak efekt procesu naturalizacji, opartej na nieustannej obserwacji najróżniejszych stworzeń zamieszkujących mokradła, choćby świetlików, bo to właśnie wiedza Kyi o sposobie zachowania ich samic i samców stanowiła filtr, przez który zaczęła patrzeć na świat ludzi: „Kłamliwe sygnały świetlne – to wszystko, co wiedziała o miłości”.

Zasygnalizowany kilkoma cytatami – tak a nie inaczej rozumiany – proces naturalizacji Kyi odegra zasadniczą rolę w przebiegu akcji właściwej powieści, toczącej się w latach 1969 i 1970, koncentrującej się wokół śmierci Chase’a Andrewsa, śledztwa w tej sprawie i procesu sądowego, w którym na ławie oskarżonych zasiadła Kya. Można powiedzieć, że to, co wydarzyło się w nocy z 29 na 30 października 1969 roku na wieży obserwacyjnej, da się zaklasyfikować do dwóch różnych kategorii, w zależności od tego, czy nasz punkt widzenia umieścimy w Barkley Cove czy na mokradłach. W pierwszym przypadku będziemy mieli do czynienia ze zbrodnią, w drugim tylko z pewnym zjawiskiem o charakterze organicznym. „Bagna wiedzą o śmierci wszystko i niekoniecznie uznają ją za tragedię, a już na pewno nie za grzech”. A jeśli dla bagien, współegzystujących z mokradłami, śmierć Chase’a nie była problemem moralnym, to tak zapewne było też dla Kyi. Sąd reprezentuje tradycyjną moralność – nazwijmy ją judeochrześcijańską, natomiast Dziewczyna z Bagien uosabia naturalistyczny immoralizm. Immoralizm wymyka się kategoriom moralnym – trudno na przykład poddawać ocenie etycznej zachowanie godowe owadów. Nic więc dziwnego, że Kya wymknęła się sprawiedliwości, na straży której stali szeryf Ed Jackson, sędzia Harold Sims, prokurator Eric Chastain, mecenas Tom Milton i dwanaścioro przysięgłych. Co prawda, wcale nam nie zależało, aby sprawiedliwość ją dosięgła – Chase był wszak wyjątkowo wrednym młodzieńcem. Niemniej problem pozostaje. Kiedy to bowiem zabójstwo różnej maści nieokrzesańców przestało być kwestią moralności? Czy oznacza to więc, że sami już staliśmy się częścią tego nowego wspaniałego świata, w którym zew natury znaczy więcej niż Dekalog, byle tylko przemawiał przez uroczą, inteligentną, wrażliwą dziewczynę – i to w scenerii malowniczych mokradeł?

Kya, główna bohaterka powieści Delii Owens, ma coś z Mowgliego z „Księgi dżungli” Rudyarda Kiplinga, coś z Robinsona Crusoe – mniej zresztą z jego wczesnoosiemnastowiecznym pierwowzorem, wykreowanym przez Daniela Defoe (1719-1720), więcej z jego późnodwudziestowiecznym wcieleniem z adaptacji filmowej Robinsonka (1974), czeskiego reżysera Karela Kachyny. Z Mowglim łączy ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść tę można czytać przynajmniej na trzy sposoby. Pierwsze jej odczytanie narzuca motto zaczerpnięte z prozy Josepha Conrada: „Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie”. Być może nawet pięćset stron to mało, aby dać wyraz zdumieniu, jakie staje się udziałem człowieka zaczynającego zdawać sobie sprawę z cudowności – również w sensie matematycznym – każdego znaczącego przecięcia się trajektorii losów dwojga osób w rozszerzającym się w przestrzeni i czasie wszechświecie. Jakiego trzeba trafu, aby w tej sieci miliardów przypadków trafić na siebie i się nawzajem rozpoznać? I o tym właśnie jest – oczywiście, między innymi – historia głównych bohaterów „Mężczyzny, który tańczył tango”, Mechy Inzunzy, kobiety z wyższych sfer, żony kompozytora Armanda de Troeye i dyplomaty Ernesta Kellera, matki szachisty aspirującego do tytułu mistrza świata, oraz Maxa Costy, plebejusza wywodzącego się z jednej z gorszych dzielnic Buenos Aires, żołnierza Legii Cudzoziemskiej, fordansera i rozmiłowanego w swoim fachu wielokrotnego oszusta.

Drugi sposób lektury narzuca oryginalny tytuł powieści: „El tango de la Gurada Vieja”, czyli „Tango Starej Gwardii”. W pierwszym rzędzie jest to tytuł kompozycji Armanda de Troeye – od niej wszystko się zaczęło, bo wszak jego twórca, wraz ze swoją żoną, tylko dlatego znalazł się na pokładzie transatlantyku płynącego do Argentyny, na którym doszło do pierwszego spotkania z Maxem, bo założył się z Ravelem, że w stolicy tanga uda mu się napisać coś bardziej poruszającego od Bolera. W tym ujęciu powieść byłaby czymś w rodzaju pieśni śpiewanej na melodię tanga, z jej brutalnymi cięciami, pełnej nostalgii za minionymi czasami, w których wszystko wydało się bardziej autentyczne i żywe, a przynajmniej kierujące się jakimiś zasadami. I w szerszym zakresie powieść Péreza-Reverte rzeczywiście stanowi kolejną aktualizację popularnego motywu „ostatniej akcji dawnych bohaterów”. Toczy się ona w trzech planach czasowych – w 1928 r. na statku płynącym przez Atlantyk i w Buenos Aires, w 1937 r. w Nicei na Lazurowym Wybrzeżu i w połowie lat sześćdziesiątych XX w. Sorrento pod Neapolem. Pierwszy i drugi stanowią tylko przygotowanie do trzeciego, w którym 64-letni Max podejmuje się zadania ponad siły. I ponosi bolesne tego konsekwencje. W powieści znać upływ czasu: losy Maxa i Mechy zostały przedstawione na tle jak najbardziej historycznym – przywołano w niej dziesiątki nazwisk osób z pierwszych stron gazet, aby osadzić bohaterów literackich – zgodnie z regułami rządzącymi w serialu „Młody Indiana Jones” – w świecie znanym nam z podręczników do historii. Tutaj tango to symbol anachronizmu – reliktu przeszłości, za którym stoi kodeks honorowy nijak mający się do współczesności; źródło melancholii wywołanej świadomością, że życie jest krótkie („Trochę marzeń, trochę miłości”). Jakże daleko jesteśmy od Bogów tanga Caroliny De Robertis, w których tango to żywioł do końca rewolucyjny i jednocześnie triumfujący.

I wreszcie trzeci sposób odczytania. Bez ram wyznaczonych przez motto i oryginalny tytuł książka Péreza-Reverte zamienia się w romans, powieść pikarejską, jakiegoś „Łazika z Tormesu” bliższego naszym czasom, historię sensacyjno-szpiegowską o pewnych ambicjach, niekoniecznie zrealizowanych. I w tej wersji najłatwiej byłoby wskazać jej słabości, to znaczy jej niesamodzielność, uzależnienie od trzeciorzędnej literatury XIX i XX w. Mało w niej oryginalności. Czytelnik musi wykazać bardzo dużo dobrej woli, aby przejąć się wciąż ponawianymi zapewnieniami o wyjątkowości Mechy i Maxa, nie mówiąc już o fascynacji nimi. Oczywiście, literatura to gra – musimy zaakceptować jej zasady, aby dobrze się bawić – ale powieść niebezpiecznie zbliża się do granic wytrzymałości graczy. Gdyby „Mężczyznę, który tańczył tango” streścić, to otarlibyśmy się o kicz. Oszczędźmy więc sobie tego. Skupmy się na dwóch wcześniejszych sposobach odczytania. Ja na pewno pozostanę przy pierwszym.

Powieść tę można czytać przynajmniej na trzy sposoby. Pierwsze jej odczytanie narzuca motto zaczerpnięte z prozy Josepha Conrada: „Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie”. Być może nawet pięćset stron to mało, aby dać wyraz zdumieniu, jakie staje się udziałem człowieka zaczynającego zdawać sobie sprawę z cudowności – również w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Opowieść taka, jaką lubię najbardziej: indywidualny los bohatera wpisany w szersze tło – historyczne, społeczne, kulturalne. Śledzimy metamorfozę Ledy w Dantego wraz z przemianami dokonującymi się wokół niej/niego. Katalizatorem procesów zachodzących w świecie przedstawionym przez Carolinę De Robertis jest tango. To ono według niej odegrało rewolucyjną rolę zarówno w życiu siedemnastoletniej imigrantki włoskiej w Buenos Aires, jak i w obyczajowości pierwszych dekad XX wieku nie tylko Argentyny i Urugwaju – gdzie tango się narodziło – ale pośrednio – dzięki jego adaptacjom paryskim – także po naszej stronie Atlantyku. Można powiedzieć, że inne rewolucje tego czasu szybko się wyczerpały, przekształcając się w wyjątkowo opresyjne reżimy, tylko tango zachowało swój wyzwoleńczy potencjał, aż dokonało swojego dzieła. Nic dziwnego więc, że znalazło się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Główną ilustracją tezy o rewolucyjności tanga jest historia Ledy-Dantego, osoby, która ulegając jego mocy, dokonała szeregu transgresji na drodze od dziewczyny respektującej niemal w pełni patriarchalną obyczajowość Kampanii sprzed I wojny światowej po istotę coraz bardziej akceptującą swoją ambiwalencję pod względem własnej seksualności, realizującą się wbrew oporowi społecznemu w męskich rolach – i zawodowo, i w życiu erotycznym. Oczywiście, już nastoletnia Leda miała w sobie wyraźne zadatki na bojowniczkę o inny – lepszy z jej punktu widzenia – świat: po pierwsze dość wcześnie zyskała świadomość, że każdy człowiek stoi przed wyborem obejmującym rozległe spectrum możliwości. Jego granice były wyznaczone – z jednej strony – przez reprymendę matki „Zachowuj się!”, a z drugiej – przez wezwanie jej kuzynki i jednocześnie najbliższej przyjaciółki, Cory: „Chodź, chodź, co z tego, że zamoczysz suknię”. Po wtóre Leda została wybranką bogów tanga za sprawą swojej muzykalności i wrodzonej pasji do gry na skrzypcach, które przywiozła ze sobą z Włoch. Jednym z tematów powieści jest też owa muzykalność, pojmowana jako rodzaj głębszego wtajemniczenia w to wszystko, co drzemie w rzeczywistości wokół nas.

Powieść Caroliny De Robertis ma swój oddech epicki – jeśli historia Ledy-Dantego stanowi główny jej nurt narracyjny, to dość regularnie jest on zasilany krótszymi i dłuższymi dopływami, czyli historiami innych – czasami zupełnie epizodycznych – bohaterów. Dzięki nim składa się ona na barwny fresk z dziejów Włoch z przełomu XIX i XX stulecia i emigracji włoskiej do Ameryki Południowej, wraz z fascynującym portretem Buenos Aires, przerażającym i uwodzącym zarazem, o dużych zasobach mitotwórczych, co nie jest bez znaczenia, bo każda rewolucja potrzebuje swojej mitologii – także rewolucja tanga. Specjalne miejsce w tym historycznym fresku zajmuje właśnie ona – poznajemy jej dzieje właściwie od jej pierwszych ognisk zapalnych usytuowanych w domach publicznych i na podwórkach nędznych czynszówek, po triumfalny pochód przez coraz bardziej eleganckie restauracje i kabarety przede wszystkim w stolicy Argentyny, ale też – na zasadzie dochodzących ech – w urugwajskim Montevideo i miastach europejskich. Poznajemy też prekursorów rewolucji – choćby ślepego Nestora, który pamiętał jeszcze czasy Garibaldiego – ale też rewolucjonistów ze zdobywczej już fazy tej artystycznej zawieruchy – w pierwszym rzędzie członkowie zespołu grającego pod kierownictwem El Negro. Powieść w jakimś sensie jest hołdem złożonym takim artystom jak on sam – bezkompromisowym pod względem muzycznych wymagań wobec siebie i innych, ale i otwartym na zmiany, gotowym nawet na ofiarę z życia w imię wielkiej sztuki i związanej z nią wolności.

Od Caroliny De Robertis dowiadujemy się, że Wezuwiusz do momentu wybuchu uważany był powszechnie za zwykłą górę. Mamy tutaj do czynienia z analogią wobec losów głównej bohaterki / głównego bohatera. Kto by dostrzegł z zwykłej dziewczynie z Kampanii uczestnika przyszłej rewolucji artystycznej i obyczajowej mającej światowy zasięg? W powieści Wezuwiusz jest więc symbolem czających się w nas możliwości – jakiejś naszej ludzkiej nieobliczalności. Dobrze sobie zdać sprawę z erupcyjnego charakteru naszej kondycji – oczywiście, erupcja wulkanu ma to do siebie, że mimo swojej widowiskowości niesie zniszczenie – starożytnym Pompejom przyniosła wręcz zagładę, o czym Leda lubiła rozmawiać z Corą. I to jest chyba ostatnia konstatacja, do jakiej skłania lektura Bogów tanga. Można się nawet zastanawiać, czy jej poważne potraktowanie nie wymaga od czytelnika, aby na historię Ledy-Dantego spojrzał znacznie mniej optymistycznie.

Opowieść taka, jaką lubię najbardziej: indywidualny los bohatera wpisany w szersze tło – historyczne, społeczne, kulturalne. Śledzimy metamorfozę Ledy w Dantego wraz z przemianami dokonującymi się wokół niej/niego. Katalizatorem procesów zachodzących w świecie przedstawionym przez Carolinę De Robertis jest tango. To ono według niej odegrało rewolucyjną rolę zarówno w życiu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od razu chciałbym uspokoić czytelników, którzy od literatury marynistycznej dostają choroby morskiej, że w przypadku "Niezwyciężonej Armady" nie mają się czego obawiać. Część akcji powieści toczy się co prawda na morzu, ale stosunkowo niewielka i – co więcej – nie tyle na pokładzie statku, ile pod nim, w kajucie któregoś z jej bohaterów – albo Brychta, kapra służącego pod polską banderą, albo Bardolfa, poddanego królowej Elżbiety .

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, nie jest to też powieść batalistyczna – opis przebiegu wyprawy floty hiszpańskiej na Anglię w 1588 roku został zredukowany do kilku scen – jak gdyby jedna sprawna akcja Anglików z użyciem branderów (stateczków wypełnionych materiałami łatwopalnymi) zadecydowała o klęsce najeźdźców.

Nie mogło jednak być inaczej, skoro to katolickim obrońcom Anglii poświęcona jest powieść Jana Dobraczyńskiego, a oni wszak strzegli głównie wybrzeża, nie byli natomiast kierowani do walki na morzu. Jako że inwazja na Wyspy została ostatecznie udaremniona, więc też rola takich panów angielskich, jak sir Francis Norton (zdaje się – postaci fikcyjnej, ale historycznie prawdopodobnej) – ograniczała się do czekania. Przy czym w ich przypadku było to czekanie pełne zmagań wewnętrznych, musieli bowiem oni sobie odpowiedzieć na pytanie, po której stronie stanąć: Elżbiety, „wszetecznicy babilońskiej”, jak głosiły broszurki przemycane z Rzymu, zresztą rzeczywistej prześladowczyni Kościoła katolickiego w Anglii, czy też króla Filipa, co prawda wiernego papisty, ale też władcy imperialnego, zmierzającego do podporządkowania sobie ich ojczyzny.

Trzeba przyznać, że Dobraczyńskiemu udało się przekonująco przedstawić niejednoznaczność tego wyboru. Czytelnik ma okazję zapoznać się z różnymi strategiami obranymi przez katolików w Anglii w drugiej połowie lat osiemdziesiątych XVI wieku. Właściwie każda z nich nosiła na sobie znamię tragizmu, bo zawsze wiązała się z konfliktem najważniejszych wartości wyrażanych przez tożsamość narodową i tożsamość religijną. Z jednej strony groziło im religijne lub narodowe zaprzaństwo, a z drugiej – absolutyzacja jednej z tych tożsamości i pewien rodzaj pozbawionego skrupułów dogmatyzmu.

Nie do końca jestem przekonany, czy autor do końca zapanował nad przyjętą przez siebie perspektywą narracyjną: początkowo jej ośrodkiem jest Hugh Palmer, młody jezuita, oderwany do pasjonującej go lektury pisarzy starożytnych i rzucony w wir przerastających go wydarzeń historycznych, obcych mu i niezrozumiałych dla niego, później opowieść koncentruje się wokół pary zakochanych: córki sir Nortona, Alex, i jej anglikańskiego narzeczonego Ryszarda, a także samego Nortona. Nie wydaje mi się, aby to poszatkowanie całościowej perspektywy było zamierzone – fabuła stała się przez to dosyć meandryczna i czytelnik może czuć się z lekka zdezorientowany, nie wiedząc do końca ku czemu zmierza.

Niemniej jest to interesująca powieść – również za sprawą wprowadzenia do niej takich postaci, jak William Shakespeare, którego nikomu nie trzeba przedstawiać, czy Robert Southwell, wybitny poeta metafizyczny, autor wiersza "Burning Babe", spopularyzowanego w Polsce przez tłumaczenie Stanisława Barańczaka. Zabawne, że twórczość Dobraczyńskiego, tego na wskroś (mimo zupełnie niekomunistycznej i niemarksistowskiej proweniencji) PRL-owskiego pisarza, ma szansę przetrwać. W każdym razie dobrze się starzeje. I dobrze się o tym przekonać.

Od razu chciałbym uspokoić czytelników, którzy od literatury marynistycznej dostają choroby morskiej, że w przypadku "Niezwyciężonej Armady" nie mają się czego obawiać. Część akcji powieści toczy się co prawda na morzu, ale stosunkowo niewielka i – co więcej – nie tyle na pokładzie statku, ile pod nim, w kajucie któregoś z jej bohaterów – albo Brychta, kapra służącego pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dante Alighieri w 1312 roku napisał traktat pt. „De monarchia”, w którym wystąpił jako rzecznik równorzędności władzy cesarskiej i papieskiej, co nie mogło spodobać się Bonifacemu VIII jako autorowi bulli „Unum sanctam”, czyniącej z posłuszeństwa papieżowi warunek zbawienia. Dante dysponował jednak znacznie skuteczniejszą bronią – to on za sprawą poetyckiej wyobraźni skazał swojego adwersarza na przebywanie w ósmym kręgu piekielnym. W sukurs tak upokorzonemu Bonifacemu ruszył jego następca, Jan XXII, potępiając traktat Dantego. Dwa i pół stulecia później potępienie to znalazło oficjalne potwierdzenie – został on umieszczony na „Indeksie ksiąg zakazanych”. Wydawało się, że drogi Kościoła i dzieła Dantego rozeszły się na dobre. Okazało się, że niekoniecznie. W 1921 roku – w 600. rocznicę śmierci genialnego poety – papież Benedykt XV zaingerował proces przywracania go na łono Kościoła. Od tego czasu kolejni biskupi Rzymu wykorzystywali każdą okazję, aby zaznaczyć, że dawna rywalizacja między papiestwem a cesarstwem stała się bezprzedmiotowa, bo w XX wieku Kościół zaakceptował rozdzielność porządku świeckiego i duchowego. Ustał więc też powód jego dąsania się na Dantego, a to znów pozwoliło ujrzeć go jako autentycznego twórcę chrześcijańskiego. Dobrze się stało, że najważniejsze wypowiedzi papieskie na ten temat z ostatniego stulecia zostały przetłumaczone na język polski i zebrane w jednym miejscu. Swoistym ich zwieńczeniem jest dołączony do nich wykład abpa Grzegorza Rysia – ciekawy komentarz historyczny do oficjalnego głosu Kościoła. Abp Grzegorz Ryś podzieliłby chyba opinię redaktora tomu, że proces przywracania Dantego Kościołowi nie jest jeszcze zakończony. Wciąż stanowi on poważne wyzwanie. Przede wszystkim – jak sądzę – chodzi o to, aby Kościół wreszcie przypomniał sobie, jak wielkie znaczenie dla jego misji ma wartość estetyczna dzieł, którym patronuje, a które decydują o kształcie współczesnego imaginarium chrześcijańskiego. Hasło, do którego nawiązuje tytuł zbioru, jest zobowiązujące.

Dante Alighieri w 1312 roku napisał traktat pt. „De monarchia”, w którym wystąpił jako rzecznik równorzędności władzy cesarskiej i papieskiej, co nie mogło spodobać się Bonifacemu VIII jako autorowi bulli „Unum sanctam”, czyniącej z posłuszeństwa papieżowi warunek zbawienia. Dante dysponował jednak znacznie skuteczniejszą bronią – to on za sprawą poetyckiej wyobraźni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z wcześniejszych powieści Javiera Cercasa wiemy już, że jest on mistrzem kompozycji. "Anatomia chwili" to bez dwóch zdań arcydzieło pod względem architektury powieściowej. Na zamknięcie w jednym wydarzeniu całych dziejów powojennej Hiszpanii (przy czym nie mam na myśli II wojny światowej, lecz wojnę domową 1936-1939) – i to z uwzględnieniem całej symetrii zachodzącej między antagonistycznymi obozami – był w stanie sobie pozwolić tylko ktoś, kto odznacza się nie lada pisarskim kunsztem.

"Terra Alta" to znacznie skromniejsze przedsięwzięcie literackie, nie stawia ono sobie tak wygórowanych wymagań, na dobrą sprawę – przy powierzchownej lekturze – mogłoby trafić na półkę z literaturą kryminalną. I ono jednak uderza klarownością narracyjną. Ta najnowsza powieść Javiera Cercasa to czasowy przekładaniec. Składa się ona z dziesięciu rozdziałów obejmujących naprzemiennie dwa dukty czasowe – rozdziały nieparzyste to teraźniejszość śledztwa, a – parzyste to przeszłość agenta Melchiora Marina,, właściwie od jego urodzenia po wczesny niedzielny poranek, w który odebrał on zgłoszenie o zabójstwie bogatego miejscowego przedsiębiorcy i jego żony. Rozdziały te zostały zgrabnie ujęte w dwie części – pierwsza to niemal protokół z postępowania policji – jak najbardziej zgodnego z procedurą – w pierwszych godzinach i dniach po zgłoszeniu zbrodni, a druga to równie drobiazgowy zapis z działań głównego bohatera, w dużej mierze podejmowanych na bakier z prawem, po umorzeniu śledztwa przez jego zwierzchników z braku pomysłu na jego kontynuowanie.

Taka dwuczęściowa kompozycja jest efektem amputacji, jakiej został poddany cały środek, a więc to, co zwykło wypełniać powieść kryminalną, która nie broni się przed takim zakwalifikowaniem: chodzi tu o wszystkie te gry z czytelnikiem ścigającym się z powieściowymi śledczymi w odpowiedzi na pytanie, kto i dlaczego zabił. To ważny sygnał, że "Terra Alta" przypomina powieść kryminalną tylko przez przypadek. Można powiedzieć, że w ujęciu Javiera Cercasa każda rzeczywistość, w której przeszłość ciąży nad teraźniejszością, zawiera w sobie motywy potencjalnej zbrodni. Nic dziwnego, że największy ciężar w jego najnowszej powieści posiadają wydarzenia sięgające wojny domowej i z pierwszych lat po niej. Chyba więc nikt nie uzna tego za spoiling, gdy potwierdzę, że i tym razem pogoń za zbrodniarzem okaże się gonitwą za duchami krwawej przeszłości. To stała sygnatura tej twórczości. Podobnie jak respekt dla faktów historycznych – bohaterowie Cercasa nie żyją w świecie wypełnionym hollywoodzkimi dekoracjami, ale we współczesnej Hiszpanii, borykającej się z ruchami separatystycznymi i islamistycznymi atakami terrorystycznymi. Bardzo ciekawe są dyskusje o literaturze, jakie prowadzą – miło spotkać agenta policji, który ma zwyczaj czytać na głos "Nędzników" Victora Hugo.

Z wcześniejszych powieści Javiera Cercasa wiemy już, że jest on mistrzem kompozycji. "Anatomia chwili" to bez dwóch zdań arcydzieło pod względem architektury powieściowej. Na zamknięcie w jednym wydarzeniu całych dziejów powojennej Hiszpanii (przy czym nie mam na myśli II wojny światowej, lecz wojnę domową 1936-1939) – i to z uwzględnieniem całej symetrii zachodzącej między...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marian Brandys znany jest jako eseista czy – w większym jeszcze stopniu – reportażysta historyczny. A kim jest reportażysta historyczny? To historyk – nie tyle uczony-profesjonalista, ile amator, ale w źródłowym słowa tego znaczeniu, czyli miłośnik uprawianej przez siebie dziedziny – który jednocześnie opowiada dwie historie. Jedna z nich, rzecz jasna, dotyczy ważnych wydarzeń z mniej lub bardziej odległych dziejów, druga natomiast koncentruje się na przedstawieniu procesu poznawania ich przebiegu. Można zatem powiedzieć, że reportaż historyczny do tradycyjnego opowiadania o przeszłości wprowadza wyraźny wątek autotematyczny.

I tak reportaż „Strażnik królewskiego grobu”, od którego cały tom wziął tytuł, z jednej strony mówi o królu Stanisławie Auguście, a z drugiej o znajomości pisarza z Józefem Charytonem z Siemiatycz na Podlasiu, świadkiem powtórnego pochówku ostatniego polskiego monarchy w 1938 roku w Wołczynie, który przez całe dziesięciolecia zabiegał w różnych PRL-owskich ośrodkach decyzyjnych o sprowadzenie szczątków króla do Polski (po II wojnie światowej Wołczyn przypadł Białoruskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej), najlepiej na Wawel. I właśnie kontakty z Charytonem, bojownikiem beznadziejnej sprawy – korespondencyjne i telefoniczne – wymogły na Marianie Brandysie pilne studia nad drugą połową XVIII wieku, ze szczególnym uwzględnieniem postaci Stanisława Augusta.

W tomie znajdują się jeszcze dwa reportaże historyczne. Otwiera go „Królestwo Białorusi” o losach żołnierzy ochotniczych oddziałów białoruskich walczących pod dowództwem generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza, u boku polskiego wojska, w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Mały Marian poznał kilku z nich w latach swojego dzieciństwa, jako że zostali oni na jakiś czas zakwaterowani w mieszkaniu jego rodziców w Łodzi. Reportaż ten opiera się więc głównie na wspomnieniach, weryfikowanych jednak współczesnymi autorowi opracowaniami historycznymi na ten temat. Trzeci – i zarazem ostatni – reportaż, pt. „Generał Powalał”, przedstawia sylwetkę Franciszka Ksawerego Dąbrowskiego (nie mylić z Janem Henrykiem), dowódcy tworzonych po III rozbiorze Rzeczpospolitej legionów polskich na znajdującej się pod protektoratem Imperium Osmańskiego Wołoszczyźnie. Impulsem do zainteresowania się tą postacią była wizyta pisarza w Kole z okazji obchodów 600-lecia tego wielkopolskiego miasta. Wówczas to w klasztorze Bernardynów trafił on na tablicę upamiętniającą pochowanego w nim nieznanego mu Dąbrowskiego.

Wydaje się, że wspólnym mianownikiem dla tej reporterskiej trylogii jest to, że w całości stanowi ona próbę wydobycia z mroku dziejów tych ich wątków, które w związku z tym , że ostatecznie skojarzyły się z klęską, uległy zapomnieniu, być może nawet z premedytacją zostały wyparte ze świadomości. Dotyczy to i dalszych losów żołnierzy generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza po podpisaniu przez stronę polską i bolszewicką w październiku 1920 roku pokoju w Rydze, i ostatnich lat życia króla Stanisława Augusta po abdykacji, i wreszcie wszelkich meandrów życiowych Franciszka Ksawerego Dąbrowskiego, które nastąpiły już po klęsce jego inicjatywy powołania legionów wołoskich. Zresztą do tej pory tylko generał Bułak-Bałachowicz doczekał się grobu na Powązkach w Warszawie. Dla szczątków Stanisława Augusta wciąż jest zamknięta droga do Polski, a miejsce pochówku wołoskiego Dąbrowskiego zostało utajnione (tablica pamiątkowa zniknęła). Pisarstwo historyczne Mariana Brandysa wzięło się między innymi ze sprzeciwu wobec tego stanu rzeczy. Jak ujmuje to w zakończeniu swojej trylogii: „Historia nie może służyć jedynie krzepieniu serc, musi także przestrzegać umysły”.

Marian Brandys znany jest jako eseista czy – w większym jeszcze stopniu – reportażysta historyczny. A kim jest reportażysta historyczny? To historyk – nie tyle uczony-profesjonalista, ile amator, ale w źródłowym słowa tego znaczeniu, czyli miłośnik uprawianej przez siebie dziedziny – który jednocześnie opowiada dwie historie. Jedna z nich, rzecz jasna, dotyczy ważnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spór o króla Stanisława Augusta to lejtmotyw polskiej historiografii. Autorka książki w jej zakończeniu referuje zresztą jego przebieg, oczywiście z perspektywy czasów, w których kończyła nad nią pracę, to znaczy połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. Spór ten rozpoczął się jeszcze przy współudziale Stanisława Augusta za sprawą jego „Zdania o królu polskim”, które ukazało się w 1793 r. razem z wrogim mu dziełkiem „O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 Maja”, współautorstwa między innymi Hugona Kołłątaja. I to ostatnie na długo zmajoryzowało opinię na temat odpowiedzialności króla za rozbiory. Na bardzo długo zakonserwowali ją Joachim Lelewel, Lucjan Siemieński, Tadeusz Korzon i Michał Bobrzyński, a więc klasycy polskiej refleksji historycznej. Zasadniczą zmianę sprowokowała sprawa tak zwanego drugiego pochówku ostatniego polskiego monarchy, to znaczy przenosin jego szczątków z Petersburga do jego rodzinnego Wołczyna. Działo się to latem 1938 r. Wówczas rozległo się wiele głosów, które razem złożyły się na bardziej obiektywny portret Stanisława Augusta. Obecnie – a więc kilka dziesięcioleci po ukazaniu się książki Marii Żywickiej – utrwala się raczej pozytywny jego obraz – i to nie tylko jako mecenasa kultury i sztuki, reformatora szkolnictwa (Komisja Edukacji Narodowej), propagatora uprzemysłowienia (działalność Antoniego Tyzenhauza na Litwie), budziciela nowoczesnego patriotyzmu (Szkoła Rycerska), wreszcie głównego autora Konstytucji 3 Maja, ale również najbardziej realistycznego polityka swoich czasów. Uszczegółowienie tego portretu zawdzięczamy przede wszystkim Zofii Zielińskiej i jej naukowemu otoczeniu. Niemniej nawet profesor Zielińska nie stara się bronić ostatnich lat króla – przede wszystkim jego zgody na abdykację, likwidację placówek dyplomatycznych i przyjęcia przez niego roli rezydenta na dworze Pawła I. Jak bardzo upokarzające były to lata – zarówno dla Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, jak i osobiście króla – opowiada ta książka. I jako taka powinna się ona stać lekturą obowiązkową każdego, kto myśli o karierze państwowej. Niech potraktuje ją jako groźne memento.

Spór o króla Stanisława Augusta to lejtmotyw polskiej historiografii. Autorka książki w jej zakończeniu referuje zresztą jego przebieg, oczywiście z perspektywy czasów, w których kończyła nad nią pracę, to znaczy połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. Spór ten rozpoczął się jeszcze przy współudziale Stanisława Augusta za sprawą jego „Zdania o królu polskim”, które ukazało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Można się było spodziewać, że pisarka z Litwy, osadzając akcję swojej powieści w drugiej połowie XVII wieku w Wilnie i na Wileńszczyźnie, przedstawi obraz Rzeczpospolitej Obojga Narodów z czasów szwedzkiego Potopu z punktu widzenia sygnatariuszy układu w Kiejdanach. I rzeczywiście, czarna legenda księcia Janusza Radziwiłła, przywódcy części arystokracji uznającej zwierzchność Karola X Gustawa, spopularyzowana przez Henryka Sienkiewicza, została w niej podważona. Ten ambitny możnowładca w "Silva rerum" jest przede wszystkim gorliwym chrześcijaninem (kalwinistą), który w pozbawieniu tronu króla Jana Kazimierza, nadmiernie ulegającemu jezuitom, i oddaniu korony protestanckiemu Karolowi X Gustawowi widział szansę na przezwyciężenie wciąż dobrze się mającego na Żmudzi pogaństwa, z którym Kościół katolicki według niego wyraźnie sobie nie radził. Taka sobie opowiastka. Nie wymagajmy jednak więcej, bo w ogóle historyczność powieści Kristine Sabaliaukaitė jest mocno naciągana. W gruncie rzeczy mamy w niej do czynienia z historycznym kostiumem dla przedstawienia bliskich autorce spraw. A jest ona przeciwniczką wszelkich zbiorowych tożsamości, uznając je wyłącznie za rodzaj ideologii mających kryć właściwe intencje bohaterów wydarzeń. Jest – chciałoby się powiedzieć – typową dla pierwszych dziesięcioleci XXI wieku liberałką, więc wszystko, co wykracza poza perspektywę jednostki wydaje się jej mało ciekawe. Oto opis matki pary głównych bohaterów, Urszuli i Kazimierza, w momencie, w którym niejako odkryła ona prawdę o sobie: „W tej oto chwili jest kimś, kim chciała być zawsze – Elżbietą bez nazwiska, bez krewnych i bez rodziny, bez innych ludzi i bez obowiązków, jest tylko kobietą siedzącą nad jeziorem, w blasku księżyca, pod niebem pełnym gwiazd”. Myślę, że ktoś taki mógłby liczyć na zainteresowanie w telewizji śniadaniowej w każdej stacji. I cała powieść jest na takim właśnie mniej więcej poziomie. Lekka, łatwa i przyjemna. Nieco freudyzmu i adleryzmu, odpowiednia dawka fizjologizmu, nieskrywany antyklerykalizm, szczypta nihilizmu, a więc wszystko, co potrzeba, aby stworzyć sylwę na miarę naszych czasów. Oczywiście, czytelnicy wychowani na Sienkiewiczu, Kaczkowskim, Kossak-Szczuckiej, Gołubiewie, Malewskiej i Parnickim poczują się jej lekturą rozczarowani.

Można się było spodziewać, że pisarka z Litwy, osadzając akcję swojej powieści w drugiej połowie XVII wieku w Wilnie i na Wileńszczyźnie, przedstawi obraz Rzeczpospolitej Obojga Narodów z czasów szwedzkiego Potopu z punktu widzenia sygnatariuszy układu w Kiejdanach. I rzeczywiście, czarna legenda księcia Janusza Radziwiłła, przywódcy części arystokracji uznającej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W powieści tej daje o sobie znać duch czasów, a więc pisarska potrzeba wyzwolenia się z tyranii prawdy historycznej na rzecz baśni. Nie jest to nawet apokryf, bo ten mimo wszystko ma respekt dla twardych faktów i stara się wypełniać jedynie puste miejsca między nimi. Mniejsza nawet o takie anachronizmy, jak zaprowadzenie przez Raka kolei na trasie Kraków – Lwów o dziesięciolecie wcześniej, niż to się stało naprawdę. To drobiazg, chciałoby się powiedzieć baśniowa licentia poetica. Gorzej, że w powieści dochodzi do przeinaczeń, które da się kwalifikować moralnie. Co mam na myśli? Otóż rabacja galicyjska była krwawa, ale nie miała swojego wątku pogromowego: nie Żydzi wszak byli jej ofiarami. „Baśń o wężowym sercu” przechodzi nad tym do porządku dziennego. W baśniowym Brzostku spłonęło „całe żydowskie przedmieście”. „Zapewne przez przypadek” – baśniopisarz puszcza tylko oko, bo na grząskim moralnie gruncie, na jakim się znalazł, pozwala mu to utrzymać się na powierzchni. Widocznie jednak czuje niedosyt, bo nie omieszka wepchnąć tytułowemu bohaterowi w usta słów, które lokują go wprost w stereotypie polskiego chłopa-antysemity z czasów II wojny światowej: „Skończymy z panami, to i na was, Żydy, przyjdzie pora”. No tak – ktoś powie – ale to jest baśń i rządzi się swoimi prawami. Tyle, że to jest baśń szczególna, pisana ze ściśle określonej perspektywy. Wystarczy spojrzeć na ostatnią stronicę powieści. Widnieje na niej odautorska adnotacja o miejscu i czasie jej pisania: „Kraków i różne miejsca na wschodzie 2016-2018”. Kto to napisał: Ferdynand d’Este, gubernator Galicji? Józef Breinl, starosta Tarnowa? A może baśniopisarz, który żyje w swoim wyimaginowanym świecie? Nie, to Radek Rak, laureat literackiej Nagrody Nike za powieść; za tę powieść. To on przyjął perspektywę austriackiego zaborcy, któremu nieczyste sumienie za dokonany gwałt polityczny każe zmyślać, aby jakoś zracjonalizować i usprawiedliwić własną zbrodnię. I na wschód od Krakowa nie jest w stanie zobaczyć nic innego poza istotami zredukowanymi do fizjologii, które mamlają, smarkają, obsrywają się… Ta antybaśń została poczęta w takich moralnie niedwuznacznych okolicznościach, więc kreuje świat na opak. Cała upstrzona jest kryptocytatami biblijnymi, które przez wypaczanie ich pierwotnych sensów składają się łącznie na jakąś anty-Ewangelię. I to jest właśnie osiągnięcie pisarza. Tego rodzaju mitologia galicyjska nie istniała – on ją stworzył. Zajęło mu to całą pierwszą część. W części drugiej adaptuje ją do historycznych wydarzeń. Jednocześnie ta druga część aktualizuje tradycyjny motyw zamiany tożsamości bohaterów w rodzaju „z chłopa król” i vice versa, choć nie do końca. W tej aktualizacji doszło bowiem do pomieszania obu tożsamości. Jakób Szela zamienia się tożsamością z Wiktorynem Boguszem, ale i w Jakóbie Wiktoryn nie całkiem się rozgościł, i w Wiktorynie Jakób nie zajął całego miejsca. I to oni stali się prefigurami nas samych hic et nunc, z czym Radek Rak się nie godzi. Już tak jest, że pisarz-ojkofob brzydzi się szlachetczyzną, ale on też brzydzi się ludu, który w swoim potomstwie we współczesnej Polsce podpiął się pod tradycję szlachecką. Jego obrzydzenie jest więc totalne. I kiedy osiąga ono w nim punkt krytyczny, siada i pisze. Pisze „wtóre słowo o Jakóbie Szeli”.

W powieści tej daje o sobie znać duch czasów, a więc pisarska potrzeba wyzwolenia się z tyranii prawdy historycznej na rzecz baśni. Nie jest to nawet apokryf, bo ten mimo wszystko ma respekt dla twardych faktów i stara się wypełniać jedynie puste miejsca między nimi. Mniejsza nawet o takie anachronizmy, jak zaprowadzenie przez Raka kolei na trasie Kraków – Lwów o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wbrew tytułowi nie jest to książka o Inie Benicie, ale los tej gwiazdy przedwojennego kina jest niewątpliwie jej lejtmotywem. Sam czytałem ją głównie jako polemikę ze "Sławą i infamią", a konkretnie z tym, co o postawach jej bohaterów w okupacyjnej Warszawie mówił Bohdan Korzeniewski, reżyser i teatrolog, ale przede wszystkim – w tym kontekście to ważniejsze – współzałożyciel Tajnej Rady Teatralnej i członek powołanej po zakończeniu II wojny światowej komisji, mającej na celu weryfikację prawa do uprawiania zawodu przez aktorów, którzy w latach 1939-1945 zdecydowali się na grę w teatrach koncesjonowanych przez Niemców. Autorytet, jakim rozmówca Małgorzaty Szejnert cieszył się u schyłku PRL w środowisku opozycji kulturalnej, sprawiał, że jego słowa brzmiały jak bezapelacyjny wyrok. Marek Teler pokazuje, że sytuacja była bardziej skomplikowana. Ludzie wiązali się z jawnymi teatrami z różnych powodów, na przykład, aby ochronić żonę czy też przyjaciółkę żydowskiego pochodzenia (przypadek Józefa Horwatha i Hanki Libickiej), aby wydobyć bliskich z obozu koncentracyjnego (Maria Malicka i Zbigniew Sawan) czy samemu odzyskać wolność (Mira Zimińska). Byli też tacy, którzy włączali się w oficjalne życie teatralne na zlecenie tajnych organizacji ZWZ-AK (Robert Niewiarowicz i właśnie Ina Benita jako jego podwładna). Dokonując takiego wyboru, lokowali się oni jednak w szarej strefie, ze wszystkimi tego konsekwencjami, utrudniając, a nawet uniemożliwiając później dotarcie do pełnej prawdy o tym, co robili i z jakich motywacji. Tym bardziej, że przejęcie władzy przez komunistów po wojnie nie pozwalało im na swobodną obronę w obawie o to, aby nie zaszkodzić ewentualnym świadkom ujawnieniem ich konspiracyjnej przynależności do postponowanej Armii Krajowej. Zresztą sytuacja w tak zwanej Polsce Ludowej była w ogóle schizofreniczna: aktorzy pracujący pod okupacją niemiecką byli z tego rozliczani, a ci, którzy związali się z Teatrem Dramatycznym w zajętym przez Sowietów w 1939 r. Lwowie – nie. Marek Teler wykonał mrówczą robotę, aby wybronić bohaterów swojej książki. Czy mu się to udało? Niech czytelnik odpowie sobie sam na to pytanie. Ja zwrócę uwagę na coś, co uważam za mankament „Zagadki…”. Otóż jej początek zapowiada bardzo przemyślaną kompozycję, niemal taką, z jaką mamy do czynienia w misternie zbudowanym dramacie. Autor rozpoczyna od przedstawienia postaci drugoplanowych swojej opowieści („Udział wezmą…”), następnie przechodzi do prezentacji tytułowej bohaterki („W roli głównej: Ina Benita”) i czegoś w rodzaju ekspozycji („Trzy twarze Komedii: Sym, Horwath, Niewiarowicz”). To sugeruje, że punktem kulminacyjnym będzie sprawa zamachu na Igo Syma, ale gdzież tam… Opowieść po tym wydarzeniu ciągnie się dalej, i to jeszcze długo, ale – mam wrażenie – dość chaotycznie. Natomiast za największą jej zaletę uznałbym w miarę pełne przedstawienie powojennego okresu w życiu Iny Benity, bo do tej pory jej biografia urywała się na Powstaniu Warszawskim czy bezpośrednio po nim.

Wbrew tytułowi nie jest to książka o Inie Benicie, ale los tej gwiazdy przedwojennego kina jest niewątpliwie jej lejtmotywem. Sam czytałem ją głównie jako polemikę ze "Sławą i infamią", a konkretnie z tym, co o postawach jej bohaterów w okupacyjnej Warszawie mówił Bohdan Korzeniewski, reżyser i teatrolog, ale przede wszystkim – w tym kontekście to ważniejsze –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sylwester II był najbliższym doradcą Ottona III. Obaj byli rzecznikami idei cesarstwa jako federacji równorzędnych królestw pod ich wspólnym zwierzchnictwem. Idea ta ich nie przeżyła. Zwyciężyła koncepcja cesarstwa hegemonialnego oparta na dominacji Niemiec nad innymi państwami, oczywiście, przy jednoczesnym całkowitym rozkładzie jedności cesarsko-papieskiej. Niemniej, krótki okres koniunktury Bolesław Chrobry wykorzystał. To za pontyfikatu Sylwestra II odbył się zjazd gnieźnieński, na którym ogłoszono powstanie metropolii gnieźnieńskiej i trzech biskupstw, w Kołobrzegu, Krakowie i Wrocławiu. Akt ten diametralnie zmienił pozycję Polski wobec Niemiec.

Książeczka wybitnego polskiego mediewisty, Jerzego Strzelczyka, to majstersztyk zwięzłości. Na sześćdziesięciu stroniczkach zdołał on nie tylko przedstawić wielowątkowy żywot jednego z najwybitniejszych papieży w dziejach Kościoła (poświęcając sporo miejsca jego pasji naukowej), ale przy okazji omówić także specyfikę papiestwa na przełomie tysiącleci i rozwikłać zawiłości wzajemnych relacji między nim a cesarstwem w tym właśnie czasie. O polonikach ogólnie już napomknąłem. Warto jednak rozszerzyć je o jeden szczegół. Otóż, jak pisze Strzelczyk, papież Sylwester II „był najwybitniejszym umysłem nie tylko czasów Ottona III, lecz również całego stulecia, umysłem tak dalece przewyższającym swych współczesnych, że na ogół nie byli oni w stanie go pojąć”. To przyczyniło się do powstania legendy o jego konszachtach z diabłem. W „Kronice papieży i cesarzy” Marcina Polaka z Opawy czytamy: „A ponieważ Gilbert [czyli późniejszy Sylwester II] pragnął mieć jak najwięcej zaszczytów, diabeł spełniał wszystko, czego sobie zażyczył. Był najpierw arcybiskupem Reims, potem Rawenny, następnie papieżem; zapytał wówczas diabła, jak długo będzie żył jako papież. W odpowiedzi usłyszał, że dopóty, dopóki nie odprawi mszy w Jerozolimie. Ucieszył się bardzo, bowiem miał nadzieję, że daleko mu do śmierci, tak jak daleko był od chęci pielgrzymowania za morze do Jerozolimy. A gdy w Wielkim Poście odprawił mszę w kościele na Lateranie, nazywanym Jerozolimą, po hałasie czynionym przez demony poznał, że nadchodzi śmierć”. Trudno nie rozpoznać powinowactw między tą „kronikarską” zapiską a legendą o Mistrzu Twardowskim, szczególnie w wersji utrwalonej przez Adama Mickiewicza. Tyle że kościół na Lateranie, zwany Jerozolimą, został w niej zastąpiony karczmą, która „Rzym się nazywa”.

Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Gerbert z Aurillac – Sylwester II jest bohaterem „Srebrnych orłów”. Książeczka Jerzego Strzelczyka może czytelnikom powieści Teodora Parnickiego posłużyć za naukowy komentarz. Na koniec oddajmy głos samemu papieżowi (w ujęciu powieściowym): „Ongiś prawnukowie Adama i Ewy w ciemnocie trwożnej oczu nie śmieli podnieść na słońce i gwiazdy – uszy zatykali, aby nie słyszeć wycia wichrów i ryku fal morskich – gwiazdom i morzu, kamieniom i drzewom, krowom i jaszczurkom cześć, niby Bogu samemu, bluźnierczo oddawali! Ale minęły tysiąclecia i oto z drzewa buduje człowiek okręty, którymi po morzu, huczącym dumnie, władczo żegluje – z kamienia pałace i świątynie przewspaniałe wznosi – krowy, konie i psy jemu służą, a nie on im – z wichru i grzmotu, z ryku lwa i świergotu ptasiego wyśmiewa się pieśnią i muzyką, stokroć piękniejszą niż wszystkie przyrody nierozumnej głosy, co ongiś taką grozą potworną napawały… Nie pada już na twarz przed gwiazdami, ale naturę ich śmiało bada, sam im rozkazując: «Przybliżcie się do mnie». I przybliżają się. […] Są głupcy ciemni, co powiadają: grzech to wnikanie w tajniki wszechświata przez Boga stworzonego. Nie, nie grzech. Przeciwnie, żąda Mądrość Boża, by dowiodła natura człowiecza, iż niepodobna jest do owego sługi niegodnego, co talenty w ziemi zakopał – iż nie zagrzebała w cielesności zwierzęcej owej iskry Mądrości, miłosiernie Adamowi i Ewie pozostawionej… Dopiero bowiem wtedy, kiedy niczym już chełpić się przed naturą człowieczą nie zdoła przyroda nierozumna, przez demony ciemne opętana – gdy pokona myśl ludzka ptaka, jak on w powietrze się wznosząc – rybę, jak ona pod wodę się zanurzając – błyskawicę, jak ona bez krzemienia jasność rozpościerając – dopiero wtedy, powiadam, rzeknie Mądrość Boża synom i córom Adama i Ewy: «Wróćcie na łono moje, otoście zaświadczyli, żeście obraz i podobieństwo moje». I będzie to godzina pokusy najstraszliwszej: Pan Ciemności, który rzekł Adamowi i Ewie: «Bądźcie jako bogowie», szepnie synom i córom Adamowym: «Otoście już jako bogowie». I czekać będą duchy bezcielesne, świetliste i ciemne, co odrzeknie natura człowiecza na ów podszept szatański. Czy przytaknie pysznie: «Otośmy jak Bóg!». Nie, nie przytaknie. Nad ziemią i niebem, nad tajemnicami gwiazd i otchłaniami mórz panując, szepnie: «Panie, czymeśmy przed Twoim obliczem? Prochem»”.

Sylwester II był najbliższym doradcą Ottona III. Obaj byli rzecznikami idei cesarstwa jako federacji równorzędnych królestw pod ich wspólnym zwierzchnictwem. Idea ta ich nie przeżyła. Zwyciężyła koncepcja cesarstwa hegemonialnego oparta na dominacji Niemiec nad innymi państwami, oczywiście, przy jednoczesnym całkowitym rozkładzie jedności cesarsko-papieskiej. Niemniej,...

więcej Pokaż mimo to