rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Można powiedzieć, że Tessa Brown zaczęła odrębny rozdział w życiu. Po tym, jak wspólnie z przyjaciółmi udało jej się powstrzymać prawdziwe piekło na ziemi, próbuje odnaleźć się w nowym miejscu i w nowej pracy. Trudno jednak powstrzymać wspomnienia, zwłaszcza te związane z utratą – tym bardziej, że z czasem te załomoczą do drzwi z podwójną siłą.

Tessa rusza śladem tajemniczych skarabeuszy, których odnalezienie może zapobiec katastrofie. Niestety niepokoi ją pewien irytujący facet, który wie o niej zdecydowanie za dużo. Ponownie da o sobie znać także podwójna natura najlepszej łowczyni demonów w okolicy.

Zawsze, kiedy człowiek odkryje jakąś serię i pierwszy tom okazuje się rewelacyjny, oczekiwanie na drugi budzi ambiwalentne uczucia. Z jednej strony już nie można się doczekać kontynuacji przygód ulubionych bohaterów, a z drugiej gdzieś tam w środku pojawia się obawa, że kolejna część nie będzie już taka dobra i czar pryśnie. Odnoszę jednak wrażenie, że w przypadku D. B. Foryś mamy do czynienia jedynie z tendencją wzrostową. „Tylko martwi mogą przetrwać” to nie tylko godny następca „Tylko żywi mogą umrzeć” – to także jeszcze bardziej dopracowana, wciągająca powieść, która rozpieszcza wyobraźnię.

Dla mnie chyba największą zaletą książki jest nietuzinkowy styl autorki. Pełno w nim humoru, ironii i lekkości, a przy tym wszystkie opisy są niezwykle obrazowe, z kolei dialogi w stu procentach naturalne. D. B. Foryś pisze tak, że mimowolnie stajemy się uczestnikami wszystkich wydarzeń, i to od początkowych stron. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że wniknięcie do zupełnie nowego świata przedstawionego, szczególnie takiego, gdzie panują nadnaturalne normy, jest dość trudne. Musimy pojąć wszystkie zasady działania, rozeznać się w sytuacji i jakoś nauczyć stąpać po niepewnym jeszcze gruncie. Tymczasem w przypadku serii o Tessie Brown bardzo szybko poczułam, że jestem nie tylko czytelnikiem i obserwatorem opisywanych scen, ale również że mam w nich jakiś udział. Dodam jeszcze to, o czym wspominałam podczas recenzowania pierwszej części: sceny walk są znakomite, jakby żywcem wyjęte z kinowego ekranu.

Pamiętam, że kiedy dopiero zaczynałam swoją przygodę z tym cyklem, nie potrafiłam sobie wyobrazić, w jaki sposób autorce udało się udźwignąć taką mieszankę gatunkową. Fantasy, horror, komedia, romans – jakim sposobem te wszystkie elementy mają ze sobą współgrać? O dziwo została wypracowana bardzo zgrabna równowaga, która utrzymuje się w drugim tomie. Oczywiście w powieści dominuje paranormalność, jednak wstawki humorystyczne czy niczym z dobrego filmu grozy tu i ówdzie zaglądają nam w oczy, a i wątek miłosny odgrywa duże znaczenie (ci, którzy obawiają się przesadzonej słodkości: spokojnie. Do Tessy nie pasują jednorożce czy konfetti w kształcie serduszek).

Fabule też raczej nie mogę niczego zarzucić. Akcja jest ciekawa i wciągająca, nie brakuje gwałtownych zwrotów, które w jednej chwili potrafią wywrócić wszystko do góry nogami. Kiedy już mi się wydawało, że nie da się mnie zaskoczyć, że poznałam każdą tajemnicę, na jaw wychodziły kolejne szczegóły. Zwłaszcza finał jest widowiskowy: nieco niepokojący, dynamiczny, pełny niespodzianek. Właśnie tak powinny wyglądać zakończenia – oferować czytelnikowi emocjonalny upadek z dużej wysokości i jednocześnie rozpalać apetyt na więcej. Powieść jest okraszona nawiązaniami do Biblii, mitologii czy chociażby sztuk walki. Taka tematyka niesamowicie do mnie przemawiania, na dodatek autorka potrafi przerobić strzępy informacji na swój sposób, przez co nie mamy do czynienia z kalką na podstawie żmudnej bibliografii. Widać research, ale jednocześnie ogromną kreatywność podczas budowania świata przedstawionego.

Wiele z tego nie miałoby racji bytu, gdyby nie bohaterowie, a szczególnie główna zainteresowana, czyli Tessa. Zapewne nie jestem osamotniona w tym, że bardzo często irytuje mnie wiodąca postać kobieca, z której perspektywy jest prowadzona narracja. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje – po prostu prędzej czy później okazuje się, że nie przepadam za jej charakterem, sposobem wypowiedzi i ogólnym zachowaniem. W przypadku Tess jest odwrotnie. Choć mogłabym jej wiele zarzucić, to jednak czuję się z nią mocno związana i uwielbiam jej sarkastyczne komentarze oraz skrywaną, ale coraz bardziej wychodzącą na wierzch wrażliwość. D. B. Foryś zadbała o to, by pogłębiać portret psychologiczny swojej bohaterki, więc coraz więcej się o niej dowiadujemy i jesteśmy świadkami jej rozwoju. Nie inaczej jest w przypadku innych postaci, których jest tutaj sporo, a w drugim tomie dochodzą kolejne. Każdy z nich – bez względu na to, czy to ksiądz-egzorcysta, czy może demon – ma bardzo „żywą” i autentyczną osobowość.

„Tylko martwi mogą przetrwać” zdecydowanie dorównało poziomem swojemu poprzednikowi, pokazując historię dopracowaną, przemyślaną i logicznie rozplanowaną. Płynność i plastyczność języka w połączeniu z bardzo intrygującym, barwnym tłem daje książkę, obok której ciężko byłoby mi przejść obojętnie. To niemalże tak, jakby autorka dobrze wiedziała, co lubię i czego poszukuję w takiej literaturze, po czym podawała mi to na tacy – jako czytelnik czuję się więc zupełnie usatysfakcjonowana i już teraz czekam niecierpliwie na tom trzeci, który ma zakończyć historię Tessy. Oby było równie dobrze i wciągająco, a będę miała kolejną ulubioną serię na półce.

Można powiedzieć, że Tessa Brown zaczęła odrębny rozdział w życiu. Po tym, jak wspólnie z przyjaciółmi udało jej się powstrzymać prawdziwe piekło na ziemi, próbuje odnaleźć się w nowym miejscu i w nowej pracy. Trudno jednak powstrzymać wspomnienia, zwłaszcza te związane z utratą – tym bardziej, że z czasem te załomoczą do drzwi z podwójną siłą.

Tessa rusza śladem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam szczerze, że nigdy wcześniej nie miałam styczności z twórczością Jakuba Ćwieka. Oczywiście wiele o nim słyszałam, ba, kilkukrotnie byłam już bliska zakupu którejś z jego książek, jednak zawsze „coś” wypadało i ostatecznie okazja do przeczytania przepadała. Jako wzrokowiec zwróciłam uwagę na „Szwindel” głównie przez wzgląd na okładkę (która jest rewelacyjna), ale zaintrygował mnie też opis. Poza tym zawsze poznawanie pisarzy z rodzimego podwórka sprawia mi ogromną przyjemność, więc pomyślałam, że dlaczego by nie zacząć mojej przygody z Ćwiekiem właśnie od tej powieści.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, to zdecydowanie język – nieprawdopodobnie plastyczny, naturalny, niepozbawiony humoru. Od samego początku poczułam, że przez „Szwindel” przejdę gładko, m.in. dzięki bardzo sprawnie zbudowanym dialogom i równie dobrym opisom. Ponadto zauroczyła mnie mnogość nawiązań, a całkiem kupiona byłam już w chwili, kiedy pojawiło się odniesienie do „Harry’ego Pottera”.

Dalej spodziewałam się bomby, prawdziwego uderzenia, zagęszczenia fabuły… Niestety nic takiego do mnie nie przyszło. Owszem, rozwiązanie głównego wątku jest dość zaskakujące i przyznaję, że nie rozważałam takiej możliwości, jednak po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że było to pójście po linii najmniejszego oporu. Takie zwroty akcji są już mocno oklepane i skojarzyło mi się z typowym, widowiskowym kinem, który ma za zadanie wprowadzić jak najwięcej zawirowań i przewrotności, niekoniecznie patrząc na to, czy będzie to banalne, czy nie.

Mimo że Ćwiek podejmuje trudny temat i w gruncie rzeczy mocno zwraca uwagę na to, jak bardzo bywamy naiwni, przez co łatwo możemy paść ofiarą oszustów, to jednak szczegóły fabuły zaczynają umykać z chwilą, gdy docieramy do ostatniej strony. Nie nudziłam się ani trochę, czytało się rewelacyjnie i przy okazji było to dla mnie przełamanie schematu dotychczas czytanych powieści, jednak sądzę, że autora stać na więcej niż ten kryminalny (albo raczej: sensacyjny) przeciętniak.

To, co robi zdecydowanie duże wrażenie, to research, jakiego musiał dokonać pisarz. Ćwiek zdecydowanie nie pisał tej książki po łebkach. Widać tu kawał dobrej roboty, która musiała wymagać nie tylko wielu godzin pracy, ale także i wysiłku. Zbieranie materiału do powieści przedstawiającej taką tematykę prawdopodobnie trwało miesiącami, bo nie sądzę, by zgromadzenie tych wszystkich informacji było czymś, co da się zrobić w dwa tygodnie.

„Szwindel” Jakuba Ćwieka jak widać mnie nie zachwycił, mimo to sprawił, że z chęcią poznam jakieś inne utwory z dorobku autora. Ten co prawda w życiu nie nazwałabym kiepskim, jednak wiele mu brakuje do miana klimatycznego, charyzmatycznego kryminału, który pozostałby w mojej pamięci na dłużej.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi CzytamPierwszy.pl

Przyznam szczerze, że nigdy wcześniej nie miałam styczności z twórczością Jakuba Ćwieka. Oczywiście wiele o nim słyszałam, ba, kilkukrotnie byłam już bliska zakupu którejś z jego książek, jednak zawsze „coś” wypadało i ostatecznie okazja do przeczytania przepadała. Jako wzrokowiec zwróciłam uwagę na „Szwindel” głównie przez wzgląd na okładkę (która jest rewelacyjna), ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie przepada za innymi ludźmi ani za wychodzeniem z domu, do tego stopnia, że woli mieć internetową asystentkę, która będzie jej robiła zakupy. Tak w skrócie można podsumować Bernadette Fox. O jej zachowaniu i sposobie bycia plotkują wszyscy sąsiedzi, choć ona sama niespecjalnie się tym przejmuje. Kiedy jej 15-letnia córka Bee proponuje podróż na Antarktydę w zamian za dobre wyniki w nauce, Bernadette zaczyna odczuwać niepokój. W trosce o dobro córki, chce jak najlepiej przygotować się do wyprawy, jednak sprawia jej to pewne trudności. Mąż i znajomi źle interpretują sygnały i na skutek nieprzewidzianych okoliczności… Bernadette znika. I kiedy już wszyscy postawili na niej krzyżyk, Bee uparcie zbiera listy i wszelkie materiały na temat matki, przekonana, że jest w stanie ją odnaleźć.

Muszę przyznać, że mam w sobie coś z introwertyka. Najlepiej czuję się w gronie zaufanych, bliskich osób, stresuję się poznawaniem nowych ludzi, nieco przerażają mnie tłumy i zdecydowanie bardziej wolę usiąść z książką lub obejrzeć serial, aniżeli robić coś bardziej „szalonego”. Dlatego od razu zainteresowałam się postacią Bernadette, czując, że znajdę z nią wspólny język, że odkryję znajome mi cechy. Nie pomyliłam się – na dodatek wyszło na jaw, że tytułowa bohaterka powieści Marii Semple to jedna z najciekawszych postaci kobiecych, jakie miałam przyjemność poznać w ostatnim czasie.

Kompozycja książki jest dość nietypowa. Nazwałabym ją patchworkową, ponieważ jej znaczna większość opiera się na zestawieniu listów, maili, wspomnień i wreszcie narracji z perspektywy Bee. Przyznam szczerze, że początkowo fabuła wydała mi się przez to chaotyczna. Nie mogłam się należycie wciągnąć, ponieważ przeskakiwanie między skrawkami informacji nieco wybijało mnie z rytmu. Na szczęście z czasem przywykłam do takiego sposobu prowadzenia akcji, co więcej, zaczęłam go doceniać: dzięki temu ma się wrażenie, że w rękach trzymamy książkę opowiadającą autentyczną historię, niejako w formie pamiętnika.

Gwoli ścisłości – ci, którzy szukają w literaturze szybkiego tempa i lubią, kiedy nagle dzieją się zaskakujące rzeczy, będą potwornie zawiedzeni. Właściwie poza wątkiem z Antarktydą nie ma w tej powieści niczego, co można określić mianem „egzotycznego”. Dostajemy za to świetnie zarysowany obraz rodziny, relacji między rodzicami a dzieckiem, a także uczuć między partnerami, które z biegiem lat, nawet bez ich wiedzy, mogą w jakiś sposób ulec zmianie. Książka podejmuje też temat kariery zawodowej i tego, co może ona oznaczać dla różnych ludzi, i choć Ameryki tu nie odkryto, to jednak z przyjemnością poznawałam kulisy pracy zarówno męża Bernadette, cenionego specjalisty zatrudnionego w Microsofcie, jak i jej samej.

Siłą powieści są tak naprawdę bohaterowie. Maria Semple nakreśliła rewelacyjny obraz kobiety niezależnej, obdarzonej dużą ilością sarkazmu, piekielnie inteligentnej, a jednocześnie wrażliwej i uczuciowej. Spodobała mi się charyzma, z jaką opisywana jest Bernadette, i to nawet jeśli chodzi o elementy jej wyglądu. Za jej sprawą autorka znakomicie pokazała, jak łatwo, a często mylnie można ocenić człowieka, jak szybko wyciąga się nieodpowiednie wnioski, które w efekcie mogą prowadzić do tragicznych skutków. Nie zdradzę, czy pojawiła się odpowiedź na pytanie zawarte w tytule, mogę za to potwierdzić, że warto razem z Bee udać się w podróż śladami jej matki, zwłaszcza że bohaterka jest pokazywana z tylu różnych perspektyw.

Jeśli chodzi o sam styl, to jest bardzo prosty i przez to przystępny w odbiorze. Maria Semple potrafi całkiem dobrze eksperymentować z językiem, tak by nadać każdej ze swoich postaci indywidualny ton głosu i sposób wypowiadania się. Nawet maile są odpowiednio stylizowane, nie mamy też wątpliwości, kiedy zaczynają się już „odautorskie” fragmenty od Bee. To nie jest łatwa sztuka, tak balansować językowo pomiędzy różnymi bohaterami, a jednak całkiem nieźle się udało, nie zabierając przy tym ani trochę przyjemności z lektury.

Nie mogę się też przyczepić do sposobu przekazywania emocji i kulminowania akcji. Już na samym początku jesteśmy postawieni przed faktem dokonanym – czyli że Bernadette zaginęła – a jednak Bee opowiada nam historię od samego początku, zarysowując całe tło wydarzeń i pokazując wszelkie motywy, które mogłyby stać za zniknięciem matki. Dopiero na ostatnich kilkudziesięciu stronach fabuła zupełnie odchodzi od cytowania różnych wiadomości i innych zbitek informacji, zamiast tego mamy już pełnowymiarową narrację, która prowadzi prosto do satysfakcjonującego, choć może niezbyt zaskakującego zakończenia.

„Gdzie jesteś, Bernadette?” może nie przebija żadnego muru w literaturze, ale jednak stanowi lekturę pouczającą i wciągającą. Powieść nie traci na lekkości i humorze nawet wtedy, kiedy pojawiają się wątki zdecydowanie poważniejsze. Świat przedstawiony jest barwny i interesujący, bohaterowie pełnokrwiści, a czytanie nie sprawia żadnych trudności – trudno zatem o lepszą lekturę na lato i nie tylko. Bernadette trzeba poznać, nawet jeśli napotkamy na pewne opory z jej strony.

rude-pioro.blogspot.com

Nie przepada za innymi ludźmi ani za wychodzeniem z domu, do tego stopnia, że woli mieć internetową asystentkę, która będzie jej robiła zakupy. Tak w skrócie można podsumować Bernadette Fox. O jej zachowaniu i sposobie bycia plotkują wszyscy sąsiedzi, choć ona sama niespecjalnie się tym przejmuje. Kiedy jej 15-letnia córka Bee proponuje podróż na Antarktydę w zamian za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lata 80. Michalina żyje aktorstwem i swoim związkiem z obiecującym pisarzem, Allanem Wysockim. Mimo ogromnego talentu dziewczyna kiepsko wypada na egzaminem dyplomowym, co przekreśla jej szanse na otrzymanie angażu w którymś z warszawskich teatrów. Michalina postanawia zatem wyjechać do małej miejscowości, by tam występować na prowincjonalnej scenie. Jej miłość do Allana staje się coraz bardziej skomplikowana, tym bardziej, że z dala od stolicy poznaje Maćka, który szybko zajmuje ważne miejsce w jej życiu. Młoda kobieta nie potrafi zrezygnować z żadnego z mężczyzn, przez co wikła się w chaotyczną relację, gdzie tylko teatr jest stałym elementem, na którym może polegać.

Wiele osób świadomie unika romansów, nie dostrzegając w typowych historiach miłosnych niczego, co mogłoby na dłużej utrzymać ich zainteresowanie. Rozumiem to; sama po przeczytaniu niezliczonej liczby powieści z tego gatunku zaczęłam go traktować z delikatnym przymrużeniem oka. Autorom romansów dość trudno jest czytelnika zaskoczyć, a przynajmniej zaciekawić na tyle, by nie chciał rozstawać się z bohaterami. Kiedy jednak zapoznawałam się z opisem „Okruchów lustra” pomyślałam sobie, że to będzie coś świeżego. Czasy głębokiego PRL-u w Polsce dość rzadko występują jako tło wydarzeń w literaturze typowo komercyjnej, szczególnie w romansach. Uznałam, że nawet jeśli będzie to dość banalna opowiastka, to jednak zachwycę się światem przedstawionym, być może nawet dowiem się czegoś nowego, skoro urodziłam się już po upadku komunizmu w kraju. Cóż… dowiedziałam się jedynie tyle, że nie powinnam nakręcać własnych oczekiwań względem książki, bo potem czuję się, jakbym rozbiła głowę o szybę. W tym przypadku chyba o to tytułowe lustro.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to bardzo toporny i trudny w odbiorze styl autorki. Miejscami miałam wrażenie, że narracja – prowadzona z perspektywy Michaliny – jest w rzeczywistości jedynie suchą relacją, jakby sprawozdaniem ze szkolnej wycieczki. Sporo istotnych wydarzeń w życiu bohaterki zostało po prostu streszczonych w dwóch zdaniach, więc jako odbiorca nie miałam okazji w nich uczestniczyć. Niestety w wielu miejscach kulała też składnia, pojawiały się powtórzenia, a beznamiętny, pozbawiony emocji dobór środków językowych sprawił, że nie mogłam się wciągnąć w tę historię. I nie zrobiłam tego do samego końca.

Początkowo fabuła książki jako tako trzymała się kupy. Mimo niezbyt przyjemnych doświadczeń z samego czytania, w jakiś sposób czułam się zainteresowana losem Michaliny. Bardzo chciałam zajrzeć za kulisy PRL-owskiego, prowincjonalnego teatru, „przyglądać się” przymiarkom strojów, przygotowaniom do premiery, całemu procesowi aktorskiemu, łącznie z uczeniem się roli. Niestety te opisy były pozbawione jakiegokolwiek klimatu, a już na pewno szczegółów. Nie odnalazłam tak wyczekiwanej atmosfery zakurzonej garderoby, zapachu papieru, na którym zapisano scenariusz ani smaku wypijanego przez aktorów alkoholu w ilościach hurtowych. Musiałam sobie wmówić, że to wszystko rzeczywiście się dzieje, ponieważ sama narracja prezentowała to w wyjątkowo okrojony sposób. Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że książka nie jest podzielona na rozdziały, mamy więc jeden wielki ciąg scenek rodzajowych.

Autorka wolała się skupić na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki (o której jeszcze za chwilę), zamiast należycie przyłożyć się do budowania świata przedstawionego. Do osadzenia akcji powieści w PRL-u nie wystarczy tylko wspominanie co jakiś czas, że ktoś poszedł do Pewexu, że sąsiadka kupiła owoce na kartki albo stosowanie kulawych wyrażeń w stylu „wtedy nie mieliśmy tego i tego”. Agnieszka Pyzel niestety nie zatroszczyła się o to, by należycie zgłębić temat i tym samym przybliżyć współczesnemu czytelnikowi realia lat 80. Pozwolę sobie nawet zacytować fragment, który odnosi się do upadku komunizmu:

„Aż w końcu w naszym kraju upadł ustrój zwany komuną. Tak po prostu, PZPR się rozwiązała i doczekaliśmy czasów, o których marzył mój ojciec, lecz czekając na nie, złamał sobie życie”.

I to tyle. Dalej jest już tylko zdawkowa relacja o tym, jak to masowo zaczęły otwierać się firmy, a przed Michaliną stanęły nowe aktorskie możliwości. Gdyby komunę rzeczywiście dało się obalić „tak po prostu”, to sądzę, że ten system nie przetrwałby tak długo (utrzymując się zresztą do dziś w niektórych miejscach na świecie).

Jak już wspomniałam, na początku historia wydawała się nawet poukładana, w każdym razie widziałam w tym jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy. Niestety w chwili, gdy pękła 100 strona, stało się coś, czego nie jestem w stanie wyjaśnić. Fabuła rozlazła się we wszystkich kierunkach – i żaden z tych kierunków nie miał najmniejszego sensu. Bohaterowie zachowują się jak kilkuletnie dzieci (i to bez obrazy dla maluchów), nowe wątki nie posiadają żadnego wytłumaczenia, na dodatek zostają zwykle zakończone w sposób, który wymyka się wszelkim prawom logiki. Autorka po macoszemu potraktowała nawet taki temat jak poronienie (serio, po jakichś 2 stronach w ogóle zapomnicie, że bohaterka była w jakiejś tam ciąży). To zaczęło mi przypominać odcinki tych wszystkich seriali paradokumentalnych. Czytałam zdecydowanie lepsze fan fiction, kiedy miałam zaledwie 14 lat, a wierzcie mi, że twórczość fanowska bije rekordy, jeśli chodzi o wszelkie absurdy.

Co do głównej bohaterki – gdybym mogła wejść do wnętrza książki i jej przyłożyć, z pewnością bym to zrobiła. Agnieszce Pyzel udało się stworzyć postać tak irytującą, tak pozbawioną jakiegokolwiek charakteru, że w tej chwili nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy ktokolwiek denerwował mnie w równym stopniu. Michalina jest rozhisteryzowana, zmienia zdanie co przysłowiowe 5 minut i prawie żadne z jej działań nie jest podyktowane konkretną motywacją. Wygląda to bardziej tak, jakby w zależności od chwili ktoś ją raził prądem, nakłaniając do zmiany zachowania. Autorka chciała chyba przedstawić bohaterkę na swój sposób tragiczną, nieszczęśliwie zakochaną artystkę, która jedyne spełnienie znajduje, kiedy staje na scenie. Tyle że nawet pasja Michaliny do aktorstwa nie była przekonująca – podobnie zresztą jak przedstawianie szczegółów dotyczących tego zawodu. Agnieszka Pyzel ma związane z tym wykształcenie, tymczasem w książce pojawia się fragment mówiący, że zdjęcia do filmu pełnometrażowego zostały zakończone po mniej więcej miesiącu. Ja tam się nie znam, ale… czy to aby „troszeczkę” nie za szybko?

„Okruchy lustra” to zdecydowanie najgorsza książka przeczytana jak dotąd w tym roku i jednocześnie jedna z najgorszych, na jakie trafiłam w ostatnich latach. Przebrnięcie przez blisko 500 stron wiązało się z silną falą frustracji i zgrzytaniem zębów. Żałuję, bo koncepcja była rewelacyjna i mogła z tego powstać klimatyczna, dramatyczna powieść miłosna, która zafundowałaby wielu czytelnikom przejazd kombajnem po uczuciach. Tymczasem kombajn przejechał chyba po tej powieści, burząc logikę, strukturę fabuły, świat przedstawiony, atmosferę i bohaterów.

rude-pioro.blogspot.com

Lata 80. Michalina żyje aktorstwem i swoim związkiem z obiecującym pisarzem, Allanem Wysockim. Mimo ogromnego talentu dziewczyna kiepsko wypada na egzaminem dyplomowym, co przekreśla jej szanse na otrzymanie angażu w którymś z warszawskich teatrów. Michalina postanawia zatem wyjechać do małej miejscowości, by tam występować na prowincjonalnej scenie. Jej miłość do Allana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Który młody prawnik byłby w stanie odmówić, gdyby po brawurowo wygranej sprawie sądowej podszedł do niego przedstawiciel renomowanej kancelarii, proponując pracę? Kevin wahał się krótko, zanim zdecydował o tym, by zatrudnić się w firmie John Milton i Wspólnicy. Co prawda nieco zdziwił go fakt, że nie słyszał wcześniej o tej spółce, choć ta zajmowała się bardzo głośnymi procesami, jednak szybko o tym zapomniał, widząc przepych swojego nowego biura i stając twarzą w twarz z czarującym, nowym szefem. Kevin od razu rzuca się w wir pracy, nie mając bladego pojęcia, że umowę z Johnem Miltonem mógł równie dobrze podpisać krwią… jak na prawdziwy cyrograf przystało.

Swojego czasu, przystępując do pisania pracy licencjackiej, przekopałam się przez wiele utworów poszerzających wyobraźnię lucyferyczną. Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, motyw diabła czy piekła stał mi się w pewien bliski i zawsze z chęcią sięgam po dzieła popkultury, które podejmują ten trop. Na wieść o wydaniu „Adwokata diabła” w Polsce wiedziałam od razu, że ta książka będzie musiała wpaść w moje ręce, chociażby przez nawiązanie do „Raju utraconego”. Filmu, jakimś cudem, jeszcze do tej pory nie widziałam, ale dzięki temu mogłam zupełnie na świeżo podejść do tej historii, a moja wyobraźnia pracowała na czystym płótnie.

Pierwsze, na co muszę zwrócić uwagę, to fakt, że akcja powieści Andrew Neidermana nie toczy się w wybitnie zaskakujący sposób. Już prolog nieco naprowadza nas na to, w jaki sposób może rozwinąć się fabuła, poza tym chyba większość osób z minimalnym literackim doświadczeniem nie będzie przesadnie zdziwiona charakterem, jaki z czasem przybrała praca Kevina dla Johna Miltona. Czy to oznacza, że książka jest przewidywalna? Absolutnie nie. Autor skrupulatnie snuje swoją historię, regularnie posyłając w naszą stronę ukryte bomby w postaci kolejnych aluzji i odniesień do innych tytułów, zaczynając oczywiście od najbardziej oczywistego, czyli Biblii. Można ulec wrażeniu, że konstrukcja fabularna jest do bólu prosta, może nawet nieco banalna, ale to tylko powierzchowna warstwa; podczas lektury „Adwokata diabła” warto wejść nieco głębiej, by zmierzyć się nie tylko z zagadnieniem pierwotnego zła, ale także z własnym sumieniem i moralnością.

Powieść, ku mojemu zaskoczeniu, okazała się dość minimalistyczna. Neiderman nie zasypuje nas detalami, które z punktu widzenia tej historii byłyby pewnie zresztą całkiem zbędne. Wydarzenia są zarysowane obrazowo, jednocześnie pozostawiając czytelnikowi szerokie pole do domysłów. Można właściwie powiedzieć, że pisarz wręczył nam końcowy szkic, jednak to od samego odbiorcy zależy, czy w niektórych miejscach postawi dodatkowe kreski. Co najważniejsze, kompozycja powieści została bardzo przemyślana – tempo jest stonowane, nie dostrzegłam tu tendencji do ubarwiania czy przesadnego szokowania, poszczególne sceny płynnie i logicznie napędzają akcję, by ostatecznie zaprowadzić nas do całkiem brawurowego punktu kulminacyjnego.

Jeśli chodzi o realizację motywu lucyferycznego, to muszę przyznać, że chociaż nie jest to stuprocentowo oryginalna odsłona, to jednak należy do najlepszych, jakie widziałam. Diabeł w wykonaniu Andrew Neidermana wzbudza autentyczny niepokój; uderza nas jego wszechobecność, wszechwiedza, wszechmocność. Zdaję sobie doskonale sprawę, że przedrostek „wszech-” jest najczęściej wykorzystywany w określeniach opisujących Boga, ale autor nie boi się pokazać swojego antagonisty jako istotę równie inteligentną, do której, mimo wszystko, czujemy respekt. Kreacja Johna Miltona jest zresztą niezwykle dopracowana. Jestem zauroczona faktem, że pisarz uchwycił takie szczegóły jak zmieniające się rysy twarzy, że tak subtelnie zarysował tajemnicze sygnały świadczące o tym, że ten bohater nie jest jedynie utalentowanym facetem prowadzącym firmę, ale kimś zdecydowanie bardziej niebezpiecznym i przenikliwym. I chociaż wiemy od samego początku – niestety w przeciwieństwie do Kevina – że Milton nie jest do końca tym, za kogo się podaje, ogromną radość sprawia wychwytywanie tych drobnych wskazówek, które stopniowo coraz mocniej rzucają się w oczy.

Ogólnie świat przedstawiony i sposób jego opisania robi wrażenie. Podobało mi się, że Neiderman pokazywał procesy sądowe analogicznie do przedstawień teatralnych, bo nie da się ukryć, że część chyba każdego przewodu karnego jest w pewien sposób wyreżyserowana. Środowisko prawnicze zostało pokazane całkiem nieźle, włączając w to całą, udramatyzowaną machinę, która ma na celu wygranie danej sprawy – bez względu na to, czy teorie, których ktoś stara się dowieść, rzeczywiście są prawdziwe. Sądzę, że wielbiciele sądowej tematyki odnajdą tutaj coś dla siebie, zwłaszcza że przypadki, jakimi zajmują się Kevin i pozostali pracownicy firmy Miltona są kontrowersyjne i budzą intensywne rozważania.

„Adwokat diabła” to prosta, ale misternie skonstruowana opowieść, której nie zaszkodził nawet upływ czasu. Wciąż może rodzić aktualne dyskusje, wciąż może przerażać surową naturą zła, wciąż może zakorzenić się w umyśle poprzez sugestywność i niedomówienia. Nieco otwarte, niejednoznaczne zakończenie sprawia, że czytelnik nie dostaje przysłowiowej kropki nad „i”, co w tym przypadku jest dużą zaletą – nie trzeba przez to iść jedną, sztywno wyodrębnioną drogą interpretacyjną. A kiedy już dotrzecie do finału, nie przegapcie znakomitego posłowia autorstwa Wiesława Króla, bo dowiecie się nie tylko wielu ciekawych rzeczy, ale też w pełni zdacie sobie sprawę, jak wielowymiarowa i intertekstualna jest powieść Neidermana.

rude-pioro.blogspot.com

Który młody prawnik byłby w stanie odmówić, gdyby po brawurowo wygranej sprawie sądowej podszedł do niego przedstawiciel renomowanej kancelarii, proponując pracę? Kevin wahał się krótko, zanim zdecydował o tym, by zatrudnić się w firmie John Milton i Wspólnicy. Co prawda nieco zdziwił go fakt, że nie słyszał wcześniej o tej spółce, choć ta zajmowała się bardzo głośnymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jack Sparks zdecydowanie może poszczycić się sławą – pytanie tylko, czy w jego przypadku to powód do dumy. Czytelnicy szybko go zapamiętali ze względu na cięty język i kontrowersyjność poglądów. Z czasem Jack przerzucił się z klasycznego dziennikarstwa na pisanie książek; temat każdej był coraz trudniejszy i bardziej szalony od drugiej.

Tym razem Sparks wziął na warsztat zjawiska paranormalne. Jedzie więc do Włoch, by tam uczestniczyć w egzorcyzmach. Mężczyźnie przyświeca jeden cel: pokazać w swoim nowym dziele, że duchy i nieczyste siły nie istnieją, że to tylko teatrzyk skrzętnie przygotowywany przez oszustów. Nie ma jeszcze pojęcia, że podróż wywróci jego życie do góry nogami, a początkiem tego będzie przerażający filmik na YouTube, który ktoś wrzuca na kanał Jacka.

Należę do raczej bojaźliwych osób. Matka natura obdarzyła mnie ogromną wyobraźnią, co jest błogosławieństwem, ale i przekleństwem jednocześnie. Wielokrotnie się zdarzało, że podczas oglądania horroru zasłaniałam się poduszką czy nawet własnymi rękami, a jednocześnie z ciekawością zerkałam na ekran. Paradoksalnie strach, mimo iż paraliżujący, potrafi także intrygować i przyciągać. Nic zatem dziwnego, że z taką chęcią sięgnęłam po książkę „Ostatnie dni Jacka Sparksa”, chociaż doskonale wiedziałam, jaki będzie tego efekt. I nie zawiodłam się.

Powieść ma bardzo interesującą kompozycję. Jeśli jeszcze się tego nie domyśliliście z tytułu, to czytelnik zagłębia się w historię już z informacją, że Jack nie żyje. Relacjonowane są zatem wydarzenia, które doprowadziły do jego śmierci. Jason Arnopp posłużył się świetną stylizacją, polegającą na wytworzeniu wrażenia, jakoby cała opowieść była w pełni autentyczna. Na początku narratorem jest… brat głównego bohatera, informujący, że na skutek zaistniałej sytuacji zdecydował się wydać ostatnie, niedokończone dzieło Jacka, nie pozbywając się nawet jego zapisków, które normalnie zostałyby usunięte w procesie redakcji i korekty. Może nie jest to odkrywcza formuła, jednak trzeba przyznać, że efekt został osiągnięty: dzięki temu fabuła książki wypada bardziej naturalnie i fascynująco, a czytelnik momentami rzeczywiście może ulec wrażeniu, że trzyma w rękach zapis faktów, a nie fikcję.

Przyznaję szczerze: lektura, nawet w środku dnia, przyprawiała mnie o ciarki. Co najlepsze, kiedy przyjrzałam się temu wszystkiemu z boku, odkryłam, że autor posługiwał się bardzo kliszowymi rozwiązaniami, które literatura i kino grozy znają już od wielu lat. Samo wykorzystanie egzorcyzmów i opętania, w połączeniu z postaciami stojącymi w ciemnym pokoju, mrożącymi krew w żyłach szeptami, niewyjaśnionymi telefonami czy koszmarnymi snami, stanowi podstawę naprawdę wielu współczesnych horrorów. Arnopp straszy w banalnym stylu, a jednak robi to tak udanie, że trudno mieć do niego o to pretensje. Znakomicie rozpoznaje, w którym momencie danej sceny wprowadzić szczyptę przerażenia, tak by czytelnik od razu wyprostował się w fotelu i szerzej otworzył oczy, a nawet bał się później pójść do łazienki (co mogę potwierdzić na sobie). Opisy były niesłychanie sugestywne i obrazowe, a dodanie uwag od brata głównego bohatera, które od czasu do czasu przerywają właściwą akcję, jedynie podkręciło atmosferę.

Sama kreacja głównego bohatera zwróciła moją uwagę. Spodobało mi się, jak z czasem postać Jacka się rozwarstwiała i właściwie zamiast jednego faceta, otrzymaliśmy dwóch: tego, na którego bardzo starał się wyglądać, oraz tego, którym był w rzeczywistości. Arnopp trafnie podkreśla, jak mocno wizerunek medialny może różnić się od tego prawdziwego, ile fałszu tkwi w tym, co wiele osób pokazuje na swoich profilach w serwisach społecznościowych. Jednocześnie, bez zbędnego moralizatorstwa czy ubarwiania, pokazuje, że cena za bycie zbyt dumnym, zbyt pewnym siebie i aroganckim może być naprawdę wysoka.

Fabuła jest poprowadzona niezwykle sprawnie – wszystko jasno zmierza do punktu kulminacyjnego, który przyznaję, jest dość nieoczekiwany. Muszę powiedzieć, że nie jestem w pełni usatysfakcjonowana zakończeniem. Coś zdaje się zgrzytać w finałowym twiście, odnoszę wrażenie, że autor nieco przekombinował, starając się nadać wydarzeniom jeszcze większej głębi, przy czym osiągnął nieco odwrotny skutek. Mimo to prawie do ostatniej kartki siedziałam jak na szpilkach, w napięciu oczekując na to, co jeszcze może się wydarzyć. Łatwo ulec klimatowi panującemu w powieści, ponieważ Arnopp to zręczny pisarz, który wie, na jakich elementach świata przedstawionego położyć akcent, by odpowiednio zobrazować czytelnikowi opisywaną rzeczywistość.

Czy ta powieść mnie zaskoczyła? W kilku miejscach owszem, choć było to raczej zdziwienie podyktowane strachem, aniżeli skomplikowaniem wątków. Jak już wspomniałam, autor posługuje się dość utartymi schematami, tyle że potrafi umiejętnie je wykorzystać, by stworzyć książkę na swój sposób oryginalną, a na pewno wciągającą. „Ostatnie dni Jacka Sparksa” z pewnością potrafią dostarczyć solidnej porcji dreszczyku, pobudzając wyobraźnię. A że czyta się wyjątkowo łatwo, to kolejne rozdziały mijają w mgnieniu oka. Tylko uważajcie, by nie przeoczyć niczego czającego się w rogu waszego pokoju…

rude-pioro.blogspot.com

Jack Sparks zdecydowanie może poszczycić się sławą – pytanie tylko, czy w jego przypadku to powód do dumy. Czytelnicy szybko go zapamiętali ze względu na cięty język i kontrowersyjność poglądów. Z czasem Jack przerzucił się z klasycznego dziennikarstwa na pisanie książek; temat każdej był coraz trudniejszy i bardziej szalony od drugiej.

Tym razem Sparks wziął na warsztat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przełom lat 60. i 70. w Ameryce to zarówno okres przypadający na prezydencką kadencję Nixona, jak i wzrost niepokoju, związany z trwającą wojną w Wietnamie. Terry Ives na razie nie musi się obawiać, że jej chłopak zostanie powołany do wojska; dopóki trwają studia, on i jego przyjaciele nie podlegają poborowi. Niebezpieczeństwo przychodzi jednak z zupełnie innej strony w postaci stanowczego, wzbudzającego strach doktora Brennera.
Terry postanawia wziąć udział w tajemniczych badaniach w zastępstwie swojej współlokatorki. Na miejscu poznaje grupkę młodych osób, które tak samo jak ona nie mają pojęcia, czemu służą dziwne eksperymenty, jakim zostają poddawani. Dziewczyna z czasem robi się coraz bardziej podejrzliwa, dlatego wraz z przyjaciółmi robi wszystko, by odkryć brudne sekrety Brennera i pokrzyżować jego plany.

Chyba nawet osoby zupełnie niezainteresowane tematyką seriali musiały słyszeć o „Stranger Things”, obecnie jednej z flagowych produkcji Netflixa. Choć co prawda nie należę do zagorzałych fanów tego tytułu, to jednak zawsze wyczekuję nowych odcinków i doskonale się bawię podczas seansu. Nic zatem dziwnego, że chciałam sprawdzić, jak Gwenda Bond poradziła sobie z zadaniem napisania powieści z tego uniwersum. Dość sceptycznie podchodzę do książek uzupełniających seriale, ale sam fakt, że „Mroczne umysły” to swoisty prequel, przybliżający losy matki Jedenastki, skłonił mnie do przeczytania. Pytanie tylko, czy moje życie stało się pełniejsze, kiedy poznałam tę historię. Odpowiedź będzie krótka: nie.

Przyznaję, że początek wypada bardzo interesująco. Doktor Brenner jako postać jest absolutnie fascynujący, dlatego nie mogłam się doczekać, aż poznam szczegóły dotyczące jego działalności i jednocześnie dostanę szerszy wgląd w jego motywacje i cele. Całe wprowadzenie do świata przedstawionego, kreacja postaci, opis pierwszych eksperymentów i stopniowo rodzących się podejrzeń wypadły całkiem nieźle. Niestety im dalej w las – wcale nie tak gęsty i mroczny, jak ten w Hawkins – tym przeżywałam coraz większe rozczarowanie.

Pomysł na tę książkę jest do bólu przeciętny, żeby nie powiedzieć nudny. Miejscami robiła się z tego niemalże pospolita młodzieżówka bez większych fajerwerków. Na pewno nie mogę odmówić autorce płynności akcji, która rozgrywa się we właściwym tempie, ani tego, że kompozycja robi wrażenie raczej poukładanej i przemyślanej. Tyle że w książce osadzonej w świecie „Stranger Things” szukałam czegoś więcej. Może to niesprawiedliwe oceniać powieść niejako przez pryzmat serialu, ale naprawdę nastawiałam się na więcej mroku, niepokoju, zwrotów akcji i… ciekawszych bohaterów. Niestety, mimo że autorka ewidentnie starała się nadać swoim postaciom wyjątkowy, interesujący charakter, właściwie żadna z nich mnie do siebie nie przekonała. W kreacji Brennera, czyli osoby, która najbardziej mnie intrygowała, autorka poszła po linii najmniejszego oporu i po prostu przedstawiła go jako bezlitosnego buca. Teoretycznie nie ma w tym niczego złego, tyle że czarne charaktery w literaturze zwykle są dużo bardziej pociągające lub odpychające, a na pewno mniej płaskie. Tutaj zachowywałam przez większość czasu niemal neutralną postawę.

Mimo że wydarzenia dość jasno zmierzały do punktu kulminacyjnego, przez znaczną część książki odnosiłam wrażenie, że niewiele się dzieje. Narracja prowadziła nas po prostu od punktu A do punktu B, bez jakichś większych emocji. Nie powiem, odniesienia do serialu wzbudziły moją ekscytację i sprawiały, że na nowo odżywał we mnie entuzjazm do czytania, jednak mijało kilka stron i wszystko wracało do normy. Jestem po prostu zawiedziona, jak przezroczysta wydaje się fabuła. Nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek zaskoczeniu, nawet dramatyczne sceny udaje się z góry przewidzieć, przez co nie wywołują większego efektu. Wydaje mi się, że przede wszystkim cierpi tutaj sfera emocjonalna powieści. Gwenda Bond nie potrafiła należycie oddać uczuć targających postaciami, chyba bardziej skupiła się na nadaniu im charakterystycznych cech, aniżeli na pogłębieniu ich psychologii. Co za tym idzie, nawet to, co dzieje się pod koniec – co powinno przecież trzymać mnie w napięciu i w nerwowym oczekiwaniu na to, co się stanie – niespecjalnie mnie przekonało. Ot, bardzo prosty, mało widowiskowy finał, po którym szybko się zapomina, co tak naprawdę miało miejsce.

Jeśli chodzi o sam styl autorki, to jest całkiem niezły (choć pytanie, na ile to jej zasługa, a na ile tłumaczki i redaktora). Dialogi nie są udziwnione, wypadają wręcz naturalnie, a choć w wielu miejscach chciałabym, żeby opisy były dłuższe i bogatsze w detale, to jednak nie mogę powiedzieć, by wyobrażanie sobie przestrzeni fabularnej przychodziło mi z jakimkolwiek trudem. Ogólnie całą książkę czyta się dobrze i pomimo wielu banałów, można się wciągnąć.

„Stranger Things. Mroczne umysły” to przede wszystkim ciekawostka dla wielbicieli serialu. Ci, którzy nie mieli styczności z produkcją Netflixa i będą chcieli zacząć właśnie od powieści Gwendy Bond, prawdopodobnie nie poczują się specjalnie zachęceni do seansu. Chętnie sprawdzę, jak dalej potoczyła się historia Terry Ives, bo to bohaterka mająca wiele do powiedzenia, jednak nie mogę powiedzieć, bym specjalnie czekała na sięgnięcie po kontynuację. Gdyby to nie był dodatek do serialu i miałabym styczność z zupełnie autorską książką, uznałabym ją za przeciętniaka silącego się na nieco sztuczną tajemniczość. Zobaczymy – może w przyszłości coś się zmieni i matka Jedenastki jeszcze mnie zaskoczy.

http://rude-pioro.blogspot.com/2019/07/stranger-things-mroczne-umysy-gwenda.html

www.czytampierwszy.pl

Przełom lat 60. i 70. w Ameryce to zarówno okres przypadający na prezydencką kadencję Nixona, jak i wzrost niepokoju, związany z trwającą wojną w Wietnamie. Terry Ives na razie nie musi się obawiać, że jej chłopak zostanie powołany do wojska; dopóki trwają studia, on i jego przyjaciele nie podlegają poborowi. Niebezpieczeństwo przychodzi jednak z zupełnie innej strony w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeszcze nie tak dawno w Willi pod Kasztanem ziało pustkami, tymczasem teraz babcia Kalina nie może narzekać na samotność. Bianka i Michał wiją sobie poślubne gniazdko, Antek koncentruje się na pracy i pomaga w remoncie, regularnie zaglądają też Magda i Bartek, z czego oboje zmagają się z niespełnionym uczuciem. Co się stanie, jeśli do tego rozgardiaszu dołączą jeszcze dwie od lat skłócone kobiety? Co zrobi Kalina, kiedy odkryje, że mimo wszystko nie jest w stanie na własną rękę pomóc tylu osobom?

Do tej serii podchodzę z pewnym roztkliwieniem, mimo że nie mogę liczyć na niespodziewane zwroty akcji czy duże emocje. „Willa pod Kasztanem” jest cyklem bardzo spokojnym, niemalże leniwym, i chociaż bohaterów spotykają różne problemy, nie da się ukryć, że fabuła została utrzymana w barwnym, sielskim klimacie. To całkiem przyjemna odskocznia od książek o nieco cięższym kalibrze.

Poprzednie dwa tomy – „Światło w cichą noc” i „Światło o poranku” – urzekły mnie swoim ciepłem i przytulnością. Tak, jeśli w stosunku do literatury można użyć przymiotnika „przytulny”, to zdecydowanie dobre słowo opisujące prozę Krystyny Mirek. Autorka ma niezwykle prosty styl, pozbawiony przesadnych ozdobników. Widać, że pisarka stawia na jak największą naturalność, i chociaż zdarzają się nieliczne momenty, kiedy to nie wychodzi (zwłaszcza w dialogach), odbiór nie staje się przez to nawet odrobinę utrudniony. Jak wspomniałam wcześniej, wydarzenia w tej serii nie biegną na złamanie karku; dla jednych takie tempo może okazać się nudne, na mnie działa ono bardzo kojąco. W trakcie lektury „Na strunach światła” wyciszałam się i uspokajałam. Miło było do niej wracać, wiedząc, że nie czekają tutaj na mnie żadne dramy czy sztucznie wykreowane niebezpieczeństwa.

Krystyna Mirek nie próbuje na siłę komplikować życia bohaterom. Zamiast tego ich problemy są niebywale powszechne i prawdziwe, dlatego domyślam się, jak wiele czytelniczek może utożsamiać się z tym, co przeżywają ich ulubione postacie. Zawirowania prawne, przeprowadzki, przemeblowania, konflikty rodzinne, związki, nowe przyjaźnie – żadnych wybuchów ani pościgów, tylko zwykła egzystencja. Dzięki temu Kalina, Magda, Bianka, Ania, Michał, Bartek i Antek wydają mi się tak normalni, jakby istnieli naprawdę i za chwilę miałabym ich spotkać w sklepie. Tych bohaterów da się lubić, automatycznie się im kibicuje, kreowani są zresztą bardzo konsekwentnie. Widać, że zmieniają się pod wpływem różnych wydarzeń, ale żadne z nich nie zaczyna się nagle zachowywać jak zupełnie inna osoba. Nie, ich metamorfozy są odpowiednio umotywowane, dlatego wypadają tak naturalnie i życiowo.

Jedyne, co zupełnie psuje mi obraz tej książki, to fakt, że autorka praktycznie nie pozostawia żadnego pola dla wyobraźni. Kładzie od razu kawę na ławę, nie pozwala na żadne niespodzianki, z łatwością można przewidzieć kolejny ruch bohatera albo okoliczności czy poszczególne wydarzenia. Wolne tempo mi nie przeszkadza, nie potrzebuję też dużej ilości zawirowań lub skomplikowanych intryg, ale jednak lubię, kiedy literatura nie wyciąga wszystkiego na wierzch (przynajmniej nie od razu) i pozwala mi swobodnie snuć domysły dotyczące ewentualnych konsekwencji jakiegoś działania. Raczej nie sądzę, by seria „Willa pod Kasztanem” była stworzona do jakichś niespodziewanych plot twistów, jednak nie trzeba przecież wszystkiego nazywać wprost i tym samym blokować czytelnikowi rozwijania własnych teorii. Właśnie w tym tkwi zabawa, tymczasem Krystyna Mirek przyjmuje raczej postawę zero-jedynkową, co uniemożliwia wydzielenie marginesu przeznaczonego na indywidualne pomysły.

Muszę też przyznać, że „Na strunach światła” podobało mi się nieco mniej, niż dwa poprzednie tomy. Czuję, że takie postacie jak Antek i Magda – a należą oni do moich ulubieńców – nie dostali w trzeciej części wystarczającej przestrzeni, zostali wręcz zepchnięci na dalszy plan. Na prowadzenie wysunął się właściwie czworokąt Michał-Bianka-Bartek-Ania, dużo czasu poświęcono też matkom Antka i Bianki, co akurat mi się spodobało; wcześniej brakowało jakiegoś zamknięcia, dobrze więc, że pisarka wróciła do wątku i należycie go rozwinęła. Ucieszyło mnie również to, że babcia Kalina zaczęła być wreszcie porządnie kreowana jako odrębna postać, ponieważ do tej pory istniała w zależności od innych. Czemu w takim razie podobało mi się mniej? Sądzę, że dynamika akcji została niewłaściwie rozłożona, przez co czasem uwaga czytelnika musi się skupić na czymś, co niekoniecznie ma jakieś istotne znaczenie dla fabuły. Osobiście wygląda mi to nieco na takie „granie na czas”, bo ewidentnie w planach jest kolejny tom. O ile autorka nie zapomni o jednoczesnym rozbudowywaniu wszystkich postaci, o tyle mój niedosyt po trzeciej części będę mogła uznać za zaspokojony.

„Na strunach światła” to schematyczna i pod każdym względem banalna obyczajówka, która dostarcza jednak sporo radości podczas czytania. To idealny wybór dla kogoś, kto zwykle pogrąża się w bardziej zawiłych historiach i potrzebuje się od tego na chwilkę oderwać. Czyta się szybko, właściwie błyskawicznie, do bohaterów można się przywiązać, a i styl nie zrobi żadnej krzywdy, można więc spokojnie oddać się lekturze. Ja z pewnością sięgnę po kontynuację.

rude-pioro.blogspot.com

Jeszcze nie tak dawno w Willi pod Kasztanem ziało pustkami, tymczasem teraz babcia Kalina nie może narzekać na samotność. Bianka i Michał wiją sobie poślubne gniazdko, Antek koncentruje się na pracy i pomaga w remoncie, regularnie zaglądają też Magda i Bartek, z czego oboje zmagają się z niespełnionym uczuciem. Co się stanie, jeśli do tego rozgardiaszu dołączą jeszcze dwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nawet jeśli wydaje ci się, że przeszłość już za tobą, możesz się grubo pomylić.
Po traumatycznych wydarzeniach Lena ucieka. Wie, że jeśli będzie zanadto się wychylała, to tamci ludzie ją odnajdą. Kobieta znajduje schronienie w ramionach Nikodema, znacznie od niej starszego mężczyzny, do którego nie pała miłością, ale czuje się przy nim bezpiecznie. Mieszkając w domku położonym na kompletnym odludziu Lena odzyskuje pozory normalności, choć przez cały czas jest czujna. Najcichsze trzeszczenie podłogi bądź najmniejsze poruszenie gałązki za oknem może oznaczać, że już tu są. Nie da się jednak bez końca żyć w kłamstwie; zwłaszcza że ludzie w każdej chwili mogą okazać się nie tymi, za kogo się podają. Prawda z czasem wychodzi na jaw i Lena już nie ma innego wyjścia.

Z twórczością Magdy Stachuli nie miałam wcześniej styczności, choć oczywiście słyszałam o tej autorce. Spragniona jakiegoś dobrego thrillera, zabrałam się za lekturę „Oszukanej” z niecierpliwością – enigmatyczny opis z tyłu okładki mógł właściwie zapowiadać wszystko, dlatego byłam ciekawa, co takiego przydarzyło się Lenie i jakie szczegóły ze swojego życia dziewczyna musi trzymać w ścisłym sekrecie. Oczekiwałam wciągającej akcji, niespodzianek, pełnokrwistych bohaterów… No i srogo się pod tym względem zawiodłam.

„Oszukana” owszem, spełnia podstawowe elementy gatunkowe, ale kompletnie nie wykorzystuje ich potencjału. Cała fabuła wydaje się dziecinnie prosta, a przez to przewidywalna; naprawdę, nie potrafię wskazać chociaż jednego wątku, który mnie zaskoczył, bo z łatwością mogłam przygotować się na to, co za chwilę się wydarzy. Może przymknęłabym na to oko, gdybym znalazła w pomyśle na tę historię cokolwiek oryginalnego, niestety nie ma sensu na to liczyć. To wszystko już było, żaden z poruszonych motywów nie odznacza się przesadną kreatywnością, choć jednocześnie trzeba przyznać, że kompozycja książki wydaje się przemyślana, a tempo akcji zbilansowane, dzięki czemu linia fabularna jest spójna i całkiem logiczna.

Jest również coś, co nieco mnie odstrasza od stylu autorki. Zwłaszcza na początku wydał mi się on nieco toporny, przez co miałam spory problem, by należycie „wgryźć” się w opowieść i wciągnąć w narrację. Nie jestem pewna, co się tutaj stało. Może to liczne powtórzenia, które miejscami naprawdę utrudniały czytanie? Może to nagromadzenie zdań właściwie pozbawionych treści, bo niewnoszących niczego do historii? Trudno powiedzieć. W każdym razie Magda Stachula zdecydowanie nie pisze w sposób, dzięki któremu można gładko wniknąć do świata przedstawionego, a w każdym razie tego zabrakło w „Oszukanej”.

Co najlepsze, jest też sporo elementów, które mi się podobały. Mimo pewnej banalności, pisarka bardzo sprawnie stopniuje napięcie i w niektórych momentach naprawdę świetnie udawało jej się wprowadzić tajemniczy, niepokojący klimat, który sprawiał, że autentycznie wyczekiwałam na to, co się dalej stanie. Z na pozór zwykłej, prostej sceny udawało jej się wyciągnąć duże emocje, a nastrój potęgował się z każdą kolejną stroną. Chyba to głównie dlatego nie czuję się zniechęcona do innych książek Stachuli – dostrzegam tutaj ogromny polot i zdolność pogrywania z nerwami czytelnika, więc być może w innych powieściach ta umiejętność faktycznie się przydała. Tutaj została znacząco przygaszona przez przeciętność.

Choć mam pewne zarzuty do kreacji bohaterów – wydają mi się czasem zbyt monotonni, szczególnie Lena – to jednak, zwłaszcza patrząc z pewnego dystansu, są całkiem ciekawi. Spodobał mi się przede wszystkim Nikodem, bo on chyba jako jedyny wyszedł poza narzucony przez autorkę szablon i rozwijał się na oczach odbiorcy, nabierając wielowymiarowości i charakteru. Dobrym zabiegiem było zmienianie perspektywy, dlatego narratorem powieści czasem jest Lena, a czasem Nikodem bądź Emil (ten ostatni wydał mi się wprowadzony nieco na wyrost; no bo właściwie co wynika z jego narracji, poza zarysowaniem osobowości Leny od innej strony?).

Zakończenie może nie wywołało u mnie specjalnego zaskoczenia, ale cieszę się, że autorka postawiła na otwarty, dające pole dla wyobraźni finał. Można w sumie powiedzieć, że mamy tu do czynienia niemal z filmowym zakończeniem – ostatnie sceny z łatwością można sobie wyobrazić w przełożeniu na ekran. I to tyle. Po skończeniu lektury nie pozostają żadne silniejsze emocje, szczegóły fabuły zaczynają się rozmywać, a bohaterowie nieco giną na tle postaci z innych powieści, zdecydowanie bardziej charakterystycznych i mocniej zapadających w pamięć.

„Oszukana” to thriller raczej przeciętny. Bez wątpienia autorka miała konkretny plan na tę książkę i widać, że skrupulatnie go realizowała, problem w tym, że tutaj wszystkiego jest za mało, by zagrało tak, jak powinno: za mało autentyczności, za mało zwrotów akcji, za mało tajemnic, za mało wciągającego stylu, za mało przekonujących bohaterów. Gdyby kiedykolwiek miała powstać kontynuacja (a w gruncie rzeczy pozwala na to zakończenie utworu), to chyba bym po nią nie sięgnęła – wolę zamknąć historię Leny na tym etapie, tym bardziej, że nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. To nie najgorzej poprowadzona, ale mało angażująca czytelnika opowieść.

rude-pioro.blogspot.com

Nawet jeśli wydaje ci się, że przeszłość już za tobą, możesz się grubo pomylić.
Po traumatycznych wydarzeniach Lena ucieka. Wie, że jeśli będzie zanadto się wychylała, to tamci ludzie ją odnajdą. Kobieta znajduje schronienie w ramionach Nikodema, znacznie od niej starszego mężczyzny, do którego nie pała miłością, ale czuje się przy nim bezpiecznie. Mieszkając w domku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po dość spektakularnym zwolnieniu z pracy, Borys przypadkowo spotyka swoją byłą dziewczynę, Anetę. Minęło już wiele lat, odkąd ostatnio się widzieli, ale coś, jakby wspomnienie dawnej relacji, sprawia, że Nieta najpierw zaprasza Borysa do mieszkania, a następnie prosi go, by towarzyszył jej podczas pogrzebu ojca. Jako że mężczyzna nie ma aktualnie żadnych perspektyw na życie, zgadza się, nie mając pojęcia, że ta osobliwa przejażdżka stanie się przede wszystkim podróżą do przeszłości i w głąb ludzkiej psychiki.

Nie będę kłamać: do sięgnięcia po tę książkę skłonił mnie oczywiście fakt, że napisał ją Tomasz Organek. Ponieważ lubię tworzoną przez niego muzykę, byłam bardzo ciekawa, czy to rzeczywiście taki człowiek-orkiestra, co to i dobrze zaśpiewa, i stworzy porządną powieść. Co prawda nie przepadam za fenomenem, jakim od kilku lat jest masowe wydawanie książek przez osoby znane z zupełnie innych dziedzin, ale przecież kto powiedział, że można być dobrym tylko w jednym? Poza tym zakorzeniło się we mnie przekonanie, że Organek ma wiele do powiedzenia, nie tylko poprzez muzykę, więc może rzeczywiście literatura jest odpowiednim rozwiązaniem. Po przeczytaniu nie jestem tego w stu procentach pewna, jednak nie mówię „nie”.

„Teoria opanowywania trwogi” to przede wszystkim powieść bardzo nierówna. Ma sporo mocnych, uderzających fragmentów, po których niestety następują zdecydowanie słabsze, gdzie uwaga czytelnika się rozprasza i trudno zebrać ją z powrotem do kupy. Ogólnie nie jest to książka pochłaniająca od pierwszych stron, można wręcz powiedzieć, że na początku trzeba zacisnąć zęby i jakoś przebrnąć, zanim coś faktycznie „zaskoczy”. Przez jakieś 80-90 stron miałam właściwie wrażenie, że akcja stoi w miejscu – albo raczej, jakby w ogóle jej nie było. Na szczęście z czasem wydarzenia ruszają do przodu i narracja ostatecznie zaciekawia, co utrzymuje się z przerwami do samego końca.

Myślę, że głównym problemem jest tutaj specyficzny styl. Skojarzył mi się on nieco ze „Ślepnąc od świateł” Żulczyka, tyle że Żulczyk pisze zdecydowanie bardziej płynnie i obrazowo. Organek lubuje się w licznych, naprawdę licznych dygresjach; sposób rozumowania głównego bohatera wędruje czasem w tak dalekie od właściwej fabuły rejony, że można niemalże zapomnieć, co się właściwie dzieje z Borysem i Anetą. Nie oczekiwałabym zatem tutaj porywającej, pełnej zwrotów akcji, bo gdyby tak zabrać te wszystkie przemyślenia i zostawić jedynie „goły” ciąg wydarzeń, to niewiele by tego zostało. Te refleksje są też czasem abstrakcyjne, niemal absurdalne, naszpikowane dość niecodzienną metaforyką czy porównaniami. Przyszło mi nawet do głowy, że może Organek powinien spróbować swoich sił w poezji (jeśli już tego nie zrobił), bo nawet teraz dałoby się z „Teorii...” wyciągnąć spore fragmenty, które odpowiednio podzielone na strofy i wersy, stworzyłyby naprawdę przyzwoite, intrygujące wiersze.

Niemniej, nawet jeśli ta dygresyjność bywa męcząca, ze stylu wciąż wyziera ogromna błyskotliwość autora i jego poczucie humoru (czasem wyjątkowo czarne, ale jednak). Ponadto nie mam wątpliwości, że Organek jest bardzo oczytanym człowiekiem, który w swoim literackim debiucie świetnie operuje najróżniejszymi nawiązaniami. Niektóre są oczywiste, właściwie zostawione na wierzchu, inne trzeba wypatrzeć. Mnie osobiście przekonywały te wszystkie odniesienia, ponieważ zazwyczaj pojawiały się w idealnych momentach i znakomicie puentowały historię.

Poprzez postacie Borysa i Anety, autor dokonuje poniekąd diagnozy współczesnego człowieka, ocenia jego słabości, próbuje przewartościować to, co już znane i wydawałoby się pewne. Nie ma co ukrywać, to nie jest zbyt optymistyczna powieść. Wiele z tego, co przydarza się bohaterom, nie należy do najprzyjemniejszych, a przede wszystkim ich relacja jest bardzo skomplikowana, żeby nie powiedzieć dziwna. Organek całkiem nieźle uchwycił tę niezręczność między nimi, ten dystans, a jednocześnie zdumiewające poczucie bliskości i więź. Co prawda muszę się tutaj przyczepić do dialogów, bo to w nich czasem uderzała nienaturalność języka; nie jestem przekonana, czy prawdziwi ludzie rzeczywiście rozmawiają ze sobą w ten sposób. Ogólnie styl pisania autora miejscami jest zbyt „napuszony”, na siłę filozoficzny – a zupełnie nie było takiej potrzeby. Narrator dość trafnie punktuje niektóre rzeczy i naprawdę nie potrzeba tu było sztucznej podniosłości czy dramatyzmu, by to uwypuklić.

Do tego stylu można się przyzwyczaić, i moim zdaniem warto to zrobić, bo to, co dzieje się w książce później, robi wrażenie. Od momentu, kiedy bohaterowie przyjeżdżają wreszcie do domu Anety, obraz rodziny tej kobiety, jej dzieciństwa, relacji z rodzicami był czymś, co mocno uderzyło w moją wrażliwość. Było w tym coś przejmująco smutnego i na szczęście w tym przypadku narrator – przemawiający z perspektywy Borysa – raczej powstrzymywał się od nadmuchanych od środków stylistycznych komentarzy. To zresztą nie wymagało dodatkowych uwag. A skoro już o narracji mowa, jest taki jeden moment, gdy przechodzi ona z pierwszoosobową we wszystkowiedzącą. Nie do końca spodobało mi się to zagranie; wiadomym było, że autorowi zależało na pokazaniu sceny, w której Borys nie uczestniczył, ale uważam, że dało się to poprowadzić inaczej i tym samym uniknąć zupełnie niespodziewanej zmiany narratora.

Choć może nie powinno tłumaczyć się mankamentów książki argumentem „to był pierwszy raz”, sądzę, że jak na debiut, to Tomaszowi Organkowi poszło całkiem nieźle. Jeśli autor wyciągnie lekcję z krytyki, to może jeszcze zawojować rynek wydawniczy. Na pewno dostrzegam tutaj spory potencjał literacki i przy odrobinie pracy można z tego coś wyrzeźbić. Byleby w bardziej przystępnym dla czytelnika, mniej górnolotnym stylu.

rude-pioro.blogspot.com

Po dość spektakularnym zwolnieniu z pracy, Borys przypadkowo spotyka swoją byłą dziewczynę, Anetę. Minęło już wiele lat, odkąd ostatnio się widzieli, ale coś, jakby wspomnienie dawnej relacji, sprawia, że Nieta najpierw zaprasza Borysa do mieszkania, a następnie prosi go, by towarzyszył jej podczas pogrzebu ojca. Jako że mężczyzna nie ma aktualnie żadnych perspektyw na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stelli nie po drodze z nawiązywaniem relacji z innymi. Zdecydowanie lepiej czuje się w swojej pracy, w towarzystwie ukochanych algorytmów, wskaźników i zmiennych. Ponieważ jednak matka ciągle naciska na nią, by zaczęła się z kimś spotykać i założyła rodzinę – a i otoczenie wywiera solidny wpływ – kobieta postanawia coś z tym zrobić. Wie, że już dużo osiągnęła na polu zawodowym, dlatego chciałaby poćwiczyć umiejętności społeczne. W tym celu wynajmuje mężczyznę z agencji towarzyskiej, jednak zamiast spędzić z nim upojną noc, proponuje mu, by nauczył ją, jak czerpać przyjemność z fizycznej bliskości. Michael zgadza się na tę niecodzienną propozycję.

„Więcej niż pocałunek” nosi wszelkie znamiona współczesnego, bardzo prostego romansu: banalny pomysł na fabułę, znany już z wielu innych książek schemat (jedna osoba jest nieśmiała, druga zdecydowanie mniej), sporo scen seksu i przykładanie ogromnej wagi do opisów uczuć. To dość typowa powieść miłosna, w której autorka nawet nie starała się specjalnie skomplikować życia bohaterów, po prostu skupiła się na rozwijaniu ich relacji. Oczywiście była standardowa drama, skutkująca rozpadem związku, a następnie happy end. Czy to było przewidywalne? Tak. Czy to źle? Nie.

Jest coś zdecydowanie urzekającego w stylu Helen Hoang, co sprawiło, że mimo dość sporej objętości pochłonęłam tę książkę w bardzo krótkim czasie. Autorka pisze niezwykle lekko, plastycznie i barwnie, potrafi znakomicie oddać emocje i chemię między bohaterami. Co za tym idzie, sceny zbliżeń również wyszły bardzo dobrze – są zmysłowe, ani trochę nie wulgarne, nie dominują też nad resztą wydarzeń. Mimo że od samego początku wiadomo, w jaką stronę zmierza relacja Stelli i Michaela, wciągnęłam się po zaledwie kilkunastu stronach i czerpałam z czytania ogromną przyjemność. Chociaż Hoang posłużyła się kliszą fabularną, trzeba przyznać, że tempo akcji jest odpowiednio wyważone, a kompozycja książki nie budzi większych zastrzeżeń.

Nie bez powodu wspominam o wyraźnej sztampie. Jednym z haseł reklamujących „Więcej niż pocałunek” jest to, że powieść została wyróżniona w plebiscycie Goodreads jako najlepsza książka 2018 roku według czytelników – i prawdę powiedziawszy jestem tym wynikiem mocno zdziwiona. Debiut Hoang właściwie tonie wśród podobnych tytułów, wykorzystując bardzo znane motywy. Stella jest kreowana na pozornie szarą myszkę, która oczywiście kryje w sobie ogromny potencjał (nie tylko w pracy), potrzebuje zatem czegoś lub kogoś, kto mógłby ten potencjał wydobyć. Właśnie wtedy do akcji wkracza Michael, zarabiający jako facet do towarzystwa, który nienawidzi swojej pracy, ale jest zmuszony ją wykonywać, ponieważ potrzebuje pieniędzy. Z czasem wychodzi, że chłopak jest obciążony rodzinną przeszłością, co nie zaskakuje w żaden sposób, ponieważ dość jasno wpisuje się w wizerunek takiego bohatera. Przyjemnym dodatkiem jest wietnamskie pochodzenie Michaela, choć oczywiście wygodnie okazuje się, że Stella interesuje się azjatyckimi serialami, więc kiedy wybierała odpowiedniego kandydata z agencji towarzyskiej, wygląd odegrał kluczowe znaczenie.

Istnieje tylko jeden element, który wyróżnia tę książkę na tle innych. Autorka poruszyła bowiem trudne i ciekawe zagadnienie, jakim jest autyzm. Trudności w kontaktach z innymi, nadwrażliwość na dźwięki, dotyk czy zapachy to tylko niektóre cechy dotyczące Stelli. Kiedy odkryłam, że u samej pisarki zdiagnozowano zespół Aspergera (i to dopiero w 2016 roku, gdy miała już 34 lata), zainteresowałam się jeszcze bardziej. Jak pisze sama Hoang, u dziewczynek znacznie rzadziej diagnozowany jest autyzm, ponieważ już od najmłodszych lat uczą się wymagań, jakie stawia przed nimi społeczeństwo, i duszą w sobie wszelkie odstępstwa od normy, tak bardzo chcąc wpasować się w otoczenie. Trzeba przyznać, że pisarka dość przekonująco pokazała ten problem w „Więcej niż pocałunek”; idę o zakład, że gdyby Stella była mężczyzną, nikt nie robiłby jej nieustannych uwag o byciu „niedotykalskim” czy „dziwnym”, podkreślając, że powinna sobie kogoś znaleźć. Sama Stella zapewne nie poznałaby Michaela, gdyby nie presja z zewnątrz, która wymagała od niej bycia... normalną. Powieść udowadnia, że zaburzenia nie wykluczają ze zwyczajnego życia, że nad wieloma rzeczami można popracować spokojnie, dla osobistego rozwoju, a nie po to, by uzyskać aprobatę innych. Szkoda, że Hoang nie rozwinęła tego tematu bardziej – umieściła go raczej na drugim czy nawet trzecim planie – bo to zwiększyłoby wartość tej książki.

Wątek miłosny sam w sobie przypadł mi do gustu: Stella i Michael to para, którą przyjemnie oglądałoby się w kinie lub na ekranie telewizora. Co prawda w ich relacji jest zdecydowanie zbyt wiele zbiegów okoliczności, które ewidentnie służą jedynie pchaniu akcji w odpowiednią stronę, ale czytelnik łatwo może się do nich przywiązać i kibicować ich działaniu. Oboje są piękni, inteligentni i utalentowani; mają co prawda jakieś tam wady, ale raczej po to, by ich wizerunek nie był zbyt wypacykowany. Lubimy czytać o ładnych ludziach odnoszących sukcesy, więc nic dziwnego, że autorka właśnie tak to poprowadziła. Żałuję jedynie, że zabrakło tutaj większego dramatyzmu – naprawdę nie można się przejąć problemami w związku Stelli i Michaela czy tym, z czym mierzą się osobno, bo cały czas istnieje świadomość, że to tylko stan przejściowy, który nie może wyrządzić trwałych szkód.

„Więcej niż pocałunek” to przyjemny w odbiorze romans, nieskłaniający może do intelektualnego wysiłku, ale napisany sprawnie i obrazowo. Nawet jeśli macie już dosyć historii tego typu, warto sięgnąć po tę książkę chociażby ze względu na poruszenie tematu autyzmu, który może to i owo uzmysłowić. Nie jest to być może opowieść, do której będę w przyszłości wracać, jednak z całą pewnością mogę ją miło wspominać.

rude-pioro.blogspot.com

Stelli nie po drodze z nawiązywaniem relacji z innymi. Zdecydowanie lepiej czuje się w swojej pracy, w towarzystwie ukochanych algorytmów, wskaźników i zmiennych. Ponieważ jednak matka ciągle naciska na nią, by zaczęła się z kimś spotykać i założyła rodzinę – a i otoczenie wywiera solidny wpływ – kobieta postanawia coś z tym zrobić. Wie, że już dużo osiągnęła na polu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Christopher od zawsze czuł, że nie pasuje do swojej rodziny. Że podczas gdy jego rodzeństwo tak doskonale wpisuje się w familijny obrazek, on jest inny i wyraźnie odstaje. Mając już osiemnaście lat, znalazł potwierdzenie tego, co od zawsze, choć podświadomie, podejrzewał: został adoptowany. Po wyjeździe na studia Christopher postanawia odnaleźć biologiczną matkę. Kiedy nawiązuje kontakt z Phyllis, zaczyna rozumieć, że to właśnie jej brakowało mu przez całe życie. Jeszcze nigdy nie należał do nikogo tak bardzo, jak do niej – a ona do niego. Ogarnięty miłością do odnalezionej mamy, jest gotowy zrobić wszystko, by pielęgnować tę relację. Powstrzyma każdego, kto spróbuje wejść pomiędzy niego a Phyllis.

Na pierwszy rzut oka „Matka” nie należy do najbardziej oryginalnych powieści pod słońcem. Jeśli z pewnym dystansem spojrzeć na fabułę, łatwo można dostrzec, że pomysł na nią nie jest zbyt odkrywczy: motyw adoptowanego dziecka poszukującego biologicznej rodziny, a nawet obsesyjna, zaborcza miłość do rodzica to wątki stare i wałkowane już w wielu książkach. Mimo wszystko od samego początku istniało coś, co przyciągało mnie do tej historii, a gdy odkryłam, że narratorem całości nie jest Christopher, tylko kobieta, której tożsamość pozostaje tajemnicą do samego końca, wiedziałam, że autorce uda się podtrzymać moją ciekawość do ostatniej strony. I tak właśnie się stało.

Powieść zaczyna się z grubej rury, bo dostajemy niezwykle obrazowy, przerażający wręcz opis morderstwa. Nie wiadomo, co się właściwie dzieje, kto zabija kogo, ale ta jedna krótka scena sprawiła, że moje zmysły automatycznie się wyostrzyły i uznałam, że warto mieć się na baczności. Z rozczarowaniem odkryłam, że później akcja znacząco zwalnia i stan ten utrzymuje się dość długo. Przyglądamy się, jak Christopher poznaje studenckie życie, choć właściwie te studia pojawiają się jedynie jako drobne wzmianki; zamiast tego obserwujemy, jak bohater dojrzewa, chodzi do barów ze swoim współlokatorem i zarazem przyjacielem, i czasem załamujemy ręce nad jego nieudolnością w kontaktach międzyludzkich. Brzmi nudno? Być może. Sama dochodzę do wniosku, że tylko dobry, płynny i bardzo plastyczny styl autorki sprawił, że czytałam pierwsze rozdziały bez bólu, bo historia wydawała mi się niezbyt zajmująca.

Z czasem wszystko się zmienia. Christopher z dość przeciętnego, zamkniętego w sobie chłopaka ewoluuje – i niekoniecznie idzie to w dobrą stronę. Im dalej, tym czytelnika ogarnia coraz większy niepokój, tym bardziej, że akcja przypada na przełom lat 70. i 80. XX wieku w Anglii, czyli czas, kiedy na wolności znajdował się seryjny morderca zwany Rozpruwaczem z Yorkshire. Wątek zabójcy pojawia się w książce, początkowo jako tło, a z czasem zaczyna odgrywać coraz większe znaczenie i wręcz rzutować na fabułę, w szczególności na rozwój głównego bohatera. Trzeba też przyznać, że choć Lynes nie zagłębiała się w pełne detali opisy miast czy strojów – były one raczej dość oszczędne – to jednak udało jej się wykreować świetny, ciężki klimat. Ta nastrojowość z czasem obezwładnia odbiorcę, a jeśli jeszcze dodać do tego wstawki dotyczące samej narratorki, o której z biegiem czasu dostajemy coraz więcej szczegółów, to opowieść staje się coraz bardziej gęsta i wciągająca.

Autorka rewelacyjnie pokazała rozwój relacji Christophera i Phyllis. Ich emocje, rosnąca miłość, pogłębianie kontaktu oddane są wyjątkowo dokładnie i naturalnie. Równie przekonująco wypada zachowanie bohatera, które stopniowo zmienia się pod wpływem kontaktów z matką; trzeba przyznać, że jego postać jest naprawdę wielowymiarowa, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wypadała dość banalnie. Jego zaborczość, a później nawet i toksyczność robią duże wrażenie, a po pewnym czasie zaczynają właściwie przerażać.

Nie będę ukrywać: z łatwością przewidziałam największy plot twist w fabule, domyśliłam się też, kto relacjonuje historię. A mimo to książka zaskoczyła mnie pod koniec niespodziewanym odkryciem, co nieco złagodziło rozczarowanie, gdy zobaczyłam, że wiele punktów okazało się tak łatwych do przejrzenia. Właściwie rozczarowanie to złe słowo; dużo satysfakcji sprawiło mi rozpoznanie, że trafnie odczytałam różne wskazówki, ale jednak gdzieś w środku liczyłam na jakiś dodatkowy zwrot. No i go dostałam – autorka wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom i zrobiła to naprawdę zgrabnie.

„Matka” to dobrze skonstruowana powieść z drugim dnem, która pozornie wydaje się dość przeciętna. Znakomicie obrazuje powiedzenie „kłamstwo ma krótkie nogi”, pokazując, jak mijanie się z prawdą wraca do człowieka i podcina mu nogi w najmniej spodziewanym momencie. Lynes stworzyła historię dopracowaną, w wielu miejscach niespieszną, ale przez to dokładną i działającą na wyobraźnię. Tego nastroju z pewnością długo nie zapomnę, tym bardziej, że w przerwach od czytania przyłapywałam się na rozmyślaniu o bohaterach, a to naprawdę spory komplement.

rude-pioro.blogspot.com

Christopher od zawsze czuł, że nie pasuje do swojej rodziny. Że podczas gdy jego rodzeństwo tak doskonale wpisuje się w familijny obrazek, on jest inny i wyraźnie odstaje. Mając już osiemnaście lat, znalazł potwierdzenie tego, co od zawsze, choć podświadomie, podejrzewał: został adoptowany. Po wyjeździe na studia Christopher postanawia odnaleźć biologiczną matkę. Kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby ktoś tworzył słownikową definicję kobiety sukcesu, nie musiałby pisać nic – wystarczyłoby wkleić zdjęcie Normy Anders. Na swoją wysoką pozycję w Pierce Industries zasłużyła ciężką pracą, charyzmą, inteligencją i ambicją. Nie brakuje jej przy tym urody, dlatego wydawałoby się, że nic nie stoi jej na przeszkodzie na drodze do serca Hudsona, właściciela firmy. Ten jednak najwyraźniej nie jest zainteresowany. Rozczarowana odrzuceniem Norma niespodziewanie znajduje pocieszenie w ramionach Boyda, swojego znacznie młodszego asystenta. Szybko się okazuje, że tak naprawdę Hudson nigdy nie mógłby dać jej tego, czego potrzebowała.

Być może słyszeliście o serii powieści erotycznych „Uwikłani” – pojawiła się ona zresztą w moich recenzjach i zarazem przywróciła wiarę w ten gatunek literacki po nieprzyjemnych doświadczeniach z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” oraz „Dotykiem Crossa”. Choć autorce i w tym przypadku nie udało się uciec od schematów i rozwiązań fabularnych znamiennych dla współczesnych erotyków, historia Alayny i Hudsona wciągnęła mnie i pozostawiła po sobie dobre wspomnienia. Niestety po oryginalnej trylogii przyszła pora na znacznie słabszą książkę z perspektywy Hudsona, po czym autorka poszła o krok dalej, wydając właśnie „Grzeszne noce”, które skupiają się na Normie, znanej już czytelnikom właściwego cyklu. Czy było potrzebne poszerzanie tego wątku? No... nie.

Gdyby Norma była postacią ciekawą, nie miałabym absolutnie nic przeciwko osobnej powieści skupiającej się wyłącznie na niej (choć wolałabym, by tytuł nie nawiązywał w żaden sposób do „Uwikłanych” – w przeciwnym razie to ewidentne żerowanie na popularności tej serii). Niestety dostajemy w twarz protagonistką bardzo stereotypową, niewyróżniającą się właściwie niczym. Książka poświęcona jej życiu nie zaskakuje, można niemalże powiedzieć, że nudzi; nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autorka właściwie nie miała żadnego konkretnego pomysłu na tę powieść. Po prostu doszła do wniosku, że fajnie będzie przedłużyć żywotność cyklu i wybrała sobie Normę na „ofiarę”. Skutkiem tego dostajemy fabułę opierającą się głównie na romansie, seksie, dominacji, może też trochę na kłótniach, a to wszystko zostaje zwieńczone bardzo ubarwionym, przesłodzonym zakończeniem.

Nie bardzo rozumiem taktykę pisarki. Z tego co zdążyłam się zorientować, jej twórczość cały czas się rozwija, powstają nowe książki, nie było chyba zatem potrzeby (ekhm, pieniądze, ekhm), by wracać do zakończonej już serii i wykonywać na niej sztuczne, nieudane zresztą oddychanie. Już po liczbie stron widać, że pisarce nawet nie zależało, by odpowiednio poszerzyć historię Normy, skutkiem czego są liczne skróty fabularne i duża oszczędność. Ale właściwie, co można było jeszcze napisać, skoro „Grzeszne noce” to głównie opisy zbliżeń między bohaterami, bez jakiegoś szerszego kontekstu, dopracowania świata przedstawionego czy nawet bardziej szczegółowej charakterystyki postaci? Zanim zdążymy się do nich przywiązać, docieramy do końca.

Trzeba jednak przyznać, że w dalszym ciągu autorce dobrze wychodzą sceny seksu. Mnóstwo w nich namiętności, zmysłowości i przyjemnego napięcia, raczej nie ma tu mowy o wulgaryzmie czy zbytnim banalizowaniu języka. Właśnie za to polubiłam „Uwikłanych”: jeśli już zabierać się za literaturę erotyczną, to robić to porządnie. Oczywiście z czasem relacja Boyda i Normy z czysto seksualnej (albo raczej powinnam powiedzieć: zawodowo-seksualnej) przeradza się w coś więcej, ale intymność i fizyczne uniesienia nadal są na pierwszym planie.

Co za tym idzie, cierpi na tym cała reszta, o czym zresztą już wspomniałam. Laurelin Paige nie daje nam poznać Normy, tylko wprost nazywa jej cechy, byleby jak najszybciej przejść „do rzeczy”. Boyd z kolei nie ma w sobie właściwie żadnego uroku. Jestem pod wrażeniem, że w chwilach zbliżeń z Normą udawało mu się wykrzesać z siebie jakiś ogień, bo, patrząc z boku, wydaje się bohaterem zupełnie nieprzekonującym, zachowującym się w oderwany od rzeczywistości sposób. Paradoksalnie dobrze opisany seks nie idzie w parze z chemią między Boydem a Normą: ich relacja rozwija się po prostu zbyt szybko, trudno zatem traktować ją „serio”, nawet z perspektywy czytelnika.

Naprawdę wiele bym oddała, żeby Laurelin Paige zajęła się innymi projektami literackimi, bo chociaż od samego początku jej opowieści nie cechują się nadmierną oryginalnością, to jednak jest coś urzekającego w jej stylu pisania, co szybko pozwala się wciągnąć. Autorka pisze lekko, obrazowo, dialogi wypadają równie nieźle jak opisy, więc lektura zawsze jest przyjemna. Nie inaczej było z „Grzesznymi nocami” – czytało się błyskawicznie (nie tylko ze względu na niedużą objętość), szkoda tylko, że ta książka nie zostanie ze mną na dłużej, bo szybko o niej zapomnę. Mogę ją polecić wyłącznie osobom, które są dużymi fanami „Uwikłanych” i chcieliby mieć na swojej półce taki niezobowiązujący dodatek. W innym przypadku spokojnie można sobie odpuścić.

rude-pioro.blogspot.com

Gdyby ktoś tworzył słownikową definicję kobiety sukcesu, nie musiałby pisać nic – wystarczyłoby wkleić zdjęcie Normy Anders. Na swoją wysoką pozycję w Pierce Industries zasłużyła ciężką pracą, charyzmą, inteligencją i ambicją. Nie brakuje jej przy tym urody, dlatego wydawałoby się, że nic nie stoi jej na przeszkodzie na drodze do serca Hudsona, właściciela firmy. Ten jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak wiele razy, podczas nauki w szkole, usłyszeliście od nauczyciela polskiego pytanie w stylu: „co poeta/podmiot liryczny miał na myśli?”. Jak często głowiliście się nad jakimiś niezrozumiałymi metaforami, mając nadzieję, że to, co nabazgrolicie na wypracowaniu, okaże się chociaż w szczątkowym stopniu zadowalające i może traficie w tzw. „klucz interpretacyjny”? U ilu z was właśnie takie szkolne podejście do poezji sprawiło, że na własną rękę nie sięgacie po żadne wiersze i omijacie wszelką lirykę szerokim łukiem? W momencie, kiedy uświadomicie sobie, że nie stoi nad wami żaden belfer i nie oczekuje, że przeanalizujecie utwór dokładnie tak, jak wymaga, będziecie mogli poczytać poezję z dużo większą przyjemnością. Tak zrobiłam kilka lat temu, dzięki czemu przygoda z tym tomikiem sprawiła mi mnóstwo frajdy.

Słówko o Marianie Maruszczyku już się na moim blogu pojawiło, kiedy opublikowałam tutaj wywiad z autorem. Nawet nie wiecie, ile satysfakcji sprawia znanie człowieka i jego marzenia o wydaniu poetyckiego zbioru, by po paru latach faktycznie trzymać ten zbiór w rękach. Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest debiutantom w Polsce (i nie tylko), ile trzeba mieć w sobie determinacji, żeby się w jakiś sposób przebić, tym bardziej, jeśli uprawia się poezję, która bywa współcześnie mocno niedoceniana. Nie odstaję zresztą od innych – po pobieżnym przejrzeniu moich recenzji można zobaczyć, że czytam prawie wyłącznie prozę. Ale staram się nigdy nie zamykać na propozycje czegoś nowego, zwłaszcza jeśli wiem, że może mi się spodobać. Podobnie było również w tym przypadku.

Tomik „Czerwień w czerni” jest podzielony na trzy części: każda nosi inny tytuł i jednocześnie odnosi się do odrębnego okresu w życiu poety. Mamy zatem „Meandry życia” (2011–2013), „Obsydianowe Serce” (2013-2015) oraz „Falę” (2015–2018). Każdy z tych swojego rodzaju rozdziałów poprzedza świetny, ciekawy rysunek, który dodaje smaczku i sprawia, że sam wygląd zbioru nie jest nudny i wyróżnia się na tle innych (podobnie jest zresztą z minimalistyczną, ale przyciągającą uwagę okładką). Klucz kompozycyjny być może należy do najprostszych, za to bardzo skutecznych; dzięki porządkowi chronologicznemu wyjątkowo wyraźnie można zaobserwować, w jaki sposób poezja Mariana Maruszczyka ewoluowała na przestrzeni lat. Widać, że dojrzał jako autor i z czasem coraz pewniej czuł się w kreowanej przez siebie rzeczywistości. Utwory z „Meandrów życia” często są bardzo chaotyczne, niepoukładane, miejscami brakuje im płynności. Stopniowo ten problem zaczął zanikać, a czytanie kolejnych wierszy przychodziło jeszcze łatwiej i prowokowało do refleksji.

Chociaż w przypadku tego tomiku naprawdę trudno porównywać jeden tytuł do drugiego, bo bywają niejednokrotnie skrajnie różne, to jednak dość łatwo można dostrzec powtarzające się motywy: serce, kolory, natura (szczególnie żywioły), miłość czy też opozycje światło-ciemność oraz ciepło-zimno. Pojawiają się nawet mitologiczne odniesienia – głównie do Ikara – bądź nawiązania do kwestii nieba i piekła, z łatwością odszukacie nawet aluzje do postaci diabła. Widać, że autor czerpie przede wszystkim z własnych doświadczeń, bo wydźwięk wielu wierszy jest niezwykle osobisty, a jednocześnie nawiązuje do wiedzy ogólnej, metafizycznej, religijnej czy obyczajowej. Ogólnie zbiór mocno przypomina pamiętnik, to jak liryczne, mocno zakorzenione w indywidualnych przeżyciach wpisy. Mimo to nie tracą one na pewnej uniwersalności, budzą skojarzenia tak wszechstronne, że pole do interpretacji jest ogromne. Właśnie to sprawia, że czyta się tak dobrze, bo można później do woli zastanawiać się nad sensem i możliwymi odpowiedziami na pytania, które siłą rzeczy powstają w świadomości czytelnika.

Nawet odbiorca, który nie miał wiele styczności z poezją, z łatwością dostrzeże, że ton zdecydowanej większości utworów bywa czasem niepokojący, mroczny czy po prostu smutny. Poeta umieszcza w nich jakiś zalążek światła, czegoś dobrego, a jednak jego styl i zastosowane środki idą bardziej w stronę negatywnych odcieni emocji. Znajdziecie tu wiele słów o samotności, poczuciu odrzucenia, pełnych samokrytycyzmu czy żalu. Nie jest to absolutnie wada; bez większych wysiłków można też wskazać te tytuły, w których na powierzchnię wydobywają się ogromne pokłady humoru podmiotu lirycznego, co idealnie rozładowuje napięcie. Chciałabym częściej widzieć taką wersję autora: zabawną, satyryczną, pełną uroku. Proporcja jest mocno nierówna, więc mam nadzieję, że w przyszłości, w kolejnym tomiku, pojawi się więcej zróżnicowanych pod względem emocjonalnym tytułów.

Muszę zaznaczyć, że wiersze zawarte w zbiorze „Czerwień w czerni” nie należą do najłatwiejszych w odbiorze. Autor lubuje się czasem w skomplikowanej metaforyce, jest tu wiele porównań, oksymoronów, często poszczególne wersy idą w stronę abstrakcji i silnej groteski, bywa, że nawet i absurdu. Chociaż zdarza się, że utwór jest osadzony w bardziej przyziemnej sytuacji lirycznej, niemal zawsze nastrój skręca później ku przenośni czy hiperbolizacji, które wymykają się kategoriom osadzonym w znanej nam rzeczywistości.

„Czerwień w czerni” to zbiór, który bardzo dobrze otwiera drogę wydawniczą Mariana Maruszczyka. Sądzę, że to jeden z tych debiutów, który się nie zestarzeje i nawet po wielu latach nie będzie budził uczucia zażenowania w stylu „trzeba było wstrzymać się z premierą/wydać coś innego”. Ja na pewno czuję się zainteresowana i czekam na kolejne tomiki.

rude-pioro.blogspot.com

Jak wiele razy, podczas nauki w szkole, usłyszeliście od nauczyciela polskiego pytanie w stylu: „co poeta/podmiot liryczny miał na myśli?”. Jak często głowiliście się nad jakimiś niezrozumiałymi metaforami, mając nadzieję, że to, co nabazgrolicie na wypracowaniu, okaże się chociaż w szczątkowym stopniu zadowalające i może traficie w tzw. „klucz interpretacyjny”? U ilu z was...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Można powiedzieć, że Crystal odnosi w pracy sukcesy. Jest podziwiana przez klientów, dobrze jej płacą i chociaż czasem robi się niebezpiecznie, zawód tancerki na rurze sprawia, że może się utrzymać i przynajmniej na kilka godzin zapomnieć o tym, co ją spotkało. Ci, którzy przychodzą do lokalu popatrzeć na jej występy, nie mają pojęcia, że tak naprawdę nazywa się Eloise.
Gabriel z kolei ma dość zdystansowanego, pozbawionego wszelkiej intymności życia. Po tym, jak udało mu się odzyskać wolność, wciąż nie do końca może zapomnieć o tych mrocznych dniach, kiedy nie było przy nim żadnej przyjaznej duszy. Zdecydowany, by ostatecznie zerwać z przeszłością i nauczyć się, jak zbudować relację, zwraca się do Crystal. Po pewnym czasie już właściwie nie wiadomo, które z nich bardziej potrzebuje pomocy.

O Mii Sheridan raczej nie sposób nie usłyszeć, szczególnie jeśli często sięga się po literaturę romantyczną czy obyczajową. Opinie, na jakie się natykałam, były bardzo pozytywne; czytelnicy zwykle chwalili autorkę za umiejętność doskonałego odwzorowania uczuć, za emocjonalność, za wzruszenia. „Bez złudzeń” było moim pierwszym spotkaniem z twórczością tej pisarki i... Chyba nie do końca rozumiem, w czym tkwi jej fenomen.

Główne problemy tej książki są dwa. Po pierwsze: sztampowość. Zapewne wielu z was już po niewielkim opisie fabuły, którym otworzyłam tę recenzję, domyślili się mniej więcej, jak przebiega ta historia i jaki może być finał. Prawdopodobne też, że dostrzegliście, jak ogromną schematycznością cechuje się sam pomysł na tę powieść. Postacie pierwszoplanowe – czyli Ellie i Gabriel – są chodzącymi kliszami, właściwie trudno o bardziej stereotypowych bohaterów w tym gatunku literackim. Eloise jest tancerką w nocnym klubie, rozbiera się na oczach mężczyzn, co oczywiście jest poniekąd spowodowane tym, że ma za sobą nieprzyjemne doświadczenia z dzieciństwa (nie chcę spoilerować jakie, choć bezproblemowo możecie odgadnąć). Gabe to zaś bogaty, przystojny facet, którego również życie ciężko doświadczyło, wobec czego nie potrafi normalnie funkcjonować. Tych dwoje spotyka się i zaczyna naprawiać siebie nawzajem, co oczywiście rodzi komplikacje i problemy. Musicie się ze mną zgodzić, że opieranie historii na takiej konstrukcji jest niezwykle banalne i przewidywalne. Od samego początku przecież wiadomo, w jakim kierunku się to potoczy.

Po drugie: brak realizmu. Mia Sheridan jakimś cudem naszpikowała książkę absurdalnymi rozwiązaniami fabularnymi – jakimś cudem, bo przecież przy tak prostej, wtórnej opowieści raczej nie powinno być trudno z prowadzeniem akcji. Tymczasem autorka buduje swoje postaci w nierzeczywisty sposób; trauma Gabe’a ani trochę mnie nie przekonuje, jego zamkniętość wydaje się uwypuklana na siłę, z kolei zachowanie Ellie sprawia wrażenie zupełnie nieprawdopodobnego. A już na pewno nie zachwyciło mnie słodkie zakończenie oraz niespodziewany punkt kulminacyjny w kryminalnym wątku, który cały czas towarzyszył bohaterom gdzieś tam w tle. Niestety w tym przypadku „niespodziewany” wcale nie oznacza, że byłam zaskoczona zwrotem wydarzeń. Nie, mnie po prostu nie chce się wierzyć, że to wszystko potoczyło się w taki sposób.

Nie zrozumcie mnie źle – książka nie jest beznadziejna i na pewno nie mogę powiedzieć, że nie czerpałam przyjemności z czytania. Pisarka bez wątpienia sprawnie posługuje się słowem; opisy przeżyć wewnętrznych są barwne i niejednego odbiorcę chwycą za serce, a jeśli macie w sobie choć odrobinę z romantyka, tak jak ja, to na pewno ulegniecie w kilku momentach i dacie się ponieść tej historii. Pod względem kompozycyjnym też jest dobrze – Sheridan stopniowo uchyla rąbka tajemnicy i nie pozwala nam od razu poznać wszystkich szczegółów z przeszłości bohaterów, dzięki czemu jakieś tam niespodzianki, nawet niewielkie, są.

Choć jestem zdania, że taka historia nie mogłaby mieć miejsca w prawdziwym życiu, pojawiają się naprawdę solidne fragmenty, ciekawe rozmowy, no i trzeba zaznaczyć, że między Gabrielem a Eloise jest niekwestionowana chemia. Wielbiciele kina miłosnego na pewno z radością oglądaliby taką parę na ekranie. Tło wydarzeń oczywiście wykracza poza sam romans – pojawia się chociażby wątek z bratem głównego bohatera czy też ze studentką, która postanowiła napisać pracę magisterską z wykorzystaniem historii Gabe’a, toteż ten udziela jej długich wywiadów. Bardzo przypadł mi do gustu również drobny, ale całkiem znaczący element: każdy rozdział otwierają oryginalnie podpisane cytaty. Początkowo sądziłam, że pochodzą z jakiegoś utworu, którego nie znam, tymczasem później sprawa się wyjaśnia i muszę powiedzieć, że był to jeden z tych motywów, które wzbudziły u mnie największe emocje.

„Bez złudzeń” Mii Sheridan z pewnością nada się na wolny wieczór, kiedy chcemy się rozluźnić i zatopić w innym świecie. Zdążyłam się już zorientować z pozostałych recenzji, że zdecydowanie nie jest to najlepsza powieść w dorobku tej autorki – i chociaż tutaj zostałam nieco odrzucona przez brak realistyczności i przewidywalność, to sądzę, że w przyszłości sięgnę po kolejny tytuł. Może wówczas zrozumiem, dlaczego ta pisarka jest tak uwielbiana przez wielu czytelników. Tym razem wypadło przeciętnie.

rude-pioro.blogspot.com

Można powiedzieć, że Crystal odnosi w pracy sukcesy. Jest podziwiana przez klientów, dobrze jej płacą i chociaż czasem robi się niebezpiecznie, zawód tancerki na rurze sprawia, że może się utrzymać i przynajmniej na kilka godzin zapomnieć o tym, co ją spotkało. Ci, którzy przychodzą do lokalu popatrzeć na jej występy, nie mają pojęcia, że tak naprawdę nazywa się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rok 1943. II wojna światowa trwa w najlepsze. Kolejni ludzie znikają bez śladu, inni giną w walce, a pozostali trafiają do obozów i już stamtąd nie wracają. Helene była pewna, że ona i jej rodzina są bezpieczni. Co prawda ze względu na romskie pochodzenie jej męża nie mogli liczyć na luksusy, ale ponieważ sama jest tzw. „czystej rasy”, wierzyła, że przetrwają do końca wojny bez szwanku.
Tamten poranek nie różnił się niczym od pozostałych. Helene obudziła dzieci, podała im skromne śniadanie i przygotowała starszą czwórkę do szkoły, podczas gdy najmłodsza córeczka miała zostać z mężem. Jednak ciężkie buciory policji działającej na rozkaz Himmlera zburzyły wizję względnego spokoju. Johann, mąż Helene, wraz z dziećmi zostają zesłani do Auschwitz. Ona sama dostaje wolną rękę: jest Aryjką, nie grozi jej zatem uwięzienie. Mimo to Helene decyduje się zostać przy rodzinie i razem z nimi trafia do obozu – piekła na ziemi, gdzie niespodziewanie dostanie szansę na zbudowanie małego raju.

To nie jest moja pierwsza książka poruszająca tematykę obozową, ale nie sądzę, by istniała jakakolwiek magiczna liczba historii tego typu, po której przestałabym się czuć wstrząśnięta i poruszona. Mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać po „Kołysance z Auschwitz”, dlatego mylnie założyłam, że jestem na to przygotowana. Niestety – po raz kolejny boleśnie sobie uświadomiłam, do jak bezwzględnego okrucieństwa gotowy jest człowiek i ile woli życia, woli walki może tkwić w kimś, kto powinien już dawno się poddać. I choć dziwnie to zabrzmi, opowieść przedstawiona przez Mario Escobara jest nie tylko przerażająca, ale też na swój sposób piękna.

Autor inspirował się rzeczywiście żyjącą postacią: Niemka Helene Hannemann, kobieta, która wyszła za mąż za Roma i urodziła mu piątkę dzieci, postanowiła razem z całą rodziną pojechać do Auschwitz. Tak bardzo nie chciała rozdzielać się z bliskimi, że wolała obozowe życie, niż bezpieczną wolność. Ponieważ była z zawodu pielęgniarką, mogła pomagać ludziom w barakach przeznaczonych na szpital – tam z kolei poznała doktora Josefa Mengele, zwanego po wojnie (ze względu na okrutne eksperymenty przeprowadzane na dzieciach) Aniołem Śmierci. To za jego prośbą otworzyła w Auschwitz przedszkole, by choć na kilka godzin oderwać najmłodszych od świata, w którym śmierć, głód, ból i brutalność to stałe elementy codzienności.

O Mengele, niestety, słyszałam, natomiast postać Helene Hannemann była mi zupełnie nieznana i sądzę, że nie jestem jedyna. Dlatego właśnie uważam powieść Mario Escobara za podwójnie ważną; pomijając ogólną tematykę, którą tak, nawet po tylu latach wciąż warto przywoływać i opisywać, ta książka pokazała mi jedną z najbardziej odważnych, inspirujących kobiet, jakie kiedykolwiek „poznałam”. Helene nie tylko udowodniła, że dla swojej rodziny jest w stanie zrobić wszystko – przede wszystkim pokazała, że w nawet najbardziej okrutnych, beznadziejnych warunkach, można zachować poczucie moralności, dobroć, chęć pomocy innym i miłość do drugiego człowieka. Autor nie sili się tutaj przy tym na sztuczne koloryzowanie, nie musi stawiać Helene na piedestale, by czytelnik zrozumiał, że jest świadkiem relacji o kimś, kogo charyzma, odwaga i niezłomność powinny być niedoścignionym wzorem, nawet w obecnym świecie, gdzie na pierwszy rzut oka wydajemy się wolni.

O tym, że książka robi tak duże wrażenie na odbiorcy, decyduje chyba właśnie przede wszystkim styl pisania Escobara. Jest bardzo oszczędny w słowach, nie dramatyzuje, nie stara się usilnie grać na emocjach, ponieważ jest doskonale świadomy, jak wielki ładunek emocjonalny już tkwi w tej historii, więc nie ma żadnej potrzeby dodatkowo ją ubarwiać. Często pojawiają się zatem króciutkie, niemal telegraficzne zdania, a opisy są zaś bardzo sugestywne, nawet jeżeli nie należą do wybitnie szczegółowych. Pisarz skupił się dokładnie na tych punktach, które należy rozwinąć – naturalistycznie kreśli obraz obozowej rzeczywistości, z wszystkimi jej najciemniejszymi zakamarkami, a jednocześnie fantastycznie buduje swoich bohaterów. Nawet jeśli niektóre postacie pojawiają się tylko na chwilę, łatwo je sobie zwizualizować i wpasować w świat przedstawiony. No i nie muszę chyba podkreślać, jak niezwykłe jest czytanie o przedszkolu założonym w samym sercu Auschwitz. Brzmi to absurdalnie, groteskowo, a jednak można wyczuć tę namiastkę szczęścia i nadziei, które musiały poczuć wszystkie dzieciaki, a także przedszkolanki z Helene na czele, kiedy przez jakiś czas miały dla siebie to wyjątkowe miejsce.

A początkowo, przyznaję, nie byłam jakoś szczególnie usatysfakcjonowana tą książką. Kompozycja jest dość ciekawa, bo uwaga – do opowieści o głównej bohaterce wprowadza nas sam Mengele, który podczas lotu samolotem, ponad dekadę od zakończenia wojny, przegląda notatki związane z Auschwitz. Później właściwa narracja przybiera formę pamiętnika. Forma mi się podobała, aczkolwiek początkowo odniosłam wrażenie, że autor pędzi z wydarzeniami na łeb, na szyję, jakby gdzieś mu się spieszyło i nie miał nawet chwili na zatrzymanie i szersze rozbudowanie danego kontekstu. Obawiałam się, że ta tendencja może się utrzymać, tym bardziej, że powieść nie należy do bardzo obszernych, na szczęście Escobar najwyraźniej chciał jak najszybciej przejść do konkretnej akcji, a tutaj dostajemy już porządną, niepopędzaną niczym i dobrze przedstawioną fabułę.

Zakończenie, czego się spodziewałam, zwaliło mnie z nóg i sprawiło, że potrzebowałam czasu, by nieco odetchnąć, ochłonąć i przegryźć w sobie te wszystkie uczucia, które się pojawiły podczas lektury kilkunastu ostatnich stron. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest przewidywalna; jak już wspomniałam na samym początku, chyba nigdy nie stanie się tak, że powieści osadzone w okresie II wojny światowej przestaną w jakiś sposób zaskakiwać i deptać emocjonalnie, bo mimo tylu świadectw, których przecież wciąż przybywa, cierpienie ludzi żyjących w tych czasach nadal pozostaje praktycznie niewyobrażalne. Mario Escobar doskonale uchwycił wycinek tej rzeczywistości, odnosząc się do niego z należytym szacunkiem i dbałością.

„Kołysanka z Auschwitz” to dzieło pod niektórymi względami niemal minimalistyczne, za to obfite w emocje, przejmujące, wnikające pod skórę i pozostające w głowie na dłużej. Czytanie pochłania bez reszty, bo mimo tak niepokojącego tła historycznego, chcemy być blisko Helene, chcemy chociaż na chwilę stanąć w jej świetle i zaczerpnąć od niej nieco odwagi. To przez to uważam, że jest w tej powieści coś pięknego i rozczulającego. Dobrze wiedzieć, że nie ma takich okoliczności, które zwalniałyby nas z bycia dobrymi, sprawiedliwymi i empatycznymi – te wszystkie wartości powinny trwać w nas bez względu na sytuację. Nie jest to łatwe, ale jak najbardziej możliwe.

rude-pioro.blogspot.com

Rok 1943. II wojna światowa trwa w najlepsze. Kolejni ludzie znikają bez śladu, inni giną w walce, a pozostali trafiają do obozów i już stamtąd nie wracają. Helene była pewna, że ona i jej rodzina są bezpieczni. Co prawda ze względu na romskie pochodzenie jej męża nie mogli liczyć na luksusy, ale ponieważ sama jest tzw. „czystej rasy”, wierzyła, że przetrwają do końca wojny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby ktoś opisał naszym przodkom czasy, w których żyjemy dzisiaj, całkiem prawdopodobne, że uznaliby, że mamy się jak pączki w maśle. Wszystkiego jest pod dostatkiem, cuda techniki pozwalają na przekraczanie dotąd nieosiągalnych granic, możliwości człowieka poszerzyły się niemal w każdym zakresie. A jednak trzeba zauważyć, że w erze królowania social mediów zatarły się również te ograniczenia, które nigdy nie powinny zostać zniesione – ograniczenia prywatności i intymności. Współczesne życie niesie za sobą tyle samo wygód, co pułapek, a przecież nowy telefon czy liczba obserwatorów na Instagramie nie pomogą, kiedy w grę wchodzi miłość, zdrada, samotność czy strach przed odrzuceniem.

O „Kociarzu” usłyszeliście już ode mnie przy okazji zapowiedzi i krótkiej opinii na temat opowiadania o tym samym tytule, które dało początek właśnie temu zbiorowi. Poza wspomnianą historią, w antologii autorstwa Kristen Roupenian znalazło się 11 innych opowieści, przy czym „inne” to słowo-klucz, bo to właśnie ono najszybciej przychodzi mi na myśl, gdy zastanawiam się nad tą książką. Muszę powiedzieć, że w mojej „karierze” czytelnika jeszcze nie pojawił się żaden tytuł, który wywołałby u mnie tak skrajnie różne emocje i pozostawił tyle miejsca na refleksje. Czy komuś przypadnie do gustu ten rodzaj do prozy, czy też nie – trzeba przyznać, że w „Kociarzu” jest coś niezwykłego, co wyróżnia go na tle innych pozycji.

Zacznę może od tego, co zwróciło moją największą uwagę, czyli styl pisania. Kristen Roupenian to absolutna mistrzyni minimalizmu i naturalności; chociaż jej opowiadania to zamknięte całości i nawet nie można porównywać jednego do drugiego, bo tak odrębną tematykę poruszają, to wszystkie cechuje to samo: lekkość i płynność języka. Dialogi wypadają niezwykle realistycznie, czasem są niemalże niedbałe, jakby autorka nie zastanawiała się specjalnie nad używanymi słowami, tylko pisała to, co akurat przyszło jej do głowy. Przemyślenia bohaterów są zwykle tak dogłębne i osobiste, że przypominają wpisy w pamiętniku, a rozmowy sprawiają wrażenie autentycznych wypowiedzi, które pisarka przypadkiem usłyszała i postanowiła zapisać. Roupenian nie bawi się w zbędne ozdobniki, nie zasypuje czytelnika wymuszonymi, wydłużonymi do granic nieskończoności opisami, które tylko sztucznie zapełniłyby tekst. Jest za to bezpośrednia, szczera, miejscami nawet brutalna.

Nie sposób w oszczędny, niepsujący zabawy sposób opisać, o czym są kolejne opowiadania, zresztą niektóre historie są tak niezwykłe, że i tak trudno określić, co jest w nich motywem przewodnim. Ponieważ „Kociarz” – jako pojedyncza opowieść – jest bardzo prosty, z niemalże banalną akcją osadzoną mocno w rzeczywistym, znanym nam świecie, byłam zaskoczona, kiedy odkryłam, że Roupenian czasem potrafi wykroczyć poza realizm i przyziemność, kierując fabułę w sięgające niemalże absurdu rejony. Chyba najlepszym tego przykładem jest opowiadanie „Sardynki”, które po dość niewinnym początku potoczyło się w dość zaskakującą, niewyjaśnioną stronę, najwyraźniej przeznaczoną do swobodnej interpretacji. Chociaż doceniam taką konstrukcję, to jednak muszę przyznać, że te fantazyjne, czasem wręcz niepokojące wątki niespecjalnie przypadły mi do gustu; zdecydowanie wolę te pozycje ze zbioru, w których autorka nie ocierała się o realizm magiczny czy trudną do rozgryzienia groteskę, tylko skupiała się na przekroju ludzkiej psychiki, opisując niby błahe, ale jednak istotne i wymagające przemyśleń problemy. Wyjątkiem jest „Lustro, wiadro i stara kość”, stylizowane na baśń, co dało zarówno atrakcyjną formę, jak i doskonale podkreśliło sedno podejmowanego zagadnienia (w tym przypadku przede wszystkim próżność i jej konsekwencje).

Dość rzadko się zdarza, żebym miała aż taki problem z oceną jakiejś książki. „Kociarz” budzi mieszane uczucia, bo raz zaskakuje prostotą, a raz niemalże odrzuca dążeniem do przesady i przerysowania. Opowiadania Roupenian czasem niepokoją, przerażają czy obrzydzają, a czasem śmieszą lub wprowadzają w stan dziwnego smutku i melancholii. Zdecydowanie nie jest to zbiór, który należy czytać bez żadnej przerwy; chociaż są tu opowiadania słabsze, które przejdą bez większego echa i nie pozostaną w waszej głowie na dłużej, to jednak pozostałe wywołają prawdziwy chaos myśli. Warto zastanowić się nad każdym z nich, bo, dla przykładu, tytułowa historia nie zrobiła na mnie większego wrażenia tuż po przeczytaniu, jej głębszy sens i przenikliwość uderzyły mnie nieco później, kiedy zaczęłam się zastanawiać. I za to autorce należy się szacunek. Stworzyła dzieło, które u każdego uaktywni proces myślowy i nie pozwoli, by słowa jedynie przelatywały przed oczami, bez większego znaczenia. Jej kreatywność i umiejętność przyciągania uwagi sprawiają, że czytanie niezwykle angażuje.

Nie jestem pewna, czy zrozumiałam fenomen „Kociarza”, zarówno w kontekście całego zbioru, jak i koronnego opowiadania. Miejscami wydawało mi się, że to, o czym pisze Roupenian, jest dość oczywiste, właściwie sztampowe, ale czy świat nie udowadnia nam codziennie, że właśnie te najbardziej pospolite rzeczy bywają niedoceniane i zapomniane? Ta książka to zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji w mojej biblioteczce, a do niektórych zawartych w niej historii z pewnością jeszcze wrócę – właśnie po to, by sobie przypomnieć o pewnych sprawach i odkryć niezbadane dotąd dno, bo jestem pewna, że po zaledwie pojedynczej lekturze nie dostrzegłam nawet połowy znaczeń poszczególnych scen.

rude-pioro.blogspot.com

Gdyby ktoś opisał naszym przodkom czasy, w których żyjemy dzisiaj, całkiem prawdopodobne, że uznaliby, że mamy się jak pączki w maśle. Wszystkiego jest pod dostatkiem, cuda techniki pozwalają na przekraczanie dotąd nieosiągalnych granic, możliwości człowieka poszerzyły się niemal w każdym zakresie. A jednak trzeba zauważyć, że w erze królowania social mediów zatarły się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczęście – tak trudne do zdefiniowania, tak ulotne i tak kapryśne. Jego pozyskanie to indywidualna kwestia, w końcu różne rzeczy sprawiają nam radość, a czasem nawet sami nie wiemy, co mogłoby poprawić nasze życie. Gdyby istniało coś, co pomogłoby w tym zakresie... Firma Apricity znalazła na to rozwiązanie. Zaprojektowała specjalną maszynę, która po pobraniu próbki DNA może opracować szczegółowy zakres punktów do wypełnienia, umożliwiających osiągnięcie szczęścia. Pearl pracuje dla Apricity już wiele lat i przyzwyczaiła się do czasem absurdalnych, ale jednak zawsze sprawdzonych wyników. Tylko wielka szkoda, że jej własny syn nie chce przeprowadzić testu. Choć może to i lepiej, może wynik okazałby się zbyt niepokojący dla niego i dla samej Pearl?

„Napisz swoją książkę”, „Codziennie głaszcz kota”, „Powiedz komuś, że go kochasz” – ciekawe, czy którekolwiek z tych haseł znalazłoby się na moim teście Apricity. A może wynik byłby zupełnie inny i okazałoby się, że rzeczy, na które przedtem nie zwracałam najmniejszej uwagi, to mój prawdziwy przepis na szczęście? Nie da się ukryć, że Katie Williams miała świetny pomysł na książkę; przeniesienie czytelnika do futurystycznych czasów, w których rozwój technologii pozwala na naukowe opracowanie modelu poprawiającego samopoczucie, to niezwykle ciekawy zabieg. Wielka szkoda zatem, że na interesującym koncepcie się skończyło, bo wykonanie powieści niemal doszczętnie zmarnowało tkwiący w nim potencjał.

Zaczyna się bardzo dobrze: dostajemy szczegółowy opis tego, jak wygląda zwykły dzień w pracy Pearl, a przy okazji poznajemy bohaterkę bliżej, jej rodzinę, przeszłość, pasje. Chociaż zawodowo jest doceniana, prywatnie kobieta ma sporo zmartwień – po rozwodzie z mężem została sama w domu z dorastającym synem, który z dnia na dzień zaczął się głodzić, co skończyło się wizytami u lekarzy, konsultacjami i lekami. Autorka logicznie i spójnie prowadzi akcję, nie zasypuje nas na wejściu wieloma zbędnymi informacjami, tylko stopniowo wprowadza w wykreowany przez siebie świat. Kiedy z czasem perspektywa pierwszoosobowa przeszła z Pearl na jej jedyną pociechę, co przyniosło nieco nastoletniej dramy, nie przeszkadzało mi to, wprost przeciwnie, liczyłam że dzięki temu lepiej zrozumiem Rhetta i cały kontekst będzie pełniejszy.

Niestety wszystko się zmienia po jakichś stu, może stu dwudziestu stronach. Narracja zaczyna przeskakiwać z jednej osoby na drugą, fabuła rozłazi się na wszystkie strony i czytelnik stopniowo traci rozeznanie. Nie wiadomo już, co jest tematem wiodącym i do czego ta historia właściwie zmierza. Miałam tego pecha, że akurat zrobiłam sobie przerwę w czytaniu tuż przed tym, zanim linia wydarzeń pogrążyła się w tym chaosie; kiedy zatem wróciłam do lektury, miałam silne wrażenie, jakbym sięgnęła po zupełnie inną książkę, bo poukładana dotychczas konstrukcja legła w gruzach. Pisarka zdawała się miotać między poszczególnymi motywami, skutkiem czego wątki są gwałtownie porzucane, a jeśli już do nich wracamy, to przestają nas interesować. Cała książka zaczyna przypominać wyrwane z kontekstu opowieści o różnych bohaterach, którzy są po prostu jakoś ze sobą powiązani. Znika dziewczyna Rhetta, nie dowiadujemy się, jaki był w końcu wynik jego testu Apricity, nie wiadomo, co planuje Pearl... Tak naprawdę większość tej powieści sprawia wrażenie niedbałego szkicu, którego ktoś zapomniał dopracować i włożyć we właściwe ramy.

Według obietnic wydawcy ta książka miała być czymś w rodzaju studium ludzkiej psychiki. Poniekąd tak jest, tyle że temat został potraktowany zbyt powierzchownie. Trudno się dziwić, skoro autorka niespodziewanie stwierdziła, że zacznie zmieniać ciągle narratora i wprowadzać szczegóły niemające wiele wspólnego z tym, co napisała wcześniej. Naprawdę trudno mi to zjawisko wyjaśnić, tym bardziej, że książka zapowiadała się dobrze. Nie mogę się też przyczepić do samego stylu pisania Katie Williams, bo językowo jest całkiem poprawnie; pisarka lubuje się miejscami w minimalizmie, ale oszczędność słów wychodzi na plus. Strzałem w stopę okazała się oszczędność w kreowaniu tła wydarzeń, bo jak się zorientowałam, nie zostało wyjaśnione, jak powstała Apricity, jak działa ta technologia i właściwie poza tym testem na szczęście – pomijając parę nierzucających się w oczy detali – nie widzimy wcale tego postępu technicznego, więc momentami zapominałam, że akcja rozgrywa się w jakiejś niedookreślonej, bardziej zaawansowanej przyszłości. Wstawki z jakimiś bajerami (jak możliwość wyświetlenia sobie czegoś na ścianie, coś w stylu cyfrowej fototapety) nie wystarczą, by zbudować futurystyczny klimat.

Powiem szczerze: zawiodłam się i to bardzo. Samo czytanie niespecjalnie męczy, choć myślę, że to zasługa sprawnie napisanego początku oraz faktu, że powieść nie należy do najdłuższych. Gdybym jeszcze przez jakieś 100-200 stron musiała doświadczyć takiego fabularno-narracyjnego rozgardiaszu, to nie wiem, czy udałoby mi się dokończyć lekturę. W każdym razie „Maszynę szczęścia” jestem zmuszona wsadzić do szuflady z napisem: „dobry koncept, kiepska realizacja”. Z tych bohaterów dało się wyciągnąć zdecydowanie więcej, bo mimo że dostajemy całe rozdziały z danej perspektywy, pod koniec wcale nie czułam, że rzeczywiście pojmuję ich motywacje i sposób myślenia. No i przede wszystkim: z samej tej historii można było wycisnąć więcej. Ostatecznie wszystko zostało potraktowane po macoszemu i bez większego przemyślenia.

rude-pioro.blogspot.com

Szczęście – tak trudne do zdefiniowania, tak ulotne i tak kapryśne. Jego pozyskanie to indywidualna kwestia, w końcu różne rzeczy sprawiają nam radość, a czasem nawet sami nie wiemy, co mogłoby poprawić nasze życie. Gdyby istniało coś, co pomogłoby w tym zakresie... Firma Apricity znalazła na to rozwiązanie. Zaprojektowała specjalną maszynę, która po pobraniu próbki DNA...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wygląda na to, że Julia nie zazna w Burii spokoju, dopóki nie odkryje prawdy o swoim pochodzeniu i tym samym nie zniesie klątwy ciążącej nad krainą.

Naznaczona śmiercią i kolejnymi rozstaniami, dziewczyna musi nieustannie się przemieszczać, by uniknąć pojmania przez wrogów – w tym przypadku przez księżniczkę Moreenę. Będąc pod opieką mężczyzny, któremu nie do końca ufa, oddzielona od przyjaciół, Julia próbuje zrozumieć, co tak naprawdę sprowadziło ją do Burii i co może sprawić, że nad królestwem ponownie zaświeci słońce. Poszukiwania mogą okazać się szokujące w skutkach, tym bardziej, że nie wszyscy są z nią absolutnie szczerzy... Mimo to zbliża się nieuchronna, ostateczna walka o losy własne i najbliższych.

To już ostatnie spotkanie z bohaterami tej serii i nie ma co owijać w bawełnę: zdecydowanie najlepsze. Trudno wymarzyć sobie lepszy finał cyklu, do którego tak bardzo się przywiązałam; Katarzyna Grabowska stworzyła naprawdę spójną, barwną i ciekawą trylogię fantasy, która z przygodowym zacięciem wprowadza nas w inny świat – wcale nie gorszy od naszego, a nawet całkiem mu bliski. Nawet jeśli w poprzednich tomach zdarzały się delikatne dłużyzny, to w finałowej części akcja zdecydowanie się zagęszcza i mogę zapewnić, że nie będziecie się nudzić.

Tak naprawdę dopiero podczas lektury „Innego nieba” zorientowałam się, jak dobrze autorka przemyślała całą fabułę. Wszystkie elementy – nawet te drobne, pozornie mało znaczące – odegrały dużą rolę w budowaniu świata przedstawionego, który właśnie w tomie trzecim składa się w całość. Oczywiście nie brakuje tu zaskoczeń; Katarzyna Grabowska na odchodnym uraczyła nas dość zdumiewającymi zwrotami akcji, z czego co najmniej jeden zostawił mnie z otwartą buzią. Przyznaję bez bicia, że nie spodziewałam się, że można mnie jeszcze na tym etapie zaskoczyć, sądziłam raczej, że już wystarczająco dobrze poznałam bohaterów i ich historie, by nie spodziewać się niczego nowego. A jednak odkrycie prawdy o Julii i jej przeznaczeniu zwala z nóg, podobnie jak ujawnienie nieoczekiwanych, bliskich relacji czy prawdziwych wersji znanych już niby wydarzeń. Niemal wszystko ma tutaj drugie dno, coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Dałam się zwieść, ale było warto, bo rozwiązanie okazało się niezwykle satysfakcjonujące.

Kiedy recenzowałam poprzednie części, narzekałam na wątek czy bardziej wątki miłosne, w które główna bohaterka lubiła się wplątywać. Było to z jej strony niezwykle naiwne i na dłuższą metę irytujące, jednak na szczęście autorka rewelacyjnie z tego wybrnęła. Właściwie trzech mężczyzn odegrało znaczącą rolę w życiu Julii i choć z początku uznałam, że to nieco narwane i niekoniecznie potrzebne, to okazało się, że tak naprawdę przedstawiono nam trzy stadia uczucia: zauroczenie, zakochanie i wreszcie prawdziwą, stałą miłość. Być może, obiektywnie patrząc, każda z tych relacji ewoluowała zbyt szybko, ale trzeba pamiętać, że bohaterowie znajdowali się często w sytuacjach ekstremalnych, które niejednokrotnie wpływały na zacieśnienie więzi, co jest całkowicie naturalne. I chociaż nadal nie należę do fanów Julii – mimo że to moja imienniczka – ponieważ pozostała dość impulsywną, zbyt łatwowierną dziewczyną, to jednak zmiana i proces jej dojrzewania jest widoczny na pierwszy rzut oka.

Zresztą nie tylko Julia przeszła przemianę. Trzeba przyznać, że Katarzyna Grabowska całkiem zręcznie ukryła rzeczywistą naturę niektórych postaci, dlatego zobaczenie ich prawdziwego oblicza potrafi nieźle wytrącić z równowagi. Jednocześnie szybko pojęłam, że na temat większości z nich pojawiały się wcześniej bardziej lub mniej subtelne wskazówki, co tylko podkreśla, jak bardzo dopieszczone zostały wszelkie szczegóły. Cieszę się, że autorka nie unika trudniejszych tematów, że wiedziała dokładnie, kiedy pchnąć swoich bohaterów w tragedie – nie po to, by sztucznie zdynamizować akcję, ale by ukształtować ich charakter i pokazać konsekwencje wszelkich działań.

Chyba jedyne, czego delikatnie zabrakło mi w serii, to bogatszego opisu fauny i flory w Burii oraz okolicznych krainach. Wątek skrzydlaków był jednym z moich ulubionych i z ciekawością chłonęłam informacje na temat ich zwyczajów, jednak poza nimi pojawia się niewiele stworzeń. Pewnie nie każdy oczekuje opisu przyrody ciągnącego się na kilka stron i ja też nie, ale czuję, że ten szczegół jeszcze bardziej by ubarwił historię i uczynił ją podwójnie fascynującą. Na całe szczęście nie brakuje tutaj przedstawiania tradycji i obyczajowości, tak różnej od tej nam znanej – łącznie z potrawami i noszonymi strojami. Być może to tylko detale, ale w kwestii kreowania nowego świata od postaw niezwykle ważne i decydujące o odbiorze.

„Inne niebo”, jako zakończenie trylogii, spełnia swoje zadanie znakomicie: odpowiada na najważniejsze pytania, oferuje widowiskowy punkt kulminacyjny, a na końcu zamyka te wątki, które tego zamknięcia potrzebowały. Podczas czytania ostatnich rozdziałów niejednokrotnie się wzruszałam, świadoma rychłego finału, poza tym autorka nie odmawia sobie traktowania czytelnika w wyjątkowo emocjonalny, poruszający sposób. No i styl – z tomu na tom lepszy, coraz bardziej plastyczny, coraz lepiej trafiający w każdy wrażliwy punkt. Akcja nie biegnie na łeb na szyję, dostajemy czasem chwilę na rozmyślania i razem z bohaterką zastanawiamy się: kim naprawdę jest wieszczba? Co stało się przed wiekami, kiedy do Burii przybył Mateo? W jaki sposób można zdjąć klątwę? I najważniejsze: kim w rzeczywistości jest Julia i dlaczego to właśnie ona jest jedynym kluczem do każdej zagadki?

Życzyłabym sobie, żeby każdy cykl literacki miał takie zakończenie: tak „syte”, tak ożywcze i dopracowane. „Inne niebo” rozprawia się z problemami natury moralnej, uczuciowej i pozostawia nas z wrażeniem dobrze wykonanej roboty. Bo właśnie tym jest ta książka – przemyślaną, sprawnie rozpisaną konstrukcją, która podsyca ciekawość do samego końca.

rude-pioro.blogspot.com

Wygląda na to, że Julia nie zazna w Burii spokoju, dopóki nie odkryje prawdy o swoim pochodzeniu i tym samym nie zniesie klątwy ciążącej nad krainą.

Naznaczona śmiercią i kolejnymi rozstaniami, dziewczyna musi nieustannie się przemieszczać, by uniknąć pojmania przez wrogów – w tym przypadku przez księżniczkę Moreenę. Będąc pod opieką mężczyzny, któremu nie do końca ufa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawość to rzekomo pierwszy stopień do piekła, ale trzeba przyznać, że ta cecha jest wpisana w każdego z nas. Nieznane intryguje: czasem czujemy wobec niego strach, a jednocześnie nieodparte poczucie przyciągania. Nic zatem dziwnego, że większość ludzi – w tym ja – czuje fascynację zagadkami, których nikt, nawet przez wiele, wiele lat, nie jest w stanie rozwiązać. A takich jest na całym świecie mnóstwo. Przedmioty nieznanego pochodzenia, dziwne zjawiska, niepokojące istoty, tajemnicze wiadomości i sygnały, niewyjaśnione zaginięcia... Każda taka sprawa wywołuje u mnie dreszcze, a jednocześnie palące pragnienie zrozumienia, co się właściwie stało. Kiedy zatem wpadła mi w ręce ta książka, musiałam jak najszybciej zapoznać się z jej treścią.

Joel Levy postanowił zebrać i w zwięzły sposób opisać najciekawsze wydarzenia, ludzi oraz rzeczy, o których wciąż wiadomo niewiele, mimo że są nieustannie badane. O części z nich na pewno słyszeliście, bo mowa tu m.in. o Stonehenge, Bursztynowej Komnacie, Potworze z Loch Ness czy też Całunie Turyńskim, ale pojawiło się też kilka wątków dotąd mi nieznanych, zaś pozostałe znałam raczej pobieżnie. Kompozycja książki jest niezwykle przejrzysta, ponieważ podzielono ją na cztery –nie licząc oczywiście bibliografii – działy: tajemnicze miejsca, tajemnicze zdarzenia, dziwne doniesienia i zagadkowe artefakty. I chociaż zdaję sobie sprawę, że autor musiał dokonać ostrej selekcji, by poruszyć jedynie wybrane tematy, to przyznaję, że całość okazała się przemyślana i satysfakcjonująca.

Rozdziały nie należą do najdłuższych i właściwie każdy ma podobną budowę. Levy przytacza okoliczności zdarzenia albo jakiegoś odkrycia, przedstawia przypuszczalne teorie (w tym nawet te najbardziej absurdalne), a następnie ustosunkowuje się do nich, komentuje, wskazuje mocne i słabe punkty. Całość jest oczywiście opatrzona ilustracjami czy rysunkami; trochę żałuję, że niemal wszystkie są nieduże. Domyślam się, że miały nie zajmować zbyt wiele miejsca i nie dominować nad tekstem, ale zdecydowanie wolałabym książkę dwa razy grubszą, dzięki czemu fotografie byłyby lepiej wyeksponowane.

Autor pisze przystępnym, przyjemnym językiem. Nawet jeśli używa trudniejszego, bardziej fachowego słownictwa, to w nawiasie dokładnie objaśnia, o co mu chodzi. Nie powtarza się, nie gubi wątku, ściśle trzyma się określonego tematu i przedstawia go w bogaty merytorycznie, a jednocześnie nieobciążający sposób. Nietrudno jest się domyślić, że przekazywane informacje to zapewne niewielki procent tego, o czym świadczy aktualny stan badań o danym zjawisku, ale rozdziały stanowią tak zgrabną całość, że właściwie nie ma się poczucia, że coś zostało pominięte. Jednocześnie jest tu wyraźnie zarzucona przynęta do dalszego pogłębiania wiedzy – niektóre sprawy zainteresowały mnie na tyle, że później spędzałam długie godziny, przetrząsając internet. Jeśli takie było zamierzenie, czyli nauczyć czegoś a przy tym nie zdradzać wszystkiego i sprowokować czytelnika do poszukiwań na własną rękę, to zdecydowanie się udało.

Jest niestety coś, co utrudniło mi odbiór książki. Do treści nie mam absolutnie żadnych zarzutów; Levy pisze z werwą, nie owijając w bawełnę i nie bawiąc się w przydługie wstępy. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy... Tyle że czasem w dość niesprzyjających warunkach wizualnych. Korekty tej książki z pewnością nie mogę zaliczyć do udanych, tym bardziej, że literówka jest nawet w tytule (!) na pierwszej stronie czy na grzbiecie. Ale takie drobnostki czy sporadyczne błędy interpunkcyjne to absolutnie nic w porównaniu z niedopatrzeniami w zakresie edytorstwa oraz łamania i składania tekstu. Rozmieszczenie treści bywa czasem zupełnie nieprzemyślane, przez co między akapitami jest sporo światła, co wygląda nieestetycznie i niedbale. Wszystkie tytuły rozdziałów zapisane są ozdobnym fontem – wszystkie poza jednym, najwyraźniej zapomnianym, mimo że po właściwej wersji został pojedynczy znak unoszący się bez celu w powietrzu. Chyba jednak najbardziej zirytował mnie fakt, że... dwa rozdziały urywają się i nie zostają dokończone. Po prostu, narracja umiera w połowie zdania i po przewróceniu strony zastajemy zupełnie nowy wątek. Co tu się stało?

Jako że jestem wzrokowcem, każdy z powyższych szczegółów nieco wytrącił mnie z równowagi. Tym bardziej, że ktoś miał wyraźnie dobre pomysły w projektowaniu wyglądu tej książki – strony otwierające rozdziały prezentują się świetne, wszelkie ramki, podkreślenia czy inne detale wyglądają na dopracowane i umilają czytanie. Gdyby nie te mankamenty, całe wydanie byłoby naprawdę porządne.

Na szczęście treść broni zarówno i siebie, jak i edytorskie błędy. Czyta się dobrze, jest wciągająco, i z największą przyjemnością sięgnęłabym po drugą część takich zagadek, gdyby autor zdecydował się ją napisać. „Niewyjaśnione tajemnice” to świetna pozycja popularnonaukowa zarówno dla łowców sekretów, jak i osób, które do tej pory niespecjalnie pochylały się nad podobnymi historiami.

rude-pioro.blogspot.com

Ciekawość to rzekomo pierwszy stopień do piekła, ale trzeba przyznać, że ta cecha jest wpisana w każdego z nas. Nieznane intryguje: czasem czujemy wobec niego strach, a jednocześnie nieodparte poczucie przyciągania. Nic zatem dziwnego, że większość ludzi – w tym ja – czuje fascynację zagadkami, których nikt, nawet przez wiele, wiele lat, nie jest w stanie rozwiązać. A...

więcej Pokaż mimo to