rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Każdy początek ma swój koniec, nadszedł i taki w przypadku sagi o Potterze w postaci ‘Insygniów Śmierci’. Fundamenty pod wielki finał wylewane były już w zasadzie od części czwartej, a szósta bezpośrednio przygotowywała czytelników do tego, czego możemy spodziewać się w części ostatniej i co będzie głównym celem naszych protagonistów. Pozostawało tylko jedno pytanie – czy im się uda… I czy ostatnia część spełni pokładane w niej nadzieje.

I zanim przejdę do zalet, wspomnę o tym, co się autorce nie do końca udało. Widać od samego początku, że bardzo się starała (w zasadzie już od ‘Księcia Półkrwi momentami) nadać przedstawionemu światu pewien mrok bądź niepokój; próbowała roztoczyć nad światem czarodziejów ogarniający go i mrożący krew w żyłach strach, oczywiście wywołany powrotem Voldemorta – i niespecjalnie to Rowling wyszło. Bo niby gdzieś się przewijają kolejne morderstwa antagonisty lub jego zwolenników, niby reżim coraz szerszymi kręgami szerzy dezinformację i polowanie na przeciwników, ale ukrywanie się Harry’ego wraz z ekipą bardziej przypomina niedzielny piknik niż faktyczną nieustanną ucieczkę przed śmiercią. Rowling miała naprawdę świetne pomysły na akcję, ale na przerwy pomiędzy kolejnymi zdarzeniami już nieszczególnie.

Na szczęście przestojów nie ma zbyt wiele, a akcja wartko płynie. W części siódmej Rowling wsadza czytelników na rollercoaster już od samego początku i, poza kilkoma wspomnianymi fragmentami, nie daje chwili oddechu. Nie ma tu obecnego w poprzednich częściach wprowadzania w rok szkolny (również dlatego, że poza finałem Hogwartu nie odwiedzamy) oraz budowaniu napięcia aż do finału – co jednak nie powinno dziwić, w końcu już od części piątej wiemy, jak to się musi zakończyć i pytaniem pozostaje jedynie ścieżka, którą do finału dojdą bohaterowie i efekt ostatniego spotkania.

A za ów finał należą się brawa. Może nie gromki aplauz na stojąco, ale oklaski pełne szacunku na pewno. Oczywiście całą tę część można traktować jako swego rodzaju przedłużony finisz całej sagi, ale w jej ramach również można wyróżnić ten finał właściwy. A ten jest zadowalająco długi, jak cała książka poprzeplatany chwilami odpoczynku (które w tym wypadku jednak wypadają znakomicie, a i to, co się w nich dzieje, również w pełni satysfakcjonuje) i poprowadzony w BARDZO filmowym stylu. W zasadzie przez cały czas odnosiłem wrażenie, że Rowling stara się tak prowadzić akcję i stosuje głównie takie sztuczki, które dobrze prezentowałyby się na dużym ekranie – a to niekoniecznie musi być dobrym zabiegiem; nie wszystko, co elegancko prezentuje się jako słowo pisane, dobrze wypada jako film i na odwrót, nie wszystko z ekranu dałoby się w odpowiedni sposób przenieść na papier. W ‘Insygniach’ wypada to może nie rewelacyjnie, ale przynajmniej poprawnie, a już na pewno zadowalająco i satysfakcjonująco. Co więcej samo zakończenie niczym w zasadzie nie zaskakuje (może wątek Snape’a, ale czy aby na pewno?), jest po prostu… Dokładnie takie, jakim miało być, jakiego prawdopodobnie w większości spodziewali się fani. I niezależnie od sprawnego pióra autorki i wysokiej jakości finału gdzieś tam pozostaje drobny niedosyt, że niczym nas nie zaskoczyła, że tego wszystkiego to się jednak spodziewałem… I że wraz z zakończeniem akcji właściwej praktycznie natychmiast kończy się książka. Aż chciałoby się dowiedzieć więcej o wszystkim, co się stało później; tych kilka stron ciężko uznać za satysfakcjonujące.

Całą siódmą i ostatnią część cyklu o Potterze trzeba jednak uznać za godne zakończenie. Podobnie jak cała seria nie była perfekcyjna i miała drobne niedociągnięcia, jednak w kategorii literatury młodzieżowej wypada znakomicie – i przede wszystkim jest bardzo ‘readable’ (szkoda, że brak w języku polskim podobnego słowa, bo ‘poczytność’ to jednak nie to samo). I to właśnie to zapewniło całej sadze nieosiągalną przez kogokolwiek innego popularność, a samej autorce kilka zer na koncie. Bo koniec końców chyba o to w literaturze chodzi, by sprawiała czytelnikom przyjemność, a tego Harry’emu Potterowi odmówić nie można.

Każdy początek ma swój koniec, nadszedł i taki w przypadku sagi o Potterze w postaci ‘Insygniów Śmierci’. Fundamenty pod wielki finał wylewane były już w zasadzie od części czwartej, a szósta bezpośrednio przygotowywała czytelników do tego, czego możemy spodziewać się w części ostatniej i co będzie głównym celem naszych protagonistów. Pozostawało tylko jedno pytanie – czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Potter numer sześć – czyli zbliżamy się do końca. Harry nadal potrafi zaczarować nie tylko kolegów w szkole, ale i czytelników, jednak pewne oznaki zmęczenia materiału u Rowling widać. I co do ‘Księcia Półkrwi’ mam chyba najbardziej ambiwalentne odczucia wśród całej sagi.

Pewnym moim zarzutem – a może jedynie spostrzeżeniem – względem części piątej był brak wyraźnego leitmotivu całej książki. Po lekturze części szóstej muszę skorygować to spostrzeżenie – walka z Umbridge w ‘Zakonie Feniksa’ w porównaniu do ‘Księcia’ jest kręgosłupem fabuły twardym niczym diament. To dopiero tutaj dostajemy kilka luźnych wątków, oczywiście połączonych ze sobą w pewien sposób, ale bez jakiegokolwiek spoiwa łączącego to w całość. Mamy i podejrzenia Harry’ego względem Malfoy’a, mamy nieco bardziej zaakcentowaną walkę o puchar quidditcha, choć niestety bez dłuższych opisów samych meczów, mamy lekcje Harry’ego u Dumbledora, mamy sprawę tytułowego Księcia Półkrwi, mamy w końcu rozterki sercowe w zasadzie wszystkich bohaterów… I to wszystko płynie sobie powolutku przez wyjątkowo spokojny rok szkolny niezależnie od siebie, jedynie w bardzo dyskretny sposób o siebie zazębiając. Ogółem im bardziej zagłębiałem się w lekturę, tym silniejsze stawało się wrażenie, że ta szósta część to tylko takie przeczekanie, przygotowanie bohaterów i czytelników na część siódmą i właściwy wielki finał. Już nowych wątków specjalnie nie zaczynamy i korzystamy głównie z tego, co pojawiło się we wcześniejszych pięciu częściach; warto jednak zauważyć, że wychodzi to świetnie i wykorzystanie wątków czy przedmiotów, które wcześniej doczekały się jedynie wspomnienia, czasami wręcz w jednym akapicie (szafa!) w taki sposób, jaki czyni to Rowling, zasługuje na oklaski. Wspominając jednak ten ‘wyjątkowo spokojny rok’ trzeba wrzucić kamyczek do ogródka autorki – niby Voldemort powrócił, niby gdzieś tam w tle dzieją się jakieś dramaty, ale to wszystko jest gdzieś z boku i atmosfery prawdziwego zagrożenia Rowling nie udało się stworzyć. Nie jestem tylko pewien, czy aby na pewno ten zarzut jest słuszny – być może autorce o to właśnie chodziło, by pokazać czytelnikom, że Hogwart nadal pozostaje bezpiecznym miejscem…? A wtedy chapeau bax, bo wyszło znakomicie. I słówko na temat zakończenia – tym razem właściwy finał jest bardzo krótki (a jeśli wyłączyć podróż Harry’ego z Dumbledorem to raptem kilka, kilkanaście stron), ale za to BARDZO intensywny. Udał się autorce.

Zaznaczam jednak, że brak głównej osi fabuły, o ile w ‘Zakonie’ nieco mi przeszkadzał, o tyle w ‘Księciu’ przyniosło to pozytywny efekt i przemieszczanie się między kolejnymi wątkami nie tylko nie nuży, a wręcz odwrotnie – bardziej przykuwa do lektury. Poza tym ‘Książe Półkrwi’ wywoływał u mnie zdecydowanie najwięcej śmiechu ze wszystkich części – wątków humorystycznych nie brakuje nawet do samego ponurego końca, a czytając o problemach sercowych nie tylko tytułowego protagonisty, a również (zwłaszcza!) jego przyjaciół – tak, Ron, głównie o tobie mówię – nie sposób nie roześmiać się na głos. To na pewno Rowling wyszło, zresztą nie tylko w tej części, ale na przestrzeni całej sagi – świetnie przeprowadziła swoich podopiecznych przez cały okres dojrzewania, ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami, zmianami charakteru, zachowania, nawet rozmów z dorosłymi.

Dobra, posłodzone, więc skąd taka niska ocena w stosunku do wcześniejszych słów? Ano ze wspomnianego na wstępie ‘zmęczenia materiału’. Zdecydowanie za często działa tu mechanizm deus ex machina i kolejne wydarzenia bądź zachowania nie doczekują się uzasadnienia, a dzieją się ‘bo tak’ - i przeszkadza to zwłaszcza przy ‘lekcjach’ Harry’ego u Dumbledora. Ciężko wytłumaczyć to bez zdradzana fabuły, jednak bez przerwy miałem wrażenie, że dyrektor wiedzę o tym wszystkim, co przekazywał Harry’emu miał nadaną z góry i od samego początku był postacią nieomylną, wręcz boską – nawet pomimo finału, który teoretycznie miał zadać kłam temu stwierdzeniu. Teoretycznie ;) Takie rozwiązanie bardzo mi nie odpowiada i obniża ocenę co najmniej o punkcik; być może autorka, nie chcąc rozciągać objętości książki do jakichś nierealnych granic, była do tego niejako zmuszona, tym niemniej na pewno dało się to rozwiązać inaczej. Tym niemniej poza tą jedną poważną wadą i paroma drobniejszymi (ot, choćby bardzo przewidywalny wątek tytułowego Księcia – nie wierzę, że jest ktokolwiek, kto nie domyślił się sam, kto zacz), ‘Harry Potter i Książe Półkrwi’ jest książką godną całej serii i udaną. Może nie najbardziej udaną z całej serii, ale na pewno najzabawniejszą.

Potter numer sześć – czyli zbliżamy się do końca. Harry nadal potrafi zaczarować nie tylko kolegów w szkole, ale i czytelników, jednak pewne oznaki zmęczenia materiału u Rowling widać. I co do ‘Księcia Półkrwi’ mam chyba najbardziej ambiwalentne odczucia wśród całej sagi.

Pewnym moim zarzutem – a może jedynie spostrzeżeniem – względem części piątej był brak wyraźnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W części piątej Rowling osiągnęła apogeum przynajmniej pod jednym kątem – objętości. Stworzyć cegłę na blisko tysiąc stron, której głównym adresatem jest młodzież, nie zawsze skora do przeczytania choćby instrukcji obsługi odkurzacza… Wymaga odwagi. I zapewne gdyby nie był to kolejny odcinek najbardziej znanej serii na świecie, a część pierwsza bądź debiut skończyłoby się fatalnie. Na szczęście to JEST Potter i wciąga jak lotne piaski, ale wydaje się, że jakość jakby odrobinę spadła.

Ze sporym zdziwieniem, zważywszy właśnie na objętość książki, zaobserwowałem dwie rzeczy związane z ‘Zakonem Feniksa’. Pierwszą z nich jest brak jakiegoś jednoznacznego leitmotivu dla całej książki. I owszem, niby za takowy można uznać zmagania uczniów (i tym razem już nie tylko trójki głównych bohaterów, a niemal całej szkoły) z nasłanym przez Ministerstwo Magii wyjątkowo wrednym i paskudnym szpiclem, próbującym ukryć prawdę o powrocie Voldemorta, ale na pewno nie jest to tak twardy kręgosłup jak choćby Turniej Trójmagiczny w części czwartej; bo koszmary Harry’ego, o ile niezbędne z punktu widzenia fabuły i odpowiadające za finał, to na pewno za coś takiego nie można uznać. Druga obserwacja powiązana jest dość ściśle z pierwszą – choć mamy tu blisko tysiąc stron, to odnosiłem ciągle wrażenie, że tym razem w Hogwarcie niewiele się dzieje. Oczywiście mamy tu sporo różnych i różniastych przygód, ale większość z nich nie jest zbyt ściśle powiązana z główną osią fabuły i cała akcja wraz z kolejnymi stronami tak leci, i leci, i leci… I ciężko stwierdzić, czy to wada, czy w gruncie rzeczy zaleta.

Za zaletę na pewno trzeba już uznać dalszy rozwój świata Pottera. Warto też zauważyć, że ‘Zakon Feniksa’ jest częścią, do której już bez wątpienia trzeba być przygotowanym przez cztery wcześniejsze – o ile nawet jeszcze ‘Czarę Ognia’ można było czytać bez znajomości poprzednich nie tracąc szczególnie wątku, o tyle do ‘Zakonu’ już w ten sposób podejść nie można. W tej części wszystkie trybiki porozrzucane przez autorkę we wcześniejszych książkach cyklu zaczynają się zazębiać, a powieszone strzelby wypalać, a w powietrzu unosi się już widmo wielkiego finału całej sagi.

Zanim jednak do niego dojdzie, swój finał osiąga część piąta… I jest to finał, przynajmniej moim zdaniem, najsłabszy ze wszystkich dotychczasowych. O ile sama długość jest odpowiednia i nie są to już trzy strony jak w ‘Kamieniu filozoficznym’, o tyle jego rozpoczęcie wydaje się być bardzo wymuszone (Harry zasypiający na egzaminie? Serio?), a jego idea również specjalnie kupy się nie trzyma; nie chcąc zdradzać szczegółów mam tu na myśli fakt, że Harry mógł temu zapobiec bądź sprawdzić kluczową dla jego przebiegu informację na naprawdę kilka, jeśli nie kilkanaście bezpiecznych sposobów… Ale nie, musiał zrobić to, co zrobił. Oczywiście rozumiem autorkę, ale tym razem nie kupuję jej rozwiązania. Ale za mały plusik uznam skład osobowy finału – to już nie jest sam Harry plus ewentualna przyległość w postaci Rona lub Hermiony, a kilkanaście osób. I zaczyna rosnąć Longbottom…

I tak niby wyszło sporo narzekania, ale frajdy z czytania było dużo. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy ‘Zakon Feniksa’ jest najsłabszą z pięciu pierwszych części cyklu, w końcu wyraźnie widać, jak poprawił się nawet warsztat Rowling, może po prostu zważywszy na coraz wyższy poziom kolejnych części miałem nieco zbyt wysokie oczekiwania… Ale nawet jeśli jest, to życzyłbym sobie samych ‘tak słabych’ książek.

W części piątej Rowling osiągnęła apogeum przynajmniej pod jednym kątem – objętości. Stworzyć cegłę na blisko tysiąc stron, której głównym adresatem jest młodzież, nie zawsze skora do przeczytania choćby instrukcji obsługi odkurzacza… Wymaga odwagi. I zapewne gdyby nie był to kolejny odcinek najbardziej znanej serii na świecie, a część pierwsza bądź debiut skończyłoby się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak Rowling ‘Czarą Ognia’ osiągnęła półmetek swojej serii, tak sam Potter wraz z przyjaciółmi dotarł do półmetka nauki w Hogwarcie. Czy oznacza to wreszcie upragniony spokój i możliwość niczym niezakłóconej nauki przez cała grupę czwartoroczniaków? Oczywiście nie, lecz tym razem przygoda zaplanowana została na skalę międzynarodową i, jakże by inaczej, nasz młody czarodziej znowu zostanie wbrew własnej woli wplątany w sam środek zabawy…

Odnoszę wrażenie, że czwartą częścią cyklu Rowling chciała osiągnąć dwie rzeczy. Pierwszą z nich (choć nie wiem czy w stu procentach zamierzoną) jest już właściwe, na szeroką skalę przedstawienie nam zaprojektowanego przez autorkę świata. Oczywiście we wcześniejszych częściach ta, nomen omen, czara była wypełniana kropelka po kropelce, ale pełen strumień popłynął właśnie tu i wiele z rozpoczętych we wcześniejszych częściach wątków właśnie tu znajduje swoje szerokie rozwinięcie (choćby sprawa skrzatów domowych, rodziny Nevilla czy Ministerstwa Magii). Drugą – i tu nie mam wątpliwości, że całkowicie celową – jest rozpoczęcie właściwego, bardzo długiego, wręcz maratońskiego finału całej serii. Wcześniejsze trzy części były do pewnego stopnia zamknięte i mogły być rozpatrywane jako osobne powieści – w ‘Czarze Ognia’ finał zakończony jest rasowym cliffhangerem i nie pozostawia wątpliwości, że to nie koniec; poniekąd można odnieść wrażenie, że przynajmniej wstępny plan na trzy kolejne części i finał całej serii skrystalizował się w głowie autorki gdzieś w trakcie prac nad częścią czwartą.

Warto również zwrócić uwagę na objętość książki. Mamy tu niewiele poniżej ośmiuset stron (czyli mniej więcej tyle, co dwie wcześniejsze części!) i obawiałem się, że Rowling zabraknie sensownych pomysłów, jak wypełnić tyle stron. Niesłusznie – akcja warto płynie, nie zdarzają się przestoje, a nawet tam, gdzie wydawałoby się, że chwila oddechu i zwolnienia akcji jest niezbędna, autorka przedstawia nam kolejne elementy świata. Co prawda czasami wydaje się, że jest to odrobinę wymuszone i nieco przypadkowe – skakać tak z kwiatka na kwiatek bez logicznego ciągu, ale w odbiorze nie przeszkadza. Ponadto choć świat magii staje się coraz bogatszy, to jednocześnie zadziwiająco mały – gdziekolwiek by się nie obrócić, tam nadal spotyka się te same osoby… Ciężko to nazwać wadą, ale przez to całość traci nieco na wiarygodności – w końcu, niezależnie od tego, do jak ważnej szkoły uczęszczasz, to czy na każdym kroku spotykasz ministra i kliku najważniejszych, podległych mu urzędników…?

Całość sprawia jednak naprawdę imponujące wrażenie. Zarówno objętością, jak i jakością. Sama konstrukcja, choć banalna i oparta na filarze w postaci trzech pośrednich punktów kulminacyjnych, sprawdza się, a finał nie rozczarowuje. Intryga została zaprojektowana w sposób perfekcyjny i jest niemożliwa do samodzielnego rozwiązania przed finałem (choć to głównie dlatego, że niezbędne informacje umożliwiające ewentualne skojarzenie faktów dostajemy dosłownie na sam koniec) – i tylko ta spowiedź złoczyńców (właściwie nawet dwie), której w takiej formie teoretycznie nigdy nie powinno się stosować… Choć mnie nie przeszkadza. I raz jeszcze – świetne tłumaczenie nieodżałowanego Polkowskiego, choć akurat tym razem mniej mi pasowało od wcześniejszych. Ot, wyłapałem przynajmniej jedną niekonsekwencję względem części wcześniejszych (choć już nie pamiętam, co to dokładnie było), ponadto parę nowych ‘słowotworów’ niespecjalnie przypadło mi do gustu. Leprokonusy? Chwalę pomysłowość, ale… Nie kupuję tego.

Jak Rowling ‘Czarą Ognia’ osiągnęła półmetek swojej serii, tak sam Potter wraz z przyjaciółmi dotarł do półmetka nauki w Hogwarcie. Czy oznacza to wreszcie upragniony spokój i możliwość niczym niezakłóconej nauki przez cała grupę czwartoroczniaków? Oczywiście nie, lecz tym razem przygoda zaplanowana została na skalę międzynarodową i, jakże by inaczej, nasz młody czarodziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do trzech razy sztuka? W wypadku serii o Potterze taka prośba wydaje się być nieco na wyrost, w końcu dwie pierwsze części bez wątpienia mają swoje wady, ale nazwać je nieudanymi byłoby zdecydowanie na wyrost; wręcz przeciwnie, są to naprawdę dobre pozycje. A jednak, w tym wypadku okazuje się, że „Harry Potter i Więzień Azkabanu” jest jeszcze lepszy od swoich poprzedniczek.

Tym razem rok w Hogwarcie zapowiadał się spokojnie – i w zasadzie takim można go nazwać – nie ma tym razem żadnych zamkniętych pięter z milusińskimi pieskami strzegącymi potężnych artefaktów czy kręcących się po całym zamku potworów petryfikujących bezbronnych uczniów. Ot, wreszcie dzieciaki z Harrym, Ronem i Hermioną na czele mogą wreszcie poświęcić się nauce i quidditchowi. No, może nie licząc zagrożenia ze strony potężnego czarodzieja, uciekiniera z najpilniej strzeżonego więzienia dla czarodziejów, najwyraźniej dybiącego na życie pewnego nastolatka z blizną na czole…

Największą siłą tej części jest właśnie to, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie – że wreszcie mamy okazję skupić się na normalnym (przynajmniej w porównaniu do wcześniejszych) rokiem szkolnym, co daje sporo zaskakującej satysfakcji. Do tego Rowling skupia się na dalszym rozbudowywaniu uniwersum; w części trzeciej po raz pierwszy w tak istotnym stopniu – o ile wcześniej wrzucała jakieś niewielkie smaczki, tym razem daje nie tylko całą wioskę, dementorów czy mapę (swoją drogą genialna idea, a nazwanie tego Mapą Huncwotów przez Polkowskiego – wyjątkowo trafne), ale przede wszystkim ujawnia bardzo wiele z przeszłości paru bohaterów. Może jeszcze nie w pełni usprawiedliwia ich motywacje, ale daje większe zrozumienie ich działań (oczywiście mowa o pewnym nauczycielu eliksirów). Również finał jest zdecydowanie lepszy od dwóch wcześniejszych – po pierwsze jest imponująco długi (zamiast kilku stron z części pierwszej i kilkunastu z drugiej tym razem przedłużony finisz trwa kilka rozdziałów i kilkadziesiąt, jeśli nie około setkę stron), a po drugie tym razem trójka głównych bohaterów gra w nim w miarę równorzędne role i nie ma tego nachalnego pchania Pottera na pierwszy plan; w zasadzie wręcz przeciwnie, tym razem główne role grają Ron (choć raczej jego zwierzak) i Hermiona (w tym wypadku nawet jedno słowo mogłoby być spoilerem).

I, co równie istotne, w tej części ciężko doszukać się jakichś istotnych wad. Pewnie można byłoby znaleźć pewne drobne nieścisłości fabularne czy jakieś niewielkie zgrzyty, ale nie wpływają one na bardzo pozytywny ogólny odbiór ‘Więźnia Azkabanu’. Jest to część najlepsza spośród trzech pierwszych, a pewnie znalazłyby się liczne głosy stawiające ją najwyżej w całej siedmiotomowej serii.

Do trzech razy sztuka? W wypadku serii o Potterze taka prośba wydaje się być nieco na wyrost, w końcu dwie pierwsze części bez wątpienia mają swoje wady, ale nazwać je nieudanymi byłoby zdecydowanie na wyrost; wręcz przeciwnie, są to naprawdę dobre pozycje. A jednak, w tym wypadku okazuje się, że „Harry Potter i Więzień Azkabanu” jest jeszcze lepszy od swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z sequelami, zwłaszcza po ogromnym sukcesie pierwszej części, jest ciężka sprawa – bo oczekiwania wzrastają, a wcale tak łatwo im sprostać nie jest. Niejedną serię, nie tylko zresztą książkową, pogrążyła właśnie nieudany drugi epizod, z różnych zresztą powodów – a to ze względu na niespójność z częścią pierwszą, a to poprzez wyczerpanie dobrych pomysłów, a czasami przez najzwyklejszy brak dobrego pomysłu na fabułę. Na szczęście w wypadku przygód Pottera autorce udało się ominąć wszystkie wymienione pułapki i wyszła z tej walki z tarczą.

Potter, Wesley i Granger wraz z resztą ferajny wracają do Hogwartu dalej zgłębiać arkana sztuki magicznej. Ze spokojnej nauki jednak nici (co za zaskoczenie, prawda?), gdyż okazuje się, że po pięćdziesięciu latach odzywa się pewna legenda dotycząca ukrytego gdzieś w szkole magii pomieszczenia, a żaden uczeń pochodzący z niemagicznej rodziny nie może czuć się już bezpieczny… No ale od czego jest Potter z ferajną, prawda? ;)

Na pewno udało się Rowling w bardzo zgrabny sposób połączyć wiele wątków części drugiej z częścią pierwszą, ba! Pewne wydarzenie z części pierwszej zostaje wyjaśnione dopiero tutaj. I niby od samego początku planowana była seria siedmiu książek, ale czy już od początku autorka miała zaplanowane dokładne momenty wprowadzania kolejnych bohaterów oraz elementów świata… Śmiem wątpić – ale nie jest to zarzut, a wręcz przeciwnie; wydaje mi się, że Rowling w każdej kolejnej części zasiewała jakieś niewielkie ziarenka, które w kolejnych epizodach w razie potrzeb podlewała i korzystała z ich owoców – co widać w paru miejscach już w drugiej części (choćby przeszłość Hagrida). Należy również pogratulować autorce tego, że nie wykorzystała wszystkiego na wstępie – na drugą część również przygotowała sporą dawkę nowych ciekawostek z Hogwartu, dzięki czemu świat magii stał się jeszcze bardziej spójny.

Jednak to, co było największą słabością części pierwszej – finał – pozostawił pewne ambiwalentne uczucia. Na pewno na plus należy zapisać jego długość – to już nie jest pięć stron, pięć minut i do zobaczenia, a jednak kilkunastostronnicowe, porządne zakończenie, świetne wpisanie w nie jednego z nauczycieli oraz samą odpowiedź na pytanie ‘kto i dlaczego’, jednak nadal jest ono dość naiwne - ciężko uwierzyć w całe to machanie mieczem przez dwunastolatka… I, co również raczej jest minusem, brak zaangażowania wszystkich głównych bohaterów we właściwe zakończenie. Tu już nie ma pracy grupowej jak przy pokonywaniu przeszkód na drodze do kamienia filozoficznego – tu już sam Potter prze przed siebie, co nie wypada zbyt wiarygodnie.

Co dla mnie jest wadą, dla innych może być jednak zaletą – w końcu Conan też ma swój nieodparty urok, prawda? ;) Sumarycznie zakończenie ‘Komnaty Tajemnic’ jest lepsze niż ‘Kamienia Filozoficznego’, a w związku z tym, zważywszy na podobną, wysoką jakość wcześniejszych rozdziałów powieści, również cała powieść zasługuje na wyższą ocenę. A robota nieodżałowanego Polkowskiego w tłumaczeniu raz jeszcze fantastyczna.

Z sequelami, zwłaszcza po ogromnym sukcesie pierwszej części, jest ciężka sprawa – bo oczekiwania wzrastają, a wcale tak łatwo im sprostać nie jest. Niejedną serię, nie tylko zresztą książkową, pogrążyła właśnie nieudany drugi epizod, z różnych zresztą powodów – a to ze względu na niespójność z częścią pierwszą, a to poprzez wyczerpanie dobrych pomysłów, a czasami przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy nie czytałem Harry’ego Pottera.

Tymi słowami mógłbym rozpocząć recenzję, ale przy okazji wywołać niemałą sensację – w końcu z przynajmniej jedną częścią opus magnum Rowling kontakt miał w zasadzie każdy – a już na pewno każdy czytający dłuższe formy, niż instrukcja odkurzacza. Mógłbym tak rozpocząć, ale byłaby to nieprawda – sam też oczywiście kiedyś czytałem kilka pierwszych części serii, choć nie wszystkie; było to jednak na tyle dawno, że niespecjalnie pamiętam przebieg fabuły (poza paroma najważniejszymi momentami), a ponadto te kilkanaście lat temu jakoś niespecjalnie mi przygody młodego czarodzieja podeszły. Oczywiście, docelowo książki przeznaczone są raczej dla młodzieży w wieku bohaterów, jednak mimo podobnego wieku, jaki wtedy miałem, Harry Potter wydawał mi się… Infantylny? Po tych kilkunastu latach zdecydowałem się zebrać w sobie jeszcze raz i teraz zapoznać się z całą serią, a o bezpośrednim mechanizmie spustowym tego działania wspomnę za chwilę.

Wydaje mi się, że fabuły streszczać nie ma potrzeby. Ot, z pozoru zwyczajny chłopiec dowiaduje się nagle, że aż tak zwyczajny nie jest, całe życie najbliżsi go okłamywali, a sam nie dość, że obdarzony magicznym talentem, to dodatkowo w świecie czarodziejów bardzo sławny, gdyż w nie do końca wyjaśniony sposób przyczynił się w niemowlęctwie do zniknięcia terroryzującego świat czarodziejów Czarnego Pana. Wszyscy doskonale o tym wiedzą. Tak samo zresztą jak o całym przebiegu pierwszej części. Harry trafia do Hogwartu – Szkoły Magii, gdzie rozpoczyna naukę, poznaje pierwszych przyjaciół i wrogów, przeżywa niesamowite przygody i tak dalej, i tak dalej.

Tylko owo ‘dalej’ specjalnie długo nie trwa. I nie chodzi tu o długość książki, a raczej o natężenie akcji i wyjątkowo sprawne prowadzenie akcji przez autorkę. Wydaje mi się, że w tym tkwił pierwszy sekret powodzenia książki Rowling – w jej niesamowitym talencie do niemal perfekcyjnej konstrukcji fabuły. Nie ma tu ani chwili przestoju, a przejścia między kolejnymi węzłami akcji wychodzą w sposób całkowicie naturalny. Drugim są napisani przez autorkę bohaterowie. Bo niby każdy z nich do pewnego stopnia pozostaje przerysowany, ale na tyle, że dzięki temu każdy różni się od siebie dość wyraźnie i każdego z nich od razu da się polubić (lub wręcz przeciwnie). No i trzeci powód sukcesu, niestety smutny…

Tłumaczenie. Za to odpowiadał Andrzej Polkowski i jest ono, jednym słowem, fantastyczne. O tym zdawałem sobie sprawę jeszcze jako dzieciak, przy pierwszym kontakcie, ale obecnie patrząc na świetne przełożenie z angielskiego oraz genialne wręcz neologizmy i tłumaczenia nazw własnych nie pozostaje nic innego, jak zdjąć czapki z głów i nisko się ukłonić. Szkoda tylko, że przed trumną – niedawno Andrzej Polkowski zmarł i nie ukrywam, że to właśnie ta wiadomość była bezpośrednim powodem mojego powrotu do świata Harry’ego Pottera.

Żeby nie było tak słodko – oczywiście zdaję sobie sprawę, że pierwsza część serii nie jest idealna – nadal mi się wydaje, że trochę infantylna i nieco trywialna, a już na pewno bardzo słabo zakończona – finał nie dość, że jest bardzo krótki (dosłownie pięć czy sześć stron), to jeszcze strasznie naiwny (grupa największych czarodziejów świata do ochrony najcenniejszego przedmiotu świata tworzy tor przeszkód, z którym radzą sobie nawet jedenastolatkowie… Serio?). Mimo to „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” piętnaście lat później wydaje mi się być nawet lepszy niż piętnaście lat wcześniej – gdy miałem wiek zbliżony do głównych bohaterów. I to jest chyba największa zdolność magiczna Pottera – że potrafi przyciągnąć niezależnie od wieku.

Nigdy nie czytałem Harry’ego Pottera.

Tymi słowami mógłbym rozpocząć recenzję, ale przy okazji wywołać niemałą sensację – w końcu z przynajmniej jedną częścią opus magnum Rowling kontakt miał w zasadzie każdy – a już na pewno każdy czytający dłuższe formy, niż instrukcja odkurzacza. Mógłbym tak rozpocząć, ale byłaby to nieprawda – sam też oczywiście kiedyś czytałem kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rzadko zdarza się, by przygodę z którymkolwiek z autorów zaczynać od pozycji innej od dzieła najbardziej znanego bądź ewentualnie debiutu. W końcu z Tolkienem pomimo mnogości dzieł ze świata Śródziemia zawsze w pierwszej kolejności będzie kojarzył się Władca Pierścieni (lub Hobbit), z Rowling Harry Potter, a z Martinem pewnie nigdy niedokończona Pieśń lodu i ognia. Z Liu Cixin jednak przytrafiła mi się taka przygoda – ot, trafił mi się Piorun Kulisty, cyklu ‘Wspomnień’ nie znam, ale co stoi na przeszkodzie by tak zacząć i może się zachęcić do autora…

A ten nie stawia nam od początku żadnych zagadek (poza jedną) i od razu, na pierwszych stronach definiuje, co nas czeka dalej. Oto młody bohater traci rodziców w skutek działania tytułowego zjawiska i od razu wiadomo, czym nasz protagonista będzie się zajmował przez kolejne strony powieści – szukaniem wyjaśnienia tej jedynej, tytułowej zagadki.

I pierwsza połowa książki jest właśnie takim metodycznym poszukiwaniem odpowiedzi. Nie ma tu zbyt wiele polotu, a sama konstrukcja fabuły przypomina odrobinę instrukcję obsługi, gdzie krok po kroku trzeba odhaczać wszystkie punkty by dojść do znanego punktu końcowego. I oczywiście do tego miejsca dochodzimy… I zaczyna się robić nieco ciekawiej. Mimo, że nadal obserwujemy akcję z perspektywy Chena, głównego bohatera, to przestaje mieć on zasadnicze znaczenie dla fabuły – ot, wszystko dzieje się obok niego, a sam o ile może nie jest piątym kołem u wozu, to potrzebny jest jak śnieg w lipcu. Nie wiem, czy Liu celowo tak postąpił, jednak do efektu mam ambiwalentny stosunek.

Zepchnięcie głównego bohatera na boczny tor ma jednak uzasadnienie w pewnej ‘militarności’ drugiej części powieści; właśnie tutaj czuć też bardzo pochodzenie autora i ‘chińskość’ jego dzieła. Wszyscy wiemy, jakim krajem są Chiny i jaka panuje tam kultura oraz jaki nacisk kładziony jest na szacunek i poświęcenie dla kraju – i widać to też w Piorunie Kulistym; idealnym tego odbiciem są działania i słowa pewnej wojskowej, również jednej z bohaterek, zwłaszcza w zakończeniu, które koniec końców wydało mi się jednak satysfakcjonujące.

A na koniec słowo o tłumaczeniu. Nie wiem, czy przekład na polski był bezpośrednio z chińskiego czy z angielskiego, ale sam tekst wydał mi się mocno… Surowy? A na pewno pozbawiony pełni bogactwa i polotu, jaki oferuje język polski. Może jest to kwestia ogromnych różnic na poziomie samej konstrukcji języka (w wypadku tłumaczenia z chińskiego), a może podwójnego przejścia i strat po drodze (jeśli z angielskiego) – o ile nie utrudnia to odbioru, to na pewno odbiera nieco uroku. A z ‘Problemem trzech ciał’ się wstrzymam; o ile ‘Piorun kulisty’ jest powieścią jak najbardziej poprawną, o tyle nie porwał mnie na tyle, żebym od razu rzucał się na inne dzieła Cixina Liu.

Rzadko zdarza się, by przygodę z którymkolwiek z autorów zaczynać od pozycji innej od dzieła najbardziej znanego bądź ewentualnie debiutu. W końcu z Tolkienem pomimo mnogości dzieł ze świata Śródziemia zawsze w pierwszej kolejności będzie kojarzył się Władca Pierścieni (lub Hobbit), z Rowling Harry Potter, a z Martinem pewnie nigdy niedokończona Pieśń lodu i ognia. Z Liu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do 'Przestrzeni Objawienia' wkroczyłem nawet o tym nie wiedząc - 'Północ galaktyki' wpadła mi w ręce zupełnym przypadkiem i pierwotnie sądziłem, że jest niczym innym jak zbiorem opowiadań powiązanych ze sobą wykreowanym przez Reynoldsa światem, ale jednocześnie zamkniętym w ramach tych niespełna 400 stron. Ot, błędna interpretacja okładkowego tekstu, nieco nawet umocniona pierwszymi dwoma opowiadaniami. I dopiero, jak zerknąłem, czy autor nie popełnił czegoś innego w podobnym klimacie z niekłamanym zadowoleniem zrozumiałem, że uniwersum jest dużo szersze niż tych kilka opowiadań. Z zadowoleniem - gdyż 'Północ' mocno przypadła mi do gustu.

Zasadniczo w galaktyce Reynoldsa nie znajdzie się nic, co już się dotąd gdzieś w tej czy innej formie nie pojawiło (do czego autor się w posłowiu zresztą przyznaje) - ot, ludzkość podzielona między tymi, którzy cenią sobie własną biologię oraz zwolennikami ulepszeń i tworzenia społeczeństwa opartego na wspólnej świadomości w wersji soft (Demarchiści) i hard (Hybrydowcy), nieunikniony konflikt, kolejne przemiany cywilizacyjne, techniczne i biologiczne i w końcu przewijające się w tyle sondy von Neumanna niosące kres wszystkiemu, co żyje lub nie, rusza się lub nie, oddycha... Wszystkiemu. Tylko czy to wada? Nie wydaje mi się; nawet, jeśli klocki pozostają te same, to budowla jest nieco inna; ponadto we wszystkich opowiadaniach (oczywiście w różnym stopniu) środek ciężkości przesunięty jest bardziej w kierunku tematów szeroko rozumianej socjologii, techniki czy nauki. I za to plus - nawet, jeśli Reynoldsowi brakuje gracji Lema i nawet, jeśli nie jest tak surowy i bezpośredni jak Zajdel, to radzi sobie z sf - nazwijmy to zaangażowanym - w sposób świetny.

Drugi plus stawiam za samo spektrum opowiadań. Wszystkie są w jakiś sposób przewrotne i zaskakujące (może poza 'Pogodą' - tu wszystko wiadomo praktycznie od samego początku), to pewne większe podobieństwo w schemacie wykazują tylko dwa - 'Wielki Mur Marsa' i 'Zwierzyniec Grafenwaldera' - a i tak bardziej czuję to pokrewieństwo, niż jestem w stanie sensownie uzasadnić istnienie. Jednocześnie wszystkie wykazują stały, wysoki poziom warsztatu, co zważywszy na dwie dekady w rozpiętości ich powstawania powinno dziwić - ale odpowiedzi na pytanie, czy to wada (bo pisarz się nie rozwija) czy zaleta (bo ma naturalnie wrodzony talent) już nie udzielę - każdy powinien odpowiedzieć sobie na to sam - podobnie jak na to, które opowiadanie nie pasuje do innych - a jest takowe; sam Reynolds wspomina o tym w posłowiu. Ja się domyśliłem, nie leżało mi tu ono od początku ;)

I mógłbym znaleźć jeszcze parę ochów i achów i może nawet dychę wystawić, gdyby nie dwa małe kamyczki. Pierwszy przychodzi na sam koniec - z opowiadaniem tytułowym, które ze względu na założenie robi się mocno... Powiedzmy rozwlekłe i niejednorodne, przez co ciężko przez nie przebrnąć. Większość czasu tematyką kojarzyło mi się nieco z 'Ostatnim pytaniem' Asimova i jakby tak faktycznie było, mogłoby w jakimś sensie służyć za pewne chronologiczne podsumowanie całości zbioru... Ale takim nie jest - po równi ze względu na zakończenie, jak i fakt, że tak rewelacyjnie jak Asimov to Reynolds sobie w nim nie radził. Druga wada - a może raczej w użyciu powinna być liczba mnoga i wady? - nie pojawiła się od razu, a naszła dopiero po pewnym czasie i refleksji, przy czym stało się to po 'Nightingale'. Samo opowiadanie świetne, być może najlepsze z całego zbioru, jednak pojawiły się z nim poważne zgrzyty logiczne. Nie chcę zdradzać fabuły, ale skoro powstały inne obiekty o podobnych parametrach i możliwościach, jak tytułowy statek (co było wymienione w samym tekście), to czy w odpowiednich warunkach nie mogłyby niejako 'odwrócić' finału? Oczywiście zepsułoby to jego ponury i wgniatający w fotel wydźwięk, oczywiście można byłoby bronić - nie, bo... Ale mimo to mocno zgrzyta w zębach. I później zaczęły zgrzytać też inne ziarna piasku, z innych opowiadań, jednak w ogólnym rozrachunku nie psują bardzo pozytywnego wrażenia całości zbioru. Takie sf chcę czytać, takie sf chcę przeżywać, nad takim sf chce rozmyślać, takim sf chce się niepokoić. Do 'Przestrzeni Objawienia' wrócę na pewno.

Do 'Przestrzeni Objawienia' wkroczyłem nawet o tym nie wiedząc - 'Północ galaktyki' wpadła mi w ręce zupełnym przypadkiem i pierwotnie sądziłem, że jest niczym innym jak zbiorem opowiadań powiązanych ze sobą wykreowanym przez Reynoldsa światem, ale jednocześnie zamkniętym w ramach tych niespełna 400 stron. Ot, błędna interpretacja okładkowego tekstu, nieco nawet umocniona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ile to już razy obiecywałem sobie, że do Pilipiuka nie wrócę... Już palców jednej ręki by nie starczyło. I po 'Wilcze Leże' też bym nie sięgał, ale skoro książka została mi niemal dosłownie wepchnięta w ręce... Postanowiłem zgrzeszyć ten ostatni raz, zwłaszcza pamiętając, że zbiory opowiadań spoza kanonu jego 'klasycznych' bohaterów Pilipiuk tworzył jeszcze w miarę znośne. Tym razem jednak i słowo 'znośne' to jest chyba nieco za dużo.

Teoretycznie leitmotivem całego zbioru miał być Storm i Skórzewski. I o ile tego pierwszego jest aż nadto, o tyle drugi pojawia się tylko w dwóch opowiadaniach, będących co gorsza niczym innym jak zwykłymi wypełniaczami bez historii i sensownej fabuły. I ciężko traktować to jako zarzut czy wadę, ale mnie strasznie taka równowaga trzeszczy w zębach. Akurat Storm moim zdaniem jest najbardziej irytującym bohaterem stworzonym przez Pilipiuka; co więcej pełnym nijak nie pasujących do siebie sprzeczności. Postanowił stworzyć sobie Wielki Grafoman Człowieka-Historię, ale nadał mu sporo cech, które powodują, że zwyczajnie nie da się go polubić. Z drugiej strony Skórzewski z całego panteonu Pilipiuka stał mi się najbliższy, a opowiadania z nim i historią medycyny w roli głównej miały w sobie sporo uroku, stąd to, jak został potraktowany w tym zbiorze (oraz, nie chcąc zdradzać za wiele szczegółów tym, którzy zaryzykują i sięgną po zbiór, o ile Pilipiuk zachowa się jak zazwyczaj i zachowa chronologię to prawdopodobnie żegnamy się z nim na dobre) budzi we mnie spory niesmak.

Drugim kamieniem wrzucanym do ogrodu będzie ogromna bylejakość praktycznie wszystkich opowiadań. O tym, że teksty ze Skórzewskim żadnej fabuły w zasadzie nie mają, już wspominałem, ale w tych ze Stormem Pilipiuk również nie wiedział, gdzie podążyć. I wygląda to zasadniczo według jednego schematu - na 50 stron czterdzieści to gadka szmatka o niczym, a pozostałe dziesięć jakoś stara się coś opowiedzieć. I tylko stara, bo trzeci zarzut - puenty też nie ma. Większość kończy się... Bo po prostu kończy. Bo, zważywszy na kulturę pisania autora, minęło osiem godzin pracy i czas zamykać tekst. I jako taki poziom trzymają tylko te dwa opowiadania spoza wspomnianych bohaterów - tytułowe oraz 'Samobójstwo na Maślicach' (chyba najlepsze z całego zbioru), ale i tu, zwłaszcza w pierwszym wypadku, zabrakło jakiegoś zwieńczenia; kropki nad i. Ogółem całe 'Wilcze Leże' traktuję jako kolejny dowód na to, że z Pilipiukiem należy dać sobie spokój. W końcu po co marnować czas na bardzo przeciętne czytadła, skoro dookoła tyle fantastycznych książek, na które życia nie starczy...

Ile to już razy obiecywałem sobie, że do Pilipiuka nie wrócę... Już palców jednej ręki by nie starczyło. I po 'Wilcze Leże' też bym nie sięgał, ale skoro książka została mi niemal dosłownie wepchnięta w ręce... Postanowiłem zgrzeszyć ten ostatni raz, zwłaszcza pamiętając, że zbiory opowiadań spoza kanonu jego 'klasycznych' bohaterów Pilipiuk tworzył jeszcze w miarę znośne....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam z 'Reamde' spory i dość zaskakujący problem. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żebym nie był w stanie streścić oceny książki w jednym numerku; upchać do skali 1-10, przynajmniej przystępując do pisania opinii. Stąd liczba gwiazdek widoczna u góry podarowana została dopiero po ostatnich słowach tej minirecenzji, co wcześniej mi się nie zdarzało. Może jest to pewien paradoks, ale akurat w wypadku 'Reamde' nie jest to nic dziwnego - cała powieść jest dla mnie swego rodzaju paradoksem.

Myślę, że problem z jednoznaczną oceną dzieła Stephensona wynika z faktu, że oczekiwałem po nim czegoś całkowicie innego. Nie miałem wcześniej przyjemności zadawać się z innymi dziełami autora, tym niemniej co nieco o uszy mi się obiło i choćby tytuł 'Cryptonomicon' nie jest mi zupełnie obcy, stąd spodziewałem się czegoś w klimatach science fiction, umiejscowionego w bliskiej przyszłości. Do tego dołóżmy profil wydawniczy MAGa, utrzymaną w futurystycznych klimatach obwolutę i wreszcie obecnych na niej kilka słów streszczenia... I przed rozpoczęciem wyłoniła mi się w głowie wizja czegoś a la 'Linia oporu' Dukaja - akcja faktycznie rozgrywana dwutorowo, z bardzo istotną rolą wydarzeń świata wirtualnego... I, krótko mówiąc, mocno się zawiodłem. Może nie chodzi nawet o to, że nie jest to sf nie tylko w stopniu minimalnym, a w ogóle (mamy do czynienia z czystej krwi thrillerem), co raczej o wyjątkowo niedbałe potraktowanie stworzonego, choćby tylko na potrzeby powieści, świata wirtualnego. Z jednej strony Stephenson każe nam wierzyć, że T'Rain jest najbardziej dopracowanym produktem wszech czasów, z drugiej przedstawia tylko jego wycinki, do tego nie dość że wskazujące, iż prawdopodobnie byłaby to gra infantylna, to jeszcze po góra dwustu stronach całkowicie zamyka nam bramy do tego świata, gdzie zaglądamy jeszcze raz, pod koniec, na nie więcej niż kilkanaście stron. Spory zgrzyt jak na powieść, w której miał być to jeden z najważniejszych gwoździ programu.

Załóżmy jednak, że nie ma to wielkiego znaczenia - ot, po prostu moja skromna osoba nieco przeliczyła się z oczekiwaniami co do 'Reamde' i spodziewała się, że dostanie coś, czym jednak powieść nie jest. To w końcu czym to 'Reamde' jest? Jak wyżej wspomniałem - thrillerem i powieścią sensacyjną, doskonale przemyślaną, zaplanowaną, poprowadzoną i napisaną. Za ogrom researchu, jakiego podjął się Stephenson należą mu się duże brawa; podobnie na oklaski zasługuje cały szkielet fabuły. Nic nie dzieje się bez powodu, nie ma żadnego przypadku, każdy z bohaterów ma swoje motywacje do podejmowanych działań (choć w jednym czy w dwóch przypadkach nie do końca kupiłem proponowane wyjaśnienia), a sprowadzenie wszystkich bohaterów z całego świata na finał w jedno miejsce... Fantastyczna robota.

Jest jednak jedno 'ale'. Nie zarzucam książce w żadnym wypadku przewidywalności, gdyż byłoby to nonsensem - zakończenie jest oczywiste i klarowne co najmniej od połowy, jedynym pytaniem pozostaje tylko gdzie będzie miało miejsce i w jaki sposób dojdzie do rozwiązania (przy czym pierwsza część pytania również bardzo szybko znajduje odpowiedź); niczego innego jednak (jak już zrozumiałem, z jaką powieścią naprawdę mam do czynienia) się nie spodziewałem. To 'ale' wynika z tego, iż 'Reamde' nie udało się przykuć mnie do siebie. Wiele razy zdarzało się - i to niekoniecznie tylko przy największych dziełach, często również przy okazji mniejszych lub większych grafomanii - że powieść wciągała niczym lotne piaski i kazała zarywać noc, by ją dokończyć i poznać los bohaterów. W 'Reamde' czegoś takiego mi zabrakło. Zdarzało mi się odłożyć książkę na tydzień w wydawałoby się jednym z kluczowych momentów i nie miałem odczucia, że muszę jak najszybciej do niej wrócić, podążyć za bohaterami, dowiedzieć się, jak skończą i gdzie ich autor doprowadzi. A to w mojej opinii spora wada - w końcu czy nie o to w gruncie rzeczy chodzi w powieściach, by czytelnika angażowały i wciągały? A w 'Reamde' mi tego zabrakło.

Dlatego też, podsumowując, sześć wydaje mi się być chyba najcelniejszą oceną. Że pomyliłem się w oczekiwaniach i dostałem coś innego od zakładanego to w końcu nie grzech autora (może bardziej wydawnictwa stawiającego na takie obwoluty czy streszczenie), a fabuła i bohaterowie poprowadzeni zostali niemal perfekcyjnie. Tylko co z tego, skoro aż tak bardzo podążać się za nimi nie chce...

Mam z 'Reamde' spory i dość zaskakujący problem. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żebym nie był w stanie streścić oceny książki w jednym numerku; upchać do skali 1-10, przynajmniej przystępując do pisania opinii. Stąd liczba gwiazdek widoczna u góry podarowana została dopiero po ostatnich słowach tej minirecenzji, co wcześniej mi się nie zdarzało. Może jest to pewien paradoks,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Z science fiction sprzed grubo ponad pół wieku taki jest problem, że o ile nie wybiegała w przyszłość o wieki bądź milenia (a zazwyczaj wtedy tak daleko nie sięgała), to już nie jest fiction; praktycznie wszystkie prognozy autorów zostały już przez historię zweryfikowane. Stąd są dwie możliwości reakcji na sf w takim matuzalemowym wieku - jeśli te aspekty techniczno-naukowe faktycznie stanowią oś akcji i najważniejszy element, może się okazać, że dzieło po latach stało się o ile nie już całkowicie niestrawne, to w najlepszym wypadku nieco komiczne; jednak jeśli otoczka sf jest jedynie dodatkiem nadającym tło opowieści skupiającej się na czymś innym (człowieku zazwyczaj) - to nawet po tylu latach całość pozostaje świeża. I dokładnie tak się dzieje u Sheckley'a. W całym zbiorze 20 opowiadań - czy w niektórym wypadku w zasadzie szortów - ani jedno nie wydawało mi się przeterminowane; wręcz przeciwnie, kilka z nich wydaje mi się mieć dzisiaj nawet jeśli nieco inny wydźwięk niż 60 lat temu, to być może nawet jeszcze bardziej aktualny. Nie chcąc rozkładać wszystkich tekstów na czynniki pierwsze zatrzymam się tylko przy tych, które wydają mi się najważniejsze:

1) Immunitet dyplomatyczny - akurat to jest jedno z tych opowiadań, które specjalnie ogólnie pojętej tematyki człowieka nie porusza, ale z całego zbioru jest najbardziej wciągające i sugeruje odpowiedź na pytanie, którego być może filozofowie sobie zbyt często nie zadają, ale które jednocześnie pozostaje ciekawe - jak zniszczyć coś, co z samej swojej natury, z definicji, jest niezniszczalne.

2) Najszczęśliwszy człowiek na świecie - opowiadanie, które przyporządkowałbym wczesnemu Huberathowi - o ile bym nie znał nazwiska autora. Zapewne mocno naznaczone głęboką zimną wojną. Bardzo w moim guście.


3) Ciało - ten szort wydaje się z kolei stawać wyjątkowo aktualnym - o ile ma się świadomość planów pewnego sparaliżowanego rosyjskiego milionera i włoskiego chirurga...

4) Cena ryzyka - i okazuje się, że taki 'Truman Show' czy 'Igrzyska śmierci' nie są niczym oryginalnym i miały pierwowzór całe dekady wcześniej. Opowiadanie, które chyba nie tylko zestarzało się najmniej, ale wręcz najbardziej zyskało na wartości... I chyba kwestią czasu jest, aż stanie się faktem.

5) Bilet na Tranai - najdłuższe w całej książce i wydaje mi się również najbardziej interesujące. Opowiadanie utopijne, ale czy typowe... Nie do końca. Przy czym powoduje ogromny dysonans - bo z jednej strony z przedstawionymi założeniami utopii ciężko się zgodzić; i o ile jeszcze 60 lat temu może nie wywoływały one u człowieka wyjątkowego wewnętrznego oporu, o tyle dzisiaj już jednoznacznie nie można przyznać im racji (zwłaszcza mówiąc o stosunku wobec kobiet - gdyby feministki przeczytały opowiadanie to oraz jedno z wcześniejszych - Żona model Ultra Deluxe - zapewne paliłyby dzieła Schekley'a na stosie ;)), ale jednocześnie... Jednocześnie należy przyznać, że to mogłoby zadziałać. Powinno. A proponowane rozwiązanie problemu nadużyć władzy, może nieco drastyczne, ale w nieco łagodniejszej formie na pewno byłoby mile widziane. Opowiadanie, z którym zdecydowanie warto się zapoznać, również dla odrobinę Lemowskiej formy, zwłaszcza w rozpoczęciu i zakończeniu.

6) Ponad dziesięć, czyli Akademia - obok 'Najszczęśliwszego' chyba najbardziej ponure i nieprzyjemne opowiadanie - przy czym jak 'Cena ryzyka' również okrutnie aktualne; oprócz tej warstwy powierzchownej - opowieści o indywidualności jednostki, również swego rodzaju krytyka komunizmu.

Zbiór jako całość sprawia fantastyczne wrażenie, a jedną gwiazdkę od maksymalnej oceny odbieram z dwóch powodów - po pierwsze niestety jak praktycznie w każdym zbiorze zdarzają się momenty słabsze (bardzo trywialny i łopatologiczny 'Wykaz ważniejszych epidemii', całkowicie bezpłciowe 'Wrażenia z Lagranaku' czy dość zabawne, jednak również mocno odstające od innych 'Królewskie zachcianki'), a po drugie redakcja Solaris nieco zawaliła i w książce jest cała masa pewnych niedoróbek - sporo zaginionej interpunkcji, złe łamanie linii i nieco innych podobnych chochlików. Zdaję sobie sprawę, że Solaris nie jest największym polskim wydawnictwem, ale na rynku sf akurat ma silną pozycję i powinno przywiązywać większą wagę do strony technicznej. Ot, trochę dziegciu w beczce miodu, za jaką mogę spokojnie uznać 'Bezgłośny pistolet' Sheckley'a.

Z science fiction sprzed grubo ponad pół wieku taki jest problem, że o ile nie wybiegała w przyszłość o wieki bądź milenia (a zazwyczaj wtedy tak daleko nie sięgała), to już nie jest fiction; praktycznie wszystkie prognozy autorów zostały już przez historię zweryfikowane. Stąd są dwie możliwości reakcji na sf w takim matuzalemowym wieku - jeśli te aspekty techniczno-naukowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jest niczym nowym i nadzwyczaj oryginalnym próba przedstawienia fantasy z 'tej drugiej strony'; chęć uczynienia bohaterami tych, którzy zazwyczaj ścierani są w pył przez potężnych herosów w lśniących zbrojach bądź tajemniczych magów o szatach tak długich, że tylko ich mistyczne zaklęcia są w stanie sprawić, że te kiecki nie plączą się między nogami. Kiedy autor zdecyduje, że tak - to jest właśnie to, o czym chce pisać, dodatkową pokusą, nasuwającą się w sposób oczywisty jest chęć stworzenia parodii - w końcu zazwyczaj fantasy (zwłaszcza ta brana przez twórców nieco za bardzo 'na serio') napakowana jest taką ilością kiczowatego patosu, iż wyśmianie go może okazać się całkiem niezłym pomysłem. Problem zaczyna się, kiedy takie połączenie niespecjalnie się udaje - stąd o krok do stworzenia potworka gorszego nawet, niż najtańsze 'epik fantazy'; dzieła tak 'nieczytalnego', iż nawet duża doza dystansu nie pozwoli na bezbolesne przemieszczanie się przez kolejne strony. I przez mniej więcej połowę 'Zadania goblina' wyraźnie widać, że Hines z podobną pokusą się zmagał. Na szczęście finalnie udało mu się jej oprzeć i mimo, że z humoru całkowicie nie zrezygnował (na szczęście), to jednak postanowił przedstawić kompletną historię, mającą ręce i nogi, która faktycznie jest osią całej akcji, a nie jedynie jakimś nic nie znaczącym dodatkiem do kolejnych erystycznych fikołków i przyciężkich dowcipów autora. Bohaterowie, mimo, że celowo przerysowani, budzą sympatię (przynajmniej ci, którzy powinni ;)), wspomniana historia nawet, jeśli niezbyt oryginalna (wykraść smoku skarb? Nuuuda....) przynajmniej z punktu widzenia tytułowego goblina przestaje taką być (przeżyć... po prostu przeżyć), a zakończenie... A zakończenie już nie jest takie banalne. Koniec końców 'Zadaniem goblina' jestem całkiem pozytywnie zaskoczony; obawiałem się koślawej parodii o humorze ciężkim niczym smoczy zadek, w paru momentach już nawet historia mocno zbaczała w tym kierunku, a tu jednak całkiem przyjemna opowieść.

Nie jest niczym nowym i nadzwyczaj oryginalnym próba przedstawienia fantasy z 'tej drugiej strony'; chęć uczynienia bohaterami tych, którzy zazwyczaj ścierani są w pył przez potężnych herosów w lśniących zbrojach bądź tajemniczych magów o szatach tak długich, że tylko ich mistyczne zaklęcia są w stanie sprawić, że te kiecki nie plączą się między nogami. Kiedy autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najciekawsze pozycje z gatunku szeroko pojętej fantastyki to te, które dzieją się 'tuż obok, gdzieś za oknem'; w których prawdopodobieństwo łatwo uwierzyć. W końcu nieco bardziej możliwe wydaje się, że nagle parę osób zapomni o Twojej osobie niż że zza zakrętu wypadnie wymachujący toporem krasnolud bądź marsjańskie statki kosmiczne zaczną strzelać blasterami w PKiN (bo w Statuę Wolności to tylko w amerykańskich filmach), prawda? Łukjanienko zaczyna naprawdę dobrze, zaplątanie intrygi prima sort; te pierwsze strony, kiedy zagadka tylko nabiera głębi mocno wciągają, a na drzwiach z napisem 'spisek' czerwieni się wielki pytajnik. Niestety w chwili, w której dostajemy wytrych - rozwiązanie (dość szybko - należy zauważyć, bo już mniej więcej w jednej trzeciej książki) autor nagle się zatrzymuje i przez kolejną trzecią zaczyna dreptać w miejscu, nie bardzo mając pomysł co z zaproponowanym przez siebie rozwiązaniem zrobić - może niezbyt oryginalnym, ale na pewno nie trywialnym i niosącym ze sobą spory potencjał- i w końcu decyduje się pójść chyba najprostszą drogą. Ciężko go za to krytykować, zwłaszcza, że poradził sobie całkiem nieźle (choć jest sporo skrótów fabularnych i nieścisłości, które momentami dość poważnie zgrzytały), a plot twisty towarzyszą nam dosłownie do ostatniej strony, ale czy naprawdę trzeba było iść tą najprostszą drogą... I pozostał pewien niedosyt; być może kiedyś, jeśli w ręce trafi mi 'Czystopis', zostanie przynajmniej w pewnym stopniu zaspokojony.

Najciekawsze pozycje z gatunku szeroko pojętej fantastyki to te, które dzieją się 'tuż obok, gdzieś za oknem'; w których prawdopodobieństwo łatwo uwierzyć. W końcu nieco bardziej możliwe wydaje się, że nagle parę osób zapomni o Twojej osobie niż że zza zakrętu wypadnie wymachujący toporem krasnolud bądź marsjańskie statki kosmiczne zaczną strzelać blasterami w PKiN (bo w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mawia się, iż prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, a po tym, jak kończy. Z tej sentencji wynikałoby, że Huberath z mężczyzną nie ma zbyt wiele wspólnego ;) Zaczyna się FANTASTYCZNIE, w sposób naprawdę genialny; pierwsze trzy opowiadania (Sneogg, kobiety Dona i Dyjak) są dla mnie prawdziwym ucieleśnieniem tego, czym powinna być prawdziwa fantastyka naukowa w wydaniu bardziej pesymistycznym; Huberath nie pozostawia żadnych złudzeń i przedstawia wizję świata zniszczonego (przy czym geneza apokalipsy za każdym razem jest inna i niekoniecznie zależna od człowieka), gdzie ludzie starają się walczyć o przetrwanie mordując, ale jednocześnie kochając. Te teksty trafiły w moje gusta wyjątkowo celnie; gdybym tylko miał więcej czasu i samozaparcia, to własne takie opowieści sam bym tworzył (bo talentu oczywiście nie brakuje, jak każdemu ;))... I gdyby taki poziom utrzymał się do samego końca, byłaby niebita dycha i pierwsza trójka, jeśli nie najlepszych przeczytanych książek w ogóle, to już na pewno zbiorów opowiadań. Niestety, jak nietrudno zgadnąć, dalej już tak różowo nie było. Cały zbiór przedstawia twórczość Huberatha na przestrzeni około 20 lat, doskonale widać postępującą różnicę w poruszanych przez autora tematach i postępującą zmianę zainteresowań. Już od Kary Większej do tematyki zagląda religia i nie opuszcza opowiadań w mniejszym lub większym stopniu do samego końca; momentami zagląda też polityka, jak w najdłuższych Ostatnich (którzy swoją drogą po ponad 20 latach od ukończenia nagle zyskują nowe znaczenie i stają się wyjątkowo aktualne). Nie czynię z tego zarzutu; wszystkie te opowiadania nie są złe; ba, żeby inni autorzy w taki sposób poruszali te tematy! Po prostu brakuje tu tego, co łapało za gardło w pierwszych tekstach, co zmuszało do zatrzymania się i zasmakowania wykreowanych wyjątkowo gorzkich, nieprzyjemnych, ale jednocześnie okrutnie realnych światów... Doszło nawet do tego, że ostatnie, tytułowe opowiadanie nie jest już przesycone pesymizmem, a wręcz przeciwnie, daje czytelnikowi nadzieję; nacechowane jest sporą dawką optymizmu! I raz jeszcze; nie jest to zarzut, po prostu nie spodziewałem się czegoś takiego po wcześniejszych tekstach ;) I jeśli miałbym jednym słowem odpowiedzieć na pytanie czy warto to tak, warto; a czytelnicy poszukujący oryginalnych, ponurych światów zwłaszcza w pierwszych opowiadaniach znajdą coś dla siebie.

Mawia się, iż prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, a po tym, jak kończy. Z tej sentencji wynikałoby, że Huberath z mężczyzną nie ma zbyt wiele wspólnego ;) Zaczyna się FANTASTYCZNIE, w sposób naprawdę genialny; pierwsze trzy opowiadania (Sneogg, kobiety Dona i Dyjak) są dla mnie prawdziwym ucieleśnieniem tego, czym powinna być prawdziwa fantastyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na początek nietypowe wyznanie - nie lubię Pratchetta. Zanim zostanę obrzucony wyrzuconymi na brzeg Ankh zgniłymi pomidorami sprecyzuję - za literaturą Pratchetta nie przepadałem jakąś dekadę temu, będąc jeszcze sporym szczylem. Ot, przeczytałem 'Kolor magii', może z połowę 'Blasku' i sobie odpuściłem uznając to za pozycje infantylne, przeznaczone dla nastolatków - a rzecz jasna takowym będąc należy uważać się za osobę ponad swój wiek ;) I w zasadzie do Świata Dysku bym nie wracał, gdyby nie to, że akurat właśnie 'Prawda', zapewne jakiś prezent sprzed tej dekady, wpadła mi w ręce. Więc... Czemu nie dać drugiej szansy?

Jednego odmówić 'Prawdzie' nie mogę - czyta się piekielnie szybko; dwa dni i ostatnia strona przewrócona. Po stronie 'plusów dodatnich' z czystym sumieniem zapisuję humor. Człowiek wydoroślał, nabył nieco więcej rozeznania w ogólnie pojętej kulturze i dzięki temu zaczął wyłapywać całkiem sporo smaczków (choć niektóre z nich niezbyt oczywiste - ot, do czego pije Głęboki Gnat zrozumiałem dopiero po kilku stronach; może to być jednak kwestia tłumaczenia i w oryginale nawiązanie jest wyraźniejsze). Wielką zaletą jest również zabawa językiem - i tu z kolei brawa dla Cholewy za tłumaczenie i wszystkie 'azety'i '...one'. Jeśli coś przekona mnie do powrotu do Świata Dysku, to będzie to właśnie to. A jeśli chodzi o 'plusy ujemne'... Nadal pozostaje mi po lekturze pewne dziwne odczucie, choć teraz nie nazwałbym go już infantylnością książki. Może raczej... Niedopracowaniem? Skrótami myślowymi autora? Historia biegnie do przodu bez chwili odpoczynku, co oczywiście samo w sobie nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, że pociąga za sobą również i bohaterów; przechodzą oni zmiany, w pewien sposób się do siebie nawzajem ustosunkowują, ale w żaden sposób nie jest to wyjaśnione w tekście i uzasadnione kolejnymi przygodami. Ot, choćby stosunki między Sacharissą i Williamem; na początku dość chłodne - co jest dość logicznie uzasadnione - zmieniają się o 180 stopni w ciągu zaledwie kilku stron, bez wyraźnego powodu, jedynie w wyniku propozycji współpracy. Parę podobnych przeskoków występuje w różnych miejscach, na różnych etapach opowieści i wszystkie sprawiają wrażenie dróg na skróty, skrzętnie wykorzystywanych przez autora.

W zasadzie byłaby to chyba jedyna wada, jaką wytknąłbym 'Prawdzie', ale, przynajmniej w moim odczuciu dość poważna. Zdaję sobie sprawę, że wierni fani nawet za ten jeden jedyny zarzut chętnie spaliliby mnie na stosie, jednak mam nadzieję, że się obędzie ;) Całość pozostawiła po sobie pozytywne wrażenie i kto wie, być może zachęciła niemal totalnego obcego do ponownego spaceru po Świecie Dysku. Czas pokaże.

Na początek nietypowe wyznanie - nie lubię Pratchetta. Zanim zostanę obrzucony wyrzuconymi na brzeg Ankh zgniłymi pomidorami sprecyzuję - za literaturą Pratchetta nie przepadałem jakąś dekadę temu, będąc jeszcze sporym szczylem. Ot, przeczytałem 'Kolor magii', może z połowę 'Blasku' i sobie odpuściłem uznając to za pozycje infantylne, przeznaczone dla nastolatków - a rzecz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Że Fabryka Słów lubi bawić się w politykę (czy może raczej należałoby powiedzieć pozwala na to swoim autorom) wiadomo nie od dziś. Za publikacje Ziemkiewicza obrywała od czytelników nie raz (czy słusznie nie mnie oceniać), również i wół pociągowy całego wydawnictwa w osobie Pilipiuka od politykowania nie ucieka, vide kilka pamiętnych stron głaskania po głowie JKM, jakoś przed wyborami (w których zresztą i sam Wielki Grafoman startował), obecne w nie pamiętam już którym tomie Oka Jelenia. No i do ekipy dołączył Gociek, różny od poprzedników o tyle, że pisanie fabularne nigdy nie było dla niego sposobem na życie (uprzedzając fakty - to widać). "Demokratora" nie czytałem, "Czarne bataliony" kurzyły się na półce dwa lata czekając na swoją kolej i jednego po ich przeczytaniu jestem pewien - do wcześniejszej powieści Goćka nie wrócę.

Powód jest prosty - o ile publicystą autor zapewne jest dobrym (przynajmniej wskazuje na to solidne posłowie - ale o tym później), o tyle pisarzem sf - bo większości opowiadań do tego najbliżej - już kiepskim. Zostawmy na razie tekst tytułowy, skupmy się na ośmiu pozostałych. Na wyróżnienie ze wszystkich zasługuje tylko jeden - opowieść o Janku Poranku. Napisana chaotycznie (co i autor wyjaśnia i stara się usprawiedliwić), ale jednocześnie oparta na ciekawym pomyśle i może faktycznie odrobinkę w stylu Lema. Oczywiście, porównanie tego opowiadania z jakimkolwiek wyciągniętym z "Cyberiady" to jak stawianie starego poloneza przy nowiutkim Ferrari (czy raczej, zważywszy na wiek, Fordzie Mustangu z lat '60), tym niemniej nie można zarzucić autorowi, że nie próbuje. W pozostałych sześciu opowiadaniach również próbuje, lecz ze skutkiem dużo, dużo gorszym. O ile jeszcze "Chłopiec z plakatem" w bardzo dobry sposób zawiązuje intrygę (i praktycznie w tej samej chwili staje się cholernie przewidywalny), o tyle cała reszta jest mocno przeciętna czy nawet, jak trzej królowie czy "Inicjatywa oddolna", po prostu bardzo słaba. I tak dostajemy blisko 300 stron kiepskiej jakości opowiadań (w bardzo 'fabrycznym' stylu, co w żadnym wypadku nie jest komplementem, należy dodać)...

...aż w końcu nadjeżdżają tytułowe bataliony i ciągną ocenę za uszy w górę, na spółkę z posłowiem, aż o dwie gwiazdki. Nie dlatego, że są jakieś wyjątkowo nowatorskie, pomysłowe, nie są też bombą stylistyczną czy erystyczną, ale jako jedyne w całym zbiorze są po prostu naprawdę dobrym opowiadaniem, niewywołującym uśmiechu zażenowania czy politowania na twarzy przebiegiem akcji oraz westchnięcia zawodu z kolejnego niewykorzystanego pomysłu. Plus wspomniane wcześniej posłowie, dobitnie udowadniające, że może w fabule Gociek się nie sprawdza, ale w publicystyce zapewne tak; przy okazji autor odsłania rąbka tajemnicy powstawania kolejnych tekstów wraz ze swoimi inspiracjami, co pozwala przynajmniej w niewielkim stopniu go usprawiedliwić - w końcu często porywał się z motyką na słońce...

...ale na pewno nie do tego stopnia, żeby złagodzić ocenę. Trzy czwarte objętości książki to teksty przeciętne i słabe, a jedno jedyne tytułowe opowiadanie, nawet jeśli sprytnie umieszczone na końcu, zapewne by jednak jakieś pozytywne wrażenie na czytelniku pozostawić, to za mało. W historii o Janku Poranku pojawia się motyw MPW - Masowego Przeszczepu Wyobraźni, w ramach którego w XX wieku na Ziemię mieli przybywać kosmici przybierający formę najlepszych pisarzy sf; w pewnym momencie wszyscy oni planetę opuścili i tworzący odtąd autorzy, ludzie z krwi i kości, nie są w stanie im dorównać i tworzą jedynie kiepskiej jakości dykteryjki. Cóż, w takim świetle "Czarne bataliony" są niezbitym dowodem na to, że Gociek jest na pewno człowiekiem.

Że Fabryka Słów lubi bawić się w politykę (czy może raczej należałoby powiedzieć pozwala na to swoim autorom) wiadomo nie od dziś. Za publikacje Ziemkiewicza obrywała od czytelników nie raz (czy słusznie nie mnie oceniać), również i wół pociągowy całego wydawnictwa w osobie Pilipiuka od politykowania nie ucieka, vide kilka pamiętnych stron głaskania po głowie JKM, jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już w słowie wstępnym autorka zaznacza, że cały cykl o Ziemiomorzu powstawał ponad 30 lat, dojrzewał wraz z nią, a jego zakończenie do samego końca nie było znane nawet autorce; po prostu wypłynęło wraz z kolejnymi słowami. I to widać doskonale, jak w żadnych innych dziełach. Zaczyna się stosunkowo niewinnie, od chłopca wykazującego ponadprzeciętne zdolności magiczne; chłopca nieokrzesanego, dumnego, o typowo nastoletniej pewności siebie, która omal nie doprowadziła go do zguby... I wraz z kolejnymi stronami i opowiadaniami/powieściami chłopiec dorasta, dojrzewa, nabywa mądrości i zdobywa przyjaciół - Tenar, Ogiona, Lebannena... A każdy z nich z kolejnymi słowami staje się coraz głębszy, lepiej zarysowany; podobnie cały świat Ziemiomorza. Dojrzewa wraz z autorką. I na koniec aż żal serce ściska, że to już koniec; że to wszystko i więcej o tym niezwykłym świecie już się nie dowiemy.

Jest jeszcze jedna ciekawa i charakterystyczna dla całego cyklu rzecz, nietypowa w fantasy, choć może niekoniecznie zaskakująca, zważywszy na fakt, że autorem jest kobieta. Otóż zazwyczaj fantasy obfituje w pojedynki, walki, wojny i śmierć, podczas gdy u Le Guin, w Ziemiomorzu nic takiego nie ma miejsca; ba! Nawet, kiedy zanosi się na bitwę, jest ona rozwiązywana przez mgłę uniemożliwiającą dotarcie wojska do celu! Jeśli ktoś pamięta Conana (jakby nie patrzeć klasykę szeroko pojętego gatunku fantasy) doskonale wie, że trup ściele się tam gęsto; przez cały cykl Ziemiomorza w nagły i niespodziewany sposób ginie może dwóch, trzech bohaterów; a i to raczej przez przypadek niż w stu procentach zamiarowo. Warto zwrócić na to uwagę; nie jest to zbyt częsty obrazek w tym gatunku.

Już w słowie wstępnym autorka zaznacza, że cały cykl o Ziemiomorzu powstawał ponad 30 lat, dojrzewał wraz z nią, a jego zakończenie do samego końca nie było znane nawet autorce; po prostu wypłynęło wraz z kolejnymi słowami. I to widać doskonale, jak w żadnych innych dziełach. Zaczyna się stosunkowo niewinnie, od chłopca wykazującego ponadprzeciętne zdolności magiczne;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wstęp nie zapowiadał wcale zbyt fascynującej lektury - ot, kolejna pozycja, w której lekarz (w tym wypadku chirurg) opowiada o medycynie. Nic nowego, prawda? Co więcej zazwyczaj w swoich opowieściach medycy koncentrują się na jakichś wybranych przypadkach ze swojej zazwyczaj długoletniej praktyki i o ile czasami wypada to nieźle, czasami jest jednak zarzynane przez brak najzwyklejszego w świecie literackiego błysku. I tak w zasadzie... Nie dość, że u Gawande tej iskry też specjalnie nie widać, to również headlinerami są wypadki i przypadki zza stołu chirurgicznego (i nie tylko) autora - z taką różnicą, że w chwili pisania kończył rezydenturę i wybitnego doświadczenia jeszcze nie miał. A jednak... Jest dobrze. Nawet bardzo.

Cała książka podzielona jest na trzy sekcje i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z każda kolejna przeznaczona jest dla nieco innego odbiorcy. W pierwszej najlepiej odnaleźć powinni się pacjenci (choć może odnaleźć to nie jest najlepsze stwierdzenie..) - bo Gawande całkowicie niszczy etos lekarza jako człowieka pewnego siebie, pełnego wiedzy i nieomylnego (o ile takowy jeszcze istniał...) i wyraźnie wskazuje, że to są nadal ludzie popełniający błędy. Masę błędów. Do tego podatni na typowe manipulacje zewnętrzne (rozdział o narodowym zjeździe chirurgów będącym de facto wielką prezentacją handlową), jak i depresje i jej skutki. Kończąc tę część jako człowiek bezpośrednio związany z tematem zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Gawande nie nawrzucał za dużo kamyków do lekarskiego ogródka - w końcu może lepiej by było, gdyby pacjenci przychodzili do lekarza z przekonaniem o jego wiedzy i nieomylności - nawet nie tyle by zaspokajać ich próżność, a dla większego spokoju chorych... W końcu czy nie lepiej kłaść się na stół nie wiedząc, że operator raptem dwa miesiące temu został przywrócony do pracy po długotrwałym epizodzie depresyjnym i to dopiero trzecia operacja od trzech lat... Druga część traktuje o zagadkowych i nie do końca wyjaśnionych przypadkach, z którymi medycyna nie zawsze umie sobie poradzić, przy czym różni się ona od choćby seriali medycznych tym, że dobór ich jest mocno niecodzienny. Bo nie ma tu ani słowa o wyjątkowo rzadkich chorobach widocznych podczas czasu aktywności zawodowej lekarza zazwyczaj tylko w podręcznikach, a banalnych, wręcz codziennych niedogodnościach jak otyłość i nadmierny apetyt, nudności, czerwienienie się czy najzwyklejszy w świecie ból. Ta część z kolei najbardziej powinna przypaść do gustu wszystkim okołomedycznym - czy to ze względu na ciekawe przykłady, czy sam fakt omawianej tematyki; koniec końców nie jest to oderwane od rzeczywistości, jak niektóre przypadki pewnego wrednego doktora z laseczką ;) No i część trzecia, przeznaczona już dla każdego - omawiająca zgodnie z nazwą niepewność towarzysząca lekarzom na każdym kroku. I tego powinni być świadomi zarówno lekarze, jak i pacjenci - pierwsi by albo nie zapominali, że są tylko ludźmi, a wszystkie ich decyzje są obarczone istotnym ryzykiem bądź zupełnie przeciwnie - żeby nie obarczali się nadmiernym poczuciem winy za błędy, nie zawsze wynikające z ich złej woli bądź niedopatrzenia; drudzy by (na pierwszy rzut oka paradoksalnie względem tego, o czym wspomniałem przy części pierwszej) nie oczekiwali od lekarzy cudów i zrozumieli niepewność, jaka towarzyszy im przy pracy. W końcu ciało ludzkie nie jest kostką lodu... ;)

Podsumowując - zostałem przez Gawande miło zaskoczony. Może nie warsztatem literackim - ot, solidne wyrobnictwo wsparte najpewniej solidną redakcją - może nie oryginalnością... W zasadzie niczym konkretnym - poza samym faktem, że 'Komplikacje' czyta się szybko i z autentycznym zaciekawieniem. Znajdą tu coś dla siebie zarówno pacjenci, jak i medycy. Chyba nawet bardziej medycy - w końcu oni są zarówno lekarzami, jak i pacjentami ;)

Wstęp nie zapowiadał wcale zbyt fascynującej lektury - ot, kolejna pozycja, w której lekarz (w tym wypadku chirurg) opowiada o medycynie. Nic nowego, prawda? Co więcej zazwyczaj w swoich opowieściach medycy koncentrują się na jakichś wybranych przypadkach ze swojej zazwyczaj długoletniej praktyki i o ile czasami wypada to nieźle, czasami jest jednak zarzynane przez brak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zakończenie trylogii warte dwóch poprzednich części. Friedman nie prezentuje żadnych fajerwerków, również sam ostateczny finał nie jest wielkim zaskoczeniem i należy go uznać za mimo wszystko mocno przewidywalny, ale wszystko, co jest jeszcze po drodze (czyli całkiem sporo, blisko 500 stron) już do takich nie należy. Całą trylogię należy podsumować tak, jak jej ostatni akt - może nie rewelacyjna, może nie stanie się ikoną czy legendą gatunku, tym niemniej daje dużo satysfakcji z przeżywania razem z bohaterami ich przygód. I nieczęsto dostaje się takie opisy seksu, jak choćby ta ostatnia proponowana przez Friedman ;)

Zakończenie trylogii warte dwóch poprzednich części. Friedman nie prezentuje żadnych fajerwerków, również sam ostateczny finał nie jest wielkim zaskoczeniem i należy go uznać za mimo wszystko mocno przewidywalny, ale wszystko, co jest jeszcze po drodze (czyli całkiem sporo, blisko 500 stron) już do takich nie należy. Całą trylogię należy podsumować tak, jak jej ostatni akt...

więcej Pokaż mimo to