-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyNigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń? 100-letnia pisarka właśnie wydała dwie książkiAnna Sierant4
-
Artykuły„Chłopcy z ulicy Pawła”. Spacer po Budapeszcie śladami bohaterów kultowej książki z dzieciństwaDaniel Warmuz7
-
ArtykułyNajlepszy kryminał roku wybrany. Nagroda Wielkiego Kalibru 2024 dla debiutantkiKonrad Wrzesiński8
Biblioteczka
STRONA PO STRONIE CIŚNIENIE ROŚNIE
Zacznę może od początku, czyli od konstrukcji całej powieści. W tym tomie również początek jest dla czytającego swego rodzaju wprowadzeniem, ma na celu przypomnienie mu wydarzeń z Ognistego oczyszczenia, co mi ogromnie przypadło do gustu. Wprawdzie pierwszy tom czytałam niedawno i pamiętam wszystko dość dokładnie, bo nie tak łatwo zapomnieć tę historię, jednak jeżeli ktoś czytałby książki tuż po ich premierach, z pewnością byłby wdzięczny Haig za przypomnienie co, kto, gdzie, z kim i dlaczego. Ponownie musiałam poczekać kilkadziesiąt stron na rozpoczęcie tej prawdziwej, wartkiej akcji, ale i tym razem uważam, że było warto. Z każda stroną wkręcałam się coraz bardziej, moja ciekawość rosła równie szybko, co kłębek emocji, kotłujących się w sercu, gdy Haig z rozdziału na rozdział odsłaniała przede mną kolejne okropne, brutalne prawdy dotyczące świata Po Wybuchu. Od tej książki nie sposób się oderwać. Ja robiłam to tylko dlatego, że obowiązki wzywały, ale nawet po odłożeniu Mapy kości na półkę, w mojej głowie trwałą gonitwa myśli: co będzie z Cass? Jak skończy się następny rozdział? Co jeszcze wymyśli Rada? Haig skutecznie wryła się w moją pamięć, i nieprędko zapomnę o Mapie kości.
KLĄTWA DRUGIEGO TOMU? POTRZYMAJ MI PIWO!
Ten tom jest zdecydowanie mocniejszy od swojego poprzednika. Nie bardzo wiem jak wam o tym opowiedzieć, ale postaram się to zrobić bez spoilerów ;). W zasadzie cały czas miałam wrażenie, że rozwiązania wprowadzane przez Radę, mające na celu zniewolenie, stłamszenie, a ostatecznie pozbycie się Omeg, są niezwykle podobne do tych, które stosowali Niemcy podczas II wojny światowej. Na początku myślałam, że robię sobie autosugestię, bo akurat w tym samym czasie, kiedy czytałam Mapę kości, na lekcjach polskiego omawialiśmy teksty z okresu wojennego… ale nie, to nie to. Represje, jakimi obarczano Omegi do złudzenia przypominały mi to, jak traktowano Żydów w czasie wojny. Przytułki, które pozornie miały być ostatecznym ratunkiem dla kalekiej części bliźniąt, tak naprawdę był po prostu obozami pracy, a niekiedy nawet śmierci. Oh, gdybyście wiedzieli co Alfy ukrywały pod nazwą „przytułków”! Coś okropnego, ale akurat tego zdradzić nie mogę. W tej części ludzkość robi się coraz to bardziej zezwierzęcona, dochodzi do krwawych walk, demonstracyjnych mordów, bitew pomiędzy Alfami, a Omegami. Dzieje się. Dzieje się sporo, a z każdą kolejną przelaną kroplą krwi konflikt się powiększa. Haig należą się gromkie brawa za stworzenie tak dobrej, mocnej historii. Szczerze mówiąc, gdyby opisy był ciut mocniejsze, to pewnie bym była zawiedziona – są takie granice, których moja wyobraźnia nie lęka się przekroczyć, ale skutki tych wypraw są opłakane. Czytając Mapę kości kroczyłam wzdłuż tej cienkiej linii. I wiecie co? Chcę więcej. Chcę kolejny tom.
NA KONIEC ŚWIATA I JESZCZE DALEJ
Oprócz opisów walk, które mnie w pełni zadowoliły, książka jest pełna opisów krajobrazów. Ja tego nie lubię. Zwykle mnie krew zalewa, jeśli bohaterowie przemierzają odległości większe, niż droga z jednego końca miasta, na drugi (z resztą już o tym mówiłam w recenzji Ognistego oczyszczenia ;)). A tutaj? Tutaj czytałam wszyściutko, linijka po linijce. Każdy opis doliny, wyżyny, wzgórza czy klifu. Podróżowałam razem z Cass i chłonęłam cały ten spopielony świat dookoła niej. Jestem totalnie zaskoczona, ze mi się to podobało. Bo nie powinno. A jednak ;).
NIE ZAPOMINAJMY, ŻE JESTEŚMY TYLKO LUDŹMI
Jeśli chodzi o bohaterów, to chciałabym skupić się na dwójce, która w tym tomie wysuwa się na pierwszy plan, czyli (oczywiście) Cass i Kobziarzu.
Bardzo mi się podobało, że Cass w tej części nadal pozostała Cass, a jednak stopniowo, bardzo subtelnie przechodziła sporą metamorfozę. Z początku dziewczyna była jak ogłuszona tym, co wydarzyło się pod koniec Ognistego oczyszczenia. I to było tak cudownie normalne, tak ludzkie i naturalne, że aż się miło czytało o jej beznadziejnym stanie psychicznym. Serio, nareszcie główna bohaterka przeżywa traumatyczne wydarzenia jak człowiek, a nie jak maszyna. Dopiero z czasem Cass zaczęła odżywać, zaczęła walczyć, a zdania, jakie wypowiedziała pod koniec Mapy kości sprawiły, ze jeszcze bardziej zapragnęłam towarzyszyć jej w kolejnych częściach.
Z kolei Kobziarz totalnie mnie oczarował. Nie, nadal uważam, że nie nadawałby się na mojego książkowego męża. Pomordowalibyśmy się. Ale nie mogę wyjść z podziwu dla jego odwagi, uporu i takiej wewnętrznej siły. I znów – najlepsze w tym wszystkim jest to, ze Haig nie zatraciła jego człowieczeństwa. Kobziarz się myli, potyka, podnosi, ociera kolana z pyłu i rusza dalej. Walczy. Nie poddaje się. Kurcze, chociaż w wielu podjętych przez niego decyzjach się z nim nie zgadzam, to nadal czekam na jego powrót w następnym tomie.
STOPIEŃ SKARZENIA MIŁOSTKAMI >>> ZEROWY
*będzie krótko*
Miłości jak niemalże nie było, tak nadal niemalże nie ma. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie to jest dobre, ten brak lovestory.
PANI HAIG, PRZEZ PANIĄ SZCZĘKE ZBIERAŁAM Z PODŁOGI
Haig cały czas zaskakuje czytelnika. Serio, w tej części pojawiły się rozwiązania, których nigdy bym się nie spodziewała. Ja nie wiem skąd ta kobieta czerpie pomysły, ale jestem nimi zachwycona i chcę więcej. Już teraz wiem, że przeczytam wszystko, co wyjdzie spod jej pióra. Oczarował mnie jej styl pisania, urzekł talent kreowania indywidualnych, ciekawych postaci, zachwyciła zdolność do opisywania brutalnego, okrutnego i wynaturzonego świata. Chcę więcej. Ale to już wiecie ;).
WALKA „NA HOBBITA” :<
Szukałam minusów. Szukałam jak z lupą, i wiecie co? Pomijając jakieś sporadyczne literówki, znalazłam jeden – akcję rodem z Hobbita, czyli coś czego strasznie nie lubię. Otóż w czasie bitwy (o której nic wam nie powiem), kiedy to już się mocno wkręciłam, kiedy krew się lała, latały poucinane kończyny i głowy, konie rżały, ludzie wrzeszczeli… Cass dostała obuchem w łeb i rozdział się urwał. A zapowiadała się taka fenomenalna krwawa jatka :’( Ale to chyba jedyny minus. Czyli w sumie można uznać, ze minusów brak… prawda? ;)
UWAGA, BO POLECAM!
Och, chyba wyczerpałam limit cukru na ten miesiąc. Niestety, nic nie poradzę na to, jak bardzo przypadła mi do gustu Mapa kości. Jeśli pierwszy tom miał poziom niczego sobie, to drugi go przeskakuje i pieruńsko podnosi poprzeczkę. Ja osobiście nie mogę się doczekać kontynuacji. A komu polecam? Cholera jasna, najlepiej Wam wszystkim! Jeśli szukacie czegoś dobrego, z pazurem, czegoś wciągającego i dającego kopa waszej wyobraźni, to bierzcie się najpierw za Ogniste oczyszczenie, a tuż po nim za Mapę kości. Piekielnie warto!
www.doinnego.blogspot.com
STRONA PO STRONIE CIŚNIENIE ROŚNIE
Zacznę może od początku, czyli od konstrukcji całej powieści. W tym tomie również początek jest dla czytającego swego rodzaju wprowadzeniem, ma na celu przypomnienie mu wydarzeń z Ognistego oczyszczenia, co mi ogromnie przypadło do gustu. Wprawdzie pierwszy tom czytałam niedawno i pamiętam wszystko dość dokładnie, bo nie tak łatwo...
W SKRÓCIE
Od kiedy trzynastoletni Conor dowiedział się, że jego mama jest ciężko chora, noc w noc śni mu się koszmar, z którego chłopiec budzi się z krzykiem. Pewnej nocy, siedem minut po północy chłopak budzi się… ale tym razem nie przez koszmar. Ktoś go woła. Woła go po imieniu. Conor odkrywa, że za oknem jego pokoi stoi potwór. Mówi, że jest Cisem, i że to Conor go wezwał. Od tej nocy Potwór zaczyna nawiedzać chłopca i opowiadać mu historie. Ma ich być trzy, a gdy już skończą się opowieści Cisa, przyjdzie pora na opowieść Conora. Jesteście ciekawi po co Potwór przyszedł do chłopca? Co kryje się za jego historiami? I jaka jest czwarta opowieść, opowieść trzynastolatka? Koniecznie poszukajcie odpowiedzi w Siedmiu minutach po północy!
TYM RAZEM NAPRAWDĘ MUSZĘ!
Jak zwykle zacznę powierzchownie, bo od wydania. Ale w tym przypadku absolutnie nie wyobrażam sobie, żebym mogła zacząć od czegoś innego! Mam wersję ilustrowaną książki i jestem w niej bezbrzeżnie zakochana. Teoretycznie liczy ona 214 stron, ale tekstu jest o wiele mniej. W tym wydaniu królują obrazy Jima Kaya. Są niesamowite! Aktualnie jest to najpiękniej ilustrowana książka w mojej biblioteczce. Postaram się wam pokazać kilka grafik w tej recenzji, żeby nie być gołosłowną. One są tak mroczne, tak klimatyczne, tak oryginalne, że często zatrzymywałam się na kilka, a nawet kilkanaście minut, aby po prostu je podziwiać. A to naprawdę wyczyn, bo historia Conora była pieruńsko wciągająca, więc oderwanie mnie od niej uważam za ciężkie do wykonania. Jim Kay podołał zadaniu, brawo!
Muszę jednak nadmienić, że Papierowy Księżyc nie zawiódł… z literówkami. Jedną popełnił już na okładce, z tyłu i to w tytle książki. W treści też pojawiają się błędy, chociaż nieliczne. Trochę to kuje w oko, ale wybaczam. Wybaczam, bo… ILUSTRACJE <3
TAKI MAŁY, TAKI DUŻY MOŻE… PRZECZYTAĆ ;)
Mój tata uznał, że to książka dla dzieci, ale i dorosły może po nią sięgnąć z powodzeniem. W zupełności się z tym zgadzam. Z Siedmioma minutami jest trochę jak z Małym księciem – kiedy się go czytało w szkole, to jakoś niekoniecznie się to rozumiało, nie zawsze doceniało. A gdy się o nim myśli po latach, to historia tamtego chłopca nabiera sensu, jego podróż zmienia swoje znaczenie. Wydaje mi się, że dla dzieci podobnie byłoby z Siedmioma minutami po północy. W sumie to byłoby całkiem fajne (tak myślę) – przeczytać prostą historię chłopca, na drodze którego staje potwór… a po latach zrozumieć ją w zupełnie inny sposób. Może chrzanię, nie wiem, ale na pewno podsunę Siedem minut po północy kuzynowi i młodszej siostrze mojego chłopaka. W końcu dobrem wypada się dzielić ;).
KSIĄŻKA PRZEMÓWIŁA
Z tą książką miałam dość dziwną sytuację, bo nie wiedzieć czemu nagle zaczęłam czytać ją na głos. Serio, wzięłam ją do wanny i w pewnym momencie zorientowałam się, że ten głos, który zawsze słyszę w głowie czytając… to mój głos. To chyba dowodzi tego, jak świetnie Ness opowiedział historię Conora. Niesamowicie lekko, bez zbędnych zawijasów słownych, bez ciężkich mądrości. A pamiętajmy, że przez cały czas krok za krokiem za chłopcem kroczy śmierć, czyhająca na jego matkę, więc to wcale nie takie hop-siup opisać to w tak przystępny sposób. Już wiem, że muszę poznać inne książki tego autora. Patrick Ness oczarował mnie swoim piórem. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś książka pochłonęła mnie tak mocno, żebym zaczęła czytać ją na głos. Swoją drogą wydaje mi się, że Siedem minut po północy jest do tego stworzone – aby rozdział po rozdziale czytać ją co noc młodszemu bratu, siostrze, córce albo synowi. Jeśli macie możliwość, to to sprawdźcie ;)
POMYSŁ TO PODSTAWA
Skoro już mowa o tym, po jakie książki będę musiała sięgnąć, to do listy dopisuję te autorstwa Siobhan Dowd. Nie wiem, ile w Siedmiu minutach jest Dowd, a ile Nessa, ale jej pomysł był niesamowity. Ta opowieść była tak oryginalna, tak ciekawa i wartościowa, że nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie sprawdzić innych pomysłów tej pani.
ABY DZIECKO DZIECKIEM POZOSTAŁO
Bardzo podoba mi się postać Conora. Jest mi ona cholernie bliska, bo sama mam podobną historię… może z pominięciem potwora czekającego na mnie co noc. Ness świetnie wykreował tego chłopca. Conor z jednej strony był bardzo odważny i samodzielny, ale nadal pozostawał tylko trzynastolatkiem. Trzynastolatkiem z umierającą mamą, który nie dońca chciał w to wszystko uwierzyć, który cały czas miał nadzieję na wyzdrowienie najważniejszej osoby w jego życiu. Chłopcem, który chciał normalności, której wszyscy mu odmawiali. Chłopcem, który przez to wszystko stal się niewidzialny. Kurcze, jestem zachwycona tą postacią. Serio.
ODROBINA MAGII
Cis jest dla mnie zagadką. Nie wiem, czy powinnam traktować go jako wymysł wyobraźni Conora, czy raczej jako postać fikcyjną, nierealną, ale prawdziwą. Kurcze, nawet nie wiem, jak to ubrać w słowa. Bo wiecie, z jednej strony on nie miał prawa istnieć. Takie rzeczy nie dzieją się w normalnym świecie. A z drugiej strony, przecież to jest opowieść, historia powstałą w czyjejś głowie. I tak naprawdę w ów głowie wszystko jest możliwe. Tak więc wydaje mi się, że to, jak każdy z nas odbierze Potwora jest kwestią indywidualną. Ja nadal nie umiem się określić i chyba nawet tego nie chcę. Jedno jest pewne – książkowy Potwór dał mi mocno do myślenia. Z szeroko rozwartymi oczyma „słuchałam” razem z Conorem opowieści Cisu. Każda zaskoczyła mnie w równym stopniu, co chłopca. I każda poruszyła jakąś strunę w moim sercu. Nie wiem, czy była to zasługa Nessa, czy Dowd, ale czyjakolwiek by nie była – wątek opowieści Cisu zasługuje na gromkie brawa. Piekielnie gromkie.
KOŃCZMY!
Chyba wszystko już zostało powiedziane. A raczej napisane ;). Podsumowując: Siedem minut po północy to przepiękna, poruszająca historia, którą warto poznać. Nie powiem komu ją polecam, bo tak naprawdę nie potrafię zawęzić grupy potencjalnych czytelników. Wydaje mi się, że każdy może spokojnie sięgnąć po tę króciutką opowieść i znaleźć w niej coś dla siebie. Coś, co ulokuje się w jego sercu i już tam pozostanie. W moim serduchu historia chłopca i Potwora z pewnością pozostanie na długo. Gorąco polecam!
www.doinnego.blogspot.com
W SKRÓCIE
Od kiedy trzynastoletni Conor dowiedział się, że jego mama jest ciężko chora, noc w noc śni mu się koszmar, z którego chłopiec budzi się z krzykiem. Pewnej nocy, siedem minut po północy chłopak budzi się… ale tym razem nie przez koszmar. Ktoś go woła. Woła go po imieniu. Conor odkrywa, że za oknem jego pokoi stoi potwór. Mówi, że jest Cisem, i że to Conor go...
ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Dosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie. Nie można. Ryzyko zakrztuszenia ze śmiechu jest zbyt duże. Nie próbujcie tego w domu! Marta Kisiel utrzymuje poziom pierwszego tomu, a nawet może odrobinę go przeskakuje. Sama nie wiem, ale jedno jest pewne: nie sposób czytać Siły wyższej w autobusie, pod ławką na geografii, w poczekalni u lekarza.. no, generalnie miejsca publiczne odpadają, chyba że jesteście gotowi na wczasy w zakładzie dla obłąkanych. Bo jednak chichranie się do łez w MPK nie jest reakcją normalną, prawda? Ja po pierwszym chichrnięciu (?) skitrałam książkę do torby i przerzuciłam się na muzykę. Dla własnego bezpieczeństwa.
NOWE TWARZE, NOWE DZIWACTWA
No tak. W wyniku zdarzeń, które mają miejsce pod koniec Dożywocia, Konrad wraz z całą ferajną dożywotników przeprowadza się do miasta, a tam już czekają na nas nowe postacie – każda bez wyjątku obłędna, każda inna i niepowtarzalna. Autorce naprawdę należą się głębokie ukłony za kreację bohaterów Siły niższej. Wiecie, przeważnie kiedy piszę w recenzji o indywidualności postaci mam na myśli w głównej mierze ich charakter. Tutaj na charakterze się nie kończy. W Sile niższej każda postać ma swój własny język, swoje powiedzenia, swoje koniki i pier*olce. Słowo daje, że jeszcze nie spotkałam się z taką mnogością różnorodności. Nie chcę się tu rozpisywać o każdym z bohaterów, ale tak w ogromnym skrócie: wyobraźcie sobie dom zamieszkany przez wikinga trudniącego się struganiem zezowatych aniołków i Jezusków, dwa anioły – jednego małego, słodkiego, troszkę naiwnego, a przy tym tak kochanego i sympatycznego, że nie sposób go nie pokochać; drugiego perfekcjonistę, stróża całodobowego pełną gębą, drażniącego, upierdliwego, a mimo to nadal rozbrajającego czytelnika; stado różowych królików, trzy widma niemieckich żołnierzy z czasów II wojny światowej lubujących się w degustacji trunków dla dorosłych, utopca szalejącego jak gdyby nigdy nic w sieci, drapieżnego kota bojowego imieniem Zmora, domowego cthulu z zamiłowaniem do pichcenia serników i mazurków… a pośród tego szaleństwa jednego biednego pisarza, który stara się związać koniec z końcem, dopilnować, aby żadnemu z domowników niczego nie brakło, nie stała się najmniejsza krzywda. Czujecie to? Nie? W takim razie sięgnijcie po książkę, a tam już pani Marta wam wszyściuteńko opisze… i to jak opisze!
Z IGIEŁ WIDŁY, Z ŁYŻKI WIOSŁO, Z NOŻA MACZETĘ
Pisałam już o tym w recenzji Dożywocia, ale muszę znów o tym wspomnieć. Opisy. Cholera, one są niesamowite. Niepowtarzalne. Tutaj nie ma czegoś takiego jak: „Konrad obudził się w deszczowy poranek”. W Sile niższej z byle deszczu robi się widowisko, opisuje je na minimum stronę, rozkłada na czynniki pierwsze i wyprowadza z tego zjawiska tak niespodziewane wnioski… uwielbiam tę opowieść właśnie za to, jak z rzeczy błahych, takich jak mgła, pieczenie pierniczków, deszcz czy kac, robi coś fascynującego, zaskakującego i nietypowego. A wiecie co jest najlepsze? Te opisy nie potrafią nudzić! I mówię to ja, która zwykle przelatuje zbyt długie gadanie o bananie jednym okiem, bo przecież ile można pisać o tym, że pada? Ano można. Można długo, z humorem i polotem. Można tak, aby uronienie chociażby słówka wydawało się czytelnikowi czynem haniebnym i ogromną stratą. Sprawdzone info.
KLEI SIĘ BARDZIEJ
Tak jak już wspominałam, w przeciwieństwie do tomu pierwszego, tutaj wydarzenia bardziej się kleją, są bliższe typowej powieści. W sensie że mamy mniej-więcej pojęcie do czego zmierzamy, jak może się skończyć ta opowieść. Przyznaję, że zakończenie odgadłam już w połowie – ale broń Boże mi to nie przeszkadzało! Czort z tym, że przeczuwałam wydarzenia z ostatnich stron. Najważniejsze było to że Marta Kisiel przez trzysta stron zaskakiwała mnie tym, w jaki sposób miało dojść do tegoż zakończenia. Zaskakiwała pytaniami ciekawskiego Licha, zaskakiwała wymysłami Tzadkiela, zaskakiwała rozwiązaniami Tura i Konrada… a przede wszystkim zaskakiwała codziennością widzianą oczami szaleńca. Bo inaczej tego nazwać nie umiem.
ZACHWYTOM NIE BYŁO KOŃCA!
Uwierzcie mi, ja bym mogła tak jeszcze długo. Bardzo długo. Wychwaliłabym najchętniej wszystkie postacie i kazdą z osobna, powiedziała o kilku wydarzeniach, które rozbroiły mnie doszczętnie (taki na przykład opis porodu – tata płakał, gdy mu to przeczytałam <3), i… i… no, chyba rozumiecie. Ale mając na uwadze wasze zdrowie oraz cenny czas, poprzestanę na tym, co już nawychwalałam. Słowem: z całego serducha polecam wam Siłę Wyższą! To powieść dla każdego, niezależnie od wieku, upodobań, dojrzałości… zrozumie ją tak dwunastolatek, jak i sześćdziesięcioletnia staruszka. Każdy cos w niej dla siebie znajdzie, uśmiechnie się, odpręży… i może znajdzie dzięki Sile niższej odrobinę koloru w rzeczach codziennych, niby tak zwyczajnych… a przecież tak na prawdę magicznych ;)
ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Dosłownie. Książkę skończyłam dobre parę dni temu, a nadal wplatam w rozmowy z innymi jej fragmenty. Wczoraj na ten przykład zaczęło się od jednego cytatu… a skończyło na wodzie wylewającej się z wanny, bo Ula się zagadała z tatą. Notabene mój protoplasta byłby życie stracił, bo błędnie założył, że o Sile niższej można słuchać i pić coś jednocześnie....
NERWICA NA DZIEŃ DOBRY
Zacznę może od samiutkiego początku. Wzięłam się za Dwór nie mogąc doczekać się powrotu do moich ukochanych książąt, do Prythianu i wojowniczej Feyry. I mało mnie szlag na dzień dobry nie trafił. Mass postanowiła od progu mnie rozdrażnić, bo Prythian i jego mieszkańcy po wyzwoleniu byli… inni. Beznadziejnie inni. Tamlin, który w pierwszej części był moim ulubieńcem nr 3 nagle spadł na sam dół listy książkowych amantów, a nawet zrobił pod nią podkop. Czuły, troskliwy i romantyczny fae nagle zamienił się w magiczną, długowieczną wersję Kryszczjana Greya. Serio. Chwała niebiosom nie było go zbyt wiele, ale nawet ta niewielka dawka zdołała mnie zdenerwować. Potężnie zdenerwować. Kolejnym zaskoczeniem była Feyra, która nagle znijaczała. Chodziła po pałacu jak widmo, nic jej nie obchodziło, na nic nie miała siły… Czytanie pierwszych pięćdziesięciu stron widzianych oczywiście oczyma Feyry-widmo-warzywa bolało. Na domiar złego w książce pojawiła się Iantha – kapłanka, która pomagała organizować ślub Tamlina i Feyry. Matko i córko, od tej kobiety tak zajeżdżało żmiją, że nie potrafiłam pojąć jakim cudem wszyscy powierzają jej wszelkie obowiązki i zwierzają się z najskrytszych problemów. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że wydarzenia , które miały miejsce pod Górą wyżarły mózgi bohaterom. Myślicie, że to minus? Nie. Zdecydowanie nie. Według mnie Maas należą się brawa za takie zmiany, za zaskoczenie ciśnięte między oczy już od pierwszych stron, nawet jeśli ów zaskoczenie drażniło mnie przez co najmniej pięćdziesiąt stron, za emocje, które pojawiły się już na samym początku –negatywne, ale intensywne. Brawo!
*Z WRAŻENIAZABRAKŁO PODTYTUŁU*
Wiecie na co czekałam od pół roku, kiedy to skończyłam czytać pierwszy tom? Na więcej Rhysa. I Maas mi go dała, zaspokoiła moją ciekawość z nawiązką. Książę Dworu Nocy stał się jednym z moich książkowych narzeczonych już w Dworze cierni i róż, ale w drugiej części awansował na naczelnego książkowego męża. Okej, spodziewałam się, że Rhysand coś ukrywa, domyślałam się tego od wydarzeń spod Góry, także nie liczyłam na jakieś ogromne zaskoczenie. I faktycznie, to co podejrzewałam się potwierdziło… ale oprócz tego dostałam kilogramy niespodziewanych sekretów, kilometry nieznanych opowieści, i tyle niespodzianek, tyle dobra, wzruszeń i innych cudowności Rhysem zwiazanych… Właściwie czytałam tę książkę w pierwszej kolejności dla Rhysa, a dopiero w drugiej dla samej historii. A to mi się rzadko zdarza, żebym przedkładała chłopa nad opowieść :’). Nie mniej jednak ilekroć książę Dworu Nocy wkraczał do rozdziału, momentalnie się uśmiechałam. A kiedy Maas pozwalała mi wejść do umysłu Księcia Dworu Nocy to już kompletnie odpływałam. Uwielbiałam te fragmenty, jego wspomnienia albo historie, które opowiadał Feyrze. Rhys był cudownie bezczelny, odrobinę arogancki, niesamowicie odważny i… Kuźwa, stop! Nie chcę stworzyć tu ody do Rhysanda xD. A poza tym sami powinniście odkryć kto kryje się za zimną, mroczną maską, którą Rhys zakłada ilekroć opuszcza swój dwór ❤.
NIE SAMYM RHYSEM ŻYJE CZŁOWIEK!
W Dworze mgieł i furii pojawia się parę nowych postaci – jedna w drugą świetnych! Wspomniałam już o Ianthcie (to się tak odmienia?), która na moje oko musiała mieć za praprapra-babkę żmiję albo inna larwę, ale tu kończą się postacie, które miałabym ochotę wypatroszyć, a zaczynają te, które w mgnieniu oka zdobyły me serce. Zacznijmy więc może od pań – Amreny i Mor.
Pierwsza z nich to jeden wielki sztos. Trochę mogłabym marudzić, że Maas powinna ją częściej wpuszczać do rozdziałów, ale z drugiej strony... Rhys w pierwszym tomie też pojawiał się sporadycznie, a w drugim nie szło się od niego opędzić, więc naprawdę liczę na to, że część trzecia stanie się w pewnym stopniu „częścią Amreny” (cholera, cały czas mi się „amarena” z rozpędu pisze xD). Fascynuje mnie to, kim tak naprawdę jest… a może raczej CZYM jest, co potrafi i jakie są granice jej mocy i mam nadzieję odkryć jej tajemnicę.
Z kolei Mor nie da się nie pokochać, serio. Jest wulkanem energii, bezczelnym i dowcipnym detonatorem napięcia wszelakiego. Nie chcę się rozpisywać za bardzo, bo gdyż boję się o długość tego postu.
W każdym bądź razie w tym tomie Maas ponownie postawiła na silne, charakterne i odważne kobiety – nawet jeśli na początku cisnęła we mnie łajzowatą Feyrą, która (ku chwale niebios) ze strony na stronę odzyskiwała rozum i swój charakterek.
Obok silnych kobiet pojawili się także dwaj panowie – Kasjan i Azriel.
Pierwszy z nich pierunem wskoczył na miejsce Tamlina. Szczerze mówiąc nie wiem co o nim powiedzieć ponad to, iż był dla mnie definicją bezczelnego uroku osobistego, z tendencją do drażnienia przyjaciół i sypania dwuznacznymi tekstami – czyli tego, co tygryski lubią najbardziej (no… prawie najbardziej. Bo najbardziej to jednak lubią Rhysa XD).
Azriel z kolei według mnie jest niedoceniony. Jego naprawdę powinno być więcej! I jeśli w kolejnym tomie tak nie będzie, to pojawi się foch. Pieśniarz Cieni to cholernie fascynująca postać, pełna tajemnic, które tak kuszą… ugh!!! A do tego obaj panowie są skrzydlaci, co jest dodatkowym plusem, dość sporym zwarzywszy na mój nowoodkryty skrzydlaty fetysz ;”).
OD TORSJI, PO FASCYNACJE OBIEKTAMI SKRZYDLATYMI, CZYLI SEKS W KSIĄŻCE
W tej części również nie zabrakło scen łóżkowych (i stołowych, wannowych, leśnych… innymi słowy erotycznych wszelakich), chociaż na moje oko tutaj Maas pozwoliła sobie na więcej, niż w Dworze cierni i róż – emocje były silniejsze, opisy bardziej odważne ogólnie… ogólnie cały ten tom jest według mnie „bardziej” ❤. Pierwsze z scen erotycznych wywołały u mnie odruch wymiotny. Nie nie, spokojnie! Nie chodzi tu o język autorki – ten jest w tym przypadku bez zarzutów. Żadnych zbędnych wulgaryzmów, żadnych przegiętych opisów, a jednocześnie czuje się ten klimat, namiętność… no, wiecie o co chodzi 😉. Pod tym względem wszystko jest cacy. Pierwsze sceny łóżkowe były po prostu okropnie zwierzęce i nieczułe – to przez nie Tamlin zaczął swoją dość ekspresową wędrówkę na sam dół listy moich ulubieńców. Słowo daje, przez te kilka rozdziałów czułam się, jakbym znów czytała Pięćdziesiąt twarzy Greya, eno opisane smaczniej, lepiej. Mimo wszystko – FUJ! Ale później było już dobrze, nawet baaaaardzo dobrze 😉. Wszystkie te dwuznaczności i podteksty wplecione w rozmowy bohaterów czytało się świetnie, kiedy już doszło do apogeum flirtowania żadne odruchy wymiotne nie wystąpiły – jedynie rumieniec, szybsze bicie serca i kompletne zapomnienie o bożym świecie (chociaż to akurat działo się przez cały czas, kiedy czytałam <3). No i wzmożona fascynacja skrzydłami. Nie wiecie może czy jest jakiś sposób na wyhodowanie takowych? Niezmiernie mnie ciekawi jak to jest, jak ktoś cię kizia po skrzydełku :’))).
MÓJ RECENZENCKI WYJĄTEK
Jeśli chodzi o samą historię, to mam tylko jeden zarzut, zabrakło mi tylko jednej rzeczy. Bo wartka akcja była, było zaskoczenie, były zwroty akcji, był humor i miłość była, było niemalże wszystko, czego oczekuję od świetnej książki… oprócz jednego drobiazgu dość istotnego - przypomnienia wydarzeń z poprzedniego tomu. Takiego wiecie, subtelnego, mimochodem… Bo jednak kiedy pierwszą część czytało się pół roku temu, a w tym czasie poznało pierdyliard innych historii, to o ile pamiętałam główny wątek, tak detale już niekoniecznie, tak jakoś niewyraźnie. A tu się okazało, że postacie z Dworu cierni i róż, do których zupełnie nie przywiązywałam uwagi, bo wydawały mi się wtedy nieistotne z powodów różnych… w drugiej części stawały się pieruńsko istotne, żeby nie powiedzieć, że kluczowe. I tak sobie czekałam kilkaset stron, aż Mass mi przypomni ich historię, którą średnio ogarniałam w części pierwszej, a w drugiej to już zupełnie miałam z nią problem :’). Ale to chyba jedyny zarzut z mojej strony. Przy czym przyznaję się bez bicia – w przypadku Dworu moja opinia jest zachwiana i kij wie, czy nie idealizuję. Wybaczcie, to też raczej mi się nie zdarza, eno… Mass mnie kupiła pierwszym tomem, Piękną i Bestią (którą to baśń uwielbiam od dziecka) w nowym wydaniu i jestem gotowa wiele jej wybaczyć. Taki mój wyjątek recenzencki… ale słowo, szukałam minusów! Tyle że tym razem bez lupy i mikroskopu :’).
RĘKA, NOGA, MÓZG NA ŚCIANIE
Czytając drugi tom praktycznie codziennie gadałam o nim z innymi blogerkami, które również właśnie poznawały tę historię, lub się do tego przymierzały (Amelka, Madzia – czujcie się pozdrowione <3). I tym sposobem zaczęłam szukać informacji o dacie premiery kolejnego tomu, czym sobie poczyniłam przeklęty spoiler – przeczytałam opis części trzeciej. Buuuu! I tak wiecie, czytałam ostatnie kilkadziesiąt stron ze świadomością, że wiem, jak to się skończy mniej-więcej. No właśnie. Okazało się, że wiedziałam zdecydowanie mniej, niż więcej. Mass znów mnie zaskoczyła. Znów skumulowała w ostatnich rozdziałach taki pierdolnik emocji, wychodzących na wierzch intryg i spisków… poryczałam się. A dawno nie ryczałam. Nie mogę tego rozwinąć, bo bym na bank jakiś spoiler wam zrobiła, a to byłoby haniebnym czynem z mojej strony. Spoilerom mówię stanowcze nie, ale uwierzcie mi na słowo – zakończenie miażdży. Dwór cierni i róż może się schować przy Dworze mgieł i furii. I teraz znów mnie nosi, a tu trzeba czekać na kontynuację… no właśnie, wiecie ile? Bo ja się w końcu nie dowiedziałam :’(.
MATULU, LITEREK BRAKŁO!
Podsumuję to, zanim stworzę referat, okej? Dwór mgieł i furii był niezwykły. O ile pierwszy tom pieruńsko mi się podobał, to jakoś po przeczytaniu kontynuacji zblakł, i boję się, co Maas zrobi z moim sercem w trzeciej części, skoro druga tak w nim poprzestawiała. Z czystym sercem polecam tę książkę każdemu kto szuka oderwania od rzeczywistości. Gwarantuję, że Dwór wciągnie was bez reszt, zachwyci i… po prostu go przeczytajcie. Warto. Jak cholera warto ❤.
https://doinnego.blogspot.com/
NERWICA NA DZIEŃ DOBRY
Zacznę może od samiutkiego początku. Wzięłam się za Dwór nie mogąc doczekać się powrotu do moich ukochanych książąt, do Prythianu i wojowniczej Feyry. I mało mnie szlag na dzień dobry nie trafił. Mass postanowiła od progu mnie rozdrażnić, bo Prythian i jego mieszkańcy po wyzwoleniu byli… inni. Beznadziejnie inni. Tamlin, który w pierwszej części był...
Pozwólcie, że opowiem wam o Zakazanym życzeniu Jessici Khoury… i że zrobię to w nietypowy sposób ;)
Lampa nie była ciężka. Pokryta cienką warstwą pyłu spoczywała na kolanach Jessici Khoury. Kobieta przyglądała jej się przez chwilę, po czym przetarła naczynie rękawem, ścierając z niego kurz. Nagle powietrze w pokoju zadrżało, a z lampy zaczął wypływać gęsty, czerwony dym, z wolna przybierający kształt człowieka. Jednak nie było mowy, aby istota ta była człowiekiem.
Przed Jessicą stał dżin.
- Jam jest dżin z lampy – przemówił głębokim, zachrypniętym głosem. – Rzeknij słowo, a spełnię twoje trzy życzenia.
Jessica oniemiała. Pokręciła głową z niedowierzeniem. Czego mogłaby sobie zażyczyć? Doskonale znała historie ludzi, którzy kierowani rządzą władzy i bogactwa tracili wszystko za sprawa dżinów. Nie chciała skończyć tak, jak wielu przed nią. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a jej wzrok padł na na wpół zapisane kartki, będące zalążkiem rodzącej się w jej głowie powieści.
„Zaraz zaraz, a gdyby tak…” – pomyślała, po czym nie wiele myśląc wypowiedziała swoje pierwsze życzenie:
-Wielki dżinie! Spraw, aby moja następna powieść – tu wskazała na stronice leżące na stole - była jedyna w swoim rodzaju!
Dżin uśmiechnął się lekko, po czym przymknął oczy, sięgnął po magię i przystąpił do działania.
Z marszu odrzucił wszelkie wampiry i wilkołaki. „Za dużo się tych bestii pałęta po powieściach” – pomyślał. Ale skoro nie one… to co? Czym zaskoczyć ludzi? Czego jeszcze nie było? Sięgnął swoim szóstym zmysłem ku kartkom leżącym na blacie stołu i już wiedział. Jessica chciała pisać o Dżinach… a więc niech będą. W końcu na kim jak na kim, ale na dżinach znał się najlepiej. Zaczął więc splatać z magii ogniste ifryty, marridy żyjące w morskich toniach, skalne ghule. Napawał je mocą, tworzył ich historię od podstaw, z najdrobniejszymi szczegółami. Na koniec zaś utworzył trzy szajtany – najsilniejsze ze wszystkich dżinów. Każdego obdarzył masą indywidualnych cech, każdego dopieścił, dopracował w najdrobniejszych szczegółach, a jednego z nich mianował narratorem i głównym bohaterem tak, jak to sobie zapisała Jessica.
Sięgnąwszy po więcej mocy zaczął pleść historię pełną magii. Dopilnował, aby wątki przeplatały się ze sobą, nie dawały zapomnieć przyszłym czytelnikom o książce, fascynowały i zaskakiwały na każdym kroku. Z pomoc piasku pustyni stworzył niesamowity, arabski klimat. Sprawił, że czytający przeniesie się do pałacu sułtana i zapomni o bożym świecie. A to wszystko otulił dialogami pełnymi humoru, który miał sprawić, że lektura będzie niesamowicie przyjemną.
Dżin starał się cholernie i cieszył się z każdego nowego drobiazgu, który spływał z jego palców na Jessicę, a ta jak w transie spisywała wszystko, co jej przekazywał.
- A miłość dżinie? – głos kobiety dobiegł jakby z oddali. – Gdzie w tym wszystkim znajdzie się miejsce na romans?
Jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki magia zaczęła splatać się w fenomenalną historię miłości dżina i człowieka. Chłopak imieniem Aladyn został utkany tak, aby od pierwszych stron zdobyć serce czytelników. Składał się przede wszystkim z czerwonych nici humoru, granatowych niedoskonałości, żółtych, będących oznaką uporu… a to wszystko stwarzało postać cudownie ludzką, nieidealną i bliską człowieczemu sercu. Znajomą. Z kolei Zahra, bo takie imię Jessica nadała dżinowi odznaczała się ogromem inteligencji i siły. Ale nie to było w niej najlepsze. Perełką tak powieści, jak i głównej bohaterki dżin postanowił uczynić jej przeszłość. Historię Zahry uplótł więc z magii najwyższej jakości, nasycił emocjami i tajemnicami, które ujawniał stopniowo, kroczek po kroczku. Tak, aby do ostatnich stron ludzie zachodzili w głowę jak to było naprawdę. Postarał się, aby miłość odegrała w książce znaczącą rolę, a jednocześnie nie zdominowała całości. Wszystko połączył tak, aby zachować równowagę pomiędzy wątkiem romantycznym, a pozostałymi. Wyszło mu to całkiem nieźle.
Czuł, że pokłady magii płynącej z woli Jessiki niedługo się wyczerpią, więc przeszedł do zakończenia historii złodzieja i dżina. Uznał, że to musi być coś wielkiego, skumulował więc tyle mocy, ile tylko zdołał, po czym tchnął ją w tę opowieść i tym samym przeszedł samego siebie. Sprawił, że koniec książki będzie stanowić zaskoczenie, że zaspokoi czytelników i nie pozostawi im nic więcej, jak tylko pochłaniać ostatnie strony w zatrważająco szybkim tempie. Wplutł w to wszystko niesamowicie wartką akcję, fenomenalny opis walki i… i w tym momencie ostatnia kropla magii spłynęła na Jessice.
Życzenie zostało spełnione. Kobieta patrzyła szeroko otwartymi oczyma na leżący przed nią stos zapisanych stron. Przetarła oczy z niedowierzeniem i uśmiechnęła się do dżina.
- A tytuł? Masz pomysł na tytuł, dżinie? – spytała.
- Może… Zakazane życzenie? – podsunął, siadając obok kobiety i przyglądając się temu co właśnie pomógł stworzyć.
Przed nimi leżała historia nasycona magią, pełna przygód i emocji. Opowieść, która będzie wciągać od pierwszych stron, bawić i zaskakiwać po to tylko, aby na końcu zostawić ludzi z uczuciem zadowolenia i szeroko otwartymi paszczękami. Innymi słowy – dżin spisał się na medal.
www.doinnego.blogspot.com
Pozwólcie, że opowiem wam o Zakazanym życzeniu Jessici Khoury… i że zrobię to w nietypowy sposób ;)
Lampa nie była ciężka. Pokryta cienką warstwą pyłu spoczywała na kolanach Jessici Khoury. Kobieta przyglądała jej się przez chwilę, po czym przetarła naczynie rękawem, ścierając z niego kurz. Nagle powietrze w pokoju zadrżało, a z lampy zaczął wypływać gęsty, czerwony dym, z...
2017-02-12
Po wydarzeniach z poprzedniego tomu Nikita postanawia za wszelką cenę zdobyć odpowiedzi na pytania, które nie dają jej spokoju. Razem z Robinem uda się więc w podróż, na której końcu ma nadzieje znaleźć skrywano przed nią od lat prawdę. Jednak zwykła wycieczka byłaby zbyt prosta, zbyt przyjemna. Tropem dziewczyny podążać będą najemnicy, pragnący ją zabić. Czy wojowniczka wyjdzie z tego cało? Jakie odpowiedzi będzie miał dla niej tajemniczy Akuszer Bogów? Jak magia Norwegii wpłynie na Nikitę? I czy warto pogrywać sobie z bogami? Cholera, ten opis to marna namiastka tego, co czeka na Was w książce, serio!
ZACZNIJMY OD POCZĄTKU
…dosłownie. Z Dziewczyną z Dzielnicy Cudów miałam ten problem, że musiałam przebrnąć przez coś około stu stron, aby się wkręcić. Cóż, z drugim tomem związałam się od pierwszych akapitów. Jadowska zaczęła tę historię z przytupem, z pościgiem, strzałami i kulami świszczącymi koło uszu. Ani się obejrzałam, a kończyłam pierwszy rozdział, później drugi, czwarty… herbatka okazała się zbędna. Akuszer Bogów nie nadaje się do czytania z ciasteczkiem i filiżanką earl grey. Ni cholery. I to jest w nim chyba najlepsze… no, może prawie, bo znalazłabym jeszcze kilka(naście) innych zalet ;).
ZA CAŁY BABSKI ŚWIAT!
W literaturze od czorta jest silnych, mężnych i charakternych facetów. Geralty, Edy Starki i inne Dumbledory mamy już obcykane do perfekcji. Ale ile znacie książek z śmiałymi, inteligentnymi i odważnymi kobietami? Przyznajcie, że w ostatnich latach autorzy co raz częściej robią z kobiet durne sierotki, umniejszają je i robią krzywdę. Ze świecą szukać głównej bohaterki, która nie drażniłaby „babskimi” rozmyśleniami i problemikami. Według mnie to niesprawiedliwe. Na szczęście Jadowska leje miód na moje serce. Piekielnie podoba mi się to, jak autorka ukazuje kobiece postacie w książce. I nie chodzi mi tu wyłącznie o Nikitę – chociaż muszę przyznać, że laskę uwielbiam za charakter i za jej siłę (O tym już pisałam w recenzji pierwszego tomu, do którego Was odsyłam tym oto portalem ---> PORTAL!). W Akuszerze znajdziecie ciężarną kobietę, która w obronie swoich dzieci nie zawaha się użyć strzelby i z uniesionym czołem stawi czoła przeciwnikom, traficie na hakerkę marzącą o własnym smoku, na czteroletnią wilkołaczkę potrafiącą obronić się nożem przed porywaczem, a do tego cały zastęp bogiń, od których moc wręcz emanuje i to taka, że panowie-bogowie trzęsą portkami ze strachu. Tak więc jeśli macie tak jak i ja dosyć biednych sierotek – bierzcie się za Serię Nikity!
CENZURA? CO TO I CZY DA SIĘ ZJEŚĆ?
Wulgaryzmy. Nie da się ich przeoczyć. Szczerze mówiąc często drażni mnie przeklinanie w książkach. Autorzy przeważnie albo przeginają, albo te ich kobiety lekkich obyczajów są jakieś takie bez wyrazu, nietrafione. Cóż, jadowska nie zalicza się do tej grupy. Kobieta zna się na klnięciu, że tak powiem. To jest dobre, jest smaczne, nadaje charakteru kłótniom, podkreśla beznadziejność sytuacji, sprawia, że jeszcze głębiej wchodzi się w tę historię. Brawo!
ENE, DUE, WIEDŹMA!
Wilkołaki, wiedźmy, trolle, berserki, huldry… do wyboru, do koloru. Jestem absolutnie oczarowana magiczną stroną tej historii. Jadowska okiełznała moje serducho już w pierwszym tomie z pomocą czkawki i Sawy, ale w tym tomie przeszła samą siebie. Serio, Dziewczyna z Dzielnicy Cudów był świetna, ale Akuszerowi może trzewiki pucować. Magiczna Norwegia mnie rozłożyła na łopatki. Spotkaliście się już gdzieś chociażby z kaligrafomantkami? Czarownicami specjalizującymi się w magii kaligraficznej? Bo ja poznałam je dopiero teraz i… WOW. Przepraszam was, ale nie napiszę nic więcej w tym akapicie. To musicie odkryć sami. Poczuć tę magię. Serio.
WYBORNE ŚMIESZKI, ZAISTE <3
Może to kwestia gorączki ale… nie, co ja gadam! Jadowska ma obłędne poczucie humoru! Czytając raz za razem śmiałam się i uśmiechałam pod nosem. Obawiam się, że opinia domowników o moim wątpliwym zdrowiu psychicznym pikuje właśnie na łeb na szyje… ale trudno! Mogłabym się rozwodzić nad tym, jak świetny jest styl pisania autorki, ale może lepiej sami to sprawdzicie? ;)
BYŁY JUŻ PANIE, A PANOWIE?
Uwielbiam książkowych facetów, tych dobrych oczywiście. Bo tych złych mam ochotę ukatrupić pilniczkiem do paznokci, ale z tym sobie jeszcze poczekam. Jadowska świetnie wykreowała panów w Akuszerze, chociaż moje serce skradli dwaj. Nie to, żebym mianowała ich książkowymi mężami, ale… chciałabym ich znać w prawdziwym świecie tak, jak Nikita zna ich w książce. O jednym z nich słowa nie pisnę, bo byście mnie zasztyletowali. Zdradzę jedynie, że Jadowska popełniła coś fenomenalnego, spodoba wam się ;). Drugi z moich ulubieńców skradał się po cichutku do mojego serducha już w pierwszym tomie, ale dopiero w drugim przekroczył próg i się rozgościł. Robin jest tak symatyczny, opiekuńczy i bezczelnie zabawny, że nie da się go nie polubić. A do tego te wszystkie tajemnice, które go oplatają… Dawno żadna postać mnie tak bardzo nie intrygowała! Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, a po epilogu wnioskuję, że Jadowska znów zawojuje me serce. Oby mnie intuicja nie myliła ;)
BOGOWIE, BYŁABYM ZAPOMNIAŁA!
… o bogach! Uwielbiam wszelkie nawiązania do mitologii. Tylko jakoś zwykle albo robi się to do greckiej, a nawet jeśli nie, to.. jakoś jest to takie poważne, pełne namaszczenia i sztywne. A tu? Cholera, w życiu nie spotkałam się z tak lekkim podejściem do spraw boskich. Odyn, Frigg i cała reszta bogów z opowieści Jadowskiej są bosko ludzcy, co jest tak ożywcze, że najchętniej nie wychylałabym nosa z ich świata. Coś niesamowitego, naprawdę!
UKŁONY DLA GRAFIKA
W zasadzie powinnam o tym napisać na samym początku, jak zawsze, ale w sumie na końcu też pasuje. Książka jest wydana fenomenalnie! Historie (podobnie jak w przypadku pierwszego tomu) przeplatają rysunki Magdaleny Babińskiej. Cholera, to powinno być karane! Toć ja za każdym razem zanim zaczęłam czytać musiałam przekartkować książkę, obejrzeć obrazki, zachwycić się na nowo, a dopiero po tym rytuale z czystym sumieniem przystępowałam do czytania… Piękne barbarzyństwo, zaiste <3.
DODAJMY TO DO SIEBIE
Akuszer Bogów to kawał dobrego, rodzimego fantasy. Historia Nikity wciągnęła mnie bez reszty, złapała za kołnierz i nie puściła, aż do ostatnich stron. Z czystym sumieniem polecam ją wszystkim, bez wyjątku. Znajdziecie w niej i humor, i krew, i intrygę, i magię… zwłaszcza magię. Innymi słowy wszystko to, co tygryski lubią najbardziej ;).
Po wydarzeniach z poprzedniego tomu Nikita postanawia za wszelką cenę zdobyć odpowiedzi na pytania, które nie dają jej spokoju. Razem z Robinem uda się więc w podróż, na której końcu ma nadzieje znaleźć skrywano przed nią od lat prawdę. Jednak zwykła wycieczka byłaby zbyt prosta, zbyt przyjemna. Tropem dziewczyny podążać będą najemnicy, pragnący ją zabić. Czy wojowniczka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-18
ZACZNIJMY OD GORZKIEJ TABLETKI
Na początku powiem wam szybciutko o minusach, aby później móc się bezkarnie pławić we wspaniałościach tej książki <3 A wiec tak się prezentuje spis minusów Piątej pory roku:
1. Za długie rozdziały. Jestem zwolenniczką o wiele krótszych, bo nie lubię przerywać czytania w połowie rozdziału, a u byłam zmuszona robić to wielokrotnie :<.
2. Na samym końcu książki jest słowniczek pojęć i coś w rodzaju kalendarium. Ino że jak człowiek nie ma w zwyczaju zaglądać na ostatnią stronę przed zaczęciem lektury (a ja nie mam – zawsze sobie tym sposobem spoilerowałam zakończenie, auć!), to dowiaduje się o tych dodatkach dopiero, gdy ją kończy… a to nie jest dobre. Gdybym wcześniej znała definicje pojęć zawartych w słowniku, z pewnością oszczędziłoby mi to zachodzenia w głowę czym są niezliczone nowości, które autorka umieściła w stworzonym przez siebie świecie.
To tyle jeśli chodzi o minusy ;). Pora na hektolitry miodu!
JAK WPLEŚĆ CZYTELNIAK W OPOWIEŚĆ?
Zacznę od tego, co mnie w tej książce zaskoczyło na dzień dobry właściwie, a mianowicie od narracji, jaką zastosowała N.K. Jemins. Ale po kolei. W Piątej Porze Roku poznajemy trzy historie:
1. Historię Essun, która wyrusza na poszukiwania swojego męża, który jedno z ich dzieci porwał, a drugie zamordował.
2. Historię Sjenit, która zostaje wysłana razem z innym górotworem (o tym za chwilę) na misję do odległej nadmorskiej miejscowości.
3. Historię Damay, która odkrywa w sobie moce górotwórcze (nie wiem, czy właściwie to nazwałam, ale shhhh xD), przez co zostaje oddana pod opiekę Stróża i zabrana z rodzinnego domu.
I o ile w drugiej i trzeciej historii nie ma nic niezwykłego (Pfi! W tej książce wszystko jest niezwykłe <3), to pierwszy wątek został poprowadzony narracją drugoosobową (w sensie czasowniki były odmienione do „Ty” :D Czyli zamiast: Essun poszła do łazienki…, albo Poszłam do łazienki… tutaj będzie napisane : Idziesz do łazienki, myjesz twarz, czeszesz włosy i przyglądasz się swojemu odbiciu w lustrze. Czujecie to? <3) Nie wiem jak wy, ale ja po raz pierwszy się z tym spotkałam. Okej, czasami w książkach spotyka się wstawki pisane w ten sposób, ale żeby poprowadzić całą narrację tak, jakby to czytający był postacią książki? Wow. Ten zabieg mnie powalił. Z początku nie ogarniałam co się dzieje, ale już po chwili dałam się pożreć tej historii. Niesamowicie żałuję, ze przyszło mi ją czytać w grudniu, i nie mogłam spokojnie usiąść, żeby zatracić się w Piątej Porze Roku. Ale uwierzcie, ze sięgałam po nią w każdej wolnej minucie, żeby przeczytać chociaż pół strony, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, żeby raz jeszcze poczuć popiół na włosach i drżenie ziemi pod stopami.
HISTORIA SKROJONA NA MIARĘ
Kolejną rzeczą, która mnie rozbroiła, jest to, jak autorka… no cóż, jak autorka WYMYŚLIŁA tę historię. To nie jest pierwsza lepsza powieść. Tutaj wszystko jest ze sobą powiązane w tak zryty sposób, ze głowa mała! W pewnym monecie książki zaczęłam podejrzewać, ze tak może się stać (nie powiem wam jak, jestem złą kobietą >;D), ale gdy moje podejrzenia się potwierdziły, to i tak musiałam się schylać, żeby wyzbierać wszystkie zęby z dywanu. Coś niesamowitego, wierzcie mi! Moi znajomi słuchają od tygodnia o tym, jaka to ta książka nie jest cudowna, a więc pora, abyście i wy się nasłuchali XD A tak na poważnie – śmiem twierdzić, że Piąta Pora Roku to jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) książka, jaką czytałam w 2016 roku. Serio. A co jest jeszcze lepsze – będzie miała kontynuację! Już nie mogę się doczekać, bo to jak zakończyła się pierwsza część rodzi multum możliwości. Ciekawi mnie też jak autorka poprowadzi narracje drugiego tomu… ale tego wątku rozwinąć nie mogę, wybaczcie ;)
POWIAŁO ŚIWEŻOSCIĄ <3
Oj, zdecydowanie tak. Piąta Pora Roku dała mi niezłego kopa. Boję się sięgać po kolejna książkę fantasy, bo obawiam się, że długo żadna nie będzie w stanie mnie zadowolić. Czemu? Och, już Wam wyjaśniam ;). N.K. Jemisin w swojej książce stworzyła wszystko nowiutkie od podstaw. Mamy tu nowy świat, który rządzi się nowymi prawami, jest nowa pora roku, która w dodatku jest zawsze inna (nie zdradzę wam czemu, ale macie jej definicje w wspomnianym na początku słowniczku – zdobądźcie książkę, a się dowiecie!). Jest tu nawet cholerny dodatkowy zmysł (który powinien być w słowniczku, bo przez pół książki kminiłam czym on jest XD)! Są górotwory, które po prostu mnie oczarowały (to chyba nie jest dobre słowo, ale brakuje mi określenia na emocje, jakie czułam czytając o nich). Matulu, czytając strona po stroni poznawałam kolejne tajemnice dotyczące tej rasy, i naprawdę musiałam trzymać sobie buzie, bo z otwartą w autobusie jeździć nie wypada. To jest coś niesamowitego. To samo tyczy się zjadaczy kamieni i obelisków, a także całych społeczności powstałych z popiołów poprzednich cywilizacji. W tej książce co krok coś mnie zaskakiwało, co stronę wychodziły na jaw nowe fakty, skrywane lub zapomniane. Nie złośćcie się ze ta recenzja jest tak chaotyczna, ale ja nie wiem jak mogę pisać o tej książce nie zdradzając żadnej istotnej informacji :<
KSIĄŻKA BEZ CENZURY
Ano właśnie, to jest coś, co również zasługuje na uwagę. J.K. Jemisin nie cacka się. Piąta pora Roku nie jest delikatnym, „dziewczyńskim” fantasy. To jest porządna, mocna, często brutalna a czasami wulgarna fantastyka. Jeśli bohaterowie uprawiają seks, to autorka tego nie przemilcza. Tu nie ma akcji rodem z klanu (Grażyna i Rysiu trafiają do łóżka, całują się, po czym następuje zmiana sceny, a gdy wracamy do sypialni Grażyny i Rysia, ci w najlepsze piją już sobie herbatkę czy tam coś, ino nadzy, żeby widz był świadom, że na całusie się nie skończyło). Autorka nie boi się używać wulgaryzmów, ale robi to.. dobrze. Robi to tak, ze nie jest to niesmaczne, a jedyni podkreśla charakter postaci albo dramatyczność danej sytuacji. I za to biję jej brawa rzęsami, bo ostatnio ilekroć trafiam na książkę z przekleństwami, to autor partaczy sprawę, albo wychodzi mu obleśnie, albo komicznie. A tu wyszło … idealnie.
CHCĘ ALE NIE MOGĘ
Chcę, ale nie mogę opowiedzieć wam o bohaterach tej książki. Czemu nie mogę? Raz, że zepsułabym wam frajdę z odkrywania kto jest kim dla kogo, kto jest powiązany z kimś innym, etc. A dwa, że gdybym zaczęła rozpływać się nad tymi postaciami, to brakło by mi literek, serio. Tu jest tyle dziwactw, tyle charakterów, tyle perełek… nawet nie umiałbym wybrać jednego ulubieńca… chociaż…. Chociaż nie, mam ulubieńca. Jest nim Hoa. Pech, ze akurat o nim naprawdę nie mogę nic powiedzieć. Ale jeśli ktoś z was czytał już Piątą Porę roku, to z pewnością zrozumie, czemu mój wybór padł na tego uroczego chłopca ;).
PÓŹNO JUŻ!
A więc pora podsumować tę recenzję. Piata Pora Roku okazała się zbiorem niesamowitych przeżyć, cudowności i zachwytów. Książka mnie zaskoczyła do tego stopnia, ze trafiła na moją książkową TOP10 listę ( w sumie nie mam takiej listy, ale przez Piątą Porę Roku postanowiłam ją stworzyć xD) , i coś czuję, że utrzyma się tam… pieruńsko długo! Z całego serca polecam wam tę książkę (pod warunkiem, ze czujecie się odpowiednio dojrzali – patrz: KSIĄŻKA BEZ CENZURY ;P), i jeśli jeszcze nie wysłaliście listu do Świętego Mikołaja, to czym prędzej dopiszcie do niej powieść N.K. Jemisisn!
www.doinnego.blogspot.com
ZACZNIJMY OD GORZKIEJ TABLETKI
Na początku powiem wam szybciutko o minusach, aby później móc się bezkarnie pławić we wspaniałościach tej książki <3 A wiec tak się prezentuje spis minusów Piątej pory roku:
1. Za długie rozdziały. Jestem zwolenniczką o wiele krótszych, bo nie lubię przerywać czytania w połowie rozdziału, a u byłam zmuszona robić to wielokrotnie :<.
2. Na...
2016-11-08
Wiele lat temu na terenie całych Czaroziem toczyła się wojna, której kres położył Rozejm podpisany przez walczących. Na jego mocy państwa na czas dwudziestu las obiecały zaprzestać walk. Po dziewiętnastu latach od podpisania dokumentu władcy przystępują do negocjacji, mających na celu przedłużenie Rozejmu. W tym samym czasie dwójka młodych czarodziejek – Safi oraz Iselut czają się w przydrożnych zaroślach, chcąc napaść na wóz transportujący pokaźną sumkę pieniędzy, która pozwoliła by dziewczynom w końcu prowadzić niezależne życie. Ten skok ma im zapewnić wolność… ale dzieje się dokładnie na odwrót. Konsekwencje ich napaści będą je gonić przez całe Czaroziemie. W pościg za czarodziejkami udadzą się władcy, pragnący schwytać Safi – jedyną prawdodziejkę, ćmiącą rozpoznać najmniejszy fałsz. Czy uda się przedłużyć Rozejm? Po czyjej stronie opowie się Safi? I jaką moc skrywa Iselut? Pytań, jakie rodzą się podczas lektury Prawdodziejki nie sposób zliczyć. Czytajcie więc Moi Drodzy! To jedyny sposób, aby poznać odpowiedzi na… cóż, przynajmniej na część z nich ;)
OSTRZEŻENIE! POCHŁANIACZ CZASU!
Tak, wiem, że opis nie zachwyca, ale nie umiałam jakoś stworzyć czegoś krótkiego, wyzbytego spoilerów, a zarazem wyjaśniającego o co biega w książce :’( Wybaczcie, następnym razem będzie lepiej ;). Musicie uwierzyć mi na słowo, że historia jest warta uwagi… bo tak! (odwieczny argument każdego rodzica xD) Muszę Wam się przyznać, że obawiałam się Prawdodziejki. Nastraszono mnie, że będzie to droga przez męki, więc z początku starałam się odwlec czytanie tej książki. A, no i skrupulatnie omijałam wszelkie recenzje Prawdodziejki – nie lubię czytać tekstów dotyczących czegoś, o czym sama wiem, ze będę pisała w najbliższym czasie. Także nie miałam wglądu w opinie innych, z wyjątkiem tych z rozmów prywatnych, a one nie zachęcały. No ale mus to mus, w końcu zaparzyłam sobie ogromny kubek gorącej herbaty, przygotowałam herbatniki, poduchę i koc, zgarnęłam Dziejkę (wybaczcie, ale Prawdodziejka jest strasznie długa, więc postanowiłam ją zdrobnić do Dziejki. Nie pogniewacie się, prawda? )… i przepadłam. Serio, jak czytać zaczęłam, tak z trudem się oderwałam na rzecz ohydnej matematyki. I tak oto każda wydartą szkole wolna chwilę przeznaczałam na czytanie kolejnych rozdziałów. A musicie wiedzieć, że listopad zasypał mnie sprawdzianami i czasu na czytanie mam cholernie mało. Swoją drogą, jeśli macie problemy z snem, to kategorycznie zabraniam wam czytania Prawdodziejki! Słowo daję, tyle godzin, ile zmarnowałam leżąc w łóżku i zastanawiając się co bym odkryła, gdybym przeczytała jeszcze tylko jedną (tsaaa…) stronę, to naprawdę okrutna kradzież czasu! Tak więc Dziejkę odradzam – nic tylko wam w głowie zawróci, spać nie da i czas ukradnie. No same minusy, nieprawdaż? ;)
WIĘC CHODŹ, POMALUJ MÓJ ŚWIAT…
O tym muszę Wam powiedzieć, bo pieruńsko mi się spodobał ten motyw. Otóż wiedzcie, że ludzie w całych Czaroziemiach emitują, wytwarzają, czy… nie wiem jak to fachowo nazwać, w każdym bądź razie wydzielają z siebie wielobarwne nici. Każdy kolor odpowiada jakiemuś odczuciu, emocji. Więziodzieje, czyli jedni z wielu rodzajów czarodziejów stworzonych przez panią Dehnard mogą te nici widzieć, mogą pleść z nich kamienie więzi i tworzyć inne cuda. Kurczę, coś dziś mi opornie idzie operowanie słowem :/ Grrrr! Ale wracając do kolorowych nici – bardzo, ale to baaardzooo podobały mi się rozdziały widziane oczami Iseult, która była właśnie więziodziejką (aczkolwiek specyficzną >;)). Możliwość wglądu w serca innych, odczytania ich emocji i wykrycia obecności na podstawie kolorowych nici Więzi ogromnie przypadła mi do gustu. To było prawie tak fajne, jak smoki. PRAWIE :D.
NIE KAŻDEMU MAGOWI CZARODZIEJ NA IMIĘ
Ano właśnie, tym mnie straszono. Susan Dehnar w Prawdodziejce postanowiła dość konkretnie uporządkować magię. Nie dość, że każdy z czarodziejów włada tu jedynie jednym z pięciu żywiołów, to każda z tych grup podzielona jest na podgrupy. Brzmi trochę jak binominalne nazewnictwo, to od Linneusza (ha! Miało się tę szóstkę z biologii xD), i gdy tak wydrze się z tekstu to całe nazewnictwo, zamknie w cudzysłowie i powie tak o, na serumater, po przecinku, to brzmi debilnie. No bo sami popatrzcie: prawdodziejka, wododziej, więziodziej, wiatrodziej, krwiodziej... to nie brzmi dobrze. Momentalnie mi się skojarzyło z babojagołakami z Nie poddawaj się xD Ale kiedy czytałam książkę, to w najmniejszym stopniu mi te kalekie nazwy nie przeszkadzały. Były bo były, no i co im zrobię? Taka mikro rysa na szkle, w samym rogu ekranu, i to tam, gdzie nie leci film, a jest ten czarny pasek. Jednym słowem – drobiazg ;).
OD KIEDY ŻMIJA TO FACET?!
To będzie minus tak mały, że ledwo widoczny i w sumie mogłam go podczepić pod poprzedni, ale jednak go oddzielę. Bo żmijom się należy. Rozumiem czemu autorka wojowników specjalizujących się w truciznach nazwała żmijami. Czaję. Ale kurna! Czemu, ja się pytam CZEMU pani Dehnard z cudownej, jak byk od wieków odmienianej w rodzaju żeńskim żmii zrobiła faceta, i tak też odmieniała to słowo w całej Dziejce? Nie rozumiem :’(.
JAK KRWI SIĘ BOJĘ, TAK JEGO…
Wyobraźcie sobie mnicha. Macie go? To teraz czym prędzej załatajcie mu tę łysinkę na czubku głowy, zdejmijcie szaroburą szatę i zetrzyjcie mu z buźki pobożny uśmieszek. A, i koniecznie odmłódźcie chłopa, tak do dwudziestu wiosen niech ma, nie więcej. I obwieście go mieczami, sztyletami i innymi ostrymi zabawkami, niechaj będzie szczupły i śliczniutki. Teraz natchnijcie osobnika magią pozwalającą władać nad krwią wszystkich istot żywych – zatrzymywać pracę organów, odłączać fonię i wizję, wyczuwać człowieka po samym zapachu jego czerwonych krwinek i płytek krwi – która będzie zapalać jego oczy czerwonym blaskiem. Macie to? A więc poznajcie mojego męskiego ulubieńca, krwiodzieja Aeduana <3. Niby jest to postać zła, bo goni za Safi z zamiarem porwania jej, no albo przynajmniej zabicia, ale mam nieodparte wrażenie, że mnich jeszcze mnie zaskoczy. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, w którym mam nadzieję na jeszcze więcej Aeduana i jego krwistej magii. I mówię to ja, która panicznie krwi się boi, a to chyba o czymś świadczy :P.
DOBRY KSIĄŻĘ NIE JEST ZŁY ;)
Zgodzicie się ze mną prawda? Która z nas nie chciała by mieć takiego własnego, osobistego księciunia, niechaj pierwsza rzuci kamieniem! A w Prawdodziejce znajdziecie aż dwóch takowych, wolnych i do wzięcia! Pierwszym z nich jest Leopold, którego w całej książce niestety jest niewiele, ale żywię nadzieję, ze w kolejnym tomie dostanę go w porządnej dawce, bo polubiłam typka. Okej, muszę przyznać, że przejrzałam go… i przez to nie mogłam go znienawidzić. Dehnard mogła nieco bardziej zamaskować manipulacje księcia, bo wtedy mogłabym odkryć go na nowo i zachwycić się nim dwukrotnie… ale w sumie jeden zachwyt też mi wystarczy, ten początkowy. Leopold urzekł mnie swoją pozorną beztroskością i bezczelnością. Jestem ciekawa gdzie się teraz podziewa i czy zdoła zaskoczyć mnie czymś w kolejnej części cyklu.
Drugim z książąt jest Merik Nihar, który byłby moim numerem jeden, gdyby nie Aeduan. Peszek :’). Nie mniej jednak zapałałam do Merika ogromną sympatią. Podobała mi się jego honorowość i upór. Nie bez znaczenia było też to, jak troszczył się o swoja załogę (a, bo Merik jest admirałem <3 Ma statek i w ogóle, także… No kurde, już samym tym statkiem mnie kupił xD). Współczułam mu, gdy dowiedziałam się, co spotkało jego ojczyznę, i w jak opłakanym jest ona stanie. Merik zdobył dość pokaźny kawałek mojego serducha, a że kolejny tom nosi tytuł Wiatrodziej, a tak się składa, że właśnie taką magią włada książę Nihar… to coś czuję, że w następnej części wiele razy się z nim spotkam <3. Cudownie!
UWAGA! PRODUKT ZAWIERA ŚLADOWE ILOŚCI MIŁOŚCI!
Dosłownie. Bo owszem, w książce nie zabrakło wątku miłosnego (a mam przeczucie, ze w kolejnych częściach pojawi się też drugi ;)), ale nie był on przytłaczający, nie zdominował historii. W zasadzie akurat ten aspekt książki był do przewidzenia. Z góry można było założyć, że admirał poczuje mięte do prawdodziejki, bo chemię miedzy tą dwójką czuć było na kilometr. Z resztą rozdziały, w których Iseult opisywała nici więzi, które widziała nad Safi i Merikiem definitywnie zdradzały, że będą z tego dzieci. Mimo wszystko podobał mi się ten wątek ;). Był taki przyjemny, czasami z delikatnym pazurem, ale takim… świeżo po wizycie u kosmetyczki. Miłość była poprowadzona po bożemu, nie ciśnięto mi jej prosto w twarz, a krok po kroku wprowadzono do całej historii. I to się chwali, i za to się dostaje plusika ;).
TAŃCZ – NIE ŻAŁUJ PODŁOGI! TAŃCZ – NIECH NIOSĄ CIĘ NOGI!
Chyba pierwszy raz w mojej recenzji pojawi się coś dotyczącego konkretnego fragmentu tekstu. Nie bójcie się, to żaden spoiler :P. Ogólnie opisy w książce są niezłe. Czyta się je przyjemnie, nie są pieruńsko długie, a i wyobraźnię potrafią pobudzić. Ale to, jak Dehnard zobrazowała taniec Safi i Merika mnie rozłożyło. NIENAWIDZĘ opisów balów, a tańca to już w ogóle. Zawsze są jakieś takie nijakie. Coś tam sobie potupią, pokręcą się, pokiziają i po tańcu. Tu tak nie było. Tu wiały wiatry, żarzył się ogień i leciały iskry. Wreszcie widziałam tańczących z krwi i kości, a nie jakieś badziewie kukły. Nareszcie poczułam kropelki potu i przyspieszone tętno tancerzy. Brawo dla pani Dehnard! Kto wie, może w końcu polubię książkowe harce na parkiecie? ;)
POLITYKA TO ZŁO!
Nie lubimy. A fuj. Ale nie w Prawdodziejce. Tu polityka jest bardzo mile widziana, i bardzo dobrze pomyślana. Czytając czułam napięcie, jakie wytwarzało się pomiędzy władcami państw. Rozejm im się kończy, wszystko wskazuje na to, ze lada moment na nowo wybuchnie wojna, a oni nie mogą wyprzedzić faktów, bo inaczej wykluczą ich z umowy o zawieszeniu broni i… no, będzie klops. Bardzo podobał mi się zarówno aspekt polityczny, jak i cały świat stworzony przez Susan Dehnard. Według mnie autorka poradziła sobie zarówno z wykreowaniem różnych narodowości, jak i historii każdego z państw, wojny i jej następstw. Co prawda można by rozbudować to jeszcze bardziej, ale być może w kolejnych częściach Dehnard to właśnie uczyni ;). Na chwilę obecną ma u mnie mocną piątkę z minusem, a co będzie dalej? Czas pokaże.
KOŃCZĄC (TĘ PIERUŃSKO DŁUGĄ RECENZJĘ)…
Susan Dehnard odwaliła kawał dobrej roboty. Prawdodziejka skradła mi niespostrzeżenie wiele godzin, ale zrobiła to w tak wciągający, tak przyjemny sposób, że jej wybaczam. Książkę jak najbardziej mogę polecić wszystkim fanom lekkiej fantasy. Ale lekkiej, pamiętajcie! Nie takiej męskiej, krwawej i z flakami. Nie tędy droga ;). Ja tymczasem z niecierpliwością czekam na Wiatrodzieja - oby został wydany jak najszybciej <3.
Wiele lat temu na terenie całych Czaroziem toczyła się wojna, której kres położył Rozejm podpisany przez walczących. Na jego mocy państwa na czas dwudziestu las obiecały zaprzestać walk. Po dziewiętnastu latach od podpisania dokumentu władcy przystępują do negocjacji, mających na celu przedłużenie Rozejmu. W tym samym czasie dwójka młodych czarodziejek – Safi oraz Iselut...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Panie i Panowie!
Z dumą przedstawiam wam najbardziej niesamowity przypadek, jaki dane mi było popełnić ostatnimi czasy. W ogóle nie planowałam czytać tej książki. Nawet nie wiem jakim sposobem znalazła się na mojej półce w LC. Sięgnęłam po nią tylko dlatego, że była na pierwszej stronie „chcę przeczytać” kiedy przeglądałam pozycje dostępne w tej chwili w mojej bibliotece. A, no i lubię książki, które zrzucone z odpowiedniej wysokości są w stanie uśmiercić przypadkowego przechodnia… albo chociaż go ogłuszyć. Wiecie, te takie mające tysiąc stron i twardą okładkę :P. Obca, bo o niej dziś będzie mowa, spełnia ten warunek.
Mamy rok 1945. Druga wojna światowa dobiega końca. Po wieloletniej rozłące Claire Randall wraz z mężem Frankiem udają się na wczasy do Szkocji, aby odnowić łączącą ich więź, która osłabła podczas wojennego rozstania. On ma hyzia na punkcie swojego szkockiego przodka, namiętnie bada jego historię. Ona pasjonuje się w zielarstwie, uwielbia poznawać lecznicze właściwości ziół. Razem stanowią uroczą, kochającą się parę. Kiedy Claire zauważa nieznaną roślinę u stóp jednego z głazów tworzących Kamienny Krąg postanawia wybrać się tam następnego dnia, aby ją zerwać… i gdy dotyka ów skały niespodziewanie cofa się w czasie. PUF! Claire trafia do osiemnastowiecznej Szkocji, a konkretniej do roku 1743. Od tej chwili jej życie zmieni się o 180 stopni. Wyzwolona kobieta będzie musiała przeżyć w świecie męskiej dominacji. Doświadczona polowa pielęgniarka zostanie zmuszona do leczenia innych jedynie z pomocą ziół. A jeśli tego byłoby mało, serce kobiety również zostanie poddane próbie. Jakiej? Sami sprawdźcie, przecież nie mogę zdradzić Wam wszystkiego! ;)
Nie wiem od czego zacząć. Może najpierw szczypta faktów? Myślę, że fakty są cacy ;). A więc musicie wiedzieć, że Obca nie jest nową historią. Diana Gabaldon napisała ją ponad 20 lat temu! A więc skąd się wzięła tak nagle na półkach każdej księgarni? Cóż, to wszystko za sprawą serialu emitowanego przez AXN - Outlander. Kiedyś o nim napiszę więcej, dziś krótko: POLECAM! Z faktów mogę jeszcze dodać, że Obca może przerazić niektórych z Was swoim rozmiarem. Powieść obejmuje ponad 700 stron, a każdy kolejny tom jest grubszy od poprzedniego. Mnie to w żadnym stopniu nie zraziło, wręcz przeciwnie ;). Ale przejdźmy do recenzji!
Miejsce akcji. Osiemnastowieczna Szkocja. Cholera, w życiu bym nie pomyślała, że ten kraj może być taki fascynujący! Autorka sprawiła, że zapragnęłam cofnąć się do tamtych czasów, ubierać się w te bajeczne suknie, jeździć konno w kompanii prawdziwych Szkotów, nauczyć się władać mieczem i tańczyć do muzyki granej na dudach. Diana Gabaldon opisuje wszystko tak realistycznie i ciekawie, że człowiek zapomina o świecie wokół niego. Klimat jest oddany w najdrobniejszych szczegółach. Coś niesamowitego. Bardzo Was przepraszam, ale nie potrafię Wam tego opisać. Tam, na tych 700 stronach znajdziecie pojedynki klanów, brutalność osiemnastowiecznych Szkotów, walkę o władzę, spiski, rodzącą się rebelię, wietrzne, kamienne zamki, mężczyzn w kiltach, niesamowitą miłość w szkockim wydaniu… czego dusza zapragnie!
Postacie wykreowane przez panią Gabaldon są obłędne – wszystkie razem, i każda z osobna. Pozwólcie, że trochę wam je przybliżę ;).
łówną bohaterką jest Claire Randall… chociaż z tym nazwiskiem troszkę się pośpieszyłam. W każdym razie gdy ją poznajemy jest ona panią Randall. Claire trafiła na front IIWŚ i pełniła funkcję pielęgniarki. Jest piekielnie charakterną kobietą – głośno i wyraźnie mówi co myśli, buntuje się gdy coś jej nie odpowiada i zawsze walczy o to, co uważa za słuszne. Uwielbiałam to w niej. Ten upór i zawziętość. Szkoci raczej nie podzielali mojego zachwytu, może z jednym, rudowłosym wyjątkiem ;). Te cechy przysporzyły głównej bohaterce cholernie wiele problemów, ale nie zdradzę nic więcej. Claire miała ogromne serce – leczyła nie tylko swoich przyjaciół, ale każdego, kto potrzebował pomocy medycznej. Podziwiałam jej odwagę i zaradność – jak na kobietę, która wylądowała w nie swoich czasach Claire poradziła sobie świetnie. Nie załamała się, tylko skupiła na przetrwaniu wykorzystując wiedzę, jaką posiadała na temat historii Szkocji. Rzadko się zdarza, że pałam stuprocentową sympatią do głównej bohaterki, jednak w tym przypadku naprawdę nie wiem, do czego mogłabym się przyczepić.
Claire jest świetna, ale to nie ona zasłużyła na miano mojego ulubieńca. Ten tytuł bezdyskusyjnie należy się Jamie’mu – rudowłosemu Szkotowi, który podbił moje serce. Postać tą cechuje honorowość i męstwo. Jamie jest… cholera, on jest idealny! Kochający, troskliwy, przystojny (tak, rudzi są fajni <3), odważny, uparty, zabawny… Wiem, że to brzmi kiczowato, i pewnie myślicie sobie, że to kolejny przerysowany rycerz na białym koniu, ale to nie tak. On jest prawdziwy, realny. Mimo tych wszystkich zalet Jamie popełnia błędy, przegrywa walki i podejmuje złe decyzje. Jednym słowem: Mój Ulubiony Szkot jest idealnie ludzki ;).
W książce mamy też czarny charakter – Jacka Randalla. (O ja naiwna! Kiedy zaczęłam czytać byłam przekonana, że to on będzie miłością Claire. Wiecie, jakaś magiczna przemiana, metamorfoza spowodowana miłością czy coś. To przez to, że nie przeczytałam opisu z okładki :D). Randall jest podły, okrutny, brutalny… Szczerze? Miałam ochotę typka uśmiercić za każdym razem, gdy pojawiała się chociażby wzmianka o nim. Anglik miał spaczoną psychikę, chociaż w tamtych czasach nie wiedziano o czymś takim jak sadyzm. Czarny Jack stworzony przez panią Gabaldon jest fenomenalny, pomimo (a może dzięki) odrazy, jaką czułam czytając o nim.
To są trzy najważniejsze postaci w Obcej. Oprócz nich spotkacie tam ogrom indywidualności. Jest kobieta posądzona o czarnoksięstwo, mamy szkockiego wodza, który nie opuszcza swojego zamku z powodu choroby, jest też jego brat, będący rękami i nogami Szkota. Poznacie niesamowitą, zaradną gospodynie, bogobojnego, zabobonnego kapłana, no i przede wszystkim: gromadę bezczelnych, wojowniczych Szkotów, których nie sposób nie polubić! Diana Gabaldon spisała się na medal ;).
Przejdźmy do samej historii. Cóż, tu też ciężko znaleźć słabe strony. Autorka nie pozwala nam się nudzić, jedynie chwilami daje możliwość uspokojenia serducha. Akcja przebiega płynnie, pani Gabaldon nie rozwodzi się nad nieistotnymi szczegółami. Wątek miłosny wplata w stos intryg i krwawych walk, co niezwykle mi się podobało. Bo to nie było tak, że ledwo otworzyłam książkę, a już miłość kwitła, tak bez ostrzeżenia. Nie, na ten wątek musiałam długo poczekać. Z początku była ledwie przyjaźń, później hmmm… obowiązek, a miłość przyszła z czasem, kroczek po kroczku. Ale jaka to była miłość! Kurczę, chyba każda kobieta chciałaby znaleźć takiego Szkota, a niejeden mężczyzna oddałby wiele za własną Claire. Nie mogę powiedzieć więcej bo byłby to spoiler, ale zapewniam, że wkręcicie się w historię Claire i Jamiego. Słowo Blogerki ;).
To, co mi się ogromnie podobało, to walka pomiędzy Szkotami a Anglikami. Nie będę robić Wam lekcji historii, jeśli postanowicie sięgnąć po Obcą, to poznacie szczegóły. Diana Gabaldon świetnie ukazała ten historyczny spór, idealnie oddała napięcie pomiędzy obiema stronami. W Obcej nie brakuje krwawych scen, bitew i pojedynków, chłost i gwałtów. Cóż, w końcu jesteśmy w brutalnej, chłodnej Szkocji.
Znalazłam jednak ryse na szkle, defekt, malutką niedoskonałość. Mam na myśli niektóre opisy. Jak już wspominałam pani Gabaldon umie czytelnika wciągnąć do swojego świata. I w większości przypadków mnie to zachwycało, ale kiedy przyszło mi przeczytać opis porodu z powikłaniami… To było tak przerażająco prawdziwe, że kilkakrotnie odkładałam książkę. Dopiero po dwóch godzinach udało mi się przez to przejść. To samo powtarzało się w niektórych brutalnych opisach. Z jednej strony podziwiam autorkę za umiejętność namalowania słowami tych wszystkich obrazów, ale z drugiej… Cóż, należę do osób czułych na ból, nawet ten na papierze, a bujna wyobraźnia w tym przypadku nie pomagała ;<.
I jeszcze jedna rzecz, której mogę się przyczepić: seks. Seksu ci w Obcej dostatek. I chociaż wątek miłosny był cudowny, to niektóre erotyczne sceny były według mnie przesadzone, lekko odpychające. Ale nie zrażajcie się, nie było tak strasznie! W większości przypadków sceny miłosne czytało się przyjemnie, te przegięte należą do mniejszości.
Podsumowując: Obca jest jedną z najlepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Historia jest świetna, i chociaż można dopatrzeć się schematów, to giną one w powodzi zalet. Autorka odwaliła kawał dobrej roboty opisując osiemnastowieczną Szkocję i jej mieszkańców. Gorąco polecam powieść pani Gabaldon nie tylko miłośnikom historii, ale każdemu spragnionemu niesamowitej opowieści książkoholikowi!
Zapraszam na mój blog recenzencki!
https://doinnego.blogspot.com/
Panie i Panowie!
Z dumą przedstawiam wam najbardziej niesamowity przypadek, jaki dane mi było popełnić ostatnimi czasy. W ogóle nie planowałam czytać tej książki. Nawet nie wiem jakim sposobem znalazła się na mojej półce w LC. Sięgnęłam po nią tylko dlatego, że była na pierwszej stronie „chcę przeczytać” kiedy przeglądałam pozycje dostępne w tej chwili w mojej bibliotece....
https://doinnego.blogspot.com/
Klejnot czytałam niedługo po jego premierze w Polsce, czyli blisko rok temu (jak ten czas szybko leci!). Tak więc nie jestem w stanie przytoczyć wam wielu szczegółowych spostrzeżeń.
Jednak spotkałam się z wieloma komentarzami, że planujecie przeczytać właśnie tę powieść pióra pani Ewing, więc uznałam, ze może warto powiedzieć o niej kilka słów ;).
A więc do dzieła!
Najpierw trochę o fabule i o tym co, jak i dlaczego. Akcja toczy się w Samotnym Mieście, czyli państwie-mieście otoczonym ze wszystkich stron oceanem. Jest ono podzielone na 5 pierścieni, każdy z nich to odmienna dzielnica. W centrum znajduje się Klejnot, zamieszkany przez najbogatszych, czyli arystokrację. Im dalej od środka Samotnego Miasta, tym robi się biedniej. Pierścień najbliższy murowi odgradzającemu ląd od morza nosi uroczą nazwę Bagno. Tutaj mieszkają najbiedniejsi z mieszkańców Samotnego Miasta. I to wśród mieszkanek Bagna co roku odnajdywane są dziewczęta obdarzone niezwykłymi umiejętnościami - Auguriami. Wszystkie posiadaczki nadzwyczajnej mocy trafiają do Klejnotu na coroczne Aukcje, na których zamożne mieszkanki najbogatszej dzielnicy mają możliwość kupienia sobie jednej z dziewcząt. Po co? Aby móc mieć potomka. Okazuje się bowiem, że arystokratki nie są zdolne samodzielnie urodzić dziecka. W tym celu wykorzystują obdarzone Auguriami Dziewczyny, które stają się ich surogatkami.
Violet jest jedną z posiadaczek Augurii, i to wybitnie zdolną. Gdy na Aukcji zostaje kupiona przez Diuszesę Jeziora i trafia do jej pałacu zmienia się całe jej życie. Zostaje zamknięta w złotej klatce. Violet poznaje brutalne prawa obowiązujące zarówno w jej nowym domu, jak i w całym Klejnocie. Z dnia na dzień staje się własnością Diuszessy, jej zwierzątkiem, czy jeśli wolicie inne określenie: zabawką. Jedynym wytchnieniem jest dla niej znajomość z… nie zdradzę wam z kim, co to to nie! Z czasem więź łącząca tą dwójkę wzmacnia się, ale Klejnot jest bezlitosny. Tu nie ma miejsca na romanse surogatek, o czym Violet boleśnie się przekona…
Ciężko mi jest opowiedzieć fabułę tak, aby nie zdradzić żadnej istotnej informacji. Nie chcę wam zepsuć lektury, wiec poprzestanę na tym ;).
Klejnot wywarł na mnie spore wrażenie. Budowa Samotnego Miasta kojarzyła mi się po trochu z państwem Panem z Igrzysk Śmierci, po trochu z kastami, które spotkałam w Rywalkach, jednak w najmniejszym stopniu te skojarzenia nie zepsuły mi lektury.
Sam pomysł na historię uważam za świetny. Niby można się co nieco domyślić, jednak całość jest oryginalna na tyle, że przymykam oko na sprawdzone domysły. W końcu mogłam odetchnąć od wilkołaków, superbohaterów i wampirów, które atakują Nas na każdym kroku, czy to w księgarniach, czy w Sieci.
Augurie mnie zaintrygowały, czułam, że pod tymi zdolnościami musi kryć się coś więcej. Nie myliłam się, ale to nie temat na dziś, ponieważ więcej o Auguriach dowiadujemy się dopiero w drugim, równie cudownym (jeśli nie bardziej!) tomie cyklu Samotne Miasto ;).
Co jeszcze… Ah, bohaterowie! Nie strzelę wam tu charakterystyki, jednak mogę zapewnić, że postacie są dopieszczone i dobrze wymyślone. Osobiście najbardziej polubiłam niepoprawnego, nieokrzesanego Granta. Ubolewam nad tym, że w Klejnocie było go niewiele, dopiero w Szklanym Mieczu syn Diuszessy pokazał na co go stać. Jednak w tych nielicznych scenach Grant mnie kupił. Sympatyczny dupek z niego był ;).
Jeśli chodzi o świat, w którym toczy się akcja, ponownie muszę pochwalić panią Ewing. Gdy czyta się Klejnot, to współczucie dla mieszkańców biedniejszych dzielnic jest obecna od samego początku. Autorka świetnie ukazała brutalne prawa obowiązujące w Samotnym Mieście. Niesprawiedliwość razi tu po oczach, z resztą sami sprawdźcie!
To chyba wszystko, co mogę Wam powiedzieć o tej książce. Niestety, starość nie radość, skleroza robi swoje ;(. Jednak z całą pewnością powiem jeszcze, że polecam wam tę powieść.
https://doinnego.blogspot.com/
Klejnot czytałam niedługo po jego premierze w Polsce, czyli blisko rok temu (jak ten czas szybko leci!). Tak więc nie jestem w stanie przytoczyć wam wielu szczegółowych spostrzeżeń.
Jednak spotkałam się z wieloma komentarzami, że planujecie przeczytać właśnie tę powieść pióra pani Ewing, więc uznałam, ze może warto powiedzieć o niej kilka...
TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
Może zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi się trafiła i już wiem, że będę wyglądać informacji o premierze drugiego tomu, bo takich powieści nigdy mało, nigdy dość. Ogromnie podobały mi się sarkastyczne dialogi, podobało mi się to, że zdecydowana większość postaci w Szamance to bohaterowie inteligentni i wygadani, a pozostali, chociaż cechowała ich swego rodzaju głupkowatość, to nie drażnili tą głupkowatością, a bawili w równym stopniu, co ci pierwsi. Z pewnością przygarnę sobie kilka ripost z tejże książki, bo wymiany zdań pomiędzy postaciami były fenomenalne, pełne humoru i takiej… naturalności. Jednak o tym za moment. Jeśli na sali znajdują się fani twórczości pani Kisiel, to zalecam im rozważenie sięgnięcia po Szamankę, bo smakuje to bardzo podobnie, chociaż nie tak samo ;).
NN – NORMALNOŚĆ&nATURALNOŚĆ
Jak już wspomniałam o tej naturalności, to wypadałoby to jakoś rozwinąć. Bo wiecie, często czytając książkę człowiek sobie myśli: „Eee, w prawdziwym świecie nikt tak nie rozmawia!”, albo: „W realu takie cuda się nie dzieją…”. Sama często mam takie myśli i odnotowuje to sobie jako minusy. Tutaj ani razu do głowy mi takie teksty nie przyszły. Rozmowy bohaterów wydają się być wydarte z zwykłego, szarego życia, wszystkie wydarzenia pachną prawdziwym światem. W Szamance studenci organizują domówki i jarają zioło, a później łapią magiczne owce, starsze panie złorzeczą na lokatorów i zatruwają im życie milionem zasad, wykładowcy zasypują młodych ogromem nauki… życie bohaterów nie jest sielanką, ale też nie ma tu jakichś przerysowanych dramatów. W zasadzie w pewnym momencie człowiek się zaczyna zastanawiać, czy po śmierci nie spotka takiej Idy, która przyjdzie przeprowadzić go Na Drugą Stronę ;).
LUDZIE, CO ZA LUDZIE!
Jestem oczarowana kreacją bohaterów Szamanki, więc pozwólcie, że chwilkę się pozachwycam (chociaż postaram się ograniczyć do niezbędnego minimum!).
Zacznijmy od Idy, czyli tytułowej Szamanki od umarlaków. Tej dziewczyny nie da się nie polubić! Jest charakterna, inteligentna i jest (może nawet przede wszystkim) niedoskonała, co sprawia, że momentalnie staje się czytelnikowi bliższa. Ona wcale nie pali się do bycia medium, nie widzi jej się to całe widzenie trupów. Ida chciałaby sobie pożyć jak zwykły statystyczny śmiertelnik. A tu klops. Trzeba się za duszami uganiać. Nie oznacza to jednak, że dziewczyna nagle poczuje napływ weny, że zacznie żyć życiem medium i czerpać z tego przyjemność. Nie, Ida pozostanie Idą – do szpiku kości niemagiczną buntowniczką.
Drugą z moich ulubienic stała się ciotka Idy – Tekla. Nie chcę wam zdradzić wszystkiego, jednak Tekle cechuje dość charakterystyczna maniera: ciocia Idy mówi o innych w trzeciej osobie (pójdzie, zrobi, niech patrzy, itp.). i z początku ogromnie to drażni, ale już po kilku rozmowach człowiek się do tego przyzwyczaja, a postać Tekli zaczyna bawić bardziej i bardziej.
Oprócz tych dwóch pań przez książkę przewija się stado duchów (i nie tylko) – każdy z nich jest inny, każdy ma jakieś swoje „ja”. Żaden z bohaterów Szamanki nie został potraktowany po macoszemu, a to warto docenić ;).
DOBRA (PRAWIE) DO SAMEGO KOŃCA
Wiecie co? Tę książkę czyta się pierunem. Człowiek zaczyna po obiedzie, a tu nagle zapada zmrok i czytelnik spostrzega, że jest już na setnej stronie. Historia wciąga i bawi. Raduchowskiej należą się gratulacje za nie skupianie się na pierdołach. Nie znajdziecie tu opisów krajobrazu na dziesięć stron, nie będzie żadnego lania wody i zapychaczy. Ta książka składa się jedynie z tego, co ważne dla fabuły. Wątki płynnie się przeplatają, gdy jedna zagadka się rozwiązuje szybko pojawia się kolejna i kolejna. Jedynym minusem jeśli chodzi o przyjemność czytania i to, jak łatwo wkręcić się w tę opowieść jest jej zakończenie. Bo w pewnym momencie akcja bardzo przyspiesza i dosłownie przerzuca się strony aby dotrzeć do końca, a tu nagle to, co dla mnie mogłoby być zakończeniem od końca dzieli jeszcze kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) stron, na których tępo pieruńsko zwalnia. Z drugiej jednak strony to właśnie te ostatnie strony pozwalają Raduchowskiej na napisanie kontynuacji, tak więc jestem gotowa jej wybaczyć. Poważnie. Byle szybko wydano Demona luster ;)
MAGIA WZIĘTA NA CHŁOPSKI ROZUM
Co jeszcze..? Ach tak, przecież nie można pisać o Szamance i nie powiedzieć o tym, jak w książce ukazano magię! Cóż, według mnie została ona przedstawiona w taki sposób, że ja bez zastanawiania się przyjmowałam rzucane mi przez autorkę rozwiązania. To było takie: „Aha, okej, to ma sens”. Bo faktycznie każde wyjaśnienie dotyczące wątku paranormalnego miało ręce i nogi. W dodatku Raduchowska tłumaczyła mi to w tak prosty i przystępny sposób, że nie czułam potrzeby powątpiewać. Ilekroć wydarzyło się coś, co wydało mi się dziwne lub nielogiczne, tyle razy autorka przemycała mi subtelnie wyjaśnienie. Tym sposobem uwierzyłam jej we wszystko: w przechodzenie na drugą stronę lustra, w przyzywanie Wiatru, w śpiew umarłych, w czarną magię, w harpie.. kurcze, tego jest tu masa! Można powiedzieć: magia na wypasie! Bardzo dobra magia. Fascynująca. Raduchowska wiedziała gdzie ją pasać ;”)
POLECIĆ WAM TO?
A spróbowałabym wam jej nie polecić! Szamanka dla umarlaków była dla mnie ratunkiem w pierwszym tygodniu szkoły, oderwaniem od nagłego natłoku obowiązków i szkolnych dramatów, jakie przeżywa każdy uczeń tuż po wakacjach. Jeśli więc jest tu ktoś, kto poszukuje lekkie, aczkolwiek bardzo wciągającej historii, która sprawi, że niejeden raz zaśmieje się na głos siedząc sobie w MPK, to jest to książka dla niego. Rasowy poprawiacz humoru, mówię wam. Jeżeli natomiast nie poszukujecie oderwania, za to tęskno wam do klimatów z Dożywocia Kisiel, to (jak już wspominałam) tu je znajdziecie ;) W zasadzie jest to taka książka, która przypadnie do gustu niemalże każdemu. Poważnie. Polecam. Też poważnie. Chociaż Szzamanka poważna nie jest w najmniejszym stopniu ;)
TYM RAZEM SERIO: ŚMIECHOM NIE BYŁO KOŃCA
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMoże zacznę od tego, co jest niezaprzeczalnie największym atutem tej książki. Lekkość i humor. A w zasadzie lekki humor. Kurczę, muszę przyznać, że po fenomenalnym Dożywociu i Sile niższej Marty Kisiel nie spodziewałam się rychło trafić na książkę równie dowcipną, opartą właśnie na tej takiej… niepowadze. A tu proszę, Raduchowska mi...