Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Zombie.pl Robert Cichowlas, Łukasz Radecki
Ocena 5,5
Zombie.pl Robert Cichowlas, Ł...

Na półkach: , , ,

Motyw zombie pojawia się praktycznie w każdym medium. Mamy filmy, seriale, komiksy, gry planszowe bądź komputerowe, a także, co chyba oczywiste, książki. Temat żywych trupów był już eksploatowany przez rzeszę ludzi z całego świata, czy zatem można wymyślić w tych ramach coś nowego? Cóż, mimo że motyw wydaje się mocno oklepany, wciąż wielu twórców próbuje swoich sił w tym ryzykownym przedsięwzięciu, starając się wprowadzić jakąś innowację. “Zombie.pl”, powieść znanego duetu Cichowlas&Radecki, to właśnie taka próba - autorzy postanowili osadzić żywe trupy w naszej ojczyźnie. Czy zrobili to w interesujący sposób?

Dla Karola Szymkowiaka, młodego biznesmena i restauratora, to miał być znakomity dzień - dopiero co zawarł korzystną umowę, którą wraz ze swoim menadżerem uczcił imprezą pełną alkoholu, a teraz miał wracać do domu, do żony i ukochanego synka. Choć poranki na kacu nigdy nie należą do łatwych, ten jeden okazał się być wyjątkowo fatalny - po przebudzeniu Karol znajduje się w świecie, w którym doszło do apokalipsy. W ciągu jednej nocy większość ludzi zamieniła się w bezmyślne zombie, kierujące się jedynie pierwotnym głodem, a wszelka cywilizacja po prostu upadła. Choć świat stanął w chaosie, Karol postanowił za wszelką cenę dotrzeć z Gdańska, do Poznania, do swojej rodziny. Nie będzie to jednak zadanie łatwe: hordy żywych trupów stanowią potężną przeszkodę, a w takich okolicznościach i nielicznym ocalałym ludziom nie bardzo można ufać…

Opis fabuły nie brzmi szczególnie nowatorsko, czyż nie? Cóż, nie jest to pierwsza historia z zombie w tle, w której to główny bohater, oczywiście kompletnie nieprzygotowany do walki o swoje życie, stara się przetrwać i jednocześnie uratować swoich bliskich. Związany z tym wszystkim motyw drogi również często przewija się w tym gatunku. Mimo to autorom udało się wprowadzić do tekstu powiew świeżości - niewątpliwie na plus po wieści działa tutaj rodzima otoczka, w jaką ubrano powieść. Osadzenie fabuły w polskich realiach to bardzo miły akcent (a jako rodowity Gdańszczanin jeszcze bardziej doceniam użycie tego miasta jako tła historii), a jeszcze przyjemniej oceniam fakt, że wydarzenia w drugiej połowie książki bardzo mocno nawiązują do polskiej przeszłości.

“Zombie.pl” boryka się z tymi samymi problemami, co większość powieści o żywych trupach. Świat, w którym nastąpiła nagła apokalipsa, a nasi bliscy zamienili się wygłodniałe bestie, jest dość specyficznym miejscem, w którym nie każdy jest w stanie przetrwać. Dlatego też naturalnym jest, że powieściach tego typu bohaterowie przechodzą liczne przemiany wewnętrzne i odnajdują w sobie skrywane cechy charakteru. Niestety, jak w wielu innych wypadkach, tak i tu wiele z takich przemian wydaje się być nienaturalnych, sztucznych, sprzecznych z ogólnym usposobieniem postaci; czasem też to, co dzieje się z psychiką niektórych osób, nie wydaje się być odpowiednio uzasadnione albo wystarczająco dobrze ukazane.

Innym mankamentem charakterystycznym dla tekstów o zombie jest swoista konstrukcja akcji. Szczęśliwe sploty wydarzeń przemieszane z nagłymi zagrożeniami są tu praktycznie na porządku dziennym i niestety nierzadko ich umieszczenie w fabule jest bardzo sztuczne. Nieco negatywnie oceniłbym też tempo powieści - choć sporo tu dynamicznych scen, w wielu momentach wartkość wydarzeń znacznie spadała, a dłużące się opisy zaczynały mnie po prostu nudzić. Na szczęście nie zdarzało się to notorycznie, ale i tak było to zauważalne.

Oczywiście te opisywane przeze mnie wady nie są jakoś szczególnie uciążliwe - rzekłbym raczej, że sięgając po tego typu książkę należy się spodziewać tego zestawu cech i w sumie nie bardzo można narzekać na fakt ich wystąpienia. Nie spodziewałem się natomiast zupełnie innej rzeczy: otóż “Zombie.pl” nie ma zakończenia. Wszystkie znaki umieszczone w fabule jak nic wskazują, że śmiało można wypatrywać kontynuacji. Nie dość, że główny wątek nie doczekał się finiszu, to jeszcze sporo poboczny historii pootwierało się w drugiej połowie tekstu. Tym samym jako czytelnik zostałem z uczuciem sporego niedosytu.

“Zombie.pl” nie jest może tekstem innowacyjnym, wprowadzającym w gatunek coś zupełnie nowego, jednak na tle innych tego typu książek powieść Roberta Cichowlasa i Łukasza Radeckiego wypada co najmniej przyzwoicie. Osobiście uważam, że niemałym atutem książki jest osadzenie historii w naszych ojczystych realiach - nie wiem jak inni, ale ja lubię czytać powieści, w których znajduję pewne punkty odniesienia do znanej mi rzeczywistości. Dlatego też z niecierpliwością oczekuję kontynuacji, zwłaszcza, że “Zombie.pl” pozostawiło mnie z licznymi pytaniami w głowie, na które chciałbym poznać odpowiedzi...

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/03/robert-cichowlas-ukasz-radecki-zombiepl.html

Motyw zombie pojawia się praktycznie w każdym medium. Mamy filmy, seriale, komiksy, gry planszowe bądź komputerowe, a także, co chyba oczywiste, książki. Temat żywych trupów był już eksploatowany przez rzeszę ludzi z całego świata, czy zatem można wymyślić w tych ramach coś nowego? Cóż, mimo że motyw wydaje się mocno oklepany, wciąż wielu twórców próbuje swoich sił w tym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki The Superior Spider-Man: Ostatnie życzenie Sal Buscema, Stephanie Buscema, Giuseppe Camuncoli, J. M. DeMatteis, Edgar Delgado, Richard Elson, Antonio Fabela, Klaus Janson, Victor Olazaba, Humberto Ramos, Dan Slott, Jen van Meter
Ocena 7,0
The Superior S... Sal Buscema, Stepha...

Na półkach: ,

Spider-Man. Jedni go uwielbiają, inni zaś nienawidzą, nie ma jednak wątpliwości, że to jedna z najbardziej ikonicznych postaci ze świata komiksu. Perypetie Człowieka-Pająka publikowane są od ponad pięćdziesięciu lat, a sam bohater doczekał się jednej z najdłuższych (jeśli nie najdłuższej) serii komiksowej: siedemset zeszytów na przestrzeni półwiecza to wynik oszałamiający, zwłaszcza że w tym czasie cykle o innych bohaterach niejednokrotnie były resetowane i rozpoczynane na nowo. Czy zatem seria musiała doczekać się końca? Wydaje się, że nie, ale nie zapominajmy, że koniec może być też początkiem czegoś zupełnie nowego. I tym właśnie jest “Ostatnie życzenie”.

Spośród niezliczonej hordy przeciwników, z jaką w swojej karierze superbohatera zmierzył się Spider-Man, jednym z najgroźniejszych złoczyńców jest bez wątpienia Otto Octavius. Ten zaciekły wróg Petera Parkera był jednym z jego pierwszych antagonistów, jednak wygląda na to, że już nikomu nigdy nie zaszkodzi - Doktor Octopus znajduje się ściśle tajnym więzieniu, w dodatku jest śmiertelnie chory i najdalej za kilka godzin umrze. Sytuacja w rzeczywistości jest jednak zgoła inna: tak naprawdę to Spider-Man stoi u progu śmierć, bowiem Otto Octavius zamienił jego i swoją jaźń miejscami! Czy umierający Peter Parker, uwięziony w obcym, wyniszczonym ciele, da radę po raz kolejny pokonać swojego wroga?

Fabuła tego tomu jest przewidywalna, ale nikogo to nie powinno dziwić - raz, że bądź co bądź to koniec jednej serii i preludium do całkowicie nowej, więc pewne szokujące zwroty w fabule były więcej niż spodziewane, a dwa: twórcy komiksu głośno mówili o tym, co zrobią z bohaterem. Jedyną niewiadomą był więc sposób ukazania tego wszystkiego oraz to, czy wszystko wypadnie wiarygodnie i ciekawie. Cóż, w gruncie rzeczy fabułę tomu mogę ocenić pozytywnie - dzieje się dużo, akcja jest szybka i dynamiczna, a w całości historii widać, że scenarzysta miał jasno postawiony cel i konsekwentnie do niego dążył. Problem w tym, że momentami akcji jest za dużo. Ewidentnie robiono wszystko, żeby finał serii wypadł idealnie na siedemsetnym numerze, przez co momentami widać zbytnie stłoczenie historii tam, gdzie przydałaby się choć chwila oddechu.

Polski wydawca zdecydował się rozpocząć wydawanie serii “The Superior Spider-Man” od komiksów, które formalnie do niej nie należą, ale stanowią swoiste jej otwarcie. Z jednej strony jest to niesamowicie rozsądne rozwiązanie - nowy czytelnik nie musi odnajdywać się sam w bardzo nietypowym momencie fabuły, lecz zostaje wprowadzony w całą sytuację. Z kolei z drugiej strony ujawnia się pewien problem - zeszyty zamieszczone w tym tomie stanowią finał głównej serii o Spider-Manie, nie dało się więc ustrzec przed odniesieniami do wcześniejszych wydarzeń. Pozamieszczane tu i ówdzie informacje, że coś odnosi się do poprzednich przygód bohatera, to niestety w wielu wypadkach za mało. Jasne, idąc tym tropem, można by cofać się w nieskończoność, by uniknąć takich nawiązań, a Egmont zaczął publikację od najlepszego możliwego momentu, ale nie zmienia to faktu, że nie zaszkodziłoby choćby malutkie tekstowe wprowadzenie i wyjaśnienie pojedynczych wątków, jak to się zdarza u innych wydawców.

Warstwa graficzna komiksu stoi na wysokim poziomie, choć i do niej mam pewne uwagi, Jasne i żywe kolory przemieszane z ciemniejszymi barwami, realistyczne cieniowanie - to wszystko przykuwa wzrok. Jedynym problemem są tak naprawdę twarze postaci. Momentami są one do bólu uproszczone, bez żadnego wyrazu; jest to sprowadzone do takiego poziomu, że w paru wypadkach jedyną różnicę między bohaterami stanowił kolor skóry bądź włosów. Żeby było jeszcze gorzej, to powiem, że są kadry, na których mamy do czynienia z czymś zupełnie przeciwnym, aczkolwiek też negatywnym: na paru ujęciach twarze osób są narysowane z przesadną szczegółowością, pełne ogromnej ilości rys i zmarszczek, co wygląda wręcz groteskowo…

Zakończenie serii komiksowej na siedemsetnym zeszycie to niemałe osiągnięcie, które bez wątpienia zasługuje na pewne uhonorowanie. Włodarze ze stajni Marvela zdecydowali się na opublikowanie krótkich, dość nietypowych historyjek, który polski czytelnik ma okazję przeczytać w tym tomie. Pierwsza z nich to osadzona w alternatywnej przyszłości opowieść o Peterze Parkerze w roli pradziadka. Stanowi ona ciekawe ujęcie kwestii starości i przemijania przy zachowaniu superbohaterskiego tła. Z kolei drugi dodatkowy komiks to króciutka historia o randce Spider-Mana i Black Cat - jest ona na tyle prosta (a wręcz infantylna), że w sumie nie bardzo wiem jaki był sens jej zamieszczenia..

Spider-Man jest postacią, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jeśli więc chcielibyście poznać jego najnowsze przygody, w dodatku bardzo nietypowe, teraz jest na to najlepsza okazja. Publikowane obecnie tomy pozwalają bez problemu wgryźć się w historię Człowieka-Pająka bez nadmiernych dolegliwości w postaci nieznajomości wydarzeń z minionych zeszytów. Spider-Man startuje tu z niemalże czystą kartą, jeśli więc czujecie się zainteresowani - bez obaw sięgajcie po publikację.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/03/piatkomiks-nieregularny-6-superior.html

Spider-Man. Jedni go uwielbiają, inni zaś nienawidzą, nie ma jednak wątpliwości, że to jedna z najbardziej ikonicznych postaci ze świata komiksu. Perypetie Człowieka-Pająka publikowane są od ponad pięćdziesięciu lat, a sam bohater doczekał się jednej z najdłuższych (jeśli nie najdłuższej) serii komiksowej: siedemset zeszytów na przestrzeni półwiecza to wynik oszałamiający,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moją znajomość z komisarzem Montalbano rozpocząłem dość nietypowo, bo nie od pierwszego, czy nawet drugiego tomu, ale od czternastego. Wiem, szaleństwo, ale mimo to wkroczenie w cykl w tak zaawansowanym momencie okazało się być całkiem przyjemnym doświadczeniem. “Wiek wątpliwości” wciągnął mnie w klimatyczną Vigatę i nawet odczuwalny momentami brak znajomości bohaterów czy wcześniejszych wydarzeń nie wpłynął na przyjemność płynącą z lektury, wiedziałem więc, że z pewnością jeszcze kiedyś sięgnę po przygody Salvo Montalbano. Co prawda nie planowałem w najbliższym czasie zaznajamiać się z wcześniejsze przeżyciami komisarza, ale zdecydowanie chciałem na bieżąco śledzić nowe tomy. Cóż, dość powiedzieć, że najnowszy z nich nieco mnie zaskoczył…

Zdziwienie wywołane przez “Śmierć na otwartym morzu” było podwójne. Po pierwsze, książka okazała się być zbiorem opowiadań. Dość niespodziewane, zwłaszcza że gabarytowo nie różni się ona on poprzedniej, z którą miałem do czynienia. Poza tym kryminały jako krótka forma zawsze wydawały mi się pomysłem dość ryzykownym - w końcu jak na ledwie kilkudziesięciu stronach zamieścić interesującą zagadkę, która od początku będzie intrygować, a czytelnik co rusz będzie zmieniał swoje domysły na temat rzeczywistego przebiegu wydarzeń? Okazuje się jednak, że jest to możliwe; kluczem do sukcesu okazały się prowadzone sprawy. Książkowa Vigata jest raczej spokojną, niezbyt dużą miejscowością, zatem osadzenie w niej kilku rozbudowanych śledztw z licznymi morderstwami byłoby co najmniej wątpliwe patrząc na to pod kątem prawdopodobieństwa. Nic więc dziwnego, że Camilleri postawił na sprawy bardziej przyziemne, mniej spektakularne, ale za to wiarygodne i nierzadko dotykające przeciętnych ludzi. Co więcej, niektóre ze śledztw okazały się być ciekawiej skonstruowane, niż niektóre pełnowymiarowe kryminały, jakie miałem okazję czytać.

“Kiedy skończyli jeść, ojciec powiedział przy pożegnaniu z gorzkim uśmiechem:
- Mimo że zaprosiłeś mnie tylko dlatego, że potrzebowałeś informacji, i tak się ucieszyłem ze spotkania.
Montalbano poczuł się jak ostatnia świnia.”[s. 173-174]

Drugim zaskoczeniem był dla mnie fakt, że historie zawarte w zbiorze dzieją się wiele lat przed tym, o czym czytałem w “Wieku wątpliwości”. Dużo młodszy Montalbano dał autorowi możliwość ukazania jego relacji z resztą bohaterów w zupełnie inny sposób, który moim zdaniem wypadł znakomicie. Oczywiście ze względu na konstrukcję tomu ciężko tu o ukazanie długotrwałego budowania więzi - mamy do czynienia z pojedynczymi migawkami, scenami, które jednak bardzo bezpośrednio ukazują relacje między głównych bohaterem, a innymi postaciami. Jedyne moje zastrzeżenie to fakt, że mimo osadzenia akcji sporo wcześniej, niż miało to miejsce w poprzedniej czytanej przeze mnie książce, gros postaci zachowuje się w obu częściach identycznie. Jasne, niektórzy ludzie się nie zmieniają, ale tutaj zdecydowanie nie został zachowany umiar w tym aspekcie.

Niewątpliwą siłą książek Camilleriego jest szerokie tło obyczajowe ukazane na kartach jego opowieści. Włoskie społeczeństwo jest dość specyficzne i autor nie boi się tego pokazywać. Jasne, można mieć wrażenie, że mamy tu do czynienia ze schematami opartymi na pewnych stereotypach, ale fakt, że opisuje to wszystko rodowity Włoch, nadaje wszystkiemu wiarygodności. Zewnętrzna prostoduszność podszyta układami i korupcją; otwarta religijność skonfrontowana ze swobodą seksualną - choć nie jest to coś, co szczególnie lubię, to jako tło kryminałów sprawdza się to znakomicie.

Poprzednią książkę Camilleriego oceniłem jako lekturę pociągową i tak samo mogę postąpić ze “Śmiercią na otwartym morzu” - z tą różnicą, że tym razem mamy do czynienia z książką idealną na podróże na bliskich odcinkach. Krótkie opowiadania (na trzystu stronach zmieściło się ich aż osiem) to idealny wypełniacz czasu podczas przejazdu koleją miejską czy autobusem - sam przeczytałem książkę w takich warunkach. Jasne, czas lektury rozciąga się przez to na kilka dni, ale to żaden problem: każda historia jest samodzielna i nie musimy na bieżąco dokładnie pamiętać tego, co wydarzyło się w opowiadaniach już przez nas przeczytanych. Ciekawa i przystępna lektura - czegóż więcej oczekiwać od takiej książki?

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/02/andrea-camilleri-smierc-na-otwartym.html

Moją znajomość z komisarzem Montalbano rozpocząłem dość nietypowo, bo nie od pierwszego, czy nawet drugiego tomu, ale od czternastego. Wiem, szaleństwo, ale mimo to wkroczenie w cykl w tak zaawansowanym momencie okazało się być całkiem przyjemnym doświadczeniem. “Wiek wątpliwości” wciągnął mnie w klimatyczną Vigatę i nawet odczuwalny momentami brak znajomości bohaterów czy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Guardians of the Galaxy (Strażnicy Galaktyki): Kosmiczni Avengers Michael Avon Oeming, Brian Michael Bendis, Rain Beredo, Yves Bigerel, John Dell, Ming Doyle, Steve McNiven, Mark Morales, Sara Pichelli, Justin Ponsor, Javier Rodriguez, Michael del Mundo
Ocena 6,6
Guardians of t... Michael Avon Oeming...

Na półkach: ,

Kojarzycie Strażników Galaktyki, prawda? Film o tej drużynie kosmicznych superbohaterów nie przeszedł bez echa, o czym najlepiej wskazują jego wyniki finansowe, więc pewnie większości z Was o uszy obiła się choćby sama nazwa. Nie ma się jednak co oszukiwać: sporo osób poznało drużynę Strażników dopiero dzięki ekranizacji, mimo że przygody różnych składów tej ekipy publikowane były od wielu lat. Pozytywny odbiór filmu zaowocował jednak tym, że teraz i polski czytelnik ma szansę poznać tę grupę. Jesteście ciekawi, jak wyglądają “Kosmiczni Avengers”?

Ziemianie, choć bardzo by tego chcieli, nie są najbardziej rozwiniętą rasą we wszechświecie. Co więcej, ludzkość od wielu kosmicznych istot dzielą tysiące lat rozwoju technologicznego. Mimo to Ziemia co rusz staje się miejscem rozgrywek międzyplanetarnych, a kluczowe wydarzenia dla całego uniwersum są ściśle powiązane z tą niepozorną planetą. Czemu nasz ojczysty świat jest taki istotny w skali całego wszechświata? I czemu nagle wszyscy przywódcy międzygwiezdnych imperiów i mocarstw uznali, że jakakolwiek ingerencja w sprawy Ziemi jest zakazana, czym narazili planetę na inwazje kosmicznych złoczyńców? Sprawa jest poważna, jednak nasza planeta nie pozostała bez obrony - Strażnicy Galaktyki gotowi są walczyć w jej imieniu.

Pierwszy tom komiksu z pełną stanowczością określiłbym jako “przyjemne czytadło”. Historia w nim przedstawiona jest spójna i nafaszerowana akcją, a w dodatku zamknięta - otrzymujemy określoną opowieść, w ramach której jasno widzimy koniec i początek. Oczywiście nie brak tu niewyjaśnionych wątków, czy pytań, na które czytelnik nie uzyskał odpowiedzi, ale taka jest natura komiksów; jasno jest pokazane, że niniejsza historia to element większego ciągu wydarzeń. Śmiało mogę rzec, że został tu zachowany swoisty balans: dać tyle, żeby potencjalnemu czytelnikowi się to podobało i zachęciło go do dalszej lektury, a jednocześnie nie umieścić tu zbyt wielu zagmatwanych wątków, które mogłyby go zniechęcić. A, jeszcze co do elementów zachęcających - skład drużyny pokrywa się z tym znanym z filmu, a w dodatku dołączył do niego Iron Man. Zatem fani kinowego uniwersum Marvela powinni się tu z łatwością odnaleźć.

Warstwa graficzna komiksu jest bardzo przyjemna dla oka. Zastosowanie dużej ilości żywych kolorów i płynne przechodzenie ich odcieni zdecydowanie oddaje futurystyczny klimat historii dziejącej się w kosmosie, w której nie brak statków kosmicznych, laserów i wybuchów. Sporo jest w tym tomie dużych kadrów, z których aż bije dbałość o detale i szczegóły. Moją uwagę zwróciły też często pojawiające się ujęcia, które koncentrowały się na twarzach bohaterów - zdecydowanie lubię, gdy można z nich odczytać emocje postaci i tutaj wielokrotnie miałem ku temu okazję.

Ciekawym faktem jest to, że tom “Strażników Galaktyki” został wzbogacony o dodatki w postaci krótkich historii dotyczących bohaterów. Komiks otwiera zeszyt opisujący historię Star-Lorda jako postaci - poznajemy fragment życia jego matki, a także wydarzenia z dzieciństwa, które zapoczątkowały jego drogę do zostania kosmicznym bohaterem. Znajomość tego wszystkiego nie jest potrzebna do czerpania przyjemności z całego tomu, ale z pewnością rozjaśnia pewne aspekty. Z kolei zaraz za główną fabułą czytelnik otrzymuje coś dość nietypowego: “Jutrzejsi Avengers” to cztery krótkie historyjki poświęcone pozostałym członkom grupy (Iron Man nie został w nich uwzględniony). Moim zdaniem stanowią one swoiste eksperymenty z formą, charakteryzując się za równo nietypową kreską i kolorystyką, jak i specyficznym podejściem do narracji. Żadna z przedstawionych form graficznych nie przypadła mi jednak gustu, zaś fabularnie jedynie historia o Rockecie mnie do siebie przekonała - mimo niewielkich rozmiarów w precyzyjny i gorzki sposób ukazała ona tragizm związanych z tą postacią.

“Kosmiczni Avengers” zdecydowanie zasługują na uwagę odbiorców - to komiks ciekawy, ale nieprzekombinowany; przystępny dla nowych odbiorców, ale i mogący spokojnie zadowolić fanów. Wydarzenia w nim przedstawione, choć krótkie, pełne są akcji, a w dodatku zachęcają do dłuższej przygody ze Strażnikami. Tak naprawdę jedyne, co obniża moją ocenę tego tomu, to zamieszczone na końcu dodatkowe komiksy o poszczególnych członkach grupy - należy jednak pamiętać, że to tylko bonus, a nie główne danie.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/01/piatkomiks-nieregularny-5-guardians-of.html

Kojarzycie Strażników Galaktyki, prawda? Film o tej drużynie kosmicznych superbohaterów nie przeszedł bez echa, o czym najlepiej wskazują jego wyniki finansowe, więc pewnie większości z Was o uszy obiła się choćby sama nazwa. Nie ma się jednak co oszukiwać: sporo osób poznało drużynę Strażników dopiero dzięki ekranizacji, mimo że przygody różnych składów tej ekipy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki New Avengers: Wszystko umiera Frank D'Armata, Steve Epting, Jonathan Hickman, Rick Magyar
Ocena 7,2
New Avengers: ... Frank D'Armata, Ste...

Na półkach: ,

Gdy na niebie pojawia się planeta bliźniaczo podobna do Ziemi, która w dodatku po chwili zostaje zniszczona, Czarna Pantera nie wie, co w danej sytuacji ma zrobić. Decyduje się zwołać zebranie Iluminatów - tajnej organizacji superbohaterów, której członkowie to najbardziej inteligentni i wpływowi herosi. Choć niegdyś król Wakandy odmówił członkostwa w tej grupie nie zgadzając się z ich sposobem myślenia, teraz nie widzi innego rozwiązania jak zaangażowanie jej w sprawę - skala problemu i groźba zniszczenia nie tylko Ziemi, ale i całego wszechświata, przerasta możliwości jednego człowieka. Bohaterowie staną przed problemem, z jakim nie spotkali się dotychczas. Czy będą w stanie uratować swój świat? I czy w tym wszystkim pozostaną wierni głoszonym przez siebie ideałom?

Wydarzenia opisane w “New Avengers: Wszystko umiera” to wstęp do historii wieńczonej przez jedno z najważniejszych wydarzeń w Uniwersum Marvela, które całkiem niedawno wywróciło komiksową rzeczywistość na drugą stronę. Pierwszy tom to sześć zeszytów komiksowych, które stanowią niejako wprowadzenie fabularne - otrzymujemy tu przedstawienie bohaterów oraz problemu, z którym muszą się zmierzyć, ukazane są też pierwsze starcia i potyczki oraz pierwsze przełomowe decyzje. Wszystko to ma jednak na celu zainteresować czytelnika i przygotować na o wiele bardziej emocjonujące wydarzenia.

Fabuła tomu niewątpliwie przypadła mi do gustu. Daje ona pewien powiew świeżości - stojące przed superbohaterami zagrożenie różni się znacznie od tego, z czym mierzą się oni zazwyczaj. Komiks pokazuje, że można zrobić naprawdę interesującą historię bez potrzeby walki z kolejnym superłotrem i jego poplecznikami (choć nie oznacza to, że nie ma tutaj żadnych walk). Niesamowicie podoba mi się również kwestia ukazania herosów w tym tomie - postaci są głęboko nakreślone, wyraziste i, co chyba najważniejsze, nie tak jednoznacznie prawe i nieskazitelne, jakimi najczęściej się ich przedstawia. Dzięki tej historii na wielu bohaterów zacząłem spoglądać w nieco inny sposób i niekoniecznie była to zmiana na korzyść...

Scenarzystą serii jest Jonathan Hickman, który odpowiada też za cykl “Avengers”. Przed lekturą znalazłem sporo ostrzeżeń, że obie historie komiksowe należy czytać mniej więcej równocześnie, bowiem wzajemnie się przeplatają. Jak to wygląda w rzeczywistości? Cóż, pierwsze tomy obu serii pozornie nie wydają się być ze sobą powiązane, jedynie “Wszystko umiera” objaśniło mi jedną zagadkową scenę ze “Świata Avengers”, większych powiązań jednak się nie doszukałem. Przynajmniej na razie, może się to jednak zmienić, bowiem waga przedstawionych wydarzeń w obu cyklach jest naprawdę spora i pewne splecenie wątków wydaje się być wręcz nieuniknione, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że część bohaterów pojawia się w obu tytułach.

Z osobą Hickmana wiąże się niestety jeden mankament - scenarzysta lubuje się w opisywaniu historii w sposób niechronologiczny, przynajmniej jeśli chodzi o sam wstęp do historii. Liczne przeskoki w czasie to zdecydowanie coś, co może utrudnić lekturę. Na szczęście sytuacja jest o niebo lepsza, niż w poprzednim czytanym przeze mnie tomie - opis wydarzeń mimo wszystko zachowuje pewne kontinuum, a sama historia jest w miarę jasna i klarowna. Zbiór charakteryzuje się pewną wewnętrzną ciągłością: opisywane wydarzenia kontynuują kolejne wątki, nie ma zaś wtrąconych zupełnie obcych historii (a wierzcie mi, w komiksach nie zawsze jest w tej materii różowo). Jasne, mimo braku stron tytułowych między kolejnymi zeszytami da się zauważyć, kiedy jeden się kończy i zaczyna kolejny, jednak zachowane jest kontinuum wydarzeń - to nie jest sześć osobnych opowieści, ale po prostu kolejne części jednej większej historii.

Na uwagę zdecydowanie zasługuje warstwa wizualna, czyli rzecz bez wątpienia istotna w komiksie. Rysunki Steve’a Eptinga są bardzo dobre, czytelne; tam, gdzie jest to potrzebne, bogate w szczegóły, zaś tam, gdzie nie jest to konieczne - urzekające oszczędną kreską, która mimo wszystko wiele przedstawia. Niesamowicie podobał mi się styl rysowania twarzy bohaterów: każdorazowo można było odczytać z nich wiele emocji wpływających na odbiór całej historii. Moją uwagę zwrócił też podział na kadry, który jest bardzo przemyślany. Są fragmenty, gdzie na stronie jest kilkanaście kadrów, gdzie indziej mamy kilka ujęć panoramicznych, a jeszcze gdzie indziej: grafiki na całą stronę. Rysownik otwarcie bawił się formą: dwa kadry potrafiły być tak naprawdę jednym rysunkiem, a ich kształty nierzadko znacznie odbiegały od standardowych kwadratów i prostokątów. Niezależnie jednak od ich kształtu za każdym razem wydawały mi się one odpowiednio dobrane.

Warto jednak pamiętać, że oprawa tomu to nie tylko praca rysownika. Frank D’Armata odpowiadał w komiksach za naniesienie kolorów i moim osobistym zdaniem spisał się na medal. Barwy są idealnie dobrane, płynnie przechodzące jeden w drugi i nierzadko przykuwające wzrok. Najciekawsze jest dla mnie to, że mimo użycia szerokiej palety kolorów każdorazowo z kolejnych scen bił pewien mrok oddający charakter całej opowiadanej historii - nawet gdy w danym kadrze dominowały odcienie różu. Zwłaszcza tła były znakomite; element, który często traktowany jest marginalnie, tutaj stoi na wysokim poziomie i jest idealnie dopasowany do ujęcia.

“Wszystko umiera” to zdecydowanie historia, która mnie wciągnęła. Nie tak dynamiczna i pełna zwrotów akcji, jak większość komiksów, ale za to skonstruowana w intrygujący sposób i poruszająca rozważania o charakterze filozoficznym i moralnym. To dość nietypowe spojrzenie na rysunkowych bohaterów zdecydowanie mnie zaciekawiło i nie mogę się doczekać momentu, w którym poznam kolejne wydarzenia. Nie jest to jeszcze główne danie, lecz jedynie kąsek, mający być przedsmakiem do tego, czym fabuła “New Avengers” może być. Mam nadzieję, że moje oczekiwania nie zostaną zawiedzione.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/01/piatkomiks-nieregularny-4-new-avengers.html

Gdy na niebie pojawia się planeta bliźniaczo podobna do Ziemi, która w dodatku po chwili zostaje zniszczona, Czarna Pantera nie wie, co w danej sytuacji ma zrobić. Decyduje się zwołać zebranie Iluminatów - tajnej organizacji superbohaterów, której członkowie to najbardziej inteligentni i wpływowi herosi. Choć niegdyś król Wakandy odmówił członkostwa w tej grupie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bar Lume, który miał być dla Massima Vivaniego oazą spokoju i odskocznią od dotychczasowego życia, wciąż okazuje się być czymś zupełnie przeciwnym. Choć bycie właścicielem knajpy daje sporo przyjemności, pełnię szczęścia zakłócają czterej tetrycy (w tym dziadek Massima), którzy stale okupują najlepszy stoik. A raczej okupowali - teraz permanentnie przejęli drugą salę z umieszczonym tam niedawno stołem bilardowym. Staruszkowie przysparzają Vivaniemu licznych siwych włosów na głowie, a wszystko wskazuje na to, że efekt tylko się wzmocni: zbliżające się wybory uzupełniające oraz pobliski wypadek samochodowy to sprawy, które od razu trafiają do rozważań geriatrycznego gremium, a niestety taki stan szybko kończy się wciągnięciem w całą sytuację biednego Massima…

Powyższy opis może wydawać się nieco lakoniczny, wierzcie mi jednak, że ciężko o konkretniejszy. Problem jest po prostu w tym, że “Król gry” to kryminał niewielkich rozmiarów, mający ledwie dwieście stron, a w dodatku jego fabuła rozpoczyna się tak naprawdę około czterdziestej strony. W tej sytuacji każde słowo za dużo mogłoby niepotrzebnie zdradzić coś istotnego dla całego ciągu wydarzeń. Szczerze powiedziawszy nawet blurb nie ustrzegł się przed czymś takim - choć jego twórca usilnie starał się zamieścić w nim jak najmniej faktów, to pewne sformułowania mogą naprowadzić czytelnika zbyt wcześnie na właściwy tryb rozumowania. Całe szczęście, że w trakcie lektury nie miałem go w pamięci, bo pewnie byłbym lekko zły…

Trzeci tom cyklu “Bar Lume” pod wieloma względami przypomina poprzednią część, jest jednak od niej dużo lepszy. Ponownie otrzymujemy przyjemny i lekki w lekturze tekst, w dodatku przesycony klimatem prowincjonalnego włoskiego miasteczka, ale to wszystko jest jeszcze bardziej namacalne niż dotychczas. Malvaldi otwarcie śmieje się z przywar Włochów, wykpiwa ich uprzedzenia czy zachowania, do czego rzecz jasna ma prawo - sam pochodzi z Toskanii, w której to umiejscowił fikcyjną Pinetę. Sporo jest też żartów sytuacyjnych wynikających z zachowań bohaterów i tego, co mówią. Warto jednak zaznaczyć, że nie jest to tani dowcip - żarty prezentują specyficzne, ale jednak w jakiś sposób inteligentne, błyskotliwe poczucie humoru. Aczkolwiek nie wszystkich może ono bawić: ostre, ironiczne wypowiedzi, ociekające sarkazmem zachowania, czy też czarny humor - nie jest to coś dla każdego.

Konstrukcyjnie “Król gry” różni się nieco od swojego poprzednika. Narracja stała się niesamowicie płynna, z gracją przechodząca między mniej lub bardziej (z reguły chyba mniej) obiektywnymi komentarzami zewnętrznego obserwatora sytuacji, a rozciągniętymi na całe akapity rozmyślaniami bohaterów, które nafaszerowane są ogromnymi ładunkami różnorakich emocji. Język tekstu stał się nieco wulgarniejszy (a przynajmniej tym raz przekleństwa rzuciły mi się w oczy), jednak śmiało stwierdzam, że w żadnym momencie nie uznałem tego za nadużycie, za coś zbędnego. Zmieniło się też to, na czym książka się skupia: cała zagadka kryminalna w wielu momentach schodziła wręcz na drugi plan, oddając palemkę pierwszeństwa wielu innym aspektom. Większy nacisk został położony na ukazanie włoskich realiów - zarówno politycznych, jak i społecznych. Malvaldi nie bał się też po poruszać po tematach natury teologicznej i filozoficznej, co osobiście bardzo doceniam.

“Toskania, jak całe Włochy, to region pełen animozji. Z powodu historycznych zaszłości nie lubią się tu nieraz nawet mieszkańcy sąsiadujących miast. I tak florentczycy twierdzą, że “lepszy nieboszczyk w domu niż pizańczyk w drzwiach”, pizańczycy z kolei utrzymują, że “obietnice zabiera sobie wiatr, a rowery ci z Livorno”.”[s. 31]

Na kilka słów uznania zasługuje praca, jaką wykonał tłumacz książki. Maciej A. Brzozowski nie tylko przełożył całą treść, ale też zamieścił stosunkowo sporo przypisów. Objaśniają one niejednokrotnie używane przez Malvaldiego gry słowne, omawiają nazwy własne i skróty, a czasem nawet tłumaczą pewne zjawiska czy powiedzenia. Cytat powyżej to właśnie takie dzieło autora przekładu, który to w ten barwny i interesujący sposób wyjaśnia nie tylko użycie niektórych zwrotów przez bohaterów, ale i obrazuje aspekty kulturowe, które dla polskiego odbiorcy byłyby bez tego nie do zrozumienia. Mówiąc więc krótko: brawa dla tego pana.

Zaskakujące, jak o tak niewielkiej książce można powiedzieć tak wiele. Szczerze mówiąc nastawiałem się na zwykłą, “pociągową” lekturę, może co najwyżej doświadczenia poprzedniego tomu kazały mi oczekiwać od “Króla gry” wyższego poziomu, niż zazwyczaj prezentują tego typu książki. Tymczasem nie tylko otrzymałem coś utrzymanego w dotychczasowej jakości, ale wręcz powieść o wiele lepszą, przyjemniejszą, a do tego wspaniale wpasowującą się w mój gust. Myślę, że w swojej kategorii książka Malvaldiego wyraźnie wyróżnia się na tle innych tytułów, rzecz jasna w pozytywny sposób.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2016/01/marco-malvaldi-krol-gry.html

Bar Lume, który miał być dla Massima Vivaniego oazą spokoju i odskocznią od dotychczasowego życia, wciąż okazuje się być czymś zupełnie przeciwnym. Choć bycie właścicielem knajpy daje sporo przyjemności, pełnię szczęścia zakłócają czterej tetrycy (w tym dziadek Massima), którzy stale okupują najlepszy stoik. A raczej okupowali - teraz permanentnie przejęli drugą salę z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W dzisiejszych czasach niemal każdy w jakimś stopniu zetknął się z Gwiezdnymi Wojnami. Ten popkulturowy fenomen, który cztery dekady temu zrodził się w głowie Georga Lucasa, od wielu lat stanowi jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na całym świecie. Jak się to wszystko zaczęło? W jaki sposób rozwijało? Czemu odniosło tak gigantyczny sukces? Na te oraz inne pytania postanowił odpowiedzieć Chris Taylor, tworząc chyba najobszerniejsze opracowanie na temat zjawiska, jakim są Gwiezdne Wojny.

Prześledzenie losów czegoś, co przez kilkadziesiąt lat rozrosło się z kilku ulotnych myśli do największego fikcyjnego świata, z pewnością nie było łatwe, Taylorowi jednak się udało. Ta książka to istne kompendium wiedzy całym procesie powstawania i rozwoju Gwiezdnych Wojen: od pierwszych szkiców i koncepcji w latach siedemdziesiątych, aż po przejęcie marki przez Disneya i prace nad najnowszym filmem. Co więcej, autor nie ograniczył się tylko tych sztywnych ram - sporo miejsca poświęcono też wszystkiemu, co mniej lub bardziej miało wpływ na kształt uniwersum (chodzi tu m.in o rozwój space opery jako gatunku, a także dzieciństwo Lucasa i jego pierwsze kroki jako reżysera), a także wielu rzeczom, które dzięki Gwiezdnym Wojnom się zrodziły. Co do zasady wszystko zostało przedstawione w sposób chronologiczny, są jednak pewne wyjątki. Niektóre rozdziały, jak na przykład te o społecznościach fanowskich, parodiach bądź też o zabawkach na licencji, zdają się być wyjątkowo rozrośniętymi dygresjami, które przerywają ułożoną czasowo opowieść. Osobiście wolałbym, żeby ciąg chronologiczny był zachowany, a cała reszta została opowiedziana na koniec, nie jest to jednak nic, co przeszkadzałoby w lekturze.

Chrisowi Taylorowi należą się szczególne wyrazy uznania za lekkość, z jaką był w stanie przekazać tyle informacji. Nie oszukujmy się, “Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?” to opracowanie, które ma charakter niemalże naukowy - sporo tu faktów, dat i cytatów, a kolejne strony to lite ściany tekstu… Na szczęście językowo i stylistycznie wszystko zostało podane w przystępny sposób: autor ma bardzo lekkie pióro, nie boi się używać zwrotów potocznych, nawiązywać kontaktu z czytelnikiem poprzez stawianie przed nim pytań, a także przywoływać osobistych doświadczeń życiowych związanych z tym, że sam jest on wielkim fanem uniwersum. Jedynie co, to przekład jest momentami zbyt dosłowny i niektóre zdania wyglądają sztucznie, a po ich brzmieniu łatwo było mi się domyślić oryginalnego brzmienia.

Z “naukową” formą książki wiąże się jednak pewna dość specyficzna wada natury technicznej. Jak to przy takich opracowaniach bywa, pojawiły się w niej przypisy, i to w ilości spokojnie liczonej w setkach. Zdecydowana większość to odwołania do źródeł - wywiadów, biografii, stron internetowych, itd. - jednak część z nich to swoiste ciekawostki, rozwinięcia tematów czy na też wytłumaczenia pewnych kwestii językowych. Osobiście chętnie korzystam z takich rzeczy, niestety tutaj było to lekko utrudnione: zamiast przypisów dolnych wszystkie uwagi i dygresje zebrano na końcu książki. Tym samym ja, chcąc wyciągnąć z tekstu jak najwięcej, przy praktycznie każdym odesłaniu przeskakiwałem na ostatnie strony, co nie dość, że nie było najwygodniejsze (rozmiar książki także zrobił swoje), ale też było swoistą ruletką: będzie ciekawa informacja, czy kolejne przywołanie źródła?

Popsioczyć muszę niestety nieco na tłumaczenie, redakcję i korektę polskiego wydania. Rozumiem, że tekstu było sporo i że nie był on najwdzięczniejszym materiałem do tego typu pracy. Przymknąłbym oko na nieco większą liczbę błędów, niż jest ich normalnie. Ale niestety, ich liczba i poziom nie pozwalają mi na to. W tekście nagminnie pojawiały się zdania, w których brakowało co najmniej jednego słowa, często na tyle istotnego, że dłuższą chwilę zajmowało mi zrozumienie sensu danego fragmentu. Zdarzały się tłumaczenia nazw własnych mocno odbiegające od tych funkcjonujących powszechnie, a raz nawet zamiast różnych nazw pojawiała się dwa razy ta sama. Szczytem było jednak zdanie, w którym nie dość, że zdecydowanie słów było za dużo, to jeszcze znalazł się nadprogramowo zwrot “usunąć” - jak nic komentarz własny kogoś pracującego nad tekstem. Przyznaję, że z czymś takim spotkałem się pierwszy raz w życiu.

“Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?” to bez wątpienia kompendium, ale jednocześnie jest to dar: prezent od fana dla fanów. Co prawda pewne błędy techniczne mogą się rzucać w oczy (zwłaszcza wybitnym znawcom tematu - niektóry pomyłki tłumaczeń są rażące), ale płynąca z tekstu wiedza jest naprawdę ogromna. Każdy miłośnik stworzonego przez George’a Lucasa uniwersum może śmiało sięgnąć po tę książkę, bo po prostu warto. A nawet jeśli Gwiezdne Wojny nie zawładnęły Waszymi sercami, to i tak rozważcie lekturę - tekst stanowi również świetne ukazanie socjologicznego fenomenu, który dotyczy milionów ludzi.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/12/chris-taylor-gwiezdne-wojny-jak-podbiy.html

W dzisiejszych czasach niemal każdy w jakimś stopniu zetknął się z Gwiezdnymi Wojnami. Ten popkulturowy fenomen, który cztery dekady temu zrodził się w głowie Georga Lucasa, od wielu lat stanowi jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na całym świecie. Jak się to wszystko zaczęło? W jaki sposób rozwijało? Czemu odniosło tak gigantyczny sukces? Na te oraz inne pytania...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Krwawe powroty Kelley Armstrong, Jim Butcher, Rachel Caine, Bill Crider, Patricia Nead Elrod, Christopher Golden, Carolyn Haines, Tate Hallaway, Charlaine Harris, Tanya Huff, Toni L. P. Kelner, Jeanne C. Stein, Elaine Viets
Ocena 5,7
Krwawe powroty Kelley Armstrong, J...

Na półkach: , ,

Temat wampirów wydaję się być już wyeksploatowany w każdy możliwy sposób. Filmy, seriale, gry, komiksy i rzecz jasna książki w szerokim zakresie: od powieści dla nastolatek i romansów, przez krwawe horrory w stylu gore, aż po kryminały czy też sztandarowe dla tego tematu urban fantasy. Czy da się zatem napisać w tym motywie coś nowego, nietypowego; coś, co dało by historiom o krwiopijcach choć niewielki powiew świeżości? Wydaje się, że tak: wystarczy wymieszać tematykę wampirów z czymś, co na pierwszy rzut oka zupełnie do nich nie pasuje. Ot, na przykład urodziny - taki właśnie pomysł był impulsem dla powstania antologii “Krwawe powroty”, w ramach której wielu autorów spróbowało swych sił i we własny sposób ukazało horrorowe upiory w roli jubilatów. Czy efekt takiego połączenia był zadowalający?

Cóż, odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Jak to w antologiach bywa, poziom tekstów okazał się bardzo zróżnicowany, zatem znaleźć tu można zarówno perełki, jak i opowiadania wątpliwej jakości. Do tej drugiej grupy zdecydowanie należy historia “Jak zostałem nastoletnim wampirem” - banalny, wręcz infantylny pomysł, w nieudolny sposób próbujący być zabawny, w dodatku ciąg wydarzeń jest przewidywalny i pozbawiony puenty. Z kolei “Zmierzch” oparty był na całkiem ciekawym koncepcie, jednak koniec końców okazał się być rozczarowujący. “Jak Stella odzyskała swój grób” była natomiast bardzo przyjemną historią, w pewien sposób nawet wzruszającą, problemem była jednak autorka tekstu - Toni L.P. Kelner to autorka romansów i wyraźnie widać to w tekście: liczba nic nie wnoszących scen miłosnych okazała się być przytłaczająca.

Sporo opowiadań okazało się być na przyzwoitym poziomie, a ich jedyną wadą było uczucie niedosytu, jakie po sobie pozostawiały. Wielu autorów stworzyło niesamowite kreacje światów, które z łatwością dałoby się eksploatować licznymi historiami, a jednak próżno szukać jakichkolwiek kontynuacji. Przykładowo “Smutna pieśń sów” - chyba najlepszy tekst w całej antologii, o naprawdę ciekawym, nieco baśniowym pomyśle, niestety jest on wyjątkowo krótki i, choć teoretycznie zawiera zamknięta historię, miałem po lekturze nieodparte wrażenie, że to tak naprawdę wstęp do o wiele większej rzeczywistości. Podobnie jest w przypadku “Pierwszego dnia mojego życia”, “Czarownicy i wampira” czy “Życzenia” - potencjał, jaki miały w sobie te teksty, starczyłby na całe serie książek, nie zaś na pojedyncze opowiadania…

Kilkoro pisarzy, których teksty znalazły się w antologii, to autorzy mniej lub bardziej znani, a w dodatku tworzący serie powieści z nurtu urban fantasy, nie jest więc dziwne, że postanowili osadzić zamieszczone w zbiorze opowiadania w światach już przez siebie wymyślonych. Taki zabieg okazał się mieć jednocześnie negatywny i pozytywny wydźwięk. Wadą był niewątpliwie fakt, że jako czytelnik byłem wrzucany w sam środek światów bogatych w historie i bohaterów - brak ich znajomości był momentami bardzo odczuwalny, a pewne relacje między postaciami - nie do zrozumienia bez znajomości szerszego kontekstu. Z kolei jako zaletę wskazałbym fakt, że opowiadania te bardzo zachęcały do sięgnięcia po powieści autorów. “Zemsta Drulindy” Jima Butchera w jasny sposób pokazała mi, że “Akta Harry’ego Dresdena”, które staram się zebrać od jakiegoś czasu, to zdecydowanie coś dla mnie i powinienem czym prędzej brać się za ich lekturę. Natomiast “Noc Draculi” ukazała mi w pozytywnym świetle Charlaine Harris - dotychczas byłem przekonany, że jej książki to literatura raczej dla kobiet, tymczasem teraz sądzę, że mogłyby mi się one spodobać.

“Krwawe powroty” to zdecydowanie antologia o cechach typowych dla zbiorów opowiadań różnych autorów. Część tekstów była wybitna, inne określiłbym jako przeciętne, a resztę - jako po prostu słabe. Dostałem jednak to, za co cenię sobie takie zbiory: miałem okazję w szybko sposób poznać styl i potencjał wielu pisarzy. Po raz kolejny poznałem kilka nazwisk, których będę wypatrywał na grzbietach książek, do twórczości jednej autorki mimo pewnych uprzedzeń mogłem się przekonać, a pewnych pisarzy będę się z pewnością wystrzegał. Jeśli więc tak jak ja lubicie poszerzać swoje horyzonty literackie i poznawać nowych twórców wartych waszej uwagi, rozważcie sięgnięcie po tę antologię.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/12/krwawe-powroty.html

Temat wampirów wydaję się być już wyeksploatowany w każdy możliwy sposób. Filmy, seriale, gry, komiksy i rzecz jasna książki w szerokim zakresie: od powieści dla nastolatek i romansów, przez krwawe horrory w stylu gore, aż po kryminały czy też sztandarowe dla tego tematu urban fantasy. Czy da się zatem napisać w tym motywie coś nowego, nietypowego; coś, co dało by historiom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dwoje eksgliniarzy na wcześniejszej emeryturze próbuje stworzyć swój własny kąt, stawiając pensjonat nad Zalewem Zegrzyńskim. Ich spokój zostaje jednak szybko zakłócony - miejscowy polityk zostaje brutalnie zamordowany, a okoliczności tego zdarzenia pełne są zagadek i niejasności. Choć Roman Medyna początkowo nie planuje angażować się w całą sprawę, szybko okazuje się, że pewni wpływowi ludzie są gotowi zapłacić grube pieniądze, by to on poprowadził śledztwo i zapewnił im ochronę. Czemu jednak tak bardzo zależy im na zaangażowaniu podinspektora w stanie spoczynku? I jakie były rzeczywiste motywy zbrodni?

Cóż, przyznam szczerze, że od samego początku lektura tej książki zupełnie mi nie szła. Musiałem przewrócić dziesiątki stron, zanim w ogóle udało mi się złapać odpowiedni rytm, wielokrotnie przerywałem czytanie po kilku kartkach, po prostu tracąc jakikolwiek zapał. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że długo nie byłem w stanie określić, skąd się biorą te problemy. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że wszystkiemu winna jest narracja. Otóż jest ona prowadzona w pierwszej osobie, w dodatku w czasie teraźniejszym. Nie jest to typ narracji łatwy dla autora i tutaj ewidentnie coś w nim zgrzytało. Równie istotny wpływ na mój odbiór tekstu miał też fakt, że narratorem był Roman Medyna - nie powiem, żebym zapałał wyjątkową sympatią do tej postaci, pewien jego rys charakteru i schematy zachowań zupełnie nie pozwalały mi go polubić. No i jego sposób mówienia: specyficzny, momentami wręcz sztuczny; zdecydowanie nie pomagał mi on w złapaniu rytmu.

Z narracją wiąże się jeszcze jedna kwestia: początkowe opisy przedstawiane z perspektywy Medyny przeplatane są fragmentami dotyczącymi osób związanych ze zbrodnią. W nich występuje mieszana forma narracji: z pierwszej i trzeciej osoby. Taki miks wypada dość dziwnie, w dodatku język i rytmika tych urywków raczej nie powalały. Najlepsze jednak jest to, że stosunkowo szybko przestają się one pojawiać, później wracając tylko na chwilę. Osobiście taki stan rzeczy mi pasował - bez ich obecności tempo lektury wyraźnie przyśpieszyło. Tak po prawdzie to pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że owe wstawki w gruncie rzeczy niewiele wnoszą do całego tekstu i nie sądzę, by stracił on na wartości, gdyby ujawnione w nich rzeczy wprowadzono do fabuły w bardziej prozaiczny sposób, bądź też w ogóle z nich zrezygnowano. Swoją drogą zarzut zbędności byłbym gotów postawić wielu scenom z głównej narracji, sporo też było wątków, które były nadmiernie rozbudowane w stosunku do tego, co wynikało z nich dla głównych wydarzeń.

Żeby nie było, że się tylko czepiam - sporo elementów powieści mi się podobało. Zdecydowanie pozytywnie oceniam konstrukcję tekstu. Mariusz Ziomecki zrezygnował z klasycznego podziału tekstu na rozdziały, zamiast tego powieść dzieli się na kolejne dni, te zaś na poszczególne wydarzenia. Fragmenty są stosunkowo krótkie, więc gdy tylko przyzwyczaiłem się do stylu narracji (co niestety chwilę trwało), kolejne partie czytałem jedna za drugą. Na plus oceniam też akcję - jest wartka, pełna tajemnic i nagłych zwrotów. Cała fabuła rozgrywa się na przestrzeni siedemnastu dni, są więc one przeładowane wydarzeniami. Jedynie co, to jak dla mnie troszkę za dużo było w tekście wskazówek naprowadzających czytelnika na właściwy tok rozumowania - zdecydowanie sporo rzeczy domyśliłem się zbyt szybko, przez co zabrakło elementu zaskoczenia. A, no i średnio lubię (zwłaszcza w kryminałach) tłumaczenie sporej części zagadki w epilogu, “na spokojnie”, tu jestem jednak w stanie to wybaczyć - końcówka fabuły gnała zbyt szybko, by móc w nią wpleść wszystkie wyjaśnienia.

Niestety muszę się przyczepić do bohaterów powieści. Co do zasady są oni stosunkowo dobrze nakreśleni (poza żoną Romana, Baśką - konstrukcja tej postaci był moim zdaniem wyjątkowo niekonsekwentna), problemem jest jednak ich różnorodność. Czytając tę powieść można odnieść wrażenie, że każda osoba związana z policją bądź polityką koniecznie musi mieć coś na sumieniu i zdecydowanie ze świecą trzeba szukać w tym gronie choć trochę przyzwoitych jednostek. Początkowo myślałem, że takie ukazanie tych sfer wynika z pryzmatu, jakim jest subiektywne spojrzenie narratora, ale nie: te postaci przedstawiane są w sposób bardzo obiektywny, więcej o nich jest faktów, niż domysłów Medyny. I choć pomiędzy poszczególnymi bohaterami są pewne istotne różnice, pewien schemat jest dość mocno zauważalny.

“Umierasz i cię nie ma” to w moim odczuciu kryminał bardzo przeciętny. Jasne, czytałem gorsze książki, ale też spotkałem się w swoim życiu ze sporą ilością o wiele lepszych powieści. Pozytywne aspekty w postaci dobrej (choć nieco przewidywalnej) fabuły i dynamicznej akcji nie były w stanie zakryć licznych mankamentów i niedociągnięć. Nie zostałem jednak całkowicie zniechęcony do pióra Mariusza Ziomeckiego i myślę, że dam mu jeszcze co najmniej jedną szansę - zwłaszcza, że cykl o Medynie ma liczyć cztery tomy, a mnie niezmiernie ciekawi, czy seria będzie zbudowana z osobnych historii, czy też skupi się ona na wyjaśnieniu kilku niewielkich, niezamkniętych wątków z pierwszej części...

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/12/mariusz-ziomecki-umierasz-i-cie-nie-ma.html

Dwoje eksgliniarzy na wcześniejszej emeryturze próbuje stworzyć swój własny kąt, stawiając pensjonat nad Zalewem Zegrzyńskim. Ich spokój zostaje jednak szybko zakłócony - miejscowy polityk zostaje brutalnie zamordowany, a okoliczności tego zdarzenia pełne są zagadek i niejasności. Choć Roman Medyna początkowo nie planuje angażować się w całą sprawę, szybko okazuje się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od pobytu w Markotach minęły już dwa miesiące, jednak życie Niny nie wróciło jeszcze na stare tory. Choć dziewczyna jest z powrotem w domu i, jak na porządną uczennicę przystało, uczęszcza do szkoły, wydarzenia minionych wakacji wciąż mają na nią wpływ. Nina musi radzić sobie z mocą, której nie potrafi kontrolować, a w codziennym życiu towarzyszy jej nieustanny strach: zarówno przed aniołami, które wciąż mogą czegoś od niej chcieć, jak i przed komunistami, którzy są zainteresowani wszystkimi wydarzeniami związanymi z pobytem skrzydlatych przybyszów w Polsce. Gdy nastolatka powoli dochodzi do wniosku, że chyba jednak nic jej nie grozi, staje się to, czego się obawiała: funkcjonariusze państwowi odnajdują ją i zabierają do tajnego instytutu Totenwald. Na miejscu okazuje się, że w ośrodku przebywa sporo dzieci i nastolatków, w tym także część z tych, których Nina poznała w Markotach. Czego chcą od nich komuniści? I jakie tajemnice kryje w sobie nieprzenikniony las i kryjąca się w nim gęsta, biała mgła

“Tajemnica nawiedzonego lasu” to pierwsza kontynuacja przygód Niny Pankiewicz i w związku z tym cierpi na coś, co osobiście określam jako “syndrom drugiego tomu”. Otóż opowieść o diabelskim kręgu, choć dawała nadzieję na pojawienie się dalszych losów bohaterów, była w gruncie rzeczy zamknięta i kompletna. Tutaj z kolei, choć dalej mamy w miarę zwartą historię, zauważyć można dwie rzeczy: po pierwsze, wydarzenia ukazane w tym tomie w dużej mierze wynikają z tych opisanych w poprzedniej części i bez ich znajomości lektura nie ma większego sensu; po drugie, finał “Tajemnicy nawiedzonego lasu” jasno wskazuje, że będzie kontynuacja, a sam jego przebieg wywołuje u czytelnika stan osłupienia, pozostawiając sporo rzeczy otwartymi.

Drugi tom serii zdecydowanie trzyma poziom poprzednika, można jednak dostrzec pewne zmiany. Nina dalej jest główną bohaterką, jednak tym razem jest to o wiele bardziej wyeksponowane; udział pozostałych postaci, choć istotny dla fabuły, nie ma aż takiej wagi dla całej historii, jak miało to miejsce poprzednio. Nie wpływa to jednak na fakt, że każda przewijająca się w tekście osoba jest wyjątkowo dobrze i spójnie opisana i nawet te trzecioplanowe zostały wyposażone w wyrazisty rys, który odróżnia je od innych osób. Dbałość o szczegóły przy kreacji postaci pozytywnie rzuca się tu w oczy.

“Tajemnica diabelskiego kręgu” bezsprzecznie wydała mi się książką młodzieżową, która ze względu na ciekawy pomysł i konstrukcję była też znakomita dla starszych czytelników. Z kolei powieść o nawiedzonym lesie jawi się w moich oczach jako nieco mniej odpowiednia dla tych młodszych odbiorców… Atmosfera stała się o wiele gęstsza i mroczniejsza, zagrożenie - o wiele bardziej reale, czyhające z każdej strony, a w dodatku przyjmujące różne oblicza. Sporo tu scen typowych dla horrorów, a także brutalnych klisz, które kojarzyły mi się jednocześnie z thrillerem. Całość obrazu dopełniają nieliczne, ale bardzo oddziałujące na wyobraźnie ilustracje Dominika Brońka, które znacznie podsycają kształtujące się w umyśle podczas lektury lęki.

Po dłuższym zastanowieniu do głowy przychodzi mi tylko jeden zarzut, jaki mam wobec “Tajemnicy nawiedzonego lasu”. Mianowicie, lekko się zawiodłem główną osią fabularną: spodziewałem się nowych, rozbudowanych zagadek, które będzie musiała rozwikłać Nina. Tymczasem raz, że obie główne tajemnice pojawiające się w historii wydały mi się mniej skomplikowane od tych z poprzedniego tomu, a dwa, konstrukcja całej fabuły dość mocno przypomina tę, z którą miałem do czynienia przy pierwszej części. Co prawda ma to swoje wytłumaczenie w ogólnej konstrukcji świata, jak i wobec budowy całego cyklu (przynajmniej jeden tom jeszcze się musi pojawić, a niewykluczone, że będzie ich więcej), jednakże moje oczekiwania ukierunkowane były na coś nieco bardziej nowatorskiego.

Druga przygoda Niny Pankowicz zdecydowanie trzyma poziom swojej poprzedniczki, dając czytelnikowi sporą dawkę wrażeń. Choć dużo aspektów powieści uległo pewnej zmianie, absolutnie nie wyszło to tekstowi na gorsze - raz jeszcze dostajemy produkt dopracowany, plasujący się zdecydowanie w czołówce swojego gatunku. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Was do sięgnięcia po ten tytuł (ale jeśli nie czytaliście “Tajemnicy diabelskiego kręgu”, to lepiej zacznijcie od niej), no i rzecz jasna czekać na kolejny tom.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/12/anna-kantoch-tajemnica-nawiedzonego-lasu.html

Od pobytu w Markotach minęły już dwa miesiące, jednak życie Niny nie wróciło jeszcze na stare tory. Choć dziewczyna jest z powrotem w domu i, jak na porządną uczennicę przystało, uczęszcza do szkoły, wydarzenia minionych wakacji wciąż mają na nią wpływ. Nina musi radzić sobie z mocą, której nie potrafi kontrolować, a w codziennym życiu towarzyszy jej nieustanny strach:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Serriva - miasto, na którym ciąży jednocześnie błogosławieństwo i klątwa. To tutaj promienie słońca są najsilniejsze, a tym samym cienie czarne niczym smoła. Owe cienie z łatwością mogą stać się bramą do cieńprzestrzeni - mrocznego odbicia naszego świata, w którym wszelkie prawidła rządzące rzeczywistością działają w odwrotny sposób. Łatwy dostęp do tej krainy daje wiele możliwości, niesie jednak ze sobą sporo zagrożeń. W Serrivie mieszka Arahon Y’Barratora: niegdyś najlepsza szpada południa, doświadczony żołnierz i szermierz. Dziś jest on najemnikiem, choć stara się zawsze postępować zgodnie ze swoim sumieniem. Jego życie zmienia się diametralnie, gdy jedno z wykonywanych zleceń przyjmuje nieoczekiwany obrót, a wydawałoby się prosta przysługa dla przyjaciela wplątuje Arahona w niebezpieczną przygodę, której przebieg nieraz związany będzie z tajemniczym światem cieńprzestrzeni…

Zacznę może od czegoś, co wybija się w tej książce na pierwszy plan, a mianowicie od kreacji świata. Jest ona dość specyficzna, bowiem w wielu aspektach Serriva przypomina Hiszpanię z okresu renesansu. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać pójściem na łatwiznę - wszak autor nie musiał wymyślić świata od zera, a jedynie zmodyfikować ten historycznie znany. W rzeczywistości jednak takie rozwiązanie jest jak najbardziej sensowne. Opisy wskazujące na podobieństwo Serrivy do hiszpańskich miast z połowy ubiegłego tysiąclecia nie zajmują zbyt wiele miejsca - pojawiają się stosunkowo rzadko, tylko w takiej ilości, jaka jest potrzebna, by czytelnik mógł te podobieństwa zauważyć. Ma to dwojakie znaczenie dla tekstu: raz, że czytelnik ma pewien punkt zaczepienia i może się dzięki temu łatwo odnaleźć w opisywanym świecie, a dwa: twórca mógł się skupić na tym, co wyróżnia wykreowaną przez niego rzeczywistość na tle naszej.

Wśród tych wyróżników zdecydowanie najważniejsza jest cieńprzestrzeń, mroczne oblicze świata, w którym znajduje się Serriva. Jeśli miałbym jakoś pokrótce opisać ten niesamowity pomysł, to powiedziałbym, że jest to koncept niejako zaczerpnięty z motywu cienia z “Przygód Piotrusia Pana”, tyle że sporo jego elementów zostało rozbudowanych, sporo do niego dopisano, a jeszcze więcej wywrócono na zupełnie nieznaną stronę. Pomysł Piskorskiego jest ewenementem - z jednej strony przedstawia on coś, czego w dużym stopniu ludzkimi zmysłami nie dałoby się odczuć, a jednak wszystkie opisy cieńprzestrzeni z łatwością do mnie przemawiały. Przyznaję, że zrobiło to na mnie niemałe wrażenie.

Atutem “Cieniorytu” jest wyjątkowo przemyślana fabuła. Pełno tu zaskakujących zwrotów akcji, które wręcz wywracają całą historię na drugą stronę. Wielokrotnie okazuje się, że z pozoru błaha, rzucona mimochodem informacja ma naprawdę duże znaczenie dla losów bohaterów, a ujawniane przed czytelnikiem tajemnice pozostawiają czytelnika w osłupieniu (zdecydowanie prym na tej płaszczyźnie wiedzie moment, w którym ujawniona zostaje tożsamość narratora). Przyznam się też, że po raz chyba pierwszy w życiu wykorzystanie zbiegu okoliczności do popchnięcia fabuły w określonym kierunku nie tylko nie wydawało mi się naciągane, ale wręcz użyte w możliwie najbardziej właściwy sposób.

Na kilka słów uwagi zdecydowanie zasługuje język tekstu. Bogaty w wyszukane słownictwo i ciekawe formy rodem z awanturniczych powieści czynią powieść niezwykle barwną, co z początku przysparzało mi nieco kłopotów. Wgryzienie się w specyficzny styl narracji nie należało do najłatwiejszych i wymagało ode mnie odrobiny samozaparcia. Z czasem lektura stała się płynniejsza, nie było to jednak spowodowane tym, że przyzwyczaiłem się do języka - po prostu z czasem sposób narracji oddaje prym fabule i by nie odciągać od niej uwagi czytelnika staje się po prostu przystępniejszy. Oczywiście dalej czuć w nim ducha powieści płaszcza i szpady, a i czasami w niektórych sytuacja powraca on w przyjemny sposób na pierwszy plan.

Z reguły staram się nie czytać opinii o książce przed napisaniem recenzji - nie chcę się sugerować tym, co po jej lekturze przeczytali inni. Tym razem było inaczej: gdy wystawiałem “Cieniorytowi” ocenę na jednym z portali, byłem zaskoczony, jak wiele opinii dalece odbiega od mojej. Postanowiłem się w nie wczytać i powiem Wam tyle: większość niedogodności, jakie zostały wskazane, dla mnie była niezauważalna. Rozumiem podnoszony przez niektórych zarzut niedostatecznego ukazania świata, bo faktycznie można czasem odczuć pewne braki w jego opisaniu, jednak z drugiej strony mi nie sprawiło to problemu: sporo domyśliłem się, czy może raczej dopowiedziałem sobie poprzez szukanie analogii do historycznej Hiszpanii. Z kolei twierdzenie niektórych, jakoby pewne zagadnienia dotyczące cieńprzestrzeni nie zostały odpowiednio wyjaśnione, to w moim odczuciu pewna zaleta. Przeciętny mieszkaniec Serrivy również nie wie dokładnie, jak funkcjonuje świat cieni oraz związane z nim zjawiska i wynalazki, zatem tłumaczenie działania wszystkiego byłoby co najmniej sztuczne. Co więcej, nierzadko gdy jakaś informacja się koniec końców pojawiała, to była w pewien sposób ukryta w tekście i jej wyłapanie przynosiło mi niemałą satysfakcję.

Gdy tylko pierwszy raz usłyszałem o “Cieniorycie” od razu wyrobiłem sobie wobec niego pewne oczekiwanie, przez co niejako bałem się po niego sięgnąć z obawy przed zawodem. Jakiś czas później Krzysztof Piskorski został dzięki tej książce uhonorowany nagrodą Zajdla w kategorii powieść, co rzecz jasna jeszcze bardziej wzmogło wymagania, jakie stawiałem wobec tekstu. Teraz, po lekturze, zdecydowanie mogę stwierdzić: było warto. “Cienioryt” nie tylko w pełni spełnił moje oczekiwania, ale i wykroczył poza nie, niejednokrotnie zaskakując mnie ciekawymi rozwiązaniami i zwrotami akcji. Moim zdaniem to niewątpliwie czołówka polskiej fantastyki.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/11/krzysztof-piskorski-cienioryt.html

Serriva - miasto, na którym ciąży jednocześnie błogosławieństwo i klątwa. To tutaj promienie słońca są najsilniejsze, a tym samym cienie czarne niczym smoła. Owe cienie z łatwością mogą stać się bramą do cieńprzestrzeni - mrocznego odbicia naszego świata, w którym wszelkie prawidła rządzące rzeczywistością działają w odwrotny sposób. Łatwy dostęp do tej krainy daje wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Żadna zabawa nie może trwać wiecznie. Dzwoneczek i jej Chłopcy przekonali się o tym na własnej skórze - wciągnięci w intrygę wroga stracili niemal wszystko i wydawać się może, że nie ma już dla nich ratunku. Wróżka jednak łatwo się nie podda i choć stoi na z góry straconej pozycji, podejmuje nierówną walkę; jako Mama zrobi wszystko, by uratować swoje “dzieci”. Będzie brutalnie, będzie niebezpiecznie, będzie krwawo; nie wiadomo, jaki jest plan Cienia, ani też czego spodziewać się po Panu. Jedno jest jednak pewne: czas dorosnąć.

Zacznijmy może od tego, że moim zdaniem ta część serii powinna się nazywać “Chłopcy 3. Tom 2”. Dostajemy tutaj bezpośrednią kontynuację wydarzeń opisanych w “Zgubie” i o ile zakończenie trzeciej części wydawało się być pewnym momentem przełomowym, tak tutaj jego waga została znacznie pomniejszona. Aż dziw bierze, że numeracja rozdziałów została wyzerowana, zamiast kontynuować już rozpoczęte odliczanie.

Niestety, w porównaniu ze “Zgubą”, “Największa z przygód” wypada dość blado. Największy zarzut mam chyba do fabuły: gdzieś po drodze wytraciła ona swój impet, zgubiła ostrego pazura, jakim charakteryzowała się dotychczas. Wydarzenie zdają się być nakreślone sztucznie i po łebkach, sporo tu też przypadków i zbiegów okoliczności istotnie wpływających na przebieg wydarzeń. Choć momentami sporo się dzieje, większość akcji pozostawiało we mnie pewien niedosyt - wręcz odniosłem wrażenie, że wszystko zostało upakowane i ściśnięte na siłę, by koniecznie zmieścić się w jednym tomie...

“Znaczy to koniec, tak? Całe to zamieszanie, akcja, człowiek czuje się jak w filmie, a tu dup i pass, uszło powietrze? To już wszystko, Dzwoneczku?”[s. 383]

...tomie, który pozostawił mnie z uczuciem sporego niedosytu. Już pomijam fakt, że pewne rozwiązania głównego wątku były niezadowalające, a sama końcówka - raczej bez fajerwerków. Otwarte zakończenie dla najważniejszej osi fabularnej jest do przełknięcia; co prawda jest ono raczej ukierunkowane na jedną, konkretną opcję, która wręcz prosi się o jej opisanie, ale to akurat nie problem. Gorzej, że niedomknięty został praktycznie cały drugi plan i losy wielu bohaterów, tak jakby nagle stali się oni mało istotni. Poza tym zamiast odpowiedzi na wiele pytań, pojawiają się tutaj nowe niewiadome, aż proszące się choćby o słówko wyjaśnień. Jak na “epicki finał serii” zdecydowanie za dużo tu niedopowiedzeń i zdecydowanie będę niezadowolony, jeśli Jakub Ćwiek nie opisze dalszych wydarzeń.

“Chłopcy” od samego początku byli serią skierowaną do starszego czytelnika - nie brakowało tu opisów brutalnych scen i wszelakich wulgaryzmów. Choć w trzecim tomie nacisk został przeniesiony na poważniejsze, dojrzalsze elementy konstrukcji, w “Największej z przygód” mamy niejako powrót do języka pełnego przekleństw. Bohaterowie klną prawie w każdej scenie, i o ile da się to jakoś uzasadnić dramatyzmem tej czy innej sytuacji, o tyle niektóre rozbudowane klątwy rzucane przez postaci są przekombinowane i - nie przymierzając - pasują w kilku scenach jak pięść do nosa. Całe szczęście nie zdarza się to wyjątkowo często, jest to jednak zauważalne.

Nie jest jednak tak, że ostatni tom cyklu zupełnie mi się nie podobał. Zdecydowanie pozytywnie odebrałem całą tę podszewkę serii, która tutaj najbardziej wychodzi na wierzch. Moralne tło, które towarzyszyło książkom od początku, osiąga tutaj kulminację: otrzymujemy sporo rozważań na temat nieustannej zabawy i bycia wiecznym dzieckiem, jak i problemów związanych z psychicznym dojrzewaniem i to u osób już dawno dorosłych. Bohaterowie zmuszeni są podejmować liczne trudne decyzje, a następnie żyć z ich konsekwencjami, tymi dobrymi i tymi złymi. Choć widać to było już wcześnie - “Największa z przygód” wyraźnie pokazuje, że przewodnim motywem historii o “wiecznych chłopcach” jest dorosłość z całym bagażem pozytywnych i negatywnych aspektów.

Oceniając “Chłopców 4” w obiektywny sposób trzeba jasno uznać, że jest to dobra, choć nieidealna powieść, pełna akcji, wywołująca emocje i zawierająca niebanalne przesłanie - myśli niby oczywiste, a jednak takie, o których ludzie zapominają. Problem w tym, że obiektywizm nie wchodzi w grę - “Największa z przygód” to część większej historii i jako taką trzeba ją ocenić. Niestety, ostatni tom nie wytrzymuje konfrontacji z dobrym wrażeniem wywołanym przez poprzednie części oraz ze stawianymi wobec niego oczekiwaniami. Finał historii okazał się być co najwyżej zadowalający patrząc na dotychczasowy rozwój fabuły, a i taka ocena pełna jest zastrzeżeń. Chociaż może tak miało być? Może o to chodzi, żeby zaakceptować, że nie zawsze wszystko jest takie, jak byśmy chcieli?

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/11/jakub-cwiek-chopcy-4-najwieksza-z.html

Żadna zabawa nie może trwać wiecznie. Dzwoneczek i jej Chłopcy przekonali się o tym na własnej skórze - wciągnięci w intrygę wroga stracili niemal wszystko i wydawać się może, że nie ma już dla nich ratunku. Wróżka jednak łatwo się nie podda i choć stoi na z góry straconej pozycji, podejmuje nierówną walkę; jako Mama zrobi wszystko, by uratować swoje “dzieci”. Będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Choć zawierucha związana z walką aniołów i demonów dobiegła końca, Morza Wszeteczne wciąż są obiektem rozgrywek politycznych zarówno ziemskich władców, jak i istot z innych planów. Najwięcej wie o tym wszystkim Roland Wywijas - mimo że jego kilkumiesięczny pobyt w piekle już się zakończył, kapitanowi piratów została po nim pamiątka: zagmatwany kontrakt. Wiadomo jednak, że diabłom nie można ufać, Roland zrobi więc wszystko, by wykiwać rogatych, zanim sam zostanie oszukany, przy okazji ratując przed piekielnymi zakusami całe Wyspy Rozpustne oraz, co najważniejsze, swój własny tyłek. Jak jednak tego dokonać, gdy dawna załoga rozleniwiła się i osiadła na lądzie, a otrzymany pod dowództwo prototypowy okręt piekielnej floty odbiega znacznie od tego, co znają piraci?

Szukacie książki, która rozbawi Was do łez? Właśnie ją znaleźliście. “Wyspy Plugawe” to esencja humoru w najczystszej postaci; każda następna strona to kolejny powód do śmiechu. Zabawne jest tu wszystko: od kreacji świata, poprzez plejadę ciekawych postaci (wśród których ze świecą szukać dwóch takich samych), a na niesamowicie humorystycznej, pełnej niespodzianek i zwrotów akcji fabule kończąc. Dowcipy wręcz wylewają się tej książki, aż dziw bierze, że dało się w niej upchnąć ich aż tyle. Jasne, może nie jest to zawsze humor najwyższych lotów, ale z drugiej strony: czy należy takiego oczekiwać po najdziwniejszej bandzie piratów pod słońcem?

Cały ten komizm nie mógł by jednak działać, gdyby nie jedna zasadnicza rzecz: język tekstu. Trzeba przyznać, że mało jest książek napisanych w sposób tak swawolny i błyskotliwy; książek, w których każde słowo wydaje się być na odpowiednim miejscu. Płynna narracja idealnie oddaje ducha całej książki, a to wszystko wzbogacone jest o żywe, zapadające w pamięć dialogi. Co więcej, niemalże każda postać wypowiada się w charakterystyczny dla niej sposób, więc często mówcę da się rozpoznać już po kilku pierwszych słowach. Niemałe wrażenie zrobił też na mnie poczet obelg jakimi piraci obrzucali się przez całą książkę - tak, wiem, niby to nic wyszukanego, ale wierzcie mi: trzeba niemałego intelektu, żeby wymyślić aż taką liczbę różnorodnych, złożonych, metaforycznych wręcz inwektyw, które w moim odczuciu były naprawdę zabawne.

W całym tym pozytywnym odczuciu, jakie wywołała na mnie książka, mam tak naprawdę tylko dwie uwagi. Pierwsza odnosi się do ilości postaci: jest ich naprawdę sporo, w dodatku każda posiada zestaw indywidualnych cech. Nie twierdzę, że bohaterów jest za dużo, raczej szedłbym z rozumowaniem w innym kierunku: wiele interesujących osób pojawia się wyjątkowo mało razy, nad czym bardzo ubolewam. Druga sprawa to końcówka książki - przez większość czasu fabuła stabilnie posuwa się do przodu, jednak w ostatnich fragmentach zaczyna gnać na łeb na szyję. Nie byłaby to wada, gdyby nie fakt, że tak naprawdę czytelnik nie wie o co chodzi: obserwujemy masę dziwnych scen i zachowań głównego bohatera, które dopiero na finiszu zostają wyjaśnione. Wcześniej takie zagrania były stonowane, tu zaś jest ich wyraźny przesyt.

Pierwszy tom przygód kapitana Rolanda zwanego Wywijasem czytałem ponad rok temu, dobrze jednak pamiętam, jak wiele radości przyniosła mi wówczas lektura. Tym razem było podobnie, jeśli nie lepiej: kartki przewracały się same, a uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy; jeśli już się to działo, to było to jak najbardziej uzasadnione przebiegiem fabuły. Mało jest książek, które w sposób tak beztroski i lekki pozwalają czerpać niczym nie zmąconą przyjemność z lektury. Zaznaczę jednak, że wbrew niektórym pozorom nie jest to tytuł dla najmłodszych, i nie chodzi tu tylko o nieodpowiedni humor - sporo jest krwawych scen, a i trup ściele się gęsto. Nie mniej jednak: osobiście polecam.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/11/marcin-mortka-wyspy-plugawe.html

Choć zawierucha związana z walką aniołów i demonów dobiegła końca, Morza Wszeteczne wciąż są obiektem rozgrywek politycznych zarówno ziemskich władców, jak i istot z innych planów. Najwięcej wie o tym wszystkim Roland Wywijas - mimo że jego kilkumiesięczny pobyt w piekle już się zakończył, kapitanowi piratów została po nim pamiątka: zagmatwany kontrakt. Wiadomo jednak, że...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miasteczko Robert Cichowlas, Łukasz Radecki
Ocena 6,1
Miasteczko Robert Cichowlas, Ł...

Na półkach: , , ,

Niemoc twórcza dopaść może każdego pisarza, nawet tego najbardziej płodnego literacko. Przed takim właśnie problemem stanął Marcin Lanowicz, autor bestsellerowych książek dla kobiet - termin oddania tekstu do redakcji nieubłaganie się zbliża, jednak stworzenie nawet najprostszej sceny wydaje się być syzyfową pracą. Wszelkie pomysły na odzyskanie weny zawodzą jeden po drugim, pojawia się jednak światełko w tunelu: ulotka zachęcająca do wynajęcia domku w Morwanach, małym miasteczku na Mazurach. Odpoczynek z dala od cywilizacji wydaje się być tym, czego Marcin potrzebuje, postanawia więc zrobić sobie z żoną mały urlop. Okazuje się jednak, że Morwany nie są zwyczajną miejscowością, a w dodatku komuś wyraźnie zależało, żeby Lanowiczowie tam trafili…

Powiem, szczerze, że początek “Miasteczka” nie zachwycił mnie jakoś specjalnie. Domek na uboczu, miasteczko skrywające jakieś tajemnice, niewytłumaczalne zdarzenia i mieszkańcy okolicy, którzy ewidentnie boją się powiedzieć przyjezdnym prawdę - to motywy wyjątkowo oklepane w horrorach, nastawiałem się więc na dość przeciętną lekturę. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły wiele elementów okazuje się mieć drugie, nietuzinkowe oblicze, dalece wykraczające poza utarte schematy, a odkrywane przed czytelnikiem kolejne tajemnice Morwan zaskakują zarówno samym pomysłem, jak i poziomem realizacji.

Brak zachwytu przy pierwszych stronach wynikał jeszcze z jednej rzeczy: sposobu narracji. Wiele fragmentów powieści jest zdecydowanie zbyt rozciągniętych, nużących, przez co dynamika tekstu wyraźnie kuleje. W dodatku wstęp do historii bogaty jest w opisy, które tak naprawdę dla późniejszej fabuły mają znaczenie znikome, czy wręcz zerowe; podobnie też wyglądają pierwsze dialogi, niektóre niejako pozbawione wewnętrznej ciągłości. Całe szczęście gros tych problemów zaczęło znikać w miarę posuwania się akcji do przodu, jednak fragmenty likwidujące dynamizm pojawiały się przez niemal cały czas; dopiero końcówka tekstu nabrała większego tempa, w krótkim czasie zaskakując mnie licznymi zwrotami akcji.

Groza i erotyka - te dwa słowa w opisie okładkowym najbardziej rzucały się w oczy. Pierwsze z nich jest jak najbardziej trafne; co prawda osobiście nie czułem się jakoś bardzo przerażony (może już za często chwytam po ten gatunek?), jestem jednak przekonany, że na wielu osobach tekst zrobi niemałe wrażenie. Z kolei co do erotyki… Cóż, zacznijmy od tego, że stanowi ona raczej pewne tło, czy też raczej swoiste uzupełnienie głównej fabuły. Jasne, w jakiś sposób jest to ważny element całego tekstu, nie ma go jednak zbyt wiele. Pewne wątpliwości budzi poziom wykonania tego aspektu w scenach mocno na nim opartych. Tam, gdzie sytuacja miała być normalna, opis jest sztuczny i raczej mało ciekawy natomiast w “nienormalnych” (brak mi lepszego określenia) fragmentach w oczy kuje wręcz medyczne słownictwo użyte w narracji, zaś sam ich przebieg jest z pewnością szokujący i wywołujący niesmak u części odbiorców.

“Miasteczko” z pewnością jest interesującą pozycją na rynku wydawniczym. To dobry horror z ciekawym i oryginalnym pomysłem na fabułę, który z pewnością wielu osobom przypadnie do gustu, choć raczej osób obytych z gatunkiem nie przerazi. Warto jednak mieć na uwadze fakt, że nie jest to książka dla wszystkich: specyficzne sceny, choć występujące w stosunkowo małej ilości, wywołają obrzydzenie u wrażliwszych czytelników. Jeśli jednak nie macie delikatnego żołądka - na pewno warto zainteresować się tą książką. Może nie jest to dzieło wybitne, ale mimo wszystkich swoich wad stojące na dość przyzwoitym poziomie.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/10/robert-cichowlas-ukasz-radecki.html

Niemoc twórcza dopaść może każdego pisarza, nawet tego najbardziej płodnego literacko. Przed takim właśnie problemem stanął Marcin Lanowicz, autor bestsellerowych książek dla kobiet - termin oddania tekstu do redakcji nieubłaganie się zbliża, jednak stworzenie nawet najprostszej sceny wydaje się być syzyfową pracą. Wszelkie pomysły na odzyskanie weny zawodzą jeden po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Avengers: Świat Avengers Frank D'Armata, Jonathan Hickman, Morry Hollowell, Richard Isanove, Adam Kubert, Frank Martin Jr., Jerome Opeña, Justin Ponsor, Dean White
Ocena 6,1
Avengers: Świa... Frank D'Armata, Jon...

Na półkach: ,

Drużyna Avengers stoi na straży Ziemi, gotowa w każdej chwili stawić czoła każdemu zagrożeniu dla planety, niezależnie od jego pochodzenia. Trudności, którym jeden bohater by nie podołał, dla grupy herosów nie stanowią problemu. Czy jednak są zagrożenia, z którymi nawet Avengersi nie będą w stanie sobie poradzić? Czy naszą planetę czeka wówczas zagłada? Gdy na Marsie pojawia się Ex Nihilo, który tworzy na czerwonej planecie nowy ekosystem i jednocześnie przypuszcza atak biologiczny na Ziemię, herosi ruszają do walki, szybko jednak okazuje się, że nie docenili oni nowego przeciwnika. Na szczęście bohaterowie przygotowali się na taką ewentualność…

Historia opowiedziana w tym tomie teoretycznie jest dość przystępna: nie wymaga ona szczególnej znajomości wcześniejszych przygód bohaterów, a główny przeciwnik występujący w komiksie jest postacią zupełnie nową i wszystkiego na jego temat dowiadujemy się w trakcie lektury. Herosi stanowiący drużynę Avengers są znani nawet osobom, które nie czytają komiksów, z kolei inni pojawiający się bohaterowie to albo równie popularne postaci, albo osoby mało znane, dopiero tutaj ukazane nieco szerzej. Kilku bohaterów (Smasher, Hyperion, Kapitan Wszechświat) otrzymało nawet w tym tomie parę stron na wyłączność, które przedstawiają pokrótce ich historie.

Cóż, teoria teorią, ale praktyka nie jest tak różowa. Scenarzysta serii, Jonathan Hickman, wyraźnie lubuje się w przedstawianiu wydarzeń niechronologicznie. Samo założenie nie jest oczywiście z natury złe, jednak tutaj mamy do czynienia z wyraźnym przesytem; ciągłe skakanie w czasie i przestrzeni, nierzadko między różnymi bohaterami, naprawdę nie ułatwia odbioru, przez co nietrudno jest się we wszystkim pogubić, trudno też jest utrzymać uwagę na głównym wątku i bieżących wydarzeniach.

Sytuacji nie poprawia też wewnętrzna niespójność tomu. W środku umieszczono sześć zeszytów serii o Avengersach: trzy pierwsze opowiadają o starciu z Ex Nihilo oraz, przy użyciu retrospekcji, o tajnym projekcie Tony’ego Starka i Steve’a Rogersa. Czwarty zeszyt to z jednej strony pokłosie wcześniejszych wydarzeń, z drugiej zaś ukazanie historii Hyperiona. Od całej historii odbiega piąta część - jest ona niemal w całości poświęcona Smasher: dowiadujemy się, jak zdobyła ona swoje moce, a także obserwujemy, jak wraz z Avengersami pomaga ona w obronie galaktycznego Imperium Shi’ar. Wydarzenia te wydają się zupełnie nie być związane z resztą tomu (tylko jedna rzecz delikatnie sugeruje, że może być inaczej, ale pewności w tej kwestii nie mam) i dopiero ostatni komiks w zbiorze powraca do głównego wątku, lecz tak naprawdę skupia się on niemal wyłącznie na postaci Kapitan Wszechświat oraz delikatnym wprowadzeniu do przyszłych wydarzeń.

Na niemałą pochwałę zasługuje graficzna strona tomu. Rysunki są żywe, przykuwające wzrok i tam gdzie trzeba szczegółowe. Kolory i cienie są nałożone perfekcyjnie i dzięki nim grafiki niejednokrotnie przykuwają uwagę na dłużej. Interesującym faktem jest to, że w połowie tomu nastąpiła zmiana rysownika, a mimo to niewprawione oko może tego nawet nie zauważyć - oczywiście są pewne różnice w kresce, jednak styl obu artystów jest w miarę podobny, dzięki czemu seria zachowuje ciągłość graficzną.

“Świat Avengers” był w moim odczuciu całkiem przyjemną i interesującą lekturą. Nie jest to jednak komiks idealny: stopień pogmatwania historii, która wbrew pozorom nie jest wyjątkowo skomplikowana, zdecydowanie działa na niekorzyść tomu i z pewnością wielu osobom utrudni zapoznanie się z opisywanymi wydarzeniami. Nadmiar przeskoków między wydarzeniami i postaciami, choć zapewne miał urozmaić fabułę, zadziałał na jej niekorzyść, zawężając potencjalne grono zadowolonych odbiorców. Warto jednak pamiętać, że przy odrobinie chęci da się zrozumieć tę historię i tym samym dostrzec jej potencjał.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/10/piatkomiks-nieregularny-3-avengers.html

Drużyna Avengers stoi na straży Ziemi, gotowa w każdej chwili stawić czoła każdemu zagrożeniu dla planety, niezależnie od jego pochodzenia. Trudności, którym jeden bohater by nie podołał, dla grupy herosów nie stanowią problemu. Czy jednak są zagrożenia, z którymi nawet Avengersi nie będą w stanie sobie poradzić? Czy naszą planetę czeka wówczas zagłada? Gdy na Marsie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dzięki Chaolowi Celaena trafia do Wendlyn. Choć z początku pomysł nie bardzo jej się podobał, zamorska kraina okazuje się być idealnym miejscem, w którym dziewczyna nie tylko może znaleźć odpowiedzi na liczne pytania, ale też rozwinąć swoje umiejętności. Tymczasem w Erilei kapitan gwardii coraz częściej staje przed jednym istotnym pytaniem: komu jest tak naprawdę lojalny? Choć odpowiedź nie jest łatwa, wszystko wskazuje na to, że Chaol będzie zmuszony opowiedzieć się w końcu po jednej ze stron, bowiem otwarty konflikt wydaje się być nieunikniony. Zwłaszcza, że król Adarlanu zdaje się prowadzić przygotowania do kolejnych strasznych rzeczy…

Trzeci tom serii o zabójczyni różni się wyraźnie od poprzednich. Dotychczas narracja skupiała się niemal wyłącznie na Celaenie, jedynie w drugiej części paru bohaterów zyskało nieco więcej czasu wyłącznie dla siebie. W “Dziedzictwie ognia” otrzymujemy cztery niemalże równorzędne wątki, których rozwój obserwujemy na zmianę. Dzięki takiemu zabiegowi uwaga czytelnika jest w pełni zaabsorbowana, nie pozostawiając mu czasu na nudę.

Główną osią fabularną jest rzecz jasna historia Celaeny. Przyznam szczerze, że to w moim odczuciu najsłabszy element książki - wydarzenia w nim opisywane są co do zasady mało dynamiczne. Wyraźnie widać, że w tym tomie to, co dzieje się wokół głównej postaci, ma wyraźnie na celu ukształtowanie jej losów w kolejnej części: widzimy, jak przechodzi ona nowe szkolenie, a także jak do fabuły bezpośrednio (i momentami dość topornie) zostaje wprowadzona nowa postać, której przyszłego znaczenia można się z łatwością domyślić niemalże od samego początku.

Dwie kolejne osie fabularne związane są z Chaolem i Dorianem. Choć w wielu momentach się one przeplatają, wyraźnie widać między nimi granicę. Wątek kapitana gwardii jest rozbudowany i momentami nieprzewidywalny, jednocześnie stanowi naprawdę solidną historię, która w ciekawy sposób ukazuje bohatera i kierujące nim myśli. Z kolei fragmenty opisujące życie Doriana przez większość czasu wydawały mi się być jedynie zapychaczem, którego celem jest po prostu przypominanie czytelnikowi o istnieniu tej postaci, jednak ku mojemu zdumieniu tak nie było - końcowe rozwiązanie było tak niespodziewane i szokujące, że długo nie mogłem zamknąć ust ze zdziwienia.

Najciekawszy moim zdaniem jest jednak wątek poświęcony Manon. To całkowicie nowa bohaterka, która od razu ze swoim debiutem stała się jedną z głównych postaci. Dotychczas wiedźmy w świecie wykreowanym przez Sarah J. Maas były elementem marginalnym: jedynie gdzieniegdzie pojawiły się informacje o wojnach, które ze sobą toczyły, raz też jedna pojawiła się na krótki moment. Teraz ów fragment rzeczywistości otrzymał należytą mu uwagę, a postać Manon, dzięki wyraźnemu odróżnieniu się od pozostałych bohaterów, wypada niesamowicie intrygująco i wnosi do serii spory powiew świeżości.

Choć po skończeniu książki nie mam jakoś specjalnie zbyt wielu zastrzeżeń do fabuły, jest jednak w powieści coś, co mi się wyjątkowo nie podobało. Luźna narracja bardzo otwarcie opisuje przemyślenia bohaterów i niestety to, co widzimy, nierzadko wyzbyte jest z pewnej ciągłości. Często postaci starają się działać zgodnie ze swoimi uczuciami, których nie rozumieją, albo też kierując się rozumem, w efekcie co chwile przeczą swoim wcześniejszym myślom i czynom, co owocuje zachowaniami wymykającymi się mojemu pojmowaniu. Na szczęście stan taki nie pojawia się non stop, jednakże przy trzecim tomie powieści można by już wymagać, by bohaterowie byli dobrze nakreśleni.

Po raz kolejny autorka zasłużyła sobie na pochwałę w kwestii kreacji świata oraz rozwiązań fabularnych. Z każdą chwilą co raz bardziej widać, jak skomplikowany, spójny pomysł zrodził się głównie Sarah Maas - od samego początku był on konsekwentnie realizowany, czego efekty można bez problemu zobaczyć. Wiele dotychczasowych wydarzeń układa się w coraz to pełniejszy obraz, dojść też można do wniosku, że nic tu nie jest przypadkowe. Nawet najbardziej błahe rzeczy czy fakty o świecie, które z początku wydawały się być po prostu uzupełnieniem całej historii, często powracają jako o wiele bardziej istotne, sporo jest też odniesień do pewnych wydarzeń, które jedynie były podawane na marginesie głównej historii.

Przy okazji “Korony w mroku” moje zachwyty nad książką wywołały we mnie swoisty niepokój - obawiałem się, że autorka może nie dać rady poprzeczce, którą ustawiła sobie wyjątkowo wysoko. Teraz wiem, że moje obawy były bezzasadne. Owszem, nie wszystko poszło po mojej myśli, a niektóre rozwiązania czy sposoby prowadzenia akcji zawiodły moje oczekiwania, jednak te niewielkie niedogodności znaczą niewiele w obliczu całej reszty. Znakomity pomysł nie tylko dalej się broni, ale też pokazuje pazura, a genialne rozwiązania w postaci wielowątkowej fabuły i wprowadzenia nowej, charakterystycznej postaci dały książce nową moc. “Dziedzictwo ognia” to zdecydowanie dobra kontynuacja i po jej lekturze nie pozostaje mi już nic innego, jak z utęsknieniem wypatrywać kolejnego tomu.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/10/sarah-j-maas-dziedzictwo-ognia.html

Dzięki Chaolowi Celaena trafia do Wendlyn. Choć z początku pomysł nie bardzo jej się podobał, zamorska kraina okazuje się być idealnym miejscem, w którym dziewczyna nie tylko może znaleźć odpowiedzi na liczne pytania, ale też rozwinąć swoje umiejętności. Tymczasem w Erilei kapitan gwardii coraz częściej staje przed jednym istotnym pytaniem: komu jest tak naprawdę lojalny?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Choć Celaenie udało się przetrwać królewski turniej, przy okazji zdobywając grono prawdziwych przyjaciół, dziewczyna wciąż nie cieszy się wolnością. Jako marionetka w rękach króla zmuszona jest wykonywać rozkazy i zadania pochodzące od okrutnego tyrana. Zabójczyni prowadzi jednak swoją własną grę, dążąc po cichu do osiągnięcia celów sprzecznych z monarszymi. Wszystko się jednak komplikuje, gdy w ramach kolejnej misji Celaena zmuszona jest zająć się Archerem Finchem, znajomym jeszcze z czasów, gdy dziewczyna szkoliła się w Twierdzy Zabójców…

Gdy rozpoczynałem swoją przygodę z serią “Szklany Tron”, nie miałem wobec niej większych oczekiwań. Pierwszy tom co prawda okazał się być całkiem przyjemną lekturą, miał jednak trochę mniejszych lub większych błędów. Byłem jednak na tyle zachęcony, by sięgnąć po cykl czterech nowelek tworzących prequel do głównej historii. Wydarzenia w nim przedstawione, choć niespecjalnie rozbudowane, nie tylko wnosiły sporo do opowieści o zabójczyni, ale też pokazywały, że Sarah J. Maas rozwija swój warsztat artystyczny. Z kolei drugi tom serii… Cóż, on jest po prostu znakomity!

Wyraźna zmiana na plus nastąpiła chyba na każdej możliwej płaszczyźnie. Bohaterowie ulegli rozwinięciu; każdą postać poznajemy z wielu różnych stron i często w skrajnych sytuacjach. Problemy, którym protagoniści stawiają czoła, ukazują szerokie spektrum ich cech. Co więcej, każda postać w jakiś sposób się rozwinęła i niewątpliwie zmieniła w stosunku do tego, co było przedstawione na początku, podobnie też jest z relacjami łączącymi poszczególne osoby. Zdecydowanie na plus wyszło książce trochę mniejsze skupienie się na głównej bohaterce, z korzyścią dla innych postaci. Zdarza się, że obserwujemy ich losy, choć nie zawsze zabójczyni jest w pobliżu; co więcej, sposób prowadzenia narracji nierzadko odkrywa przed nami ich myśli i wewnętrzne pobudki.

Pomysł na fabułę i kreację świata zasługuje na uznanie. Ciąg wydarzeń, ich przyczyny i skutki - wszystko jest wyraźnie przemyślane. Zaskakujące jest, jak wiele rzeczy, które w poprzednim tomie wydawało się być błahymi, nic nie znaczącymi, tutaj okazuje się mieć całkiem spory wpływ na rozwój akcji. Sporo kwestii ukazane zostało w zupełnie innym świetle, nierzadko całkowicie innym od dotychczasowego. W tym wszystkim widać wyraźnie, że autorka już od pierwszej części miała wszystko zaplanowane.

To, jak toczy się fabuła, wielokrotnie zaskakuje. Choć można mieć wątpliwości co do pewnych rozwiązań, trzeba przyznać, że wszystko, co się dzieje, ma ku temu wyraźne powody i wyjątkowo rzadko można by rzec, że coś budzi w czytelniku wątpliwości. Oczywiście, takie rzeczy się pojawiają, nie brak tu również rozwiązań wyraźnie uproszczonych, jednak jak na książkę młodzieżową takich rzeczy jest tu wyjątkowo mało. Sytuacja jest wręcz odwrotna: jak na lekturę skierowaną do nastoletnich czytelników w powieści poruszanych jest wyjątkowo dużo poważnych kwestii, a prezentowane podejście do wielu spraw jest nad wyraz dojrzałe.

Pod kątem technicznym również nastąpił wyraźny progres. Tym razem nie było takiego natłoku powtórzeń, co z pewnością jest zasługą zarówno autorki, jak i tłumacza - ja wyłapałem je tylko dwa razy, w dodatku po dłuższym zastanawianiu się w obu przypadkach doszedłem do wniosku, że ciężko by było inaczej sformułować zdania. Polepszeniu uległa też dynamika tekstu: podział na rozdziały jest sensowny i idealnie wpływa na tempo akcji, z kolei długość i swoista rytmika zdań powodowały, że w moim przypadku lektura szła niezwykle gładko.

Choć na początku się na to nie zapowiadało, to jednak śmiało mogę stwierdzić, że seria o Celaenie trafiła na listę moich ulubionych cyklów fantasy. Rozwój historii oraz bohaterów wzbudził mój podziw, nie mogę się więc doczekać lektury kolejnej części. Choć rzecz jasna mam co do niej pewne obawy, bo jak wiadomo: im wyżej się jest, tym upadek bardziej boli. Zwłaszcza, że pewne informacje, na które natrafiłem w internecie, sugerują mi, że mogę nie być w pełni zadowolony...

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/10/sarah-j-maas-korona-w-mroku.html

Choć Celaenie udało się przetrwać królewski turniej, przy okazji zdobywając grono prawdziwych przyjaciół, dziewczyna wciąż nie cieszy się wolnością. Jako marionetka w rękach króla zmuszona jest wykonywać rozkazy i zadania pochodzące od okrutnego tyrana. Zabójczyni prowadzi jednak swoją własną grę, dążąc po cichu do osiągnięcia celów sprzecznych z monarszymi. Wszystko się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Wyspę Skarbów” kojarzy niemal każdy - nawet jeśli ktoś jej nie czytał, zapewne ma świadomość jej istnienia. To w końcu jedna z najpopularniejszych powieści przygodowych, która od lat stanowi istotny element popkultury; liczne nawiązania literackie czy adaptacje filmowe tylko ten fakt potwierdzają. Dlatego choć z reguły jestem dość sceptycznie nastawiony do kontynuacji książek pisanych przez innych pisarzy, tym razem postanowiłem zaryzykować - w końcu opis fabuły sugerował, że będzie ona w gruncie rzeczy jedynie opierać się na powieści Stevensona, a i osoba pisarza wydała mi się budząca zaufanie. Tak zatem w moje ręce trafił “Silver. Powrót na Wyspę Skarbów”.

Młody Jim Hawkins prowadzi spokojne życie i w gruncie rzeczy nie ma na co narzekać. Na co dzień pomaga swojemu ojcu w prowadzeniu gospody, a wolne chwile spędza samotnie rozmyślając, co bardzo lubi. Od dzieciństwa towarzyszą mu jednak historie opowiadane przez rodzica: o skarbie kapitana Flinta, który wraz z kompanami odnalazł on lata temu. Nic nie wskazuje na to, by Jim miał przeżyć przygodę taką, jak jego tata, wszystko jednak zmienia się, gdy odwiedza go Natty, córka Johna Silvera, który również brał udział w pirackiej wyprawie po skarb. Dziewczyna proponuje mu udział w rejsie, który ma na celu odnalezienie pozostałej części majątku, której piraci nie zdołali zabrać ze sobą. Jim nie zastanawia się długo i już wkrótce nastolatkowie wyruszają w podróż śladami swoich ojców.

Przyznam szczerze i wprost: poległem. Lekturę “Silvera” rozpocząłem blisko miesiąc temu, a dopiero teraz udało mi się ją ukończyć. W natłoku różnych obowiązków i zajęć ciężko mi było poświęcić odpowiednio dużo uwagi książce, jak i znaleźć dla niej wystarczająco dużo czasu. Problem bowiem w tym, że powieść Andrew Motiona wymaga jednego i drugiego - konstrukcja zdań i akapitów nie należy do najprostszych i znacząco różni się od tego, co dominuje w literaturze. Stylizowanie na opowieść z dawnych lat niewątpliwie dodało “Silverowi” uroku, jednak jednocześnie spowodowało, że każdorazowe powracanie do lektury wymagało ode mnie pewnego wysiłku i odnalezienia odpowiedniego rytmu czytania, na co nie zawsze starczyło mi sił i chęci. Momentami wręcz odkładałem powieść po ledwie kilku zdaniach, nie odnajdując w sobie woli do dalszej lektury…

Powyższy akapit to jednak czysto subiektywne przeżycia - myślę, że wiele osób nie będzie miało z tym problemu; sądzę, że i ja poradziłbym sobie z książką lepiej w innym okresie. Jest jednak coś, co nawet wówczas by mi przeszkadzało: nadmierna liczba opisów. Momentami odnosiłem wrażenie, że każdy, nawet najmniejszy szczegół otoczenia musi być opisany, chociaż nie wnosi on nic do fabuły. Te istotne były nierzadko rozwleczone do gigantycznych rozmiarów, w których dialogi skracano do niezbędnego minimum. W wielu miejscach akcja powieści była pozbawiona jakiegokolwiek dynamizmu i trzeba było przebrnąć przez wiele stron opisów by natrafić na kolejną ciekawą scenę.

Na szczęście gdy już się do takich scen dotarło, całe niedogodności znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wydarzenia przedstawione w “Silverze”, choć oparte na tych z “Wyspy Skarbów”, składają się na historię zupełnie nową, nowatorską. Interesujący bohaterowie, których losy budzą liczne emocje - to zdecydowanie atut. Ton powieści utrzymany jest w idealnym, przygodowym klimacie: trochę awanturniczych przygód, liczne pasma niepowodzeń przeplatanych niespodziewanymi sukcesami, a także lekkie, aczkolwiek wyraźne nieprawdopodobieństwo pewnych wydarzeń - czego chcieć więcej?

Rozbudowane opisy, o których wspominałem, mają jeszcze jeden mały mankament. Otóż, wyobraźcie sobie, Andrew Motion przez wiele lat był nadwornym poetą korony brytyjskiej. I, jak to poeci mają w zwyczaju, stosuje dużo specyficznych metafor i porównań. Wiele z nich potrafi solidnie wytrącić z rytmu czytelniczego - parę razy dosłownie przestawałem czytać, bo skupiałem się albo na zrozumieniu środka stylistycznego, albo na jego wyobrażeniu, albo na próbie zrozumienia, jak autor mógł coś takiego wymyślić. Nie twierdzę, że takie coś to bez dwóch zdań zło, ale było tego zdecydowanie za dużo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że mamy do czynienia z powieścią przeznaczoną również dla nieco młodszych odbiorców..

Książka Andrew Motiona trafiła do mnie w złym momencie i naprawdę żałuję, że nie czerpałem z niej tyle przyjemności, ile bym mógł. Oceniając ją jednak tak obiektywnie, jak tylko jestem w stanie, z czystym sumieniem stwierdzam, że jest to dobra książka stanowiąca znakomitą kontynuację dla dzieła Roberta Stevensona - z odpowiednim wyczuciem traktuje ona pierwotny tekst i nie niszczy tego, co stworzył jego autor. Co prawda nie zaszkodziłoby zbytnio, gdyby tę samą historię opowiedziano nieco krócej i bez niektórych wymyślnych zwrotów, ale nawet mimo nich książka prezentuje solidną wartość. Tylko, jak sam się przekonałem, nie zawsze jest odpowiedni moment na jej przeczytanie.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/10/andrew-motion-silver-powrot-na-wyspe.html

“Wyspę Skarbów” kojarzy niemal każdy - nawet jeśli ktoś jej nie czytał, zapewne ma świadomość jej istnienia. To w końcu jedna z najpopularniejszych powieści przygodowych, która od lat stanowi istotny element popkultury; liczne nawiązania literackie czy adaptacje filmowe tylko ten fakt potwierdzają. Dlatego choć z reguły jestem dość sceptycznie nastawiony do kontynuacji...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki All-New X-Men: Wczorajsi X-Men Brian Michael Bendis, Marte Gracia, Stuart Immonen, Wade von Grawbadger
Ocena 6,9
All-New X-Men:... Brian Michael Bendi...

Na półkach: ,

X-Men to jedna z najpopularniejszych grup superbohaterów z komiksów Marvela. Choć drużyna mutantów na przestrzeni lat zmieniała się niejednokrotnie, wielu jej członków nie tylko zyskało swoich fanów, ale też jest znanych szerszej publice - czy to dzięki filmom aktorskim, czy też serialom, grom, na zabawkach kończąc.Nic więc dziwnego, że homo sapiens superior otrzymali własną serię zeszytów w ramach publikowanego od 2012 roku Marvel Now!

Społeczność mutantów, choć od zawsze pełna była podziałów, osiągnęła w tej kwestii apogeum. Podczas gdy nauczyciele i uczniowie szkoły im. Jean Grey starają się za wszelką cenę unikać konfliktów, drużyna dowodzona przez Cyclopsa werbuje nowych uzdolnionych członków dążąc do wywołania światowej rewolucji. Całej sytuacji nie pomaga fakt, że po licznych walkach i wynikłych z nich zniszczeniach ludzie boją się mutantów, co sprzyja represjom i łamaniu praw. Hank McCoy, dawny przyjaciel Cyclopsa, chce przywrócić wszystko do dawnego ładu - w tym celu sprowadza z przeszłości oryginalną piątkę X-Menów, licząc, że młody Scott Summers przypomni swojej teraźniejszej wersji ideały, w które niegdyś wierzył.

Jeśli ktoś chciałby rozpocząć czytanie komiksów Marvela, a widzą mu się historie o mutantach, “Wczorajsi X-Men” będą najbardziej oczywistym wyborem. Historia przedstawiona w tym tomie bazuje rzecz jasna na wielu wcześniejszych wydarzeniach ze świata, ich nieznajomość nie przeszkadza jednak w żaden sposób w lekturze. Poprzedzający cały tom wstęp krótko streszcza ważne wydarzenia ze świata mutantów, zaś reszta niezbędnych informacji przewija się w treści komiksu. Wynika to z samej konstrukcji opowieści - piątka przybyszów z przeszłości ma sporo do nadrobienia, dlatego na bieżąco są o wszystkim informowani; korzysta z tego również czytelnik, który może dzięki temu nadrobić wszelkie braki. Dodatkowo trzon fabularny stanowią postaci mniej lub bardziej znane nawet osobom nie czytającym komiksów, resztę zaś stanowią postaci nowo, dopiero zaprezentowane w tej publikacji - to również znacznie ułatwia wgryzienie się w świat mutantów.

Sięgając po “Wczorajszych X-Men” trzeba mieć świadomość, że to początek większej historii. Pierwszy tom serii stanowi swoiste preludium, wprowadzenie fabularne, przedstawiające bohaterów i ich znaczenie da opowieści, a także wyznaczające pewien status quo, będący punktem wyjścia dla właściwej fabuły. Rzecz jasna nie brak tu mniejszych bądź większych zwrotów akcji oraz potyczek osób z nadludzkimi zdolnościami (w końcu to komiks o superbohaterach), niewątpliwie jednak dominuje tu obyczajowa strona historii zapewniająca nieco spokojniejszy ton. Choć nie powiem, i ta warstwa fabularna potrafi dostarczyć niemało emocji. W idealnej dawce został tu także wprowadzony humor - sporadyczny, ale dobrze dobrany, będący przyprawą a nie głównym daniem. Ukazanie jak teraźniejsi bohaterowie spotykają swoje dawne persony dało na tym polu możliwości, które zostały genialnie wykorzystane.

Od strony graficznej komiks prezentuje się na bardzo dobrym poziomie. Co prawda często widać, że jednym kadrom poświęcono o wiele więcej uwagi niż innym, ale nawet te drugie wyglądają przyzwoicie. Znakomicie wypadła tutaj gra światło-cień oraz ujęcia z dalszej perspektywy, sporo dobrego można też powiedzieć o kolorach - żywe, idealnie dobrane i świetnie przechodzące z jednego odcienia w drugi. Tym, do czego można się przyczepić, jest nieco zbyt ciemny odcień kolorów (podobno w oryginalnym wydaniu barwy są jaśniejsze), a także mały mankament związany z klejeniem - jedna grafika rozrysowana na dwie sąsiadujące strony trafiła się akurat w miejscu, w którym łączą się dwie partie kartek, przez co środkowy wycinek obrazka jest “wycięty”, a cała ilustracja wygląda przez to nieco komicznie.

“Wczorajsi X-Men” to dobrze napisana historia, będąca wprowadzeniem do opowieści z naprawdę dużym potencjałem. Fani mutantów nie będą zawiedzeni, a i osoby nowe w świecie komiksów z łatwością odnajdą się w przedstawionych wydarzeniach i w mig połapią się kto jest kim i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Trzeba jednak pamiętać, że fabuła tomu dopiero otwiera poszczególne wątki, które dopiero zostaną rozwinięte w kolejnych częściach, warto więc przygotować się na nieco dłuższą przygodę z Marvelem. Nie mniej jednak - jest to komiks godny polecenia.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/09/piatkomiks-nieregularny-2-all-new-x-men.html

X-Men to jedna z najpopularniejszych grup superbohaterów z komiksów Marvela. Choć drużyna mutantów na przestrzeni lat zmieniała się niejednokrotnie, wielu jej członków nie tylko zyskało swoich fanów, ale też jest znanych szerszej publice - czy to dzięki filmom aktorskim, czy też serialom, grom, na zabawkach kończąc.Nic więc dziwnego, że homo sapiens superior otrzymali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyznam szczerze, że do tej pory Jacka Inglota kojarzyłem jedynie ze słyszenia - wiedziałem, że jest pisarz o tym nazwisku, nigdy jednak nie ciągnęło mnie do poznania jego twórczości. Nawet jeśli kiedyś zetknąłem się z jakimś jego opowiadaniem (w antologii albo czasopiśmie), to żadne nie zapadło mi w pamięci. Cóż, całkiem niedawno postanowiłem jednak bliżej przyjrzeć się dziełom tego autora, a to za sprawą wydanego zbioru opowiadań. Już sama jego nazwa, “Sodomion”, w połączeniu z lubieżną, lekko obrzydliwą okładką zaintrygowały mnie na tyle, żebym chciał sięgnąć po książkę. Moje zainteresowanie podsycił dodatkowo opis zawartości sugerujący liczne wizje przyszłości, w której to postępowi technologicznemu towarzyszy całkowity upadek moralny, tak więc czym prędzej sięgnąłem po dzieło.

Po lekturze niektórych opowiadań można dojść do wniosku, że przyszłe losy ludzkości malują się w dość nieprzyjemnych kolorach. Wizje są dość skrajne, ale bardzo obrazowe: społeczeństwa kolektywnych grup, w których każdy spółkuje z każdym; świat, w którym odmiana wirusa HIV wybiła niemal wszystkie kobiety; miasta degeneratów, w których masochiści walczą o władzę z sadystami.. To tylko niektóre motywy, jakie pojawiają się w książce. Są drastyczne, skrajne, i choć osobiście nie sądzę, żeby ludzkość miała iść w aż tak złym kierunku, to jednak widać w nich pewne nawiązania, odniesienia do tego, co widać już teraz… To jednak tylko część zbioru, nie jego całość. Dużo tekstów ma zupełnie inny wydźwięk: smutny, melancholijny, skłaniający do przemyśleń. W antologii znaleźć można historie o niespełnionej miłości, o utracie własnej osobowości albo takie, które poruszają tematykę śmierci i swoistego dążenia do niej. Różnorodność jest spora, wszystko to jednak ma refleksyjny charakter, co mi osobiście przypadło do gustu.

Bardzo ciekawym zabiegiem jest zastosowanie w kilku z opowiadań motywów znanych z klasycznych tekstów czy opowieści. Nie są one zawoalowane, ukryte w taki sposób, że czytelnik musi się wszystkiego domyślać, a i tak nie może być pewien, że jego tok rozumowania jest właściwy; wręcz przeciwnie: odwołania są bezpośrednie, nierzadko wskazane już w samym tytule opowiadania. W żadnym wypadku nie jest to wada, nie chodzi tu bowiem o odnajdywanie ukrytych aluzji, lecz zobaczenie, w jak nietypowy, ciekawy sposób można podejść do danego motywu. Przykładowo, “Śniąc o Dulcynei” to interesujący koncept błędnego rycerza zaadaptowany do futurystycznych podróży międzygwiezdnych, “Mała Nikita” to historia noir, która bazuje na greckim micie o stworzeniu ludzi, zaś “Sodomion”, jak można się domyślić po nazwie, nawiązuje do biblijnego motywu z Księgi Rodzaju, choć robi to w dość przewrotny sposób..

Nieco problemów sprawił mi język, jakim posługuje się Jacek Inglot. W wielu tekstach trafiały się długie fragmenty narracji, które w miarę czytania coraz bardziej mnie nużyły, przez co momentami traciłem zainteresowanie tekstem. Problemem były też niektóre zdania - ich konstrukcja była niekiedy dziwna i ciężka w odbiorze; kilka takich zdań pod rząd wybijało z rytmu. Największe problemy sprawiło mi jednak słownictwo - autor w kilku tekstach zdecydował się na konwencję mocno futurystyczną i do niej też dopasował język i wiele nazw. Specyficzne określenia i powszechne anglicyzmy utrudniały przedarcie się przez kilka tekstów; zdecydowanie najgorszy był pod tym względem utwór otwierający zbiór, “Grono. Krótka story o miłości”, co w sumie sygnalizuje sama jego nazwa… Na szczęście problem ten dotyczył tylko kilku opowiadań z początku antologii, więc po przebrnięciu przez nie lektura była o wiele przyjemniejsza.

“Sodomion” to zdecydowanie ciekawa pozycja na rynku książki. Interesujące opowiadania, nietypowe zarówno pod względem ujęcia poszczególnych kwestii, jak ogólnej formy, stanowią nie lada gratkę dla czytelników poszukujących nietypowych doznań. Warto jednak pamiętać, że nie jest to antologia dla każdego - sposób przedstawienia sfery seksualnej jest w kilku tekstach bardzo specyficzny i z pewnością u wielu osób wywoła zgorszenie. Jeśli jednak komuś to nie przeszkadza - śmiało może siąść do lektury tego zbioru.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2015/09/jacek-inglot-sodomion.html

Przyznam szczerze, że do tej pory Jacka Inglota kojarzyłem jedynie ze słyszenia - wiedziałem, że jest pisarz o tym nazwisku, nigdy jednak nie ciągnęło mnie do poznania jego twórczości. Nawet jeśli kiedyś zetknąłem się z jakimś jego opowiadaniem (w antologii albo czasopiśmie), to żadne nie zapadło mi w pamięci. Cóż, całkiem niedawno postanowiłem jednak bliżej przyjrzeć się...

więcej Pokaż mimo to