Przestrzeń Objawienia Alastair Reynolds 7,6
ocenił(a) na 749 tyg. temu Wielokrotnie polecono mi tę pozycję w kategorii hard-sf. Gdybym miał przez ten pryzmat oceniać, to ta siódemka byłaby na pewno zawyżona. Podejdźmy zatem do tego jak do space opery - czyli tego, czym faktycznie książka jest. Jest to przygoda w kosmosie, z całkiem ciekawymi pomysłami, choć raczej nigdzie nie zaskoczy czymś, czego nie widzieliśmy już gdzieś indziej. Mimo tego, historia jest na tyle interesująca, że pozostawia z chęcią sięgnięcia po kolejny tom, by przekonać się, jak się to rozwija.
Nie ma tutaj za dużego nacisku na technikalia, fizykę (mamy tylko grawitacyjne opisy ciał niebieskich, które możemy potraktować jako zastępstwo opisów np. lasów, gdyby takowe tu były) ani (i tu najbardziej ubolewam) filozofię, które są filarami prawdziwie dobrego hard-sf. Nie ma pomysłów ani teorii, które wyrywają z butów i pozwalają zanurzyć się w długich refleksjach. Mimo wszystko, kiedy traktować to jako literaturę jedynie rozrywkową, jest całkiem dobrze. Przede wszystkim, co dla mnie jest wielką zaletą, nie jest to literatura militarna, nie ma klasycznych walk kosmicznych między dwiema rasami. Pojawia się konflikt, ale utrzymany w konwencji tajemnicy i intrygi. Bliżej temu zatem do McDevitta (który jednak dla mnie pisze ciekawiej, ale za to nie udziela odpowiedzi i przez kolejne tomy ciągną się te same pytania jak w jakimś serialu; tu nieco tajemnic zostało rozwianych) niż powieści, w których wojskowi biją kosmitów.
Czy jest to jednak książka, która zasługuje na najwyższe noty? Niestety, nawet w kategorii space opery, zdecydowanie nie. Nie bardzo da się polubić którąś z postaci, które nie są też zbyt głęboko zarysowane, a często też nie podejmują logicznych wyborów. Żadna nie ma zbyt przyjemnego, bohaterskiego czy po prostu empatycznego charakteru - choć na swój sposób to też plus. Nie ma tu postaci czarnych ani białych, dobrych ani złych - każdy ma swoje grzechy za uszami. Ale jedyną osobą z krwi i kości jest Volyova, z którą raczej większość z nas przyjaźni by nie zawiązała. Pozostałe charaktery nie są zbyt wyraziste i nie bardzo da się poznać je na tyle, by powiedzieć kto jak postąpi w danej sytuacji. Jakby autor do końca nie był zdecydowany jaki kto właściwie jest.
I tutaj dochodzimy do głównego grzechu powieści. Błędów logicznych. Dopóki po prostu płyniemy przez lekturę i nie zastanawiamy się głębiej nad wydarzeniami, wszystko zdaje się trzymać kupy. Kiedy jednak pomyślimy nad tym chwilę, okazuje się, że postacie chcąc osiągnąć jakiś cel, nie wykonują najprostszej oczywistej czynności, tylko kombinują w bezmyślny i kompletnie nielogiczny sposób - bo oczywiście bez tego nie byłoby fabuły. Nie chcę spoilerować, ale chodzi o naprawdę podstawowe sprawy. Powiem tylko, że gdyby Inhibitorzy naprawdę chcieli osiągnąć prosto swój cel, to ta książka w ogóle nie mogłaby powstać. Czyli leży założenie będące podstawą całej fabuły.
Tego dowiadujemy się pod sam koniec, więc na szczęście nie mamy ochoty rzucić książką w kąt w połowie. Da się nad tym przejść do porządku, "no dobra, tak jest, więc niech tak będzie, zobaczmy co dalej w kolejnym tomie". Ale jednak niesmak pozostaje. Tym bardziej na tle zasłyszanych wcześniej superlatyw. To tylko i aż - dobra space opera.