-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
Dość długo zastanawiałam się nad kupnem „Uwikłania”. Z jednej strony coś mnie ciągnęło do tej powieści, ale z drugiej polski autor działał na mnie odpychająco. Mimo tego ostatecznie przekonał mnie zachwyt mojej nauczycielki języka polskiego nad twórczością Miłoszewskiego. Już wcześniej odkryłam, że mamy podobny gust książkowy, dlatego postanowiłam odłożyć swoje uprzedzenia na bok. Oczywiście „Uwikłanie” najpierw odczekało jeszcze parę miesięcy na półce, nim po nie sięgnęłam, ale w końcu je przeczytałam. A moja przygoda z nim okazała się być bardzo zaskakująca…
Książkę zaczęłam czytać pod koniec maja, jednak z bliżej niezrozumiałych dla mnie powodów po około sześćdziesięciu stronach wróciła ona na półkę. Zapadła mi w pamięci jako ciekawie zapowiadająca się powieść i nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zrezygnowałam z kontynuowania jej w maju. Ostatni, gorący weekend okazał się jednak idealny na przeczytanie powieści Miłoszewskiego. Tak więc ukrywając się w cieniu, na działce, pochłaniałam kolejne strony z coraz większym zaciekawieniem. Zrozumiałam, że uważanie polskich autorów za „gorszych” było jednym z większych błędów, które popełniłam w swoim życiu.
Zapewne większość osób czytająca książki o tematyce kryminalnej jest przyzwyczajona do tego, że to policja prowadzi śledztwo w jakiejś sprawie. Sięgając po „Uwikłanie” spodziewałam się dokładnie tego samego. Miłym zaskoczeniem okazało się, że głównym bohaterem nie jest funkcjonariusz policji, a prokurator – Teodor Szacki. Jego postać nie została w żaden sposób przerysowana. Jest zwykłym człowiekiem, który poza problematycznym śledztwem wzmaga się także z monotonią codziennego życia. Dodatkowo jest bohaterem, którego poczucie humoru bardzo przypadło mi do gustu i niejednokrotnie rozbawiła mnie jakaś jego wypowiedź.
W „Uwikłaniu” znajdziemy także nawiązania do działań SB w czasach PRL-u. Autor przedstawia to w taki sposób, że nawet osobie zupełnie niezainteresowanej tematami historycznymi wyda się to ciekawe (a ja bez wątpienia dokładnie taką osobą jestem). Jednak poza wątkami związanymi z czasami odległymi od współczesnych znajdziemy tu również takie, które dotykają problemu ludzkiej psychiki. Miłoszewski porusza tutaj tematykę terapii ustawień Hellingera. Zadziwiające jest to jak wielki może mieć to wpływ na ludzkie uczucia i emocje, a zarazem jak wiele potrafi zmienić w życiu.
Czy książka posiada jakieś wady? I tak, i nie. Nie jestem w stanie nazwać wiadomości na początku każdego rozdziału wadą, ale po prostu wydają mi się one zbędne. Pogoda w Warszawie czy wynik jakiegoś meczu lub inne informacje dotyczące Polski czy świata nie są zupełnie związane z treścią utworu, przez co zupełnie nie odczuwałam potrzeby czytania tych informacji.
Podsumowując, nie mam żadnych większych zastrzeżeń do „Uwikłania”. Żałuję jedynie, że tak długo nie mogłam się przekonać do polskiej powieści. W każdym razie zmądrzałam, przeczytałam i cieszę się, że mój umysł został wyprowadzony z błędu, że to co polskie jest gorsze. Z czystym sumieniem mogę polecić książkę Miłoszewskiego wszystkim. Zdecydowanie jest to pozycja warta uwagi.
Dość długo zastanawiałam się nad kupnem „Uwikłania”. Z jednej strony coś mnie ciągnęło do tej powieści, ale z drugiej polski autor działał na mnie odpychająco. Mimo tego ostatecznie przekonał mnie zachwyt mojej nauczycielki języka polskiego nad twórczością Miłoszewskiego. Już wcześniej odkryłam, że mamy podobny gust książkowy, dlatego postanowiłam odłożyć swoje uprzedzenia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Napisanie recenzji do powieści Zafona jest dla mnie strasznie problematyczne. Nie wiem czemu, ale nie czuję się na siłach, aby oceniać jego twórczość. Mimo wszystko, jeżeli już postanowiłam podjąć się tego trudu, to spróbuję odnaleźć jakieś słowa, dzięki którym przedstawię to, co odczuwałam w trakcie czytania Księcia Mgły. Przypuszczam, że nie będzie ona zbyt długa, ale postaram się dać z siebie jak najwięcej.
Na początku muszę zwrócić uwagę na to, że książka powstała w 1993 roku, dlatego niektóre zwroty mogą się wydawać nieaktualne, lub nawet sztuczne. Dodatkowo myślę, ze warto mieć na uwadze, że jest to debiutancka książka tego autora, dlatego można przymknąć oko na niektóre spawy. Mimo tego, książka otacza się pewną magiczną aurą i zostawia ślad w naszej pamięci.
Powieść Zafona jest zakwalifikowana do książek młodzieżowych, jednak myślę, że można ją czytać bez względu na wiek, w jakim się znajdujemy. Jest to książka z przesłaniem, które w gruncie rzeczy tyczy się ludzi w każdym wieku. Daje nam do zrozumienia jak ważne jest podejmowanie przemyślanych wyborów, a za bezsensowne zachcianki możemy zapłacić wysoką cenę, a czasem nawet zbyt wysoką.
„(...) nie ma potężniejszej siły niż obietnica...”
Warto także zwrócić uwagę na kreację postaci. Zafon tworzy je w unikatowy sposób. Każda z nich jest idealnie opisana, dzięki czemu możemy zżyć się z bohaterami. Z jednej strony są niebanalne, a z drugiej są zwykłymi osobami, które mogłyby żyć wśród nas. Fakt faktem, może Maxa postrzegałam za trochę starszego, niż miało to miejsce w powieści, jednak nie przeszkodziło mi to w odbiorze całej lektury.
Książę Mgły nie należy do najdłuższych powieści, jednak nie możemy mu zarzucić, ze akcja rozwija się zbyt szybko. Toczy się w naturalnym tempie i pochłania czytelnika na dobre. Magia, która stanowi fundament lektury, staje się bardzo realna. Dzięki niej książka staje się lżejsza, bardziej przejrzysta. Myślę, ze dzięki temu młodsi czytelnicy nie mają problemów, aby zrozumieć całość utworu, a dla starszych nie stanowi żadnej bariery.
Jeżeli jest coś, co mogłabym zarzucić Zafonowi, to troszkę skromniej dopieszczony wątek Iriny. Zaintrygował mnie bardzo i ubolewam, że nie poświęcił temu kilku stron więcej. Pod koniec powieści odniosłam wrażenie, ze autor nagle sobie o nim przypomniał i postanowił go zakończyć. Rozumiem, że nie na tym skupiała się książka, ale i tak czegoś mi tu zabrakło.
Podsumowując polecam te książkę każdemu, zarówno tym, którzy już znają inne książki twórcy Księcia Mgły, jak i tym, którzy mieliby dopiero zacząć przygodę z jego powieściami.
„Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą cię prześladować.”
Napisanie recenzji do powieści Zafona jest dla mnie strasznie problematyczne. Nie wiem czemu, ale nie czuję się na siłach, aby oceniać jego twórczość. Mimo wszystko, jeżeli już postanowiłam podjąć się tego trudu, to spróbuję odnaleźć jakieś słowa, dzięki którym przedstawię to, co odczuwałam w trakcie czytania Księcia Mgły. Przypuszczam, że nie będzie ona zbyt długa, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Niemiecki bękart, czyli powracam do Was z kolejną częścią kryminału Lackberg. Czytając go wzbudziłam zainteresowanie wśród w ludzi w szkole, a zaczęło się od stwierdzenia, że tytuł książki brzmi jak biografia Hitlera. Jakby nie patrzeć nie padło to z ust osoby, na którą zwracam jakąś większą uwagę, dlatego tą uwagę postanowiłam zignorować. Najbardziej zadziwił mnie pewien chłopak z klasy niżej, który zaczepił mnie na korytarzu, żeby zagadać na temat książek. Poczułam się dzięki temu mniejszym alienem w szkole, w końcu niestety odsetek czytającej młodzieży jest niewielki.
Piąty tom serii wzbudził we mnie wiele ciekawości. Po zachwycie wcześniejszymi częściami miałam dość wysokie wymagania względem „Niemieckiego bękarta”. Liczyłam na jakąś odmienną historię, czy ją dostałam? W pewnym stopniu tak. Śledztwo toczy się wokół dawnego nauczyciela historii, co ma ścisły związek z matką głównej bohaterki. Książka jest o tyle interesująca, że poznajemy nowe, interesujące fakty, na temat rodzicielki Erki. Po wcześniejszych częściach byłam pełna niechęci do jej osoby, jednak teraz mam do tego zupełnie inne podejście. Bardzo cieszy mnie fakt, że Lackberg napisała osobą książkę na jej temat i zgrabnie połączyłam wszystkie fakty.
W powieści poznajemy także odrobinę szwedzkiej historii. Myślę, ze większość z nas ma dość wałkowania drugiej wojny światowej w szkole, jednak tutaj poznajemy ją od innej strony. Przyznam się bez bicia, że jestem upośledzona historycznie, jest to dla mnie strasznie nudne, a na lekcjach wszystko wydaje mi się ciekawsze. Ku mojemu zaskoczeniu, w książce jest to przedstawione w taki sposób, że potrafi to zaciekawić także osobę taką jak ja. Tak więc jeśli kogoś miałoby to zniechęcić, to muszę przyznać, że nie ma takiego powodu. Nie ma tu nawału informacji, a daje ciekawe tło, do całości utworu.
Jeżeli chodzi o bohaterów, którzy towarzyszą nam od pierwszej części, to mamy tutaj główny nacisk na Erikę. Myślę, ze to nic dziwnego, skoro usiłuje ona poznać przeszłość swojej matki. Patrik zostaje trochę w tle, jednak jest to związane z jego nowymi obowiązkami. Anna w końcu przestała mnie załamywać swoją głupotą, w dodatku zaczęła porządkować swoje życie. Zmierza to wszystko w dobrym kierunku. Miło obserwować pozytywną przemianę postaci przez kilka części.
Jeżeli czekacie z nadzieją, że w końcu wytknę coś złego w powieści Lackberg, to się doczekaliście! Mimo tego, że książkę ostatecznie uważam za interesującą, to początkowo akcja mi się strasznie ciągnęła. Nie nudziła na tyle, aby od razu odkładać książkę, jednak nie była w stanie mnie porwać od samego początku. Oczywiście z czasem wciąga, jednak trzeba sobie na to trochę poczekać. Myślę, że warto się nie poddawać i dać akcji czas, aż zacznie się r
ozwijać. Znany już tekst pochyłą czcionka w powieściach autorki, którą mogę was zamęczyć, z pewnością temu sprzyja. W sumie nie wiem, czy bym skończyła tę książkę, gdyby nie to. W niektórych momentach miałam ochotę ominąć główną część lektury i przejść do tego.
Czepiając się szczegółów, zastanawia mnie pewien fakt. Mając na uwadze, ze Fjallbacka jest stosunkowo małą miejscowością, w której wszyscy się znają, to jakim cudem mogło się tam wydarzyć aż tyle morderstw? W końcu akcja wszystkich części toczy się na przestrzeni zaledwie kilku lat… No ale to już szczegóły, nie jest to zbyt istotne. Nie odbija się to w żaden sposób na treści książki, dlatego można na to przymknąć oko.
Zmierzając do podsumowania, to muszę stwierdzić, że nie wiem, czy polecić te książkę, czy też nie. Z jednej strony myślę, ze warto po nią sięgnąć, bo różni się od reszty, ale z drugiej mam do niej mieszane uczucia. Odczucia pozostawię wam, nie będę tu narzucać swojego zdania.
„Chyba cała rzecz w tym, żeby nie wiedzieć. […] Gdyby człowiek miał kryształową kulę, która odsłoni przed nim wszystko, co go spotyka w życiu, pewnie nigdy by się nie podniósł. Rzecz polega na tym, żeby wszystko w życiu konsumować w małych porcjach. Zmartwienia i kłopoty dostawać w małych kawałkach, żeby dało się je pogryźć.”
Niemiecki bękart, czyli powracam do Was z kolejną częścią kryminału Lackberg. Czytając go wzbudziłam zainteresowanie wśród w ludzi w szkole, a zaczęło się od stwierdzenia, że tytuł książki brzmi jak biografia Hitlera. Jakby nie patrzeć nie padło to z ust osoby, na którą zwracam jakąś większą uwagę, dlatego tą uwagę postanowiłam zignorować. Najbardziej zadziwił mnie pewien...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dni krwi i światła gwiazd, czyli drugi tom mojej ukochanej serii. Książka względem której miałam już pewne oczekiwania. W końcu po zachwycie pierwszym tomem, nie mogło być inaczej. Czekałam na nią z niecierpliwością. Zamówiłam ją, jak tylko pojawiła się w empiku. Gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, zaczęłam ją czytać, a wtedy...
Pierwszą rzeczą, na której się zawiodłam, była okładka. Zanim trafiła do księgarń ciągle miałam nadzieję, na to, że jednak ją zmienią. Niestety. Nie dziwię się, że drugi tom kupiło tak niewiele osób, skoro okładka odrzuca na kilometr. Mówię jej nie, nie i jeszcze raz: nie! No ale jak to mówią „nie oceniaj książki po okładce”. Jej treść wciąż bardzo mnie ciekawiła.
Początkowo patrzyłam na nią zawiedziona, że ma mniej stron, niż część pierwsza. Gdy tylko zaczęłam ją czytać, zaczęłam się z tego cieszyć. Przez około pierwsze 150 stron przebrnęłam z wielkim trudem. Akcja była tak nudna, że czasem się zmuszałam, aby jej nie odłożyć. Mimo wszystko, książka wróciła na półkę.
Po około pięciu miesiącach zdecydowałam się, aby ją dokończyć. Z wielkim trudem sięgnęłam ponownie po książkę. Wpatrywałam się bez celu w strony. Otwierałam ją, aby po chwili zamknąć. Po kilku takich sytuacjach uznałam, że skoro tak na nią czekałam, to muszę się w końcu zebrać. Jak już udało mi się zmotywować, to jej drugą cześć pochłonęłam w kilka dni. Ciężko jest mi stwierdzić, czy początkowe strony książki rzeczywiście były tak nudne, czy po prostu nie potrafiłam się w nią wczytać.
Po jej skończeniu nadal czułam niedosyt. Wciąż to nie było to, na co czekałam. Liczyłam, że akcja pójdzie w zupełnie innym kierunku W rzeczywistości oddaliła mnie jeszcze bardziej od tego, na co czekałam. Zapewne autorka miała w tym jakiś cel, jednak na ten moment nie jestem w stanie go zrozumieć. Niby można by powiedzieć, że książka zaskakuje, jednak w tym przypadku nie wpływa to na nią pozytywnie.
W „Dniach krwi i światła gwiazd” Laini Taylor zwraca większą uwagę, na jednego bohatera. Nie chcę tu zdradzać, kogo mam na myśli, jednak ciężko nie ulec jego urokowi. Mimo tego, że nie staje się on tu postacią pierwszoplanową, jego działania nadają pewną nutkę magii całej powieści. Brzmi to jak plus dla książki, jednak niestety nim nie jest. Autorka w pewnym momencie odbiera nam możliwość czerpania radości z jego poczynań, na czym się bardzo zawiodłam.
Podsumowując, jeżeli ktoś przeczytał pierwszą część, to na tą bym się skusiła z czystej ciekawości. Osobiście wciąż wyczekuję trzeciej części. Jeżeli nie będzie jej dostępnej w języku polskim, to skuszę się na przeczytanie jej po angielsku. Może moja znajomość tego języka nie jest jakoś bardzo wybitna, jednak myślę, że pozwoli mi zapoznać się z tą pozycją. Poza tym od czego są słowniki? Kończąc tą krótką dygresję, muszę stwierdzić, że druga część „Córki Dymu i Kości” znacząco odbiega od standardów, które poznajemy w pierwszym tomie. Mimo wszystko pozostawia nam nadzieję, na bardziej pozytywny rozwój wydarzeń w „Dreams of Gods & Monsters” (Nie będę się kusić o tłumaczenie, gdyż nie wiem czym przetłumaczą to jako marzenia, czy jako sny Bogów i Potworów). :)
Dni krwi i światła gwiazd, czyli drugi tom mojej ukochanej serii. Książka względem której miałam już pewne oczekiwania. W końcu po zachwycie pierwszym tomem, nie mogło być inaczej. Czekałam na nią z niecierpliwością. Zamówiłam ją, jak tylko pojawiła się w empiku. Gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, zaczęłam ją czytać, a wtedy...
Pierwszą rzeczą, na której się zawiodłam,...
Są książki odpychające nas z każdej możliwej strony i każdy, przynajmniej raz w życiu na taką trafił. Na mnie działa tak każda, wokół której wiele się dzieje, która jest promowana wszędzie, na temat której prawie nikt nie powie złego słowa. Mimo tego postanowiłam przełamać swoją niechęć i sięgnęłam po „Dziewczynę z pociągu”. Namówiła mnie do tego koleżanka z jednego portalu, oczywiście wychwalając powieść Pauli Hawkins. Zaczęłam ją czytać z pozytywnym nastawieniem, jednak czy udało mi się zrozumieć fenomen tej książki?
Zacznę od tego, że „Dziewczyna z pociągu” posiada dzieloną narrację, a w dodatku jest zróżnicowana w czasie. Są to dwa zabiegi, których nienawidzę, jednak – skoro już tak bardzo chciałam się przełamać… Bieżącą akcję przedstawiają nam na zmianę Rachel oraz Anna, przeszłość natomiast poznajemy dzięki Megan. Co je łączy? Niestety, udzielenie odpowiedzi na to pytanie poskutkowałoby jedynie tym, że cała książka stałaby się dla każdego bardziej niż oczywista, a nie będę nikomu odbierać radości z czytania.
Muszę natomiast przyznać, że żadna z nich nie wzbudziła mojej sympatii. Co więcej, nie udało się to ani jednemu z bohaterów. Mimo tego, to wyżej wymieniona trójka działa mi najbardziej na nerwy i to do tego stopnia, że czasem nie byłam w stanie skupić się na treści książki. Mniej więcej w połowie książki zaczęłam tolerować Rachel oraz Megan, ale w tym momencie pojawiła się Anna i… Jak zamknęłam książkę, tak nie ruszyłam jej przez ponad tydzień. Trzecia narratorka wydała mi się z automatu zbędna.
Przechodząc do rzeczy – co spowodowało u mnie tyle negatywnych emocji? Już piszę, jak w moich oczach wypadła każda z nich.
Rachel jest jedyną, którą nauczyłam się jako tako znosić. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie nadal jest tylko zdesperowaną alkoholiczką, a usprawiedliwianie jej raczej nie ma sensu. Tym bardziej, że była jak najbardziej świadoma swojego problemu, a nie robiła z tym kompletnie nic. Rozkochana w napojach wysokoprocentowych bohaterka była jednak wyjątkowo spostrzegawczą kobietą, dzięki czemu okazała się bardzo pomocna przy dochodzeniu w sprawie morderstwa jednego z bohaterów (a może jednak jednej z bohaterek? ;) ).
Następnie „kochająca” własnego męża Megan. Ale czy przejawem miłości jest szukanie łóżkowych przygód z niejednym mężczyznom? Nie żebym polubiła jakoś bardziej Scotta no ale… Tego się nadal nie robi! Zdrada to zło. I koniec. Po co mówić, jak bardzo się kogoś kocha, skoro nie ma to żadnego pokrycia w czynach?
Na sam koniec zostawiłam Annę, która według mnie po prostu miała paranoję. Wyobrażam ją sobie jako typową, pustą blondynkę. I w dodatku naiwną. Nie sądziłam, że można być tak łatwowiernym. A co więcej tak głupim… I w ogóle jak można uwieść cudzego męża? Chętnie zamordowałabym ją jako pierwszą.
Jeżeli ktoś jest w stanie mi powiedzieć, jak przy takim trio można skupić się na treści książki – będę wdzięczna. Chociaż z drugiej strony może dzięki temu nie wpadłam na rozwiązanie zagadki wcześniej? Mimo wszystko w pewnym momencie stało się dla mnie ono i tak oczywiste, a potwierdzenie tego faktu nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Jedyne co mi wtedy przemknęło przez myśl to: „Aha, okej”.
Jeżeli chodzi o jakieś plusy tej powieści, to Paula Hawkins z pewnością ma zdolności językowe do tworzenia i pisania książek. Pod tym względem nie mogłam narzekać. „Dziewczyna z pociągu” napisana jest dobrze i tylko to pozwoliło mi dobrnąć do końca. Nie twierdzę, że nie było tam żadnych zwrotów, które nie pasowały mi do całości, ale to może być kwestia tłumaczenia.
Podsumowując: Ciężko znaleźć coś pozytywnego w książce, kiedy ma się ochotę pozabijać wszystkich po kolei. Gdyby nie towarzyszące mi ciągłe nerwy z pewnością znalazłabym więcej plusów, jednak w obecnej sytuacji nie jestem w stanie tego zrobić. Mi „Dziewczyna z pociągu” nie przypadła do gustu, zdecydowanie nie rozumiem jej fenomenu. Nie umiem pojąć, dlaczego wzbudziła taki zachwyt. Mimo wszystko jestem zdania, że chęć wyrobienia sobie własnej opinii na temat tej powieści była dobrą decyzją.
Są książki odpychające nas z każdej możliwej strony i każdy, przynajmniej raz w życiu na taką trafił. Na mnie działa tak każda, wokół której wiele się dzieje, która jest promowana wszędzie, na temat której prawie nikt nie powie złego słowa. Mimo tego postanowiłam przełamać swoją niechęć i sięgnęłam po „Dziewczynę z pociągu”. Namówiła mnie do tego koleżanka z jednego...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to