-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2014-03-31
2014-01-23
„Boży bojownicy” to kolejny po „Narrenturmie” tom husyckiej trylogii. O ile pierwsza część w dużej mierze opierała się na miłosnych perypetiach niejakiego Reynevana, o tyle kolejna część jest już o wiele bardziej mroczna i ponura. Na pierwszy plan wychodzi wojna o jedyną, słuszną wiarę...
Akcja rozpoczyna się w stolicy Czech, gdzie Reynevan ponownie spotyka starych przyjaciół - walczącego w szeregach Husytów Szarleja oraz Samsona, który niestety nadal nie może powrócić do swojej pierwotnej postaci. I choć nasz bohater planuje pozostać w Pradze na dłużej, piastując pozycję medicusa, okoliczności jak zwykle mu nie sprzyjają. Już wkrótce musi powrócić na Śląsk, a to dopiero początek jego kłopotów. Chętnych na jego głowę jest naprawdę wielu, choćby Inkwizycja, złowrogi Pomurnik, czy pospolici raubritterzy, przekonani, że nasz bohater ograbił poborcę podatków. Również życie prywatne młodzieńca pełne jest nieustannych zawirowań. I choć ten tom jest naprawdę bardzo różni się od pierwszego, jednego można być pewnym – dziać się będzie, i to sporo.
„Boży Bojownicy” to przede wszystkim wojna, którą Sapkowski przedstawił z typową dla siebie dokładnością. Czytelnik otrzymuję niezwykle szczegółowy opis wydarzeń rozgrywających się w latach 1428 i 1429, a konkretniej rzezi, jakie Husyci zgotowali na Śląsku. Nie zabrakło tutaj ani opisu uzbrojenia, ani strategii, czy kolejnych działań oddziałów. Dla miłośnika historii jest to z pewnością wspaniała uczta, dla pozostałych akcja niebezpiecznie może zacząć przypominać niekoniecznie lubiane lekcje w szkole. Co prawda można wytłumaczyć sobie zasadność tych opisów, niemniej w moim odczuciu, drugi tom stał się dość ciężkostrawny. Dotkliwie zaczęło brakować jakichkolwiek momentów „odprężenia”. Na próżno czekać tu na żarty, komiczne sytuacje, czy też historyczne smaczki – ciekawostki, które choć z fabułą niewiele mają wspólnego, stanowią duże urozmaicenie. Nawał postaci, a co za tym idzie nowych imion i powiązań do opanowania, również nie ułatwia czytelnikowi odbioru. „Boży Bojownicy” to lektura, która wymaga od odbiorców sporego wysiłku. Część z nich zapewne nigdy nie dotrze do końca. Ci, którym jednak uda się ta sztuka, z pewnością jeszcze długo pozostaną pod wrażeniem książki – zarówno jej rozmachu, jak i doskonałego przygotowania pisarza.
Podobnie jak w przypadku „Narrenturmu”, na rynku pojawiła się wspaniała wersja audio, w której udział wzięło wiele znakomitych osobistości. Po raz kolejny to właśnie ta wersja wydała mi się „łatwiejsza do przetrawienia” niż tradycyjna lektura. Jednak z uwagi na wielość i różnorodność zawartych w niej przekleństw, odradzałabym słuchanie w towarzystwie dzieci.
Trudno mi jednoznacznie odradzić lub zachęcić do czytania drugiego tomu husyckiej trylogii. Z całą pewnością jest to książka stanowiąca nie lada wyzwanie dla czytelnika. Sceptycznych prawdopodobnie do siebie nie przekona, fanów Sapkowskiego może, choć wcale nie musi zachwycić. „Boży Bojownicy” to jednak na tyle imponująca i niepowtarzalna powieść, że może właśnie dlatego warto podjąć ryzyko przeczytania...
(http://alison-2.blogspot.com/2014/03/bozy-bojownicy-andrzej-sapkowski.html)
„Boży bojownicy” to kolejny po „Narrenturmie” tom husyckiej trylogii. O ile pierwsza część w dużej mierze opierała się na miłosnych perypetiach niejakiego Reynevana, o tyle kolejna część jest już o wiele bardziej mroczna i ponura. Na pierwszy plan wychodzi wojna o jedyną, słuszną wiarę...
Akcja rozpoczyna się w stolicy Czech, gdzie Reynevan ponownie spotyka starych...
2014-01-25
Każdego roku w księgarniach pojawia się naprawdę dużo nowych, interesujących książek. Niektóre z nich przemijają niemal niezauważone, inne świętują swoje pięć minut, by już kilka miesięcy później na dobre zniknąć z księgarnianych półek. Być może właśnie z tego powodu czytelnik nieustannie pędzi za nowościami, próbuje zdobyć te najbardziej wartościowe, zanim staną się zupełnie niedostępne. W tej pogoni trudno znaleźć czas na to, co skrywa się pod szumnym określeniem „klasyki”. Dopiero gdy pojawia się informacja o nowej, spektakularnej ekranizacji, obrośnięte kurzem tomiska znikają z bibliotek, a rzesze czytelników z pożądaniem wpatrują się w atrakcyjne, filmowe okładki. Zjawisko to mogliśmy obserwować chociażby w przypadku "Les Miserables" czy "Anny Kareniny". Niedawno na swoje drugie pięć minut zasłużył również "Wielki Gatsby". Powieści tej Fitzgerald poświęcił trzy lata swojego życia a jej efekt z pewnością może zrobić wrażenie i na współczesnym czytelniku.
Pochodzący z Środkowego Zachodu Nick Carraway po doświadczeniach Wielkiej Wojny nie potrafi odnaleźć się w rodzinnych stronach. Postanawia przenieść się na Wschód i rozpocząć karierę maklera giełdowego. Jego nowym domem staje się letnia posiadłość w West Egg, na wschód od Nowego Jorku, będąca niemal żartem w porównaniu do imponującego domu najbliższego sąsiada. Jego właściwielem jest niejaki Jay Gatsby, mężczyna tak nieprzyzwoicie bogaty, że wypada go znać i bywać na jego niesamowitych przyjęciach, i na tyle tajemniczy, by można było podejrzewać go o niemal wszystko, z morderstwem włącznie. Sprektakularne życie w blasku jupiterów i rytmie jazzu może zawrócić w głowie bardziej niż szampan, który nieustannie rozlewa się po całym domu, jednak tajemniczy Gatsby zdaje się być nieobecny, nieustannie wypatruje czegoś, co stracił wiele lat temu... Kim jest naprawdę? Czy zdobędzie to, czego od tak dawna pragnie? Nick Carraway jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że już wkrótce zostanie wplątany w niesamowicie pasjonującą historię...
Lata 20te nakreślone przez Fitzgeralda zniewalają przepychem, uwodzą zakazanymi przyjemnościami. To okres, w którym nawet biedak dosłownie z dnia na dzień może rozpocząć żywot milionera. Wraz z Nickiem wkraczamy na wielkie salony, poznajemy życie młodych i bogatych, i podobnie jak narrator książki dość szybko ulegamy ich urokowi. Postać Gatsby’ego intryguje i pobudza wyobraźnię. Jego bezgraniczne oddanie jednej kobiecie z pewnością zyska duże uznanie w oczach wielu czytelniczek.
"Wielki Gatsby" to w dużej mierze historia miłosna, jednak w żadnej mierze nie jest ona przesłodzona czy naiwna. Fitzgerald skonstuował ją na tyle umiejętnie, że zapewne przypadnie do gustu i niejednemu czytelnikowi płci męskiej.
Tym razem polecam nie tylko książkę, ale również bardzo przyjemną ekranizację. Nakręcona z dużym rozmachem ale i wiernie odzwierciedlająca pierwowzór, robi naprawdę spore wrażenie. Zachęcam!
(http://alison-2.blogspot.com/2014/01/wielki-gatsby-francis-scott-fitzgerald.html#more)
Każdego roku w księgarniach pojawia się naprawdę dużo nowych, interesujących książek. Niektóre z nich przemijają niemal niezauważone, inne świętują swoje pięć minut, by już kilka miesięcy później na dobre zniknąć z księgarnianych półek. Być może właśnie z tego powodu czytelnik nieustannie pędzi za nowościami, próbuje zdobyć te najbardziej wartościowe, zanim staną się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nazwisko Andrzeja Sapkowskiego jest doskonale znane nawet tym czytelnikom, którzy z reguły omijają fantastykę. Popularność zdobył pięciotomową sagą o wiedźminie. Na jej podstawie powstał film pełnometrażowy, serial telewizyjny, gra fabularna, a nawet gra karciana. Pisarz zebrał już szereg prestiżowych nagród, a jego książki przetłumaczono na wiele języków. Saga o wiedźminie nie jest jednak jedyną serią w jego dorobku. Równie imponująca, zarówno w objętości, jak i treści jest jego Trylogia husycka, utrzymana w typowej dla pisarza średniowiecznej konwencji. Pierwsza część tej trylogii nosi tytuł „Narrenturm” i odnosi się do miejsca we Frankensteinie, gdzie trafiają szaleńcy. Ponieważ lokalne więzienia nie dysponują wolnymi miejscami, w Narrenturmie osadza się również osoby aresztowane z nakazu Inkwizycji. Minie jednak sporo czasu, zanim czytelnik lepiej pozna to miejsce.
Głównym bohaterem trylogii jest Reinmar z Bielawy, zwany Reynevanem. To młody medyk i zielarz, który chętnie ulega kobiecym wdziękom, a i damy nie pozostają mu obojętne. Jego aktualną, wielką miłością jest niejaka Adela von Stercza, z którą spędza wiele upojnych chwil. Piękna kochanka ma niestety jedną wadę – niestety jest mężatką. Jej małżonek, Gelfrad von Stercza, bierze udział w krucjacie antyhusyckiej, podczas której ulega wypadkowi i zmuszony jest leczyć się w Pleissenlandzie.
Korzystne dla kochanków okoliczności nie trwają jednak zbyt długo. Krewniacy Sterczy nakrywają Adelę i jej wybranka, a gdy kobieta zaklina się, że Reinmar uwiódł ją za pomocą czarów, mężczyźnie nie pozostaje nic innego jak ... uciekać. Jakby tego było mało, podczas pogoni najmłodszy Stercza tak niefortunnie spada z konia, że trafia prosto na kosę i na miejscu umiera. Jest więcej niż pewne, że w tej sytuacji Sterczowie nie zaprzestają pościgu, póki nie pomszczą śmierci krewniaka i zniewagi wobec Gelfrada von Stercza. Dla Reinmara to początek szalonej przygody, podczas której z niebywałą wprost regularnością będzie wpadał w coraz to nowe tarapaty.
Trzeba przyznać, że Reinmar to dość nietypowy, główny bohater. Jego naiwność, młodzieńcza pycha i niezdolność rzeczowego myślenia w towarzystwie każdej ładniejszej damy może wielokrotnie wprowadzić czytelnika w irytaję. Niezdolny do przyswajania sobie wartościowych rad młodzieniec pewnie szybko zakończyłby swoją podróż, gdyby los nie obdarzył go mądrym opiekunem o imieniu Szarlej. Również inny towarzysz podróży, Samson, wykazuje się zdecydowanie większym rozsądkiem. Niestety natura poskąpiła mu urody myśliciela, toporne ciało i gęba idioty sprawiają, że z powodzeniem może odgrywać mało rozgarniętego, ignorowanego przez ważniejsze osobistości parobka, co podczas niebezpiecznej podróży wielokrotnie może się przydać.
Również postacie kobiece zostały bardzo ciekawie nakreślone i dalekie są od wizji bezbronnych niewiast, które mogą co najwyżej pięknie wyglądać i wypatrywać swojego wybranka. Adela von Stercza to kobieta, która zdaje sobie sprawę z potęgi swojej kobiecości i portafi bez najmniejszych skrupułów z niej korzystać. Dzierżka de Wirsing to przedsiębiorcza kobieta czynu, która w obliczu kłopotów nie załamuje rąk a bierze się do pracy. Jeśli zajdzie potrzeba, gotowa jest walczyć, nawet przeciwko mężczyznom. Najbardziej intrygująca zdaje się być Katarzyna Biberstein, kobieta o wielu twarzach, która czasem potrafi zaskoczyć niebywałą niezależnością i odwagą, w innych chętnie opiera się na ramieniu mężczyzny i nie ma nic przeciwko temu, by ktoś się nią zaopiekował.
To dopiero kilka z jakże licznych, barwnych i naprawdę dopracowanych postaci, z jakimi przyjdzie nam się spotkać.
Tło powieści stanowi bardzo ciekawa mieszkanka fantastyki z powieścią historyczną. W książce wspaniale nakreślono realia ówczesnej epoki, przywołano liczne nazwy autentycznych miejscowości, ważne zdarzenia historyczne czy też wybitne postacie. Czasem przedstawiane z przymrużeniem oka, choćby w scenie, w której Reinmar i Szarlej spotykają Gutenberga, który właśnie poszukuje sponsora, który umożliwiłby mu rozpowszechnienie jego najnowszego wynalazku. W zatrzęsieniu historycznych faktów nie zabrakło jednak miejsca na dużą ilość fantastyki. Nadprzyrodzone moce i fantastyczne motywy nieustannie towarzyszą czytelnikowi.
Książka posiada cały wachlarz zalet i z całą pewnością potwierdza ogromny talent pisarza. Niestety posiada również pewną wadę, która sprawia, że nie wszyscy czytelnicy będą w stanie wytrwać do samego końca. Sapkowski cechuje się wyjątkową słabością do przekazywania wszelkich możliwych informacji. Dla osoby, która nieczęsto ma do czynienia z historią, ilość faktów, postaci i miejscowości może okazać się naprawdę obezwładniająca. Mało tego, w moim odczuciu część tych wywodów jest absolutnie zbędna, a pozbycie się ich pozwoliłoby nieco odciążyć całą powieść. Przykładowo, gdy bohaterowie docierają na turniej rycerski, otrzymujemy obszerną wyliczenkę znakomitości, które tam się stawiły. Chwała temu, kto po lekturze tej wyliczanki, będzie w stanie wymienić choć trzy osoby. Chwilę później, na jednej z ławek dostrzeżona zostaje istotna dla powieści postać. Pozostaje jednak pytanie, czy czytelnik naprawdę musi poznać imiona wszystkich osób, które siedzą w jej pobliżu, w sytuacji, gdy większości z nich już pewnie nie spotka. To doskonały przykład na to, jak przesyt informacji utrudnia odbiór całości i sprawia, że pomimo ciekawej fabuły czasem trudno przebrnąć przez kolejne stronice książki.
W tym miejscu warto wspomnieć o fenomenalnym audiobooku, jaki powstał do tej książki. To właściwie nie typowy audiobook, a imponujące słuchowisko, w którym udział wzięło ponad 100 aktorów. Nie zabrakło również licznych efektów specjalnych, jak i muzyki utalentowanego kompozytora, Adama Skorupy, znanego przede wszystkim za sprawą muzyki do gry komputerowej "Wiedźmin", którą amerykański portal IGN uznał za najlepszą w tej kategorii w 2007 roku. W tym przypadku zmaganie się z licznymi nazwami, nazwiskami i obcojęzycznymi zwrotami spada na narratora, a słuchacz może w spokoju skupić się na akcji. Przyznaję, że ta forma odbioru książki okazała się dla mnie o wiele bardziej przystępna niż tradycyjne czytanie. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że i kolejne części trylogii doczekały się równie niesamowitej oprawy. Druga część "Boży bojownicy" jest już dostępna na rynku, a ja wprost nie mogę się doczekać wielu wspaniaych godzin, jakie z nią spędzę.
Pomimo przesadnego rozbudowania niektórych opisów, „Narrenturm” to początek znakomitej trylogii, z którą naprawdę warto się zmierzyć. Wraz z bohaterami przeżyjemy szereg pościgów i napadów, zetkniemy się z magią i fantastycznymi stworami, romantycy znajdą tutaj również odrobinę miłosnych uniesień. Ciekawy okres historyczny, stanowiący bodaj najbardziej mroczny okres w historii kościoła, wpływa na specyficzny klimat i bardzo intrygującą fabułę. Książkę polecam przede wszystkim fanom fantastyki i powieści historycznych, choć wierzę, że również inne osoby mogą tutaj znaleźć coś dla siebie. Zachęcam.
(http://alison-2.blogspot.com/2013/11/narrenturm-andrzej-sapkowski.html)
Nazwisko Andrzeja Sapkowskiego jest doskonale znane nawet tym czytelnikom, którzy z reguły omijają fantastykę. Popularność zdobył pięciotomową sagą o wiedźminie. Na jej podstawie powstał film pełnometrażowy, serial telewizyjny, gra fabularna, a nawet gra karciana. Pisarz zebrał już szereg prestiżowych nagród, a jego książki przetłumaczono na wiele języków. Saga o wiedźminie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-18
Agatha Christie jest niewątpliwie najbardziej znaną na świecie pisarką kryminałów. W kryminalnych przypadkach jej bohatera - nadzwyczaj inteligentnego detektywa Herkulesa Poirota, zaczytują się już kolejne pokolenia fanów. „A.B.C.” to już jego jedenasta przygoda, która z pewnością nieco zaskoczy fanów serii.
Tajemniczy A.B.C rzuca wyzwanie słynnemu detektywowi, Herkulesowi Poirotowi. W liście uprzejmie informuje detektywa o morderstwie, jakie ma zamiar popelnić w mieście, którego nazwa rozpoczyna się na literę "A". I faktycznie, dokładnie wskazanego przez szaleńca dnia, dochodzi do takowego morderstwa, którego ofiarą staje się osoba, której nazwisko również zaczyna się na "A". Obok ofiary znajduje się rozkład kolejowy, potocznie zwany ABC. Co gorsza, jakiś czas później Poirot otrzymuje kolejny list od A.B.C, w którym znajduje się zapowiedź morderstwa, które ma wydarzyć się w mieście, którego nazwa zaczyna się na "B". Policja zaczyna podejrzewać "kompleks alfabetyczny", jednak przeczucie znakomitego detektywa podpowiada, że sprawa może okazać się o wiele bardziej skomplikowana... Czy zdoła powstrzymać tajemniczego mordercę, zanim ten dobrnie do końca alfabetu?
Ciekwa intryga stworzona przez autorkę sprawia, że praktycznie już po paru stronach czytelnik wpada w sidła Christie i nie spocznie, póki nie pozna rozwiązania zagadki. A rozwiązanie jest w tym przypadku bardzo zaskakujące. To zasadnicza różnica pomiędzy tym kryminałem i resztą serii - zwykle czytelnik otrzymuje kolejne, drobne wskazówki, dzięki którym, przy odrobinie szczęścia sam ma szanse dojść do właściwego rozwiązania. W tym przypadku historia jest na tyle zawiła a wskazówki na tyle szczątkowe, że prawdopodobnie nikt nie wpadnie na to, co przygotowała dla czytelników autorka.
Główny bohater książki, sławny Herkules Poirot, niemal od razu przypadł mi do gustu. Nie ulega wątpliwościom, że to człowiek szalenie inteligentny i błyskotliwy. Mimo to nie ma tendencji do wywyższania się i lekceważania pomocników, jakiej doszukałam się w innym znanym detektywie, jakim jest Holmes. Również styl samej autorki okazał się nadzwyczaj przyjemny a cała historia na tyle niebanalna, że z pewnością sięgnę po kolejne przygody niezwykłego bohatera.
Myślę, że książka przypadnie do gustu wszystkim fanom kryminałów. To klasyka na wysokim poziomie, która z pewnością będzie zachwycać przez kolejne lata. Zachęcam!
http://alison-2.blogspot.com/2013/08/abc.html
Agatha Christie jest niewątpliwie najbardziej znaną na świecie pisarką kryminałów. W kryminalnych przypadkach jej bohatera - nadzwyczaj inteligentnego detektywa Herkulesa Poirota, zaczytują się już kolejne pokolenia fanów. „A.B.C.” to już jego jedenasta przygoda, która z pewnością nieco zaskoczy fanów serii.
Tajemniczy A.B.C rzuca wyzwanie słynnemu detektywowi, Herkulesowi...
2013-07-27
"Karaluchy" to drugi tom serii, której głównym bohaterem jest policjant Harry Hole. Tym razem skomplikowane śledztwo sprowadzi go do stolicy Tajlandii. W tym właśnie miejscu zginął norweski ambasador. Już sam fakt, że jego ciało zostało znalezione przez prostytutkę sprawia, że wszyscy pragną sprawę rozwiązać możliwie szybko i najlepiej bardzo cicho. Do tego mężczyzna jest dobrze kojarzony z premierem, a obaj związani są z Chrześcijańską Partią Ludową. Nic więc dziwnego, że zarówno okoliczności zbrodni jak i skrzętnie skrywane tajemnice ambasadora mogą doprowadzić do upadku premiera. Właściwie trudno sobie wytłumaczyć, dlaczego do tak delikatnego zadania został przydzielony własnie Harry. Mężczyzna nadal zmaga się ze swoimi demonami a smutki bezskutecznie próbuje zatopić w alkoholu. Czy mimo to uda mu się wpaść na właściwy trop? Przecież nie od dziś wiadomo, że w Bankoku wyjątkowo łatwo ulec pokusom...
Akcja toczy się stosunkowo nieśpiesznie, pozostawiając nam wystarczającą ilość czasu by porządnie wgryźć się w złożoną sprawę. Oprócz zbrodni ze znaczącym politycznym kontekstem, dużo czasu poświęcimy tutaj problematyce seksbiznesu. Jak to się stało, że stolica Tajlandii stała się miejscem, do którego ludzie przybywają, by zaspokoić najbardziej chore seksualne zachcianki? Dlaczego wymiar sprawiedliwości innych krajów, nawet posiadając niezbite dowody na przestępstwa na tle seksualnym obywateli własnego kraju, tak często ma związane ręce? Jak do tej problematyki podchodzi sama Tajlandia?
Wracając jednak do samej kryminalnej intrygi, trzeba przyznać, że nie brakuje jej wielu smaczków. Potencjalnych motywów nie brakuje i bardzo łatwo podążyć fałszywym tropem. Harry jest typem policjanta niedoskonałego. Co prawda nieczęsto ulega swym słabościom, jednak ma w sobie na tyle samodyscypliny, by w ważnym momencie skupić się na sprawie i wpraść na trop, którego bardziej "poprawni" koledzy nie dostrzegają.
Nie brakuje również innych, wyrazistych postaci. Chyba najbardziej zadziałała mi na wyobraźnię postać, którą można już chyba zaliczać do trzecioplanowych. Postać, która będąc dzieckiem została okrutnie skrzywdzona, w wyniku czego całe dorosłe życie walczyła (skutecznie) ze skłonnościami pedofilskimi, a nawet zajęła się zawodowo ściganiem tych, którzy takim skłonnościom ulegają...
Książka doczekała się również bardzo udanej wersji audio, w której udział wzieli aktorzy takiej rangi jak Borys Szyc, Bogusław Linda czy Robert Więckiewicz. Aby uwiarygodnić całą opowieść, ekipa dźwiękowców udała się również do Bankoku, by zarejestować autentyczne odgłosy tego miasta. Czy to walka na ringu, czy spotkanie w barze, wszystko co słyszymy w tle zostało zarejestrowane w stolicy Tajlandii. Muszę przyznać że tego typu audiobooki bardzo mi się podobają, choć aby docenić ich urok, najlepiej poświęcić im całą uwagę. Słuchanie np. podczas prac w kuchni może sprawić, że część efektów a nawet samych dialogów może okazać się zbyt cicha.
Skandynawskich kryminałów pojawiło się na naszym rynku naprawdę dużo. Mimo to każdy kolejny czyta się z naprawdę dużym zainteresowaniem. Pociąga specyficzny klimat, tok prowadzenia spraw i odwaga w podejmowaniu niewygodnych tematów. Jo Nesbø to niewątpliwie autor, którego warto zapamiętać. Sama z przyjemnością poznam kolejne losy jego bohatera. Zachęcam.
(http://alison-2.blogspot.com/2013/08/karaluchy.html)
"Karaluchy" to drugi tom serii, której głównym bohaterem jest policjant Harry Hole. Tym razem skomplikowane śledztwo sprowadzi go do stolicy Tajlandii. W tym właśnie miejscu zginął norweski ambasador. Już sam fakt, że jego ciało zostało znalezione przez prostytutkę sprawia, że wszyscy pragną sprawę rozwiązać możliwie szybko i najlepiej bardzo cicho. Do tego mężczyzna jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-14
Fantastyka nigdy nie należała do moich ulubionych gatunków. Traktowałam ją bardziej w kategoriach dobrej rozrywki, choć niekoniecznie czegoś, co mogłoby chwycić czytelnika za serce. Być może dlatego spektakularny sukces G. R. R. Martina bardzo długo nie robił na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Pomimo iż półki w księgarniach zdobiły jego opasłe tomy, a telewizja emitowała kolejne odcinki nakręconego z dużym rozmachem serialu, zupełnie nie ciągnęło mnie do jego szalenie długiej i zawiłej sagi. Gdy jednak "Gra o tron" trafiła do mojego domu, nie byłam w stanie poskromić ciekawości. Chciałam przekonać się, czym zdaje się zachwycać cały świat i ... przepadłam na dobre.
Ogólny zarys "Gry o tron" jest stosunkowo prosty. W Zachodnich Krainach na próżno marzyć o spokojnym i sielskim życiu. Co prawda udało się pokonać szalonego Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, jednak jego potomstwo nadal ma aspiracje odzyskać utracony tron. Obecnie panujący Robert Baratheon zaczyna wątpić w szczere intencje otaczających go ludzi, dlatego postanawia odwiedzić starego przyjaciela, Eddarda Starka i obdarzyć go wyjątkowo odpowiedzialnym stanowiskiem. Eddard najchętniej pozostałby na swoich ziemiach północy, zwanych też królestwem zimy, jednak pewne okoliczności sprawiają, że czuje się zobowiązany przyjąć to ogromne wyróżnienie. Jeszcze nie ma najmniejszego pojęcia, jak bardzo ta decyzja wpłynie na życie całej jego rodziny. Nadchodzą wyjątkowo trudne czasy, gdy nawet najbliższa rodzina może okazać się śmiertelnym wrogiem.
O ile sam pomysł na książkę wydaje się mało skomplikowany, o tyle rozmach w kreowaniu rzeczywistości, barwnych postaci, relacji pomiędzy członkami poszczególnych rodów mogą przyprawić o zawrót głowy. Mamy tutaj przedstawicieli wielu rodów, przy czym najważniejszymi, przynajmniej na tą chwilę zdają się być Starkowie i Lannisterowie. Można by założyć że ci pierwsi to pozytywni bohaterowie a po tych drugich można się spodziewać wszystkiego co najgorsze, jednak byłoby to spore uproszczenie. Nawet najbardziej szlachetnym bohaterom zdarza się mniej godne zachowanie czy najzwyczajniejszy w świecie ludzki błąd. Ciemne charaktery zaś nie zawsze wywołują bardzo negatywne uczucia. Sama z dużym zainteresowaniem śledziłam przykładowo losy przebiegłego i naprawdę inteligentnego Tyriona Lannistera. Każda z postaci jest absolutnie niepowtarzalna, a ponieważ autor pozwala nam poznawać opowieść z perspektywy wielu bohaterów, każdego z nich mamy szansę poznać naprawdę dobrze. Każda stronica to kolejne powiązania między rodami, intrygi, spiski, zasadzki. Naprawdę trudno znaleźć moment, w którym książkę można by choć na chwilę odłożyć na półkę. Czytelnik bardzo szybko znajdzie sobie postacie, którym podświadomie zacznie gorąco kibicować. Możecie wierzyć mi na słowo, niezależnie od tego, którego bohatera wybierzecie, autor zadbał o to, byście w którymś momencie poważnie obawiali się o jego życie.
W przypadku tego tytułu warto wspomnieć o wersji audio, którą nagrano z wyjątkowym rozmachem. W produkcji wzięło udział 86 aktorów, a także ponad 20 stażystów i 30 osób w postprodukcji. Znakomicie dobrane do głównych bohaterów głosy sprawiły, że bardzo szybko porzuciłam czytanie właśnie na rzecz słuchania i ani przez moment nie żałowałam tej decyzji. Oprócz samej interpretacji tekstu, zachwyciła mnie muzyka Adama Walickiego. Losom każdego z bohaterów towarzyszyła charakterystyczna dla niego ścieżka dźwiękowa, za sprawą czego całość nabrała naprawdę wyjątkowego, nieco mrocznego klimatu. Spoglądając na oceny pod tą produkcją, nietrudno zauważyć, że zachwyt nad tym audiobookiem udzielił się prawie wszystkim słuchaczom. Po przesłuchaniu pozostał jednak pewien dylemat. Z jednej strony nie mogę się doczekać kolejnej części sagi. Z drugiej, choć zdecydowanie wolałabym jej słuchać niż czytać, audiobooka niestety jeszcze nie ma i nie jestem pewna jak długo będę w stanie na niego czekać. W każdym bądź razie "Grę o tron" w wersji audio gorąco polecam i wierzę, że może przypaść do gustu nawet osobom, które sceptycznie podchodzą do audiobooków i mają problemy nad skupieniem się nad tym, co słyszą.
Długo zastanawiałam się, jakim cudem fantastyka mogła porwać mnie do tego stopnia. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie niesamowita wielowątkowość i dbałość o detale. Czytanie tej książki robi równie wielkie wrażenie jak podziwianie złożonej z tysięcy kawałków układanki. Niewiele osób znajdzie w sobie dość motywacji i zaparcia by zmierzyć się z takim zadaniem a G. R. R. Martin jest niewątpliwie mistrzem w swoim fachu. Myślę jednak, że uwiodła mnie również sama otoczka książki, która w dużym stopniu kojarzyła mi się ze średniowieczem. Począwszy od strojów, przez mentalność, kodeks honorowy, sojusze polityczne, przypieczętowane obietnicą zawarcia małżeństw aż po strategie prowadzenia walk - wszystko w jakiś sposób odnajduje swoje odzwierciedlenie w średniowieczu i chyba właśnie z tego powodu sagę mogą pokochać nie tylko fani fantastyki. Niezależnie od tego, co bym jeszcze nie napisała, nie będę w stanie oddać fenomenu tej niezwkłej książki i całej sagi. Myślę, że po prostu warto z nią zaryzykować. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdy pozna się pierwszą część, poznanie kolejnych stanie się czymś zupełnie oczywistym. Nie codzień mamy szansę obcować z równie barwną i wciągającą opowieścią. Dlatego dajcie się skusić na niepowtarzalną przygodę. Gorąco polecam!
(http://alison-2.blogspot.com/2013/07/gra-o-tron.html)
Fantastyka nigdy nie należała do moich ulubionych gatunków. Traktowałam ją bardziej w kategoriach dobrej rozrywki, choć niekoniecznie czegoś, co mogłoby chwycić czytelnika za serce. Być może dlatego spektakularny sukces G. R. R. Martina bardzo długo nie robił na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Pomimo iż półki w księgarniach zdobiły jego opasłe tomy, a telewizja emitowała...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-04
Fakt, że zainteresował mnie ten tytuł mógłby wywołać wiele emocji wśród moich najbliższych. Mama i teściowa, pewnie oszalałyby ze szczęścia, z kolei dobre znajome mogłby nawet, pomimo przecież nadal młodego wieku, przeżyć pierwszy zawał serca. Ja i „Projekt matka”, bardziej kontrowersyjnej komnbinacji nie można sobie wyobrazić. Postawmy sprawę otwarcie. Nie jestem przeciwniczką dzieci czy też macierzyństwa. Nie wykluczam, że sama będę kiedyś matką, choć na pytanie „kiedy?” reaguję co najmniej alergicznie. Jednak, pomimo, że latka lecą, ja nadal nie postrzegam posiadania dziecka jako najwyższego priorytetu w życiu. Nie rozpływam się na widok bobasków w wózkach, nie stękam, że tak bym chciała, nie panikuję, bo może mieć nie będę. Wiem, że są kobiety, które myślą inaczej, bardzo je szanuję, jednocześnie wymagając podobnego szacunku z ich strony. „Projektem matka” zajęłam się trochę z przekory, trochę z ciekawości. Bo w końcu o tytule sporo się mówiło, że zabawny, że ciekawy, że wyjątkowy. Wystarczyło kilka minut, bym utwierdziła się w przekonaniu, że eksperyment z „Projektem matka” będzie dla mnie udany.
Autorka, Małgorzata Łukowiak, zdaje się być kobietą bardzo podobną do mnie. Pod nią również nie uginały się kolana na widok miniaturowych skarpetek a dziecko jako synonim sensu życia, wzbudzało w niej ogromne wzburzenie. W swoich rozważaniach posunęła się zdecydowanie dalej, protestując przeciwko postrzeganiu kobiety jako, uwaga, „ przedłużeniu macicy” lub jak kto woli „obudowy narządów rozrodczych”. Mocne... wzięło mnie. Ta oto kobieta, prowadząca całkiem udane życie, obok kochającego męża i spełniając się zawodowo, któregoś pięknego dnia zaczyna się zastanawiać, tak sama z siebie. Czy jednak chciałaby zostać matką, ile będzie miała lat, gdy dziecko osiągnie pełnoletność, czy to już ostatni moment, by się zdecydować? Nietrudno się domyśleć, że wcześniej czy później autorka faktycznie się decyduje, inaczej zapewne nie mielibyśmy do czynienia z „Projektem matka”. Jednak... co innego chcieć a co innego móc. Prześledzimy z nią trudne chwile, gdy starania zdają się nie przynosić skutków, z czasem pierwszą, drugą a nawet trzecią ciążę. Jednak nie na samych ciążach się zatrzymamy, bo przecież życie toczy się dalej a moment, w którym dziecko samodzielnie stanie na nogach to dopiero początek przygody.
Zastanawiam się, czy jest sposób, by opisać wszystkie wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas zapoznawania się z „Projektem”. Zaczynając, byłam praktycznie na tym samym etapie, co autorka, z czasem dotarłam z nią do stanu rzeczy, który ciężko mi sobie wyobrazić. Jednak pomyli się ten, kto pomyśli, że zatwardziała przeciwniczka macierzyństwa stała się przykładną Matką Polką, która surowo spogląda na kobiety, które jeszcze „nie oświeciło”. Małgorzata Łukowiak pisze zarówno o blaskach, jak i cieniach posiadania dzieci. Nie jest to słodka do bólu historia. Bywa ciężko, bywa boleśnie, bywa dramatycznie. Towarzysząc autorce na kolejnych etapach, miałam wrażenie, że bardzo zależy jej na tym, by opowiedzieć o macierzyństwie takim, jakim faktycznie dla niej było. Bez upiekszeń, ale i bez niepotrzebnego straszenia. Momentami bardzo rzeczowo, w innych przypadkach niesłychanie emocjonalnie. Autorka jest tylko człowiekiem, więc raz po raz popełnia drobne błędy. Czasem dopada ją zniechęcenie, nie brakuje też refleksji na temat innych matek. Wraz ze wzrastającą liczbą potomstwa, autorka zwraca coraz większą uwagę na tematykę macierzyństwa w mediach, dlatego będziemy również mieli okazję poznać jej, często dość ironicznie przedstawione opinie.
To co w „Projekcie matka” ujęło mnie najbardziej... trudno chyba opisać w jednym zdaniu :-) W pierwszej kolejności doceniam fakt, że autorka ani nie odstrasza, ani nie skłania do możliwie szybkiego zaopatrzania się w potomstwo. Już z perspektywy matki przyznaje, że wiele zmieniło się w jej życiu, jest z tego zadowolona, choć nie żałuje, że nie podjęła decyzji wcześniej. Podoba mi się otwarty sposób mówienia o macierzyństwie. Zamiast wynurzeń o błogosławionym stanie i niezwykłej więzi z potomkiem, poczytamy raczej o zakazach i nakazach odnośnie diety, szybkim męczeniu się czy bolesności piersi. Doceniam zdrowe podejście do wielu życiowych sytuacji. Matka naprawdę nie musi uznawać, że jest wyrodną matką, tylko dlatego, że od czasu do czasu marzy, by dzieci po prostu nie było, lub gdy w nadmiarze obowiązków zapomni spakować farbek do tornistra. Udowadnia, że bycie matką nie musi automatycznie oznaczać zaprzestania bycia kobietą. I choć łączenie różych ról, mimo dużego postępu, nadal jest dla kobiety bardzo trudne, jest możliwe, o ile faktycznie jej na tym zależy. Całość opisana inteligentnym i błyskotliwym językiem, który pokochałam od samego początku. Tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że w wielu opiniach na temat „Projektu” odnalazłam stwierdzenie, że język jest zbyt skomplikowany i nie nadaje się dla przeciętnego człowieka... Cóż, albo nie doceniamy fantazji językowej „przeciętniaków” albo właśnie się dowiedziałam, że jestem na najlepszej drodze, by stać się „Panią Ą Ę”- prawdę mówiąc nawet mnie to nie martwi, język mi się podobał i już.
O ile kwestia, które książki nadają się na audiobooki jest często dyskusyjna o tyle w tym przypadku stawiam audiobooka dużo wyżej od książki. Bo choć nie wątpię, że książkę fajnie się czyta, interpretacja Anny Dereszowskiej w mojej opinii jest po prostu rewelacyjna. Naprawdę trudno było mi uwierzyć, że lektorka czyta. Te bezbłędne zmiany w intonacji, ale i krzyki, szepty, jęknięcia, łkanie... Cóż, może lepiej słuchać tego przez słuchawki, by nie narazić się na gniew otoczenia, jednak warto słuchać, bo przy tym słuchaniu można się nieźle ubawić.
„Projekt matka” to bodaj pierwszy raz, gdy sięgnęłam po tematykę cieni i blasków macierzyństwa, więc nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy faktycznie książka aż tak odróżnia się od innych. Jednak z perspektywy żółtodzioba mogę stwierdzić, że była ona dla mnie naprawdę szalenie interesująca. I co tu kryć, bardziej przybliżyła mnie do myśli posiadania potomstwa, niż liczne rozmowy, bądź to z rodziną, bądź z tymi, które już mają i są zdania że powinnam też mieć. Za zdrowy rozsądek i szczere podejście do tematu, z mojej strony duży plus!
(http://alison-2.blogspot.com/2013/03/projekt-matka-niepowiesc.html)
Fakt, że zainteresował mnie ten tytuł mógłby wywołać wiele emocji wśród moich najbliższych. Mama i teściowa, pewnie oszalałyby ze szczęścia, z kolei dobre znajome mogłby nawet, pomimo przecież nadal młodego wieku, przeżyć pierwszy zawał serca. Ja i „Projekt matka”, bardziej kontrowersyjnej komnbinacji nie można sobie wyobrazić. Postawmy sprawę otwarcie. Nie jestem...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-21
Skandynawskie kryminały od dłuższego czasu cieszą się ogromną popularnością. Nic w tym dziwnego. Wszystkie kryminały, z jakimi dotąd się spotkałam, były naprawdę świetnie skonstruowane i poruszały istotne dla społeczeństwa problemy. Tym razem postanowiłam przyjrzeć się historii, której autorem jest Henning Mankell, znany i ceniony pisarz. Ryzyko było o tyle duże, że tytuł, który mnie zainteresował, był którymś z kolei w serii z policjantem Kurtem Wallanderem. Co prawda pisarze starają się przedstawić historie tak, by czytelnik był w stanie się w nich połapać, nawet bez znajomości poprzednich części, jednak często bywa tak, że znają swoich bohaterów na tyle dobrze, że trudno im wczuć się w „nowego czytelnika”. Serie nazwisk i wydarzeń im tak dobrze znanych, mogą nowym odbiorcom skutecznie utrudnić życie...
Na szczęście, w przypadku “Mężczyzny, który się uśmiechał” podobnych problemów nie doświadczyłam. Już na samym początku dowiedziałam się wszystkiego, co wiedzieć powinnam. Kurt Wallander znajduje się na zwolnieniu lekarskim i wciąż nie może przejść do porządku dziennego nad faktem ... że zabił człowieka. Nawet jeśli jego postępowanie było słuszne, nie może pogodzić się z tym, co się stało i poważnie myśli o odejściu z policji. Kurt zapewne dostarczyłby wypowiedzenie, gdyby nie spotkanie ze znajomym adwokatem Stenem Torstenssonem. Jego ojciec, również adwokat, zginął niedawno w wypadku samochodowym i wbrew oświadczeniu policji, jest zdania, że za sprawą kryje się coś więcej niż zwykła samochodowa kraksa. Kurt nie traktuje jego podejrzeń poważnie i zbywa go stwierdzeniem, że jego czas na łsużbie już minął. Niedługo później dowiaduje się, że Sten został zastrzelony. Ta informacja zmienia stan rzeczy a Kurt będzie za wszelką cenę próbował wyjaśnić zagadkę. A pomagać mu będzie najnowszy nabytek policji – młoda i ambitna policjantka.
W odróżnieniu od innych skandynawskich kryminałów, jakie poznałam, tu akcja toczy się stosunkowo wolno. Ani Kurt ani jego koledzy z policji nie są superbohaterami, którzy w mgnieniu oka rozwiązują wszystkie zagadki. Czeka nas długie śledztwo, spotkania, które praktycznie niczego nie wnoszą, wątpliwości, zniechęcenie, choć od czasu do czasu i drobne sukcesy. Osobę, która kryje się za zagadką poznajemy stosunkowo szybko, cała zabawa polega raczej na tym, by odkryć wszystkie elementy układanki.
Przyznam, że była to dla mnie całkiem miła odmiana. Codzienność policji, jakże daleka od realiów z amerykańskich seriali. Refleksja nad kondycją organów ścigania oraz nowymi możliwościami, jakie przed policją otwiera komputeryzacja. Mamy dość czasu by uważnie prześledzić cały proces dochodzenia, zaobserwować wady i ułomności osób biorących w nim udział. Jak na skandynawski kryminał przystało, nie zabrakło również szerszego problemu, choć ten pojawia się stosunkowo późno. Całość sprawia wrażenie bardzo przemyślanej i stanowi naprawdę dobrą rozrywkę.
“Mężczyzna, który się uśmiechał” nie jest powieścią dla wszystkich. Niecierpliwego czytelnika może szybko znudzić i denerwować. Pozostali mają jednak szansę poznać naprawdę ciekawą historię. Ja sama z pewnością do serii jeszcze wrócę...
(http://alison-2.blogspot.com/2013/02/mezczyzna-ktory-sie-usmiecha.html)
Skandynawskie kryminały od dłuższego czasu cieszą się ogromną popularnością. Nic w tym dziwnego. Wszystkie kryminały, z jakimi dotąd się spotkałam, były naprawdę świetnie skonstruowane i poruszały istotne dla społeczeństwa problemy. Tym razem postanowiłam przyjrzeć się historii, której autorem jest Henning Mankell, znany i ceniony pisarz. Ryzyko było o tyle duże, że tytuł,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-28
Podróżując po różnych krajach, dość często miałam okazję obserwować coś, co nazwałabym letnim romansem. Turyści, a częściej turystki, usilnie próbują zainteresować sobą płeć przeciwną. Zwykle słabo znają język wybranka ale to przecież nieistotne. Chodzi o to, by z wakacji, oprócz tandetnych pamiątek, przywieźć pasjonującą opowieść o egzotycznym amancie. Przygody szybko się kończą i niemal każdy wraca do swojej szarej codzienności. Jednak czasami zdarza się i tak, że turyści ulegają impulsowi, dają się oczarować i nie zważając na różnice kulturowe, pragną znajomość pogłębić.
Corinne Hofmann posunęła się bardzo daleko. W stosunkowo krótkim czasie postanowiła przekreślić swoje dotychczasowe życie i przenieść się do Kenii, kraju, w którym mieszka jej egzotyczny wybranek – Lketinga. Książka „Biała Masajka” ma być osobistą relacją z jej niezwykłej przygody, która trwała kilka długich lat...
Historia rozpoczyna się w chwili, gdy autorka wybiera się do Kenii ze swoim przyjacielem. Planują spędzić tam krótkie wakacje i jeszcze nawet nie przypuszczają, jak te kilka dni zmieni ich sytuację. Przypadkowo napotkany wojownik Samburu, zrobił na niej tak kolosalne wrażenie, że po zaledwie kilku wspólnie spędzonych godzinach, Corinne podjęła decyzję: wróci do kraju, by uporządkować swoje sprawy a następnie odnajdzie Lketingę.
Myślę że w tym miejscu warto na coś zwrócić uwagę. Wiele czytelników zarzuca autorce niesamowitą naiwność i brak choćby najbardziej podstawowej znajomości kultury, w której planowała kontynuować swoje życie. Choć dla co poniektórych to rzecz niepojęta, jeszcze nie tak dawno komputer osobisty czy też Internet, były zaledwie marzeniem, o ile ktokolwiek w ogóle o czymś podobnym myślał. Autorka podjęła swoją decyzję w roku 1986. Możliwe, że istniały już jakieś książki na temat Kenii, jednak przypominam ponownie, że nie można ich było tak po prostu zamówić i odczekać aż przyjdą na stosowny adres. Albo w księgarni coś było, lub, co bardzo prawdopodobne, bardzo ciężko było cokolwiek dostać.
Autorka postanowiła słuchać głosu serca, nie zdając sobie jeszcze sprawy, z jakimi przeciwnościami losu przyjdzie jej się spotkać. W stosunkowo krótkim czasie postanowiła poślubić człowieka, którego ledwo znała, a słaba znajomość języka, nie pozwalała jej tego zmienić. Autorka co prawda była już w Kenii, jednak wcześniejsza wizyta prawie w ogóle nie przygotowała jej na nowe warunki życia. Lepianka z gnoju zamiast hotelowego pokoju, łono natury zamiast toalety, liść zamiast papieru toaletowego, to dopiero początek zmagań. Do tego dochodzi cała masa reguł, do których należy się dostosować. Mężczyzna nie zje posiłku w towarzystwie kobiety, kobieta nie ma prawa go pytać, dokąd się wybiera, nie może pocałować go w usta, które służą wyłącznie do jedzenia... Wymieniać można by w nieskończoność, jednak nie chciałabym odbierać Wam przyjemności poznawania tych niecodziennych reguł życia. Zarówno Corinne jak i Lektinga naprawdę starają się wyjść sobie naprzeciw. Jest wręcz nieprawdopodobne, ile zrozumienia dla odmiennej kultury żony ma masajski wojownik. Niestety z czasem sytuacja wcale nie zaczyna się normować a pojawiają się coraz bardziej poważne problemy. Autorka wycieńczona chorobami i trudami życia marzy o powrocie do domu. Powrót nie jest jednak taki łatwy...
Dobór lektorki w audiobooku uważam za bardzo udany. Zastrzeżenia mam jedynie do fragmentów czytanych po angielsku. Momentami nie byłam pewna, czy lektorka próbuje naśladować słaby język autorki, czy też sama tak słabo po angielsku mówi. Przyjęłam opcję, że chodziło o naśladowanie autorki a całość była na tyle ciekawa, że ta drobnosta niemal przestała mi przeszkadzać.
Historia Corinne uwiodła mnie swoją egzotyką i z całą pewnością dostarczyła wielu interesujących informacji na temat odległej kultury. Można dyskutować na temat tego, czy Corinne mogła lepiej przygotować się do swojej kenijskiej przygody. Niezależnie od tego, jakiego jesteśmy zdania, „Białą Masajkę” warto poznać, bo wbrew pozorom nawet dziś łatwo wpaść w egzotyczną, wakacyjną pułapkę...
Zachęcam.
(http://alison-2.blogspot.com/2013/02/biaa-masajka.html)
Podróżując po różnych krajach, dość często miałam okazję obserwować coś, co nazwałabym letnim romansem. Turyści, a częściej turystki, usilnie próbują zainteresować sobą płeć przeciwną. Zwykle słabo znają język wybranka ale to przecież nieistotne. Chodzi o to, by z wakacji, oprócz tandetnych pamiątek, przywieźć pasjonującą opowieść o egzotycznym amancie. Przygody szybko się...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-11
Całkiem niedawno czytałam artykuł a raczej wywiad z pewną osobą w poważnej prasie na temat książek w 2012 roku. Ów człowiek mówił wiele bo i wiele było do powiedzenia. Sekstrylogia, nowa Rowlling, problemy Świata Książki... To, co jednak naprawdę zapadło mi w pamięci to opinia na temat książki Jerzego Stuhra „Tak sobie myślę...” Człowiek powiedział, że naród polski jest strasznie ciekawy cierpień innych a już w szczególności takiego celebryty. Dlatego też ta książka musiała się sprzedać, nawet latem, gdy podobno sprzedają się jedynie romanse i kryminały. Zastanowiło mnie to stwierdzenie. Czy faktycznie tacy jesteśmy? Czy do lektury popycha nas dziwna chęć poznania najbardziej osobistych szczegółów choroby drugiego człowieka? I czy wreszcie książka faktycznie tego nam dostarcza?
Cóż, jeśli faktycznie ktoś właśnie na to liczył, srogo się rozczaruje. Tak sobie myślę nie jest bowiem pamiętnikiem choroby a pamiętnikiem pisanym w czasie choroby. Początkowo dla najbliższej rodziny, przede wszystkim wnuczki, która dopiero miała się narodzić. Biorąc to pod uwagę czy ktokolwiek z Was rozpisywał by się na temat swoich cierpień i pogrążaniu w chorobie? Nie. Autor pragnął stworzyć coś, co pozwoliłoby jego wnuczce lepiej go poznać. Nie przez pryzmat wielkich osiągnięć jakich dokonał a przez słowa, które sam napisał. A Stuhr ma całkiem sporo do napisania. Przemyślenia na temat jego życia, osób, jakie miał szczęście na swojej drodze życia spotkać, refleksje na temat kondycji współczesnego teatru, nie mówiąc już o sytuacji współczesnego społeczeństwa. Sporo tu wzmianek o polityce, która towarzyszy autorowi każdego dnia i wobec której nie potrafi przejść obojętnie. Wreszcie sporo tu o jego najbliższej rodzinie, karierze i wyborach życiowych Maćka, radości oczekiwania na przyjście na świat dziecka jego córki, o bezgranicznej miłości jego żony. Czy tak osobiste przemyślenia można w ogóle jakoś oceniać? Czemu nie?
Im bardziej zagłębiałam się w zapiskach, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że autor daje upust swoim żalom i pretensjom, które być może trafiły go już całe lata. Bolą go szczególnie nieprzychylne opinie na temat jego osoby a chyba jeszcze bardziej jego dzieł. Jednocześnie sam nie szczędzi słów krytyki wobec pracy innych – w tej książce niejednemu się dostało a wiadomo, krytyka w takiej książce jest o wiele bardziej dotkliwa niż jakaś tam recenzja w gazecie... Wiele tu krytycznych słów w stronę polityków, i to niekoniecznie jednej partii ale to chyba nic nowego – wielu z nas odczuwa to podobnie, choć pewnie wszystkich swoich myśli nie zapisuje. Bywają też jasne momenty, najczęściej dotyczące rodziny i bliskich przyjaciół ale i całkiem nieznanych ludzi, którzy z prostoty serca życzą choremu aktorowi jak najlepiej. Przemyślenia Stuhra czasem zasmucają, czasem wywołują uśmiech, momentami mogą nawet drażnić. Co jednak ważne, tworzą one rzeczywisty obraz człowieka z krwi i kości. Człowieka, na którego większość z nas spogląda przez pryzmat wykreowanych ról. Moi drodzy, oto dostajemy Jerzego Stuhra na talerzu w jego najbardziej autentycznej postaci. Człowieka, który ma własne zdanie, które niekoniecznie musi pokrywać się z naszym, człowieka, który pod wpływem emocji czasem coś napisze a dopiero później się zastanowi. Niedoskonały ale jakże ludzki...
W wersji audio zapiski zdają się być jeszcze bardziej osobiste, bo przeczytane głosem autora. Najdoskonalszy lektor w najdoskonalszej z możliwych interpretacji. A trzeba przyznać, że czytając Stuhr daje z siebie wiele. Potrafi się oburzyć, podnieść głos, zanurzyć w rozmyślaniach, a jeśli zajdzie potrzeba, to nawet zaśpiewać. Słuchając go często można odnieść wrażenie, że autor nie czyta, a po prostu z nami rozmawia. Momentami naprawdę trudno przerwać słuchanie.
Podsumowując „Tak sobie myślę...” to książka, która może wywołać bardzo skrajne emocje. Jedni będą rozczarowani, inni zachwyceni, co poniektórzy nawet zbulwersowani. Jakby jednak na to nie spojrzeć, to bardzo ważna lektura dla wszystkich, którzy jakże znanego człowieka pragną lepiej poznać. Już nie role, które bawiły i poruszały nas przez lata ale człowieka, po prostu człowieka. Tak przynajmniej sobie myślę...
(http://alison-2.blogspot.com/2013/01/tak-sobie-mysle.html)
Całkiem niedawno czytałam artykuł a raczej wywiad z pewną osobą w poważnej prasie na temat książek w 2012 roku. Ów człowiek mówił wiele bo i wiele było do powiedzenia. Sekstrylogia, nowa Rowlling, problemy Świata Książki... To, co jednak naprawdę zapadło mi w pamięci to opinia na temat książki Jerzego Stuhra „Tak sobie myślę...” Człowiek powiedział, że naród polski jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-19
Całkiem niedawno na rynku czytelniczym pojawiło się wydawnictwo, które zrobiło niemałe zamieszanie. Anakonda zapewniła sobie mocne wejście książką na temat lidera Depeche Mode a także zespołu Metallica. Piękne wydania szybko przykuły oko i książki szybko trafiły na listy najpopularniejszych tytułów. Jednak Anakona wcale nie zamierzała osiąść na laurach i już niedługo później miały się ukazać kolejne książki. Jedną z nich jest „Whitney, którą znałem”, która została również wydana w formie audiobooka.
Whitney Houston to jedna z ulubionych piosenkarek mojego dzieciństwa. Jej kaset słuchałam tak namiętnie, że ani jedna do dnia dzisiejszego nie przetrwała, żadna nie nadaje się już do użytku. Z czasem nasze drogi się rozeszły, bo coraz mniej było w tym wszystkim muzyki a coraz więcej afer i skandali. Nie chciałam brać w tym udziału, nigdy nie fascynowało mnie wchodzenie z butami do życia gwiazd. Mimo to dotarła do mnie wiadomość o tragicznej i naprawdę smutnej śmierci piosenkarki. Śmierci, o której nie chciałam myśleć, by nie zatarła w mojej pamięci wszystkiego, co dotyczyło Whitney i było naprawdę dobre.
„Whitney, którą znałem” nie jest pierwszą książką na temat piosenkarki, jaka pokazała się na naszym rynku, jednak stała się pierwszą, której nie unikałam niczym ognia. Dlaczego? Bo została napisana przez drogiego przyjaciela, jakim dla gwiazdy był BeBe Winans. Ufałam, że jego uczucia wobec Whitney były szczere a książka nie będzie próbą wyciągnięcia z jej tragedii kolejnych dolarów. Czy historia Whitney opowiedziana jego słowami spełniła oczekiwania?
„Whitney, którą znałem” nie jest biografią wokalistki, to raczej zapiski przyjaciela, który wspomina wspólne chwile, próbuje nas zarazić własną fascynacją jej talentem, nadal nie może się pogodzić z jej odejściem. BeBe kierował się potrzebą serca. Chęcią pokazania swojej przyjaciółki z własnej perspektywy. Pragnął, by czytelnik przestał postrzegać ją jako wielką gwiazdę a dostrzegł w niej człowieka. Bo choć miała talent, pieniądze i sławę, tak jak każdy z nas szukała akceptacji i bliskości drugiego człowieka.
Osoby liczące na kolejne skandale czy afery z życia piosenkarki, nie mają czego tutaj szukać. Bo choć BeBe ukazał nam spory kawałek jej prywatnego życia, jako prawdziwy przyjaciel zdecydował się ją chronić i strzec jej tajemnic aż do końca. I tak nie ma na co liczyć, że przeczytamy tutaj o awanturach Whitney, czy jej narkotykowych orgiach, dowiemy się za to, że strasznie lubiła gadać w kinie i była fatalnym kierowcą. Bardzo wiele dowiemy się o jej stosunku do wiary i kościoła, o tym jak religia pomagała jej przetrwać trudne sytuacje.
BeBe nie zaprzecza, że życie jego przyjaciółki miało ciemne strony. Nie można stworzyć jej wiarygodnego obrazu przemilczając te sprawy. Jednak do tych tematów autor podchodzi bardzo ostrożnie, skupiając się bardziej na przyczynach niż skutkach. BeBe wypowiada wiele cierpkich słów na temat potęgi mediów i mechanizmów branży muzycznej. Tłumaczy nam jak największy sukces może przerodzić się w prawdziwe przekleństwo. W jakiś sposób sprawia, że skandale odchodzą na dalszy plan, a czytelnik przypomina sobie to, co najważniejsze – talent, głos, muzykę...
Końcowa część to apel w kierunku osób, które marzą o wielkiej karierze. Wskazówki, które być może pozwolą im uniknąć tragedii Whitney ale i przykładowo Britney Spears. Miejmy nadzieję, że sięgną po nie również aktualne gwiazdy, które zdają się balansować na bardzo cienkiej linie...
Wybrór Wojciecha Żołądkowicza na lektora był znakomitym pomysłem. Naprawdę świetny głos, którego można słuchać godzinami. Co tu kryć, szukając kolejnych audiobooków z pewnością będę miała na uwadze te opowiedziane jego głosem :-) Nie dość, że wyraźny i przyjemny, ale ma w sobie coś ciepłego i swojskiego przez co można odnieść wrażenie, że czyta sam BeBe.
Niezmiernie się cieszę, że odważyłam się sięgnąć po ten tytuł, bo wbrew temu, czego się obawiałam, nie odebrał wspaniałej kobiecie jej blasku, a raczej pozwolił mu zajaśnieć na nowo. Obowiązkowa pozycja dla każdego fana talentu Whitney ale również dla tych, którzy pragną poznać tę kobietę od innej strony i być może przez chwilę się zastanowić, co sława może zrobić z człowiekiem...
(http://alison-2.blogspot.com/2012/12/whitney-ktora-znaem.html)
Całkiem niedawno na rynku czytelniczym pojawiło się wydawnictwo, które zrobiło niemałe zamieszanie. Anakonda zapewniła sobie mocne wejście książką na temat lidera Depeche Mode a także zespołu Metallica. Piękne wydania szybko przykuły oko i książki szybko trafiły na listy najpopularniejszych tytułów. Jednak Anakona wcale nie zamierzała osiąść na laurach i już niedługo...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-13
Sięgając po Aleję Bzów, miałam w pamięci całą masę pozytywnych recenzji, a i chęć poznania twórczości kolejnej polskiej pisarki pociągała. Zakładałam, że to będzie dość lekka i przyjemna opowieść, wprost idealna na chłodniejsze wieczory. Czy „Aleja Bzów” spełniła oczekiwania, o tym za chwilę.
Główną bohaterką jest tutaj Izabela – młoda dziennikarka, która ostatnio na nudę w życiu narzekać nie może. Walka o wyższe stanowisko w wydawnictwie, wyjazd przyjaciółki, eksmisja grożąca babci, trzeba nieźle się napracować by to wszystko jakoś opanować. Jakby tego było mało jej droga krzyżuje się z Moniką, matką ciężko chorego dziecka, mężczyzną, przez którego babcia prawdopodobnie będzie musiała się przeprowadzić, bezwzględną koleżanką w pracy i bardzo sympatycznym psiakiem.
Mamy więc kilka zgrabnie poprzeplatanych wątków, opisanych w bardzo przyjemny sposób. Co prawda od razu zakładałam, że w ręku mam sympatyczne czytadło, jednak mimo to rozczarowała mnie duża przewidywalność pewnych wątków (choćby sprawa ze starym gburem czy pułapką zastawioną przez koleżankę w pracy). Bo chociaż absolutnie nie przeszkadza mi to, że w takich książkach pod koniec wszyscy najprawdopodobniej będą żyli długo i szczęśliwie, jeśli i we wcześniejszych wydarzeniach brak elementu zaskoczenia, to człowiek zaczyna się zastanawiać, czy w ogóle brnąć w to dalej.
Niestety nie zdołałam zaprzyjaźnić się z Izabelą. Co więcej, po pewnym czasie złapałam się na tym, że nawet po cichu trzymam kciuki, by coś jej się nie udało ;-) W moim odczuciu najlepiej podsumował ją jeden z czarnych bohaterów książki:
Okoliczności się zmieniły, to i twój pogląd na uczciwość ewaluował.
Bo tak to już z tą całą Izabelą jest – innych lubi otwarcie krytykować, jednak jeśli chodzi o nią samą to już inna sprawa. I tak jeśli sama nie pojawia się na zebraniu i koleżanka stażystka zgadza się przejąć jej tematy to wredna żmija. Swoją drogą owa koleżanka zdaje się być jedyną osobą w wydawnictwie, która ma naprawdę sporo roboty, zdobywa materiały, wszędzie jej pełno, podczas gdy reszta albo się kawkuje albo znika z budynku pod pretekstem jakiegoś wywiadu. Koleżanka z założenia ma być zła, więc trzeba jej było przypisać artykuł niskich lotów, goniący za tanią sensacją, który wywołuje u Izabeli święte oburzenie. Gdy jednak ona sama dostaje zadanie do wykonania, zamiast zabrać się do roboty, dyskutuje na temat domniemanego romansu osoby, której materiał ma dotyczyć, a gdy owa osoba zgadza się na wywiad, zaczynają się podejrzenia że to psychopatka, która planuje dziennikareczkę zabić... Jak też odnieść się do faktu, że namiętnie obgaduje ową stażystkę, która podobno ma w wydawnictwie powiązania rodzinne (nigdy nie zostały one potwierdzone) na których próbuje się wybić, kiedy jednak sama pada ofiarą podobnych domysłów, nagle cała redakcja to banda wrednych i zawistnych ludzi? Pewnego mężczyznę darzy śmieszną, raczej dziecinną nienawiścią, która jakoś wcale jej nie przeszkadza, by raz po raz korzystać z jego uprzejmości, po czym oczywiście nie zapomni zaznaczyć, że wcale go nie lubi... Izabela nie jest idealna, zdarzają jej się nieczyste zagrania, brak jej jednak tupetu, by choć raz uczciwie się do nich przyznać, lepiej trzymać język za zębami...
Jasnym światełkiem w tunelu jest za to Monika, matka chorej dziewczynki, postać zdecydowanie bardziej ciekaw, bardziej zasługująca na główną rolę w tej opowieści i wszystko, co najlepsze... Kobieta boleśnie doświadczona losem, uparcie walcząca o przyszłość swojej córeczki, wyważona i mądra. Gdyby to ona była główną bohaterką, zapewne Izabelę postrzegalibyśmy jako roztrzepaną przyjaciółkę, której wszędzie pełno, dużo gada ale którą niekoniecznie trzeba zawracać sobie głowę.
Bardzo sympatyczny jest również „babciny wątek”. Ciepła, wiejska mentalność, pełna miłości i prostego spojrzenia na świat, o którym, o ile lubi się takie klimaty, czyta się z nieukrywaną przyjemnością.
Interpretacja lektorki początkowo nie za bardzo mi odpowiadała. O ile idealnie pasowała do scen z babcią i jej najlepszą sąsiadką, o tyle jakoś nie bardzo sprawdzała się w przypadku młodej dziennikarki z Warszawy. Szybko jednak okazało się że to nie interpretacja nie spełniła oczekiwań, a główna bohaterka, której bliżej właśnie do wiejskich pogaduch niż profesjonalnej pracy w stolicy. Z tej perspektywy nie mam lektorce nic do zarzucenia.
Otwarte zakończenie otwiera drogę kontynuacji opowieści, która pewnie ucieszy fanów Alei. Ja niestety do nich się nie zaliczam i na tym etapie podróż jednak zakończę...
(http://alison-2.blogspot.com/2012/12/aleja-bzow.html)
Sięgając po Aleję Bzów, miałam w pamięci całą masę pozytywnych recenzji, a i chęć poznania twórczości kolejnej polskiej pisarki pociągała. Zakładałam, że to będzie dość lekka i przyjemna opowieść, wprost idealna na chłodniejsze wieczory. Czy „Aleja Bzów” spełniła oczekiwania, o tym za chwilę.
Główną bohaterką jest tutaj Izabela – młoda dziennikarka, która ostatnio na nudę...
2012-12-01
Praktycznie od chwili, gdy odkryłam istnienie tego tytułu, chciałam dowiedzieć się więcej. Gdy wreszcie mi się to udało, trudno mi cokolwiek napisać. Po raz pierwszy nie potrafię jej jednoznacznie ocenić, odpowiedzieć na pytanie, czy jest dobra, a może należy jej unikać. Napiszę to, co kłębi się w mojej głowie. Decyzję, co z tym zrobić, pozostawiam już Wam...
Tym razem Eco postanowił opisać historię powstania cieszących się wątpliwą sławą Protokołów Mędrców Syjonu. Za głównego bohatera obrał niejakiego Simona Simoniniego, paradoksalnie jedyną fikcyjną postać w tej powieści. To nie jest bohater, który byłby w stanie wzbudzić sympatię. On wprost kipi z nienawiści, czemu bardzo szybko daje upust. Poznając jego bardzo kontrowersyjne opinie na temat Włochów, Francuzów, Niemców, miałam wrażenie że Eco bardzo się stara, by jego powieść nie trafiła na listy bestsellerów. Trzeba sporego dystansu, by spokojnie czytać te opisy.
„Włoch jest podstępny, kłamie i zdradza, woli sztylet od szpady, truciznę od lekarstwa”.
„Francuzi sądzą, że cały świat mówi po francusku. (…) Są źli, zabijając z nudów.”
„Niemców charakteryzuje wydzielanie cuchnącego potu. (…) Niemiec cierpi stale na niestrawność spowodowaną nadmierną konsumpcją piwa i kiełbasy wieprzowej, za którymi przepada.”
Simonini specjalizuje się w fałszowaniu dokumentów, dzięku czemu potrafi manipulować otaczającą go rzeczywistością i dawać upust swoim nienawiściom. Kocha jedynie pieniądz i jedzenie – jeśli chodzi o te drugie, to niejednokrotnie przyjdzie nam poznawać w detalach najróżniejsze wykwintne dania.
Sam pomysł na opisanie całej historii jest bardzo ciekawy. Oto pewnego Simonini po przebudzeniu odkrywa sutannę należącą do księdza Dalla Piccoli. Cały dowcip polega na tym, że nie jest do końca pewnien, czy ksiądz i on sam to dwie, czy może jedna osoba. Pomiędzy tymi postaciami tworzy się wyjątkowa nić, która pozwala kawałeczek po kawałeczku odbudować przeszłość Simoniniego. Przeszłość pełną intryg, kontrowersyjnych ludzi a nawet morderstw...
Język Eco jest tym razem dość kontrowersyjny, momentami wulgarny, nie można jednak odebrać mu wyjątkowej błyskotliwości w snuciu rozważań czy budowaniu skomplikowanych scen. Momentami byłam naprawdę pod ogromnym wrażeniem tego, co udało mu się napisać, jednak równie często kompletnie gubiłam się w sytuacji.
Moje zagubienie wynikało z wielości postaci o bardzo różnych postawach, różnym spojrzeniu na świat. Zarówno tematyka jak i mniej lub bardziej potencjalne intrygi sprawiają, że powieści trzeba poświęcić całkowitą uwagę. I pomimo moich starań 100 procent czasami nie wystarczało. Cmentarz w Pradze pozostaje dla mnie wielkim znakiem zapytania i nie wykluczam, że jeszcze kiedyś do niego powrócę...
Praktycznie od chwili, gdy odkryłam istnienie tego tytułu, chciałam dowiedzieć się więcej. Gdy wreszcie mi się to udało, trudno mi cokolwiek napisać. Po raz pierwszy nie potrafię jej jednoznacznie ocenić, odpowiedzieć na pytanie, czy jest dobra, a może należy jej unikać. Napiszę to, co kłębi się w mojej głowie. Decyzję, co z tym zrobić, pozostawiam już Wam...
Tym razem Eco...
2012-10-20
2012-10-10
Rozmawiając o klasyce kryminału, po prostu nie sposób pominąć jakże znanego detektywa - Sherlocka Holmesa. A gdy już o nim wspomnimy, rozmowa z pewnością szybko potoczy się w kierunku jednej z najbardziej znanych zagadek - mrocznej tajemnicy rodu Baskerville'ów, w którą zdają się być wplątane siły nadprzyrodzone...
Pewnego dnia naszego znakomitego detektywa odwiedza doktor Mortimer. Mężczyzna przynosi dokument opisujący początki rzekomej klątwy, ciążącej nad rodem Baskerville'ów - wszystko wskazuje na to, że mieszkańcy posiadłości w hrabstwie Devon regularnie padają ofiarą tajemniczego, piekielnego psa, zamieszkującego pobliskie moczary. Doktor jest wyraźnie zaniepokojony, bo oto w owej posiadłości planuje zamieszkać ostatni już członek tego znakomitego rodu - sir Henry.
Holmes, choć zaintrygowany zagadką, jest tak zajęty, że trudno mu osobiście zająć się sprawą. Dlatego też na miejsce wydarzeń wysyła swojego oddanego pomocnika, doktora Watsona, który ma go regularnie informować o rozwoju wydarzeń i stale towarzyszyć nieszczęsnemu spadkobiercy...
Kryminał zdecydowanie różni się od tego, do czego przyzwyczajony jest współczesny odbiorca. Brak tu specjalistycznego sprzętu i nowoczesnych laboratorów, w których analizuje się ślady niewidoczne dla ludzkiego oka. Brak telefonów komórkowych, kamer, sprzętu podsłuchowego... Najważniejszym narzędziem jest analityczny tok myślenia znakomitych detektywów, ich zdolność logicznego wyciągania wniosków i dostrzegania tego, co choć jest widoczne dla wszystkich, dostrzegają tylko prawdziwi profesjonaliści...
I chociaż Holmes na zawsze pozostanie niedoścignionym ideałem, tym razem mamy okazję lepiej przyjrzeć się pracy Watsona, który pozbawiony pomocy znakomitego nauczyciela, sam musi spróbować rozwikłać skomplikowaną zagadkę.
Trzeba przyznać, że opowieść ma swój niezaprzeczalny urok. Mroczny klimat, misternie skonstruowana intryga, dopracowana w każdym detalu, umiejętne dawkowanie emocji aż do wielkiego finału. A sam finał, jak można się spodziewać jest ... zupełnie nieprzewidywalny.
Przechodząc do głównych bohaterów, ku mojemu zdumieniu, muszę przyznać że Holmes... zupełnie nie przypadł mi do gustu. Ten jakże znany detektyw wydał mi się strasznie zarozumiały i zapatrzony w siebie. Początkowo bardzo drażniły mnie jego dialogi, w których tak często podkreślał, że wnioski, które regularnie wprowadzają jego rozmówców w zdumienie są niczym więcej niż zwykłą rutyną dla jego genialnego umysłu. Ba, błędy jakie popełniają inni pozwalają mu szybciej dojść do prawidłowych rozwiązań! Całe szczęście, że akurat w tej przygodzie Holmes dość szybko usunął się w cień, a ja mogłam poznać doktora Watsona - człowieka, w moim odczuciu, znacznie bardziej sympatycznego i również nie pozbawionego detektywistycznych umiejętności.
Przygoda z Holmesem była niewątpliwie ciekawym eksperymentem, niemniej minie sporo czasu zanim zapragnę poznać inne przygody znanego detektywa. Kto wie, może następnym razem spróbuję jednak szczęścia z Poirotem...
(http://alison-2.blogspot.com/2012/10/sherlock-holmespies-baskervilleow.html)
Rozmawiając o klasyce kryminału, po prostu nie sposób pominąć jakże znanego detektywa - Sherlocka Holmesa. A gdy już o nim wspomnimy, rozmowa z pewnością szybko potoczy się w kierunku jednej z najbardziej znanych zagadek - mrocznej tajemnicy rodu Baskerville'ów, w którą zdają się być wplątane siły nadprzyrodzone...
Pewnego dnia naszego znakomitego detektywa odwiedza doktor...
2012-10-06
Lisa See, urodzona w Paryżu pisarka o chińskich korzeniach, znana jest z barwnych opowieści na temat kraju swych przodków. Być może niektórzy z Was mieli okazję poznać „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” jej autorstwa, uchodzący za jedną z najlepszych książek w jej dorobku. "Dziewczęta z Szanghaju" niewątpliwie wpisuje się w główny nurt zainteresowań autorki, która po raz kolejny stworzyła opowieść egzotyczną i wielowątkową.
Głównymi bohaterkami są dwie siostry, którym przyszło żyć w bardzo ciekawych czasach. Podczas gdy ich rodzice należą jeszcze do pokolenia, gdy małżeństwa były aranżowane przez krewnych, a matka dziewcząt cierpi niesamowite katusze poruszając się na skrępowanych nogach, siostry należą do nowego, nowoczesnego pokolenia, w którym cieszą się mianem „pięknych dziewcząt”, a swoje wdzięki wykorzystują pozując artystom do często dość odważnych kalendarzy. Dziewczęta spędzają noce w popularnych lokalach a zarobione na pozowaniu pieniądze, wydają na najmodniejsze stroje. W domu od wszystkich obowiązków wyręcza je liczna służba i należą do tych rodzin, które stać na spożywanie mięsa do każdego posiłku. Ta sielanka kończy się jednak w chwili, gdy ojciec dziewcząt popada w poważne długi i staje przed koniecznością wydania obu córek za mąż. Idealny świat „pięknych dziewcząt” rozpada się niczym domek z kart i choć nadal naiwnie wierzą, że będą w stanie postawić na swoim, nie zdają sobie jeszcze sprawy, z jakimi problemami przyjdzie im się zmagać. Okrucieństwa wojny, trudy emigracji i gwałtowne uczucia tworzą opowieść barwną i wciągającą.
Autorka nakreśliła bardzo interesujący obraz ówczesnych Chin, zarówno tych tradycyjnych, opartych na przesądach, horoskopach i mądrościach przodków, jak i tych uchodzących za postępowe, ślepo zapatrzonych w Amerykę, próbujących kopiować ją w każdym aspekcie. To wyjątkowo bolesne, że akurat ta podziwiana Ameryka, dla przybywających do niej Chińczyków, może stać się kolejnym piekłem. Poznamy tutaj nie tylko bulwersujące procedury, jakim muszą poddawać się emigranci ale również przebiegłość Chińczyków, gotowych podjąć ogromne ryzyko, by tylko dostać się do „kraju wolności”. Wreszcie na naszych oczach powstanie znane Chinatown, jak i coraz modniejsze filmy, wypatrzające obraz Chin, jak i jego mieszkańców.
"Dziewczęta z Szanghaju" to jednak przede wszystkim opowieść o kobietach – momentami niewyobrażalnie silnych, chwilami całkowicie słabych. O ich usilnych próbach godnego życia w czasach, gdy nadal traktowane są jak człowiek drugiej kategorii, o trudnych relacjach pomiędzy pokoleniami ale i nadludzkim poświęceniu w obliczu zagrożenia. To opowieść niezwykła i na długo pozostająca w pamięci.
Otwarte zakończenie pozostawia pewien niedosyt, który zdecydowanie będę musiała zaspokoić, czytając dalsze losy w „Marzeniach Joy”. Póki co "Dziewczęta z Szanghaju" serdecznie polecam wszystkim, którzy gustują w poruszających i napisanych z rozmachem sagach rodzinnych, a przy okazji pragną zatracić się w fascynującej kulturze Chin.
(http://alison-2.blogspot.com/2012/10/dziewczeta-z-szanghaju.html)
Lisa See, urodzona w Paryżu pisarka o chińskich korzeniach, znana jest z barwnych opowieści na temat kraju swych przodków. Być może niektórzy z Was mieli okazję poznać „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” jej autorstwa, uchodzący za jedną z najlepszych książek w jej dorobku. "Dziewczęta z Szanghaju" niewątpliwie wpisuje się w główny nurt zainteresowań autorki, która po raz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jo Nesbø to jeden z najbardziej popularnych, norweskich autorów powieści kryminalnych. Sławę przyniosła mu seria, której głównym bohaterem jest komisarz Harry Hole. „Człowiek Nietoperz” to pierwsza część tejże serii.
Norweski policjant przybywa do Sydney, aby wyjaśnić sprawę zabójstwa swej rodaczki, Inger Holter. Jego najbliższym pomocnikiem staje się miejscowy funkcjonariusz, Aborygen, Andrew Kensingtonem, z którym Harry wkracza do mrocznego świata narkotyków i dewiacji seksualnych. Co z tym okropnym światem miała wspólnego młoda dziewczyna, dowiecie się już z książki.
"Człowiek Nietoperz" to z całą pewnością kawał solidnej roboty, choć dość łatwo wyczuć, że to dopiero pierwsza odsłona przygód norweskiego komisarza, a pisarz jeszcze nie do końca potrafi wykorzystać swój potencjał. Sama kryminalna zagadka prezentuje się już naprawdę dobrze, niestety otoczka wymaga jeszcze dopracowania.
Główny bohater, Harry Hole, to niestety nikt inny, jak kolejny, niemłody już funkcjonariusz, borykający się z problemem alkoholowym. Wielka szkoda, że tak wielu pisarzy decyduje się na taki sam schemat. Momentami można odnieść wrażenie, że aby stać się super-gliną, koniecznie należy przeżyć coś wstrząsającego, następnie zbyt często zaglądać do kieliszka, by w końcu wziąść się w garść i dzielnie zamawiać wodę w każdej knajpie. Dopuszczalna jest jeszcze druga wersja, w której woda jednak się nie sprawdza i wraca kieliszek, choć już w większym umiarze. W przypadku Harrego mamy do czynienia z pierwszą wersją. Charakterystyka pozostałych osób jest jeszcze bardziej okrojona. Postacie kobiece obracają się wokór najbardziej znanych schematów – ofiara, kochanka lub dama lekkich obyczajów. Pewnym zaskakującym smaczkiem jest wplecienie w fabułę wierzeń Aborygenów. Daje się odczuć, że pisarzowi zależało na wykorzystaniu możliwie wielu z nich. Same w sobie są całkiem ciekawe i chętnie je czytałam, choć wydaje się trochę dziwne, że każdy Australijczyk wręcz rwie się do tego, by zboczyć z tematu rozmowy, i opowiedzieć fantastyczną historię. To chyba równie prawdopodobne, jak to, że spędzając wieczór w barze w stolicy, usłyszy się legendę o Warszawskiej Syrence... Jednym słowem, pomysł wykorzystania aborygeńskich opowieści sam w sobie jest na pewno dobry, trzeba było jednak przemyśleć, w jaki sposób to zrobić.
Sama fabuła toczy się bardzo niespiesznie, norweski komisarz potrzebuje czasu, by dobrze zapoznać się ze sprawą i nieznanym mu środowiskiem. Zwolennicy wartkiej akcji powinni więc raczej poszukać sobie innej lektury, bo „Człowiek Nietoperz” z dużym prawdopodobieństwem ich wynudzi. Jak już wspomniałam, sama kryminalna intryga prezentuje się bardzo dobrze i to głównie za jej sprawą całość odbieram dość pozytywnie.
Powieść powinni przeczytać wszyscy, którzy rozsmakowali się w piórze Jo Nesbø, warto bowiem przekonać się na własnej skórze, jak wyglądały początki jego kariery. Może to być również ciekawa pozycja dla tych, którzy interesują się aborygeńską problematyką. Osobom, dla których ta problematyka nie jest szczególnie ciekawa i które nie przywiązują większej wagi do chronologii, poleciłabym raczej dalsze tomy tej serii, w których pisarz prezentuje już pełnię swoich umiejętności.
(http://alison-2.blogspot.com/2014/04/czowiek-nietoperz-jo-nesb.html)
Jo Nesbø to jeden z najbardziej popularnych, norweskich autorów powieści kryminalnych. Sławę przyniosła mu seria, której głównym bohaterem jest komisarz Harry Hole. „Człowiek Nietoperz” to pierwsza część tejże serii.
więcej Pokaż mimo toNorweski policjant przybywa do Sydney, aby wyjaśnić sprawę zabójstwa swej rodaczki, Inger Holter. Jego najbliższym pomocnikiem staje się miejscowy...