rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tytułowy WŚCIEK to bezsilna wściekłość, bezsilna złość na obojętność, na brak ciekawości świata, na brak zdawania sobie sprawy z konsekwencji tego, do czego dążymy jako ludzkość...

📖 W powieści znajdziesz motywy:
- bliskiej nam przyszłości w naszym zwykłym świecie
- sztucznej inteligencji
- wielkich korporacji i ludzi wpływu, którzy tylko przeliczają pieniądze
- katastrofy klimatycznej i ekoterroru
- TAJEMNICY, która prowadzi do przerażających konkluzji

Już "Płomieniem" Magdalena Salik udowodniła mi, że w snuciu niepokojących wizji bliskiej nam przyszłości nie ma sobie równych. Tym razem rozgrzebuje bliskie nam problemy, zagląda za kotarę świata i obnaża przygnębiające prawdy o naszych elitach i tych, którzy pogrążają otaczającą nas rzeczywistość. Wykreowała grupę nietuzinkowych bohaterów, którzy próbują dotrzeć do sedna, by odkryć coś, czego nikt by się nie spodziewał (z czytelnikiem na czele).
"Wściek" to druzgocząca powieść. Nawet te poczciwe mamuty mają drugie, ba, trzecie dno. Nie chcemy tego dna poznać, ale - co ważne - Magdalena Salik wskazuje, że NIE MOŻNA ODWRACAĆ OCZU. Bo jak odwrócimy chociaż na chwilę moment, jeśli oddamy stery, to może wydarzyć się coś, od czego nie będzie już odwrotu.

Warta uwagi. Po prostu.

Tytułowy WŚCIEK to bezsilna wściekłość, bezsilna złość na obojętność, na brak ciekawości świata, na brak zdawania sobie sprawy z konsekwencji tego, do czego dążymy jako ludzkość...

📖 W powieści znajdziesz motywy:
- bliskiej nam przyszłości w naszym zwykłym świecie
- sztucznej inteligencji
- wielkich korporacji i ludzi wpływu, którzy tylko przeliczają pieniądze
-...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Co otrzymujemy w „Ostatnim słowie”? Po pierwsze thriller psychologiczny, którego akcja rozgrywa się pewnego upalnego, dusznego lata. Wraz ze wzrostem napięcia między bohaterami rośnie również napięcie wokół. Upał się wzmaga, wzmaga się duchota, ciśnienie zdaje się pulsować, a drapieżne osy pożerać więcej niż tylko soczyste pomidory i gruszki z sadu. Atmosfera jest tak gęsta, a burza nieunikniona, że siedzimy jak na szpilkach, próbując zrozumieć co też u diabła się tu wydarzyło. Po drugie, zanurzamy się w lodowatą opowieść o zaginięciu małego dziecka. Koszmarna zima pewnej rodziny, której znika jedna z bliźniaczek. Śledztwo prowadzi prywatny detektyw, który powoli odkrywa sekrety i tajemnice rodzinne, które doprowadziły ich tam, gdzie znajdują się teraz. Kontrast między dwoma fabułami pozwala przeżywać obie historie zupełnie osobno, wczuwając się w nastrój i tajemnice, jakie serwuje nam Agnieszka Pietrzyk. A zakończenie? To musiało być wyzwanie dla autorki, ale poradziła sobie bezbłędnie, bez zbędnego dywagowania i bez zbędnych pułapek. Dzięki temu każdy element wskakuje na swoje miejsce, dokładnie tam, gdzie powinien być.

Co otrzymujemy w „Ostatnim słowie”? Po pierwsze thriller psychologiczny, którego akcja rozgrywa się pewnego upalnego, dusznego lata. Wraz ze wzrostem napięcia między bohaterami rośnie również napięcie wokół. Upał się wzmaga, wzmaga się duchota, ciśnienie zdaje się pulsować, a drapieżne osy pożerać więcej niż tylko soczyste pomidory i gruszki z sadu. Atmosfera jest tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cieszę się, że Hanna Białys stworzyła powieść stricte bydgoską, jej bohaterowie bowiem są już nieco schematyczni, a przynajmniej oparci na popularnych kliszach, które powielają się niezależnie od opisywanej epoki czy miejsca. Mamy glinę z tragiczną przeszłością, tajemnicą, ze smutnym spojrzeniem mężczyzny doświadczonego, który najbardziej na świecie lubi palić papierosy bez filtra i nic sobie z tego nie robi, a nawet chełpi się swoimi czarnymi płucami. I pochłania hektolitry czarnej kawy. Jego współpracownicy to również klisze, nie zapadają za bardzo w pamięć. W „Robakach w ścianie” zapadają natomiast w pamięć postacie poboczne. Dziewczyna chora na schizofrenię. Jej lekarka ze szpitala psychiatrycznego. Dyrektorka liceum jednej z ofiar. I inni, którzy może mieli być tylko tłem, a okazali się być najbardziej ludzcy, najbardziej zwyczajni, a jednak nie do zapomnienia.

Przeczytałam z przyjemnością, zaintrygowana meandrami śledztwa, którymi popłynęli bohaterowie. Nie było tu oczywistych rozwiązań, a Hanna Białys widać, że dobrze bawiła się wymyślając zwroty akcji. Może jest tam kilka niedociągnięć (wydawało mi się, że lekarka miała coś więcej za uszami?), ale zamykając ostatnią stronę skończyłam zadowolona. Nie ma to jak nasz rodzimy kryminał. Polska kryminałem stoi – i „Robaki w ścianie” to kolejny dowód.

Cieszę się, że Hanna Białys stworzyła powieść stricte bydgoską, jej bohaterowie bowiem są już nieco schematyczni, a przynajmniej oparci na popularnych kliszach, które powielają się niezależnie od opisywanej epoki czy miejsca. Mamy glinę z tragiczną przeszłością, tajemnicą, ze smutnym spojrzeniem mężczyzny doświadczonego, który najbardziej na świecie lubi palić papierosy bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To powieść psychologiczna – z dodatkiem grozy. Dodatkiem dla całości znaczącym, kipiącym gdzieś między stronami, powoli wzbierającym na sile, raczej w drugiej połowie powieści – ale jednak stanowiącym tylko część całości, zaledwie ułamek większej eksploracji ludzkiej psychiki, znaczenia przeszłości i tego, jak naznaczyć może nas dzieciństwo i związane z tym okresem traumy.

„Mój dom” nie jest dla początkujących, chyba że lubicie eksperymenty i skoki na głęboką wodę – kto wie, to może być dokładnie to, czego szukacie, nigdy nie wiadomo.

Ja jednak wolę zaznaczyć, że ten wyższy poziom grozy u Sablika ma w sobie więcej psychologicznych gierek niż horroru jako takiego. Ale! Akurat nawiązanie do starożytnych wierzeń irańskich uważam za bardzo ciekawy chwyt i właśnie ten element nadaje całości grozowego posmaku. Z początku można zadać pytania o jego sens, ale ten sens rysuje się z czasem, by w pełni rozkwitnąć w zaskakującym finale.

Czasami podczas lektury zastanawiałam się nad tempem powieści – Edward lubi włóczyć się po przeszłości, wywlekać nawet najmniejsze szczegóły… Czasami za wiele tych szczegółów było, za głęboko wchodziliśmy w detale, z których niewiele wynikało, przynajmniej w moim odczuciu. To tak a propos tego aspektu obyczajowego, niespieszności, o której wspomniałam.

Wyższy poziom grozy, groza miedzy gatunkami – „Mój dom” to psychologiczny horror, który jest trochę taką literacką łamigłówką Tomasza Sablika. Elementy autobiograficzne (jak wspominana „Księga dżungli” od dziadka) doprawiają całość i pozwalają doszukiwać się cząstek autora lub jego mrocznego cienia gdzieś między słowami. Ciekawy eksperyment, tego można być tutaj pewnym.

To powieść psychologiczna – z dodatkiem grozy. Dodatkiem dla całości znaczącym, kipiącym gdzieś między stronami, powoli wzbierającym na sile, raczej w drugiej połowie powieści – ale jednak stanowiącym tylko część całości, zaledwie ułamek większej eksploracji ludzkiej psychiki, znaczenia przeszłości i tego, jak naznaczyć może nas dzieciństwo i związane z tym okresem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam, że „Shirley” to nie jest moja ulubiona powieść Charlotte, ba, uważam ją faktycznie za „skażoną” osobistą tragedią autorki, naznaczoną bólem i rozpaczą. Pełną rozmyślań i przemyśleń, które meandrują i sprowadzają czytelnika na manowce. Ale! Jak widzicie, „Shirley” okazała się kryć w sobie całą kopalnię fascynujących tematów, których w innych powieściach Brontë nie miałabym jak poruszyć. Tego się nie spodziewałam, bo chociaż znałam fascynacje rodzeństwa Brontë polityką i historią, to jednak nie brałam pod uwagę, że cała jedna powieść poświęcona będzie tak poważnej i intrygującej tematyce.

Jedno pozostaje dla mnie pewne – „Shirley” to kawał fascynującej klasyki, która zostawia w sobie coś więcej niż tylko fabułę.

Przyznam, że „Shirley” to nie jest moja ulubiona powieść Charlotte, ba, uważam ją faktycznie za „skażoną” osobistą tragedią autorki, naznaczoną bólem i rozpaczą. Pełną rozmyślań i przemyśleń, które meandrują i sprowadzają czytelnika na manowce. Ale! Jak widzicie, „Shirley” okazała się kryć w sobie całą kopalnię fascynujących tematów, których w innych powieściach Brontë nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Walhallą” Graham Masterton ostatecznie udowodnił mi, że w ostatnim czasie to właśnie jego książki robią na mnie prawdziwe wrażenie. Stephen King natomiast zszedł na drugie miejsce, a może nawet trzecie, bo poszedł ostatnio w innym kierunku. A jego książki chociaż warsztatowo niedoścignione, szybko idą w zapomnienie. Przynajmniej tak jest w moim wypadku.

Wracając do „Walhalli” – to wyborna groza. Może nie do końca doskonała (w „Walhalli” pozostało kilka białych plam), ale taka, która przynosi moc frajdy przy lekturze i sprawia, że nie sposób jej przerwać. Posiadłość Walhalli przyciągnęła mnie do siebie, myślałam o niej i jej mieszkańcach cały dzień, o tajemnicach, jakie Masterton poukrywał między murami. Niektóre sceny mroziły krew w żyłach – taniec na rozbitych kryształowych kieliszkach jest nie do zapomnienia, tym bardziej, że poprzedzony wyznaniem chorobliwej miłości. Niektóre natomiast wzbudziły uśmiech, śmiech bywa bowiem rozładowaniem napięcia i strachu. Zachwycił mnie jeszcze sam koncept, w którym wychodzimy z założenia, że duchy nie istnieją, to działa nieco inaczej. I wreszcie: zakończenie! Epilog to wisienka na torcie i prawdziwe złoto. Czy ktoś wie, czy „Walhalla” doczekała się kontynuacji?

Dobrze, że mnie na tego Mastertona namówiliście te kilka lat temu i całe szczęście, że dałam mu drugą szansę. Teraz nie wyobrażam sobie horroru bez jego dzieła i wcale nie dziwię się, że dla wielu z Was to właśnie on jest królem horroru. Bo dla mnie już chyba też.

„Walhallą” Graham Masterton ostatecznie udowodnił mi, że w ostatnim czasie to właśnie jego książki robią na mnie prawdziwe wrażenie. Stephen King natomiast zszedł na drugie miejsce, a może nawet trzecie, bo poszedł ostatnio w innym kierunku. A jego książki chociaż warsztatowo niedoścignione, szybko idą w zapomnienie. Przynajmniej tak jest w moim wypadku.

Wracając do...

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Seryjni mordercy są ulubionym tematem twórców kryminałów i dreszczowców. Darda jednak nie tworzy zwykłego kryminału, nie, on w „Zabij mnie, tato” zanurza się głębiej. Ukazuje nam czytelnikom powolną degradację komórki rodzinnej, która zostaje skonfrontowana z największą możliwą potwornością. Ze strachu, rozpaczy i niemocy zaczyna powoli się rozpadać. Darda idzie jeszcze dalej. Pokazuje bowiem, że odbierając życie członkom społeczności morderca zadaje cios nie tylko im – to wizja nazbyt uproszczona, zbyt atomistyczna. Nie, choć ofiara cierpi najbardziej, zraniona zostaje cała społeczność. Z tej rany sączy się krew, która odbiera jej życie. Społeczność płacze, wyje, miota się, do czasu aż rana nie zostanie zasklepiona. A zasklepić można ją tylko sprowadzając sprawiedliwość. A kiedy zawodzi system, ktoś inny musi wziąć sprawy w swoje ręce, bo inaczej wszystko się rozpadnie. Dopiero wtedy nastąpi tak potrzebne oczyszczenie, katharsis, którego potrzebujemy tak w opowieściach, jak w prawdziwym życiu. Przyznam, że bez sprawiedliwości w powieści, bez próby zmiażdżenia zła, trudno byłoby sobie z tym strachem poradzić.

Stefan Darda nie bawi się w półśrodki – wciąga nas w koszmar, który czujemy do samego szpiku.

Seryjni mordercy są ulubionym tematem twórców kryminałów i dreszczowców. Darda jednak nie tworzy zwykłego kryminału, nie, on w „Zabij mnie, tato” zanurza się głębiej. Ukazuje nam czytelnikom powolną degradację komórki rodzinnej, która zostaje skonfrontowana z największą możliwą potwornością. Ze strachu, rozpaczy i niemocy zaczyna powoli się rozpadać. Darda idzie jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozkosze podniebienia, rozkosze ciała w smakowitej, kampowej historii wyrafinowanej krytyczki kulinarnej i… kanibali.

To wyznanie seryjnej morderczyni, tej, która smakowała swoje życie do ostatniej kosteczki. Całość ma posmak makabry doprawionej opisami, od których ślina sama napływa do ust. Skonfundowany czytelnik chce i nie chce czytać dalej – to specyficzne uczucie. Chelsea G. Summers zbudowała kontrast pomiędzy tym, co wykwintne i soczyste a tym, co krwawe i cielesne. Zwierzę – mięso – nie różni się tu niczym od człowieka. Wszystko można zjeść. Każdego można pożreć. Hedonistyczne opisy uczt kunsztownych dań, wspomnienia smaków dzieciństwa, a w tle zbrodnia i cała ta babranina flaków i kości. Ta dynamika rozsadza czytelnika od środka, bo nie sposób nie oblizać warg na myśl o zapachu pieczonej kaczki i świeżutkiego chleba o chrupiącej skórce, albo zerwanego w dzieciństwie pomidora z przydomowego ogródka, by zaraz się nie wzdrygnąć na fontannę krwi na podłodze, nie skrzywić na opis rzeźnickiego noża. Chelsea G. Summers doprowadza do szaleństwa! Łączy zwyczajne kulinaria z przepisami zwyrodniałej libertynki. I robi to po mistrzowsku! Zaspokajanie głodu jest dla bohaterki koniecznością, ludzkie mięso to jej fetysz. Obędzie się bez niego, ale… Czy musi?

To najbardziej apetyczna książka tego roku. I najbardziej odpychająca. Makabryczna i pełna niespodzianek. Dorothy to taka bohaterka jak z twórczości Markiza de Sade – bez sumienia, bez duszy ale głodna życia jak mało kto! I tak jak u Sade’a smakuje przyjemności i rozkosze cielesne wszystkimi zmysłami. Jej głód jest nienasycony, rozochocony, nieokiełznany.

Nie, nie ma tu strachu – jest odpowiedź na największy lęk, kampowy horror, który niesie samą przyjemność lektury. I tylko dla dorosłych czytelników.

Rozkosze podniebienia, rozkosze ciała w smakowitej, kampowej historii wyrafinowanej krytyczki kulinarnej i… kanibali.

To wyznanie seryjnej morderczyni, tej, która smakowała swoje życie do ostatniej kosteczki. Całość ma posmak makabry doprawionej opisami, od których ślina sama napływa do ust. Skonfundowany czytelnik chce i nie chce czytać dalej – to specyficzne uczucie....

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Igor Brudny powraca! Szósta odsłona kultowej serii thrillerów kryminalnych Przemysława Piotrowskiego z komisarzem Brudnym w roli głównej! Było „Piętno”, była „Sfora”, „Cherub”, „Zaraza” i „Bagno”, a teraz czas na „Smolarza”.

Pakujemy plecaki, wygodne buty i jedziemy w Bieszczady! Ale! Trzymamy się blisko Igora, bo jak zboczymy ze szlaku to może nas dorwać jakieś licho, a przynajmniej ktoś, kto lubi bawić się w potwory rodem z najgorszych slasherów. Co przytrafia się ofiarom? Nie ma co tego roztrząsać, ale cierpią męki. Nic u Przemysława Piotrowskiego nie jest jednak przypadkowe i trudna historia Bieszczad i okolic wchodzi tutaj pełną parą. A także zapomniane legendy i polityczne niesnaski.

Cykl z Igorem Brudnym wyróżniają silne emocje, które wypływają spomiędzy kart kolejnych powieści. Gniew, wściekłość, oburzenie. Chęć zemsty za wszelką cenę. Potrzeba zrobienia porządku. To, co czują zwykli ludzie na co dzień, obserwując cały ten chaos, polityczne bagno, zbrodniczy koszmar. Brudny jest odpowiedzią na całą niesprawiedliwość, na ból i cierpienie, obleśne układy i spiski. On rusza, nie zważając na konsekwencje. I sprząta. I zostawia po sobie świat lepszym. Po prostu.

„Smolarz” to mój drugi ulubiony po „Sforze” tom cyklu z Brudnym. Znów mamy las, legendy i smolistą ciemność, która płynie prosto z ludzkiej natury. Uwielbiam. I czekam na więcej!

Igor Brudny powraca! Szósta odsłona kultowej serii thrillerów kryminalnych Przemysława Piotrowskiego z komisarzem Brudnym w roli głównej! Było „Piętno”, była „Sfora”, „Cherub”, „Zaraza” i „Bagno”, a teraz czas na „Smolarza”.

Pakujemy plecaki, wygodne buty i jedziemy w Bieszczady! Ale! Trzymamy się blisko Igora, bo jak zboczymy ze szlaku to może nas dorwać jakieś licho, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sylvie dobiega czterdziestki i jest średnio usatysfakcjonowana tak sobą, jak i swoimi bliskimi i życiem generalnie. Jest chorobliwie nieśmiała, tak nieśmiała, że nikt nie widzi jej wysiłków i prób, by coś osiągnąć. Okazuje się jednak, że Sylvie ma coś, czego nie ma nikt: bohaterkę, której życie (pełne pikantnych detali) rozgrywa się u niej w głowie. Sylvie zaczyna pisać i wkrótce… wydaje książkę, która staje się bestsellerem. Erotyczny hit, którego czytelnicy chcą więcej i więcej. Pytanie: czy takiej zmiany na pewno chciała Sylvie?

Życiowy fakt: marzyłam kiedyś, by zostać poczytną pisarką romansów, w klimacie Danielle Steel, ale w odróżnieniu od Sylvie nie mam w głowie takiego drugiego życia i byłoby to dość karkołomne. Ale widzę w tej postaci elementy siebie, zresztą, chyba tak jest wykreowana, by kazda kobieta poczuła z nią bliskość. Czyta się z radością, z oczekiwaniem, z poczuciem, że obserwujemy zmagania najbliższej przyjaciółki. I o to właśnie w tej powieści chodzi.

Sylvie dobiega czterdziestki i jest średnio usatysfakcjonowana tak sobą, jak i swoimi bliskimi i życiem generalnie. Jest chorobliwie nieśmiała, tak nieśmiała, że nikt nie widzi jej wysiłków i prób, by coś osiągnąć. Okazuje się jednak, że Sylvie ma coś, czego nie ma nikt: bohaterkę, której życie (pełne pikantnych detali) rozgrywa się u niej w głowie. Sylvie zaczyna pisać i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przepis, któremu nie można się oprzeć: fantasy + wiedźmy + mitologia słowiańska, a w tym wszystkim maczała też swoje pióro Elżbieta Cherezińska.

To jest historia wybranki losu (i starych bogów), to jest opowieść o tej jednej bohaterce, we krwi której buzują pradawne moce – klisze gatunku, to jest oczywiste. ALE! Klucz tkwi w samym charakterze Bory, w jej świadomości siły i konieczności podjęcia walki o przetrwanie. To nie jest dziewczynka znikąd – ta powieść zaczyna się od sceny, gdy ojciec najemnik zasuwa jej kopa w twarz, a ona chce więcej, na miłość Boską! Ona ćwiczy, ona trenuje, ma marzenie, by stać się najemniczką, pójść w ślady swojego ojca. Czasy są trudne, trwa wojna, niewinni ludzie giną, a ona może zostać jedną z tych, którzy zapiszą się w historii tej krainy. Marta Mrozińska buduje nam bohaterkę skomplikowaną emocjonalnie, która nie do końca rozumie ludzi wokół siebie, ale dba o tych, których kocha najmocniej na świecie. Zna również smak poświęcenia i… nie boi się śmierci. Może to kwestia nici, które łączą ją ze światem Starego Ludu, może to młodzieńcza brawura, ale jedno jest pewne – z przyjemnością podążamy ścieżką Wszebory (to pełne imię bohaterki) i tych, których napotka na swojej drodze do przeobrażenia się w bohaterkę. To przypomina mi ścieżkę bohaterki „Wojny Makowej” Rebeki F. Kuang, u której rozwój postaci następował w podobny sposób, a ona sama nie pozostawała jedynie kukiełką przeznaczenia, ale sama prowadziła swój los.

Tej powieści nie można się oprzeć! Takiego fantasy z motywami słowiańskimi szukałam – dopracowanego i pozbawionego zbędnych punktów zaczepienia. Ogromnym zaskoczeniem były słowa autorki w podziękowaniach, w których zwraca się między innymi do Elżbiety Cherezińskiej, która wsparła ją radą w kreowaniu głównej bohaterki. I powiem tak – to widać! Bora jest jak Harda, a jej historia nie bierze się znikąd. Całość jednak jest o kilka tonów lżejsza, fantastyczna (nie historyczna), ze sznytem młodzieżowym, chociaż przeznaczona dla każdego, kto pragnie sięgnąć do tego świata. A najlepsze jest to, że to pierwszy tom serii i ja już nie mogę się doczekać kontynuacji.

Przepis, któremu nie można się oprzeć: fantasy + wiedźmy + mitologia słowiańska, a w tym wszystkim maczała też swoje pióro Elżbieta Cherezińska.

To jest historia wybranki losu (i starych bogów), to jest opowieść o tej jednej bohaterce, we krwi której buzują pradawne moce – klisze gatunku, to jest oczywiste. ALE! Klucz tkwi w samym charakterze Bory, w jej świadomości siły i...

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Riley Sager to jeden z moich najulubieńszych twórców współczesnej grozy. Utalentowany dekonstrukcjonista, który bierze pod lupę proste fabuły, rozkłada je na części i tworzy coś zupełnie swojego. Przewrotnego i okrutnego dla czytelnika. Dlatego z zaskoczeniem odkryłam podczas lektury, że „Jedyne ocalałe” to dopiero wstęp do twórczości tego, którego tak dobrze znam i podziwiam. Być może dlatego, że to jego debiutancka powieść, która po latach, w nowym wydaniu trafia do polskich czytelników. Dobra i wyważona. Dopracowana pod każdym względem. Domknięta wszędzie tam, gdzie powinna zostać domknięta. Ale. Czegoś tu brakuje – jakiejś iskry, tego mrugnięcia do czytelnika, tej złowieszczej świadomości, że za chwilę wszystko się obróci w perzynę. Mało tu Sagera w Sagerze, jeśli wiecie, co mam na myśli. I nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że nie bawiłam się przednio podczas lektury – to raczej kwestia oczekiwań i tego, co otrzymałam w zamian.

Co mnie tak zaskoczyło? Rozwiązanie zagadki „Jedynych ocalałych” dostajemy od Sagera na tacy. Fabuła okazuje się przewidywalna, a momenty zaskoczeń i zwrotów akcji są oczywiste, bez względu na to, jak bardzo chcemy je docenić. Sager kieruje się tu prostym przepisem, który dawno temu zaproponował w swoim legendarnym już „Pamiętniku rzemieślnika” Stephen King. Nie chcę nikomu psuć zabawy, ale nie jest się Sagerem, żeby być Kingiem. Domyślam się jednak, że sam Sager musiał dopiero z czasem rozwinąć swoją własną formułę fabularną, stworzyć swój znak rozpoznawczy, a „Jedyne ocalałe” były zaledwie wstępem i jednocześnie hołdem złożonym klasycznym slasherom.

Widać bowiem w „Jedynych ocalałych” głębokie uczucie Rileya Sagera do slasherowej formuły, do popularnych tropów, do klisz, w które czytelnicy i widzowie z przyjemnością wpadają. Bo to, że ta powieść jest jak sequel do historii, której nie znamy to jedynie pozory – sprytnie utkane, tego Sagerowi nie odbiorę. Widać jednak i czuć podczas lektury, że to początek jego pisarskiej ścieżki, jego budowania własnej literackiej persony, tego, co pozwoliło mu ewoluować do jednego z najbardziej zaskakujących współczesnych twórców grozy. „Jedyne ocalałe” okazują się wtedy jedynym możliwym początkiem, zaczynkiem wielkiego talentu, który rozwijał się z biegiem lat.

Chociaż niezaskakująca, to przez swoje dopięcie na ostatni guzik – satysfakcjonująca, szczególnie dla tych, którzy jeszcze dzisiejszego Sagera nie znają lub zaczynają przygodę z gatunkiem.

Riley Sager to jeden z moich najulubieńszych twórców współczesnej grozy. Utalentowany dekonstrukcjonista, który bierze pod lupę proste fabuły, rozkłada je na części i tworzy coś zupełnie swojego. Przewrotnego i okrutnego dla czytelnika. Dlatego z zaskoczeniem odkryłam podczas lektury, że „Jedyne ocalałe” to dopiero wstęp do twórczości tego, którego tak dobrze znam i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oparta na faktach południowokoreańska powieść grozy, która wykorzystuje narzędzia horroru.

„Sny umarłych” taka zagadka konstrukcyjna, symboliczna w swoich scenach, pozornie jedynie prosta. Fabuła podzielona jest na kilka części, w których odnajdujemy kolejne elementy łamigłówki. Motyw kryminalny, motyw osobisty, motyw paranormalny – coś musi to wszystko łączyć, prawda?

Bora Chung stworzyła coś niesamowitego i przejmującego czytelnika do szpiku kości. Bałam się czytać tej powieści, czułam, że konkluzja zmierza w jakimś rozpaczliwym kierunku, z którego trudno będzie mi się potem otrząsnąć. „Sny umarłych” mają taką oleistą poświatę – po lekturze czułam się lepka, tłusta…

Po raz kolejny udowodniono mi i ja udowadniam Wam, że horror ma wiele twarzy, groza może kryć się w czymś zupełnie zwyczajnym, ale potrzeba dobrego pióra, by to ukryć, rozmazać, dać się rozpełznąć. Czytajcie Borę Chung.

Oparta na faktach południowokoreańska powieść grozy, która wykorzystuje narzędzia horroru.

„Sny umarłych” taka zagadka konstrukcyjna, symboliczna w swoich scenach, pozornie jedynie prosta. Fabuła podzielona jest na kilka części, w których odnajdujemy kolejne elementy łamigłówki. Motyw kryminalny, motyw osobisty, motyw paranormalny – coś musi to wszystko łączyć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Frank Herbert wyszedł bowiem daleko poza to, czego spodziewać można się po „szeregowej” fantastyce. „Diuna” to o tyle więcej niż tylko opowieść o wielkich robalach z pustyni… To opowieść o opowieściach, o tworzeniu mitu, o tym, co potrzebne jest, by zaczął żyć on własnym życiem, o tych wszystkich mechanizmach, które kontrolują rzeczywistość i ludzkie umysły, o których zaś na co dzień nie myślimy, mimo iż w nich współuczestniczymy. Wszystko to obudowane uniwersum pięknym i rozbudowanym, którego zawiłości dopiero poznaję. Strach pomyśleć jak wiele bym straciła, nie wracając do tej książki.

Stawiam „Diunę” Franka Herberta obok „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena – chociaż Tolkien Herberta wcale nie lubił – dlatego właśnie, że jest czymś więcej niż „fantastyką”, niż „tylko” opus magnum science-fiction. To literatura mitotwórcza. Mity tworząca i o mitach rozprawiająca. Grzebiąca w tych pierwotnych maziach, z których lepiło się niegdyś struktury naszego życia. Nic więc dziwnego, że do dzisiaj rezonuje w kulturze – kulturze, która mitami żyje i mitów potrzebuje.

A wszystko co mam do powiedzenia o "Diunie" znajdziesz tu:
https://wielkibuk.com/2024/03/04/diuna-frank-herbert-recenzja-przewodnik-po-swiecie-ciekawostki/

Frank Herbert wyszedł bowiem daleko poza to, czego spodziewać można się po „szeregowej” fantastyce. „Diuna” to o tyle więcej niż tylko opowieść o wielkich robalach z pustyni… To opowieść o opowieściach, o tworzeniu mitu, o tym, co potrzebne jest, by zaczął żyć on własnym życiem, o tych wszystkich mechanizmach, które kontrolują rzeczywistość i ludzkie umysły, o których zaś...

więcej Pokaż mimo to video - opinia


Na półkach:

Japonia, która nie jest Japonią. Samurajowie, którzy samurajami nie są. Historia, która odbiega od prawdziwej historii. A jednak Nippon Arkadego Saulskiego to japońska inspiracja po całości, w którą wplata motywy fantastyczne i niesamowite. To twórca, który świadomy jest kreowanego przez siebie świata, który czerpie garściami z przeszłości, ale robi to po swojemu i w taki sposób, że nie można zarzucić mu niedociągnięć czy jakiejkolwiek przesady. Tu epoki mieszają się, czas płynie inaczej, a świat czekają zagrożenia podobne, a jednak całkiem inne. Dobrze, że w książce znajdziemy wyjaśnienie pojęć i podstawowych założeń autora – to ułatwi czytanie tym, którzy nieprzyzwyczajeni są do japońskiej nomenklatury, a chcieliby lepiej przeniknąć do tego świata.

Warto jednak zaznaczyć, że cykl Droga Samotnego Psa oparty jest o znajome tropy i klisze, a bohaterowie oparci się o konkretne fantastyczne archetypy. Inu zwany Duchem to zapijaczony wojownik o niedoścignionych zdolnościach, z tragiczną przeszłością i słabościami. Jego nowa służba to jego nowa ścieżka życia, nowe wyzwania i szansa, by znów stać się legendą. Jego nowy władca – Duch bowiem jest rzeczą, nie jednostką, która stanowi o sobie – to surowy daimo, potężny, a jednak miłosierny. Ktoś, kto ze świadomością przyjmuje pod swój dach złamanego wojownika i zawsze spogląda nań podejrzliwie. Nie zostawia otwartych drzwi. A jego syn to młodzian, którego ścieżka dokonań dopiero się rozpoczyna – naznaczony stratą musi wykazać się męstwem, musi pokazać, że jest godnym dziedzicem. Jest też druga strona konfliktu i tam ktoś, kto okazuje się najbardziej fascynującą postacią ze wszystkich. Ale o tym na razie cicho sza.

Z początku podchodziłam sceptycznie do tej całej japońszczyzny, przyznam szczerze, ale okazało się, że Arkady Saulski ma wiedzę i ma powód, by do inspiracji Kraju Kwitnącej Wiśni sięgać. Jest powiązany z Japonią osobiście, wszystkie decyzje historyczno-fabularne podejmuje świadomie i z pomysłem. Podoba mi się zakorzenienie w rzeczywistości, motywy stricte fantastyczne serwowane łyżeczkami. Bywa, że jego historia bywa podobna do wszystkich innych – w końcu wykorzystywanie tropów i klisz zobowiązuje. Niektóre wybory fabularne okazały się być równie przewrotne.

Po lekturze dwóch tomów pozostał mi sentyment do „, drugi, czyli „Krwawy Wierch” otwiera ten świat i jestem ciekawa dokąd nas ostatecznie doprowadzi. Podobno trzeci tom zatytułowany „Szczerbata śmierć” wyjdzie jeszcze tej jesieni!

Japonia, która nie jest Japonią. Samurajowie, którzy samurajami nie są. Historia, która odbiega od prawdziwej historii. A jednak Nippon Arkadego Saulskiego to japońska inspiracja po całości, w którą wplata motywy fantastyczne i niesamowite. To twórca, który świadomy jest kreowanego przez siebie świata, który czerpie garściami z przeszłości, ale robi to po swojemu i w taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japonia, która nie jest Japonią. Samurajowie, którzy samurajami nie są. Historia, która odbiega od prawdziwej historii. A jednak Nippon Arkadego Saulskiego to japońska inspiracja po całości, w którą wplata motywy fantastyczne i niesamowite. To twórca, który świadomy jest kreowanego przez siebie świata, który czerpie garściami z przeszłości, ale robi to po swojemu i w taki sposób, że nie można zarzucić mu niedociągnięć czy jakiejkolwiek przesady. Tu epoki mieszają się, czas płynie inaczej, a świat czekają zagrożenia podobne, a jednak całkiem inne. Dobrze, że w książce znajdziemy wyjaśnienie pojęć i podstawowych założeń autora – to ułatwi czytanie tym, którzy nieprzyzwyczajeni są do japońskiej nomenklatury, a chcieliby lepiej przeniknąć do tego świata.

Warto jednak zaznaczyć, że cykl Droga Samotnego Psa oparty jest o znajome tropy i klisze, a bohaterowie oparci się o konkretne fantastyczne archetypy. Inu zwany Duchem to zapijaczony wojownik o niedoścignionych zdolnościach, z tragiczną przeszłością i słabościami. Jego nowa służba to jego nowa ścieżka życia, nowe wyzwania i szansa, by znów stać się legendą. Jego nowy władca – Duch bowiem jest rzeczą, nie jednostką, która stanowi o sobie – to surowy daimo, potężny, a jednak miłosierny. Ktoś, kto ze świadomością przyjmuje pod swój dach złamanego wojownika i zawsze spogląda nań podejrzliwie. Nie zostawia otwartych drzwi. A jego syn to młodzian, którego ścieżka dokonań dopiero się rozpoczyna – naznaczony stratą musi wykazać się męstwem, musi pokazać, że jest godnym dziedzicem. Jest też druga strona konfliktu i tam ktoś, kto okazuje się najbardziej fascynującą postacią ze wszystkich. Ale o tym na razie cicho sza.

Z początku podchodziłam sceptycznie do tej całej japońszczyzny, przyznam szczerze, ale okazało się, że Arkady Saulski ma wiedzę i ma powód, by do inspiracji Kraju Kwitnącej Wiśni sięgać. Jest powiązany z Japonią osobiście, wszystkie decyzje historyczno-fabularne podejmuje świadomie i z pomysłem. Podoba mi się zakorzenienie w rzeczywistości, motywy stricte fantastyczne serwowane łyżeczkami. Bywa, że jego historia bywa podobna do wszystkich innych – w końcu wykorzystywanie tropów i klisz zobowiązuje. Niektóre wybory fabularne okazały się być równie przewrotne.

Po lekturze dwóch tomów pozostał mi sentyment do „, drugi, czyli „Krwawy Wierch” otwiera ten świat i jestem ciekawa dokąd nas ostatecznie doprowadzi. Podobno trzeci tom zatytułowany „Szczerbata śmierć” wyjdzie jeszcze tej jesieni!

Japonia, która nie jest Japonią. Samurajowie, którzy samurajami nie są. Historia, która odbiega od prawdziwej historii. A jednak Nippon Arkadego Saulskiego to japońska inspiracja po całości, w którą wplata motywy fantastyczne i niesamowite. To twórca, który świadomy jest kreowanego przez siebie świata, który czerpie garściami z przeszłości, ale robi to po swojemu i w taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W natłoku współczesnych powieści historycznych i okołohistorycznych można czasami się pogubić, można się też zawieść. Sięgam po nie zawsze z dużą ostrożnością, dbam, by polecany tytuł był wszystkim tym, czego szukamy w takiej opowieści, ale żeby nigdy nie przekłamywał rzeczywistości. „Ludzie z kości” są moim tegorocznym odkryciem – opowieścią inspirowaną wspomnieniami rodzinnymi, jednak nie udającą niczego ponad fikcją, którą jest. A jednak fikcją, która zachwyca i zatrważa jednocześnie.

Czas Leny dobiega końca. Przeżyła swoje życie, teraz odchodzi powoli pod mętnymi od łez spojrzeniami rodziny i pełnej czułości pielęgniarki. Zostało jej jednak jeszcze tyle czasu, by cofnąć się w przeszłość, raz jeszcze przeżyć to, czego doświadczyła i wreszcie – dogonić ulotnego ducha małej dziewczynki ze stepu. Powraca do nie cygański wóz i przepowiednia jej szesnastych urodzin. Powraca ukochana rodzina, powracają marzenia o studiach medycznych, powraca koszmar wypadku. I wymuszone małżeństwo. A potem… Czas wojny i Syberia. Wszystko to, co spotkało ją i jej bliskich, czas przetrwania za wszelką cenę, wybory, które musiała podjąć. Tych, których straciła po drodze. Czas Leny dobiega końca…

Paula Lichtarowicz nie wrzuca nas wcale w wir wojennych działań. Ba, wojna pod jej piórem przemyka niemal niewidzialnie, zza okna koszar, by wkrótce przenieść się na dalekie rubieże Syberii. A tam praca ponad ludzkie siły, głodowe porcje, choroby, na które nie ma lekarstwa. Obcy ludzie, którzy nagle stają się bliscy w cierpieniu. I przemoc, która czai się w spojrzeniach i słowach, nie tylko w czynach. Jej bohaterka żyje dla swojej córeczki. To ona jest jej motywacją, daje jej siłę i umacnia w najtrudniejszych decyzjach. Przeżycia wygnańców opisane są z bolesnym realizmem, ale także ich sny i nadzieje. Zaczytałam się w „Ludziach z kości”, pokochałam Lenę i jej bliskich, obserwowałam jej doświadczenia z największym wzruszeniem. To perełka pośród opowieści. Zaskakująca w swoim oddziaływaniu na czytelnika.

W natłoku współczesnych powieści historycznych i okołohistorycznych można czasami się pogubić, można się też zawieść. Sięgam po nie zawsze z dużą ostrożnością, dbam, by polecany tytuł był wszystkim tym, czego szukamy w takiej opowieści, ale żeby nigdy nie przekłamywał rzeczywistości. „Ludzie z kości” są moim tegorocznym odkryciem – opowieścią inspirowaną wspomnieniami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Valérie Perrin znowu to zrobiła – tą powieścią rozpoczęła swoją karierę, pokochali ją czytelnicy we Francji i gwarantuję Wam, że u nas znów porwie niejedno serce, chociaż znamy już jej talent z „Życia Violette” i „Cudownych lat”. To niełatwa historia, która z miejsca przenosi nas do domu spokojnej starości. Starsi ludzi, często zapomniani przez swoich bliskich, oczekujący, stęsknieni, wpatrzeni w drzwi, przez które jedynie sporadycznie przechodzi ktoś bliski, wyłącznie do wybranych szczęśliwców, w dzień odwiedzin, czyli w niedzielę. I tu pojawia się tajemnica wyjściowa, czyli ktoś dzwoni do bliskich pensjonariuszy z niecnym planem – mówi ich rodzinom, że umarli. A ci, zdesperowani, przyjeżdżają, by zastać swoich dziadków czy rodziców całkiem zdrowych i radosnych z niespodziewanych odwiedzin. W gruncie rzeczy to uroczy podstęp sekretnego spryciarza.

Ale słodycz szybko zostaje przełamana u Perrin dziegciem. Nasza bohaterka jest ewidentnie nieszczęśliwa. Próbuje to maskować, próbuje ukrywać nawet między swoimi słowami, ale często wypływa z nich gorycz, która nie przystoi tak młodej kobiecie, która dopiero zaczyna dorosłe życie. W tym zachowaniu wydała mi się z początku nieco odpychająca, infantylna nawet i odrzuciła mnie od siebie. A wszystko to do chwili, gdy przypomniałam sobie siebie sprzed niemal dwudziestu lat. Ilu rzeczy jeszcze nie wiedziałam! Ile doświadczeń było i wciąż jest przede mną! Jak bardzo wydawało mi się, że już wszystko wiem i dojrzałam! Przynajmniej Justine ma powód, by czuć się zagubiona – śmiertelny wypadek rodziców sprzed lat, który zostawił rysę na jej najbliższej rodzinie. I nie wiem, czy zauważyliście, ale w „Życiu Violette” i w „Cudownych latach” motywy wypadków i związanych z nimi tajemnic powróciły jak bumerang, zdają się nawiedzać Valérie Perrin, być nieodłączną częścią jej opowieści. Tragedia, za którą kryje się klucz. Odpowiedź na najbardziej przerażające pytanie. I drzwi do przemiany bohaterów.

Nie mogę się oprzeć „Zapomnianym niedzielom” – Valérie Perrin trzyma nas w napięciu, serwuje sekret za sekretem, ludzi zdesperowanych, pogubionych, szukających siebie. To trochę jak klątwy, które trzeba pokonać, chociaż nikt nie obiecuje, że to będzie proste. I często życie okazuje zbyt krótkie, by wszystko wyjaśnić. Lub zbyt pogmatwane. To francuska proza pełną parą. Proste zdania uderzające z impetem, drobne detale, które tworzą nastrój, chociażby ta mewa, która coś za cicha moim zdaniem na mewę jest. Czytajcie, zróbcie sobie przyjemność, daje się ponieść i unieść.

Valérie Perrin znowu to zrobiła – tą powieścią rozpoczęła swoją karierę, pokochali ją czytelnicy we Francji i gwarantuję Wam, że u nas znów porwie niejedno serce, chociaż znamy już jej talent z „Życia Violette” i „Cudownych lat”. To niełatwa historia, która z miejsca przenosi nas do domu spokojnej starości. Starsi ludzi, często zapomniani przez swoich bliskich, oczekujący,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jak czytanie scenariusza do filmu „Bone Tomahawk” sprzed kilku lat, splatterpunkowego westernu, w którym porywane na pograniczu kobiety znikają, by odnaleźć się gdzieś wśród kanibalistycznych dzikich plemion. W „Przeprawie” to akurat prowadzona przez trzy siostry hacjenda pełna przemocy, krwi i gwałtu. I mężczyzn, którzy nie mają żadnych granic. Króciutka i prosta w przesłaniu, w przerysowany sposób ukazuje brutalny kawał amerykańsko-meksykańskiej historii i narzuca konkretny obraz.

To jak czytanie scenariusza do filmu „Bone Tomahawk” sprzed kilku lat, splatterpunkowego westernu, w którym porywane na pograniczu kobiety znikają, by odnaleźć się gdzieś wśród kanibalistycznych dzikich plemion. W „Przeprawie” to akurat prowadzona przez trzy siostry hacjenda pełna przemocy, krwi i gwałtu. I mężczyzn, którzy nie mają żadnych granic. Króciutka i prosta w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nietuzinkowa. Taka jest ta powieść, przynajmniej do momentu, w którym nie przyzwyczaimy się do stylu autorki i jej postaci o specyficznych cechach i imionach. To nadaje powieści kosmopolitycznego, uniwersalnego charakteru, ale może z początku zastanawiać, a przynajmniej zastanowiło mnie. Ale wymyka się szablonom, a o to chodzi.

To thriller psychologiczny, z sześcioma narratorami i sześcioma powodami, by ona zniknęła. Podobno była szczęśliwą młodą kobietą. Beztroską, z kochającym mężem u boku. A jednak, Miriam wyszła z domu w rocznicę ich ślubu i zaginął po niej ślad. Pół roku później w opuszczonej fabryce znalezione zostają spalone kobiece zwłoki. Wszystko wskazuje na to, że to Miriam. A jednak nie każdy wierzy w jej śmierć. I ma ku temu swoje powody. Co stało się z Miriam i jaki spotkał ją los?

Wyszedł po papierosy i przepadł jak kamień w wodę – wydaje się, że to również przypadek Miriam. Jednak, coś w tym jej zniknięciu jest nie tak. Dostajemy sześć różnych perspektyw, sześć różnych punktów widzenia, i zwroty akcji, które nagle odmieniają wszystkie założenia. Można coś przewidzieć, ale nie da rady przewidzieć się wszystkiego, nie ma takiej opcji. Marta Zaborowska zastawiła na nas sidła i liczne pułapki, nie ma ucieczki. A finałowe sceny to świetna zabawa z czytelnikiem.

Nietuzinkowa. Taka jest ta powieść, przynajmniej do momentu, w którym nie przyzwyczaimy się do stylu autorki i jej postaci o specyficznych cechach i imionach. To nadaje powieści kosmopolitycznego, uniwersalnego charakteru, ale może z początku zastanawiać, a przynajmniej zastanowiło mnie. Ale wymyka się szablonom, a o to chodzi.

To thriller psychologiczny, z sześcioma...

więcej Pokaż mimo to