rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Człowiek, który musiał umrzeć Mariusz Zielke
Ocena 6,7
Recenzja Stieg Larsson po polsku

Szwedzki dziennikarz Sven Olsson jedzie do Polski zbadać sprawę Romana Wolaka – biznesmena, który dorobił się fortuny i ogromnych wpływów w trakcie transformacji ustrojowej i dzięki państwowym kontraktom. Sven podejrzewa go o zabójstwo polskiego dziennikarza, którego artykuł demaskował...

Avatar
Robert Fryga Czytaj więcej
Okładka książki Łowca burz. Gwałtowne tornada, zabójcze huragany i niebezpieczne przygody w ekstremalnych warunkach pogodowych Andrew Tilin, Reed Timmer
Ocena 7,1
Recenzja Polowania na tornado

Możecie nie wiedzieć kim jest Reed Timmer. Przypuszczalnie, nie jesteście również widzami/ miłośnikami pewnego (jego) programu na kanale Discovery. Mogę się jednak założyć, że widzieliście film „Twister” z Helen Hunt w roli głównej. Reed może nie jest ładną blondynką, ale ma identyczne...

Avatar
Robert Fryga Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Porównania do „Gry Endera” są tu raczej nieuniknione. Ogólny zarys fabuły zawiera wystarczająco dużo podobieństw dla takich domysłów. Ale kto powiedział, że nie da się znanego schematu wykorzystać w nowy sposób bez robienia kalki? „Insygnia. Wojny Światów” są świetnym dowodem na to, że zrobić się to da, na dodatek w sposób gwarantujący świetną lekturę.

Starzy (fantastyczni) wyjadacze powiedzą, że to już było, wzorzec jest maksymalnie oklepany i wszelkie wariacje tego tematu sensu nie mają i skazane są na porażkę w konfrontacji z pierwowzorem (może bardziej adekwatenie: archetypem). Ja sam natomiast pewnie nie zauważyłbym tych ‘rażących’ podobieństw do Endera, gdyby nie opinie innych czytelników. Właściwie, gdyby nie te opinie, przypuszczalnie nie sięgnąłbym nawet po tę książkę. Na mnie akurat negatywne opinie weteranów, według których tylko pierwowzór jest godny lektury, działają odwrotnie niż regularnie pojawiające się informacje o następcy Harry’ego Pottera. To, plus całkiem niezła okładka, skłoniły mnie do zawarcia bliższej znajomości z powieścią pani Kincaid.

Do rzeczy jednak. O czym jest książka? Mamy niedaleką przyszłość. Czternastoletni Tom Raines podróżuje razem z ojcem. Nie po Świecie, a po kolejnych kasynach. Podczas gdy tatuś próbuję pokonać złą passę, synek osiąga całkiem niezłe wyniki na automatach z grami i przy okazji zarabia trochę grosza pojedynkując się z innymi graczami. Pewnego razu zostaje zauważony przez jednego wojskowego, który proponuje mu pracę w armii. Chłopak, po długich moralnych rozterkach, postanawia przystać na niecodzienną propozycję i rozpoczyna szkolenie, które ostatecznie ma uczynić z niego kandydata na pilota i stratega reprezentującego kraj w kolejnej Wojnie Światowej. Przy okazji, chłopak zyskuje mały upgrade mózgu, pozwalający mu na bezpośrednią komunikację z maszynami i komputerami… a w jego konkretnym przypadku również na parę innych rzeczy.

I jak z tymi inspiracjami? Czuć, że rzeczony Ender przewinął się gdzieś w życiu autorki. Również można zauważyć niejakie podobieństwa do Matrixa. W tym tomie jeszcze nie tak bardzo, ale przypuszczam, że w kontynuacji Tom Raines będzie, niczym Neo, pokonywał i podporządkowywał sobie maszyny. Fani Harry’ego Pottera też znajdą tutaj niejedno nawiązanie do ich ulubionej lektury. Nadmienię jeszcze, że ogólny zarys powieści podpada zdecydowanie pod szablon „nastolatek z problemami dostaje niezwykła życiową szansę”. W takim układzie, rzeczywiście powieść może wypaść nie całkiem korzystnie, wręcz przeciętnie. Ale wystarczy wgryźć się porządnie w lekturę, aby zmienić zdanie.

„Insygnia” tylko na pierwszy rzut oka wyglądają na przeciętniaka. A i tu nie do końca, bo okładka wybija się jakością ponad średnią rynkową. Sama powieść na pewno jest mocno dopracowana. Niby typowa młodzieżówka, ale z dopracowanym warsztatem, dobrym zapleczem merytorycznym i niezłym stylem. Można by się czepiać, że bazuje na znanych i sprawdzonych schematach. Ale jeśli nawet, to w tym wypadku na pewno nie mamy do czynienia z kalką. Powieść zawiera

Wspomniałem, że czyta się świetnie? Niby coś normalnego w przypadku dobrej książki (chyba, że to wyższa półka, to wtedy odwrotnie), a tutaj ma to jeszcze jeden aspekt. Znacie takie książki, gdzie całość to liniowy ciąg zdarzeń, a autor zdaje się czekać na olśnienie, które podobno nadejdzie po dwusetnej stronie? W „Insygniach” jest zupełnie inaczej. Powieść nie dość, że dobrze zaplanowana, ze spójną koncepcją świata niedalekiej przyszłości, rozbudowaną i sprawnie prowadzoną fabułą, to jeszcze napisana całkiem przystępnie dla młodzieży. Dzięki temu książka pani Kincaid z powodzeniem konkurowała z całą masą fantastyki czekającej na przeczytanie. I wygrała.

Teraz, pozostaje mi cierpliwie czekać na polskie wydanie drugiego tomu (oryginał niedawno pojawił się na półkach księgarń) i mieć nadzieję na równie świetną lekturę. Wam natomiast polecam lekturę „Insygnia” na jesienno-zimowe wieczory.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Porównania do „Gry Endera” są tu raczej nieuniknione. Ogólny zarys fabuły zawiera wystarczająco dużo podobieństw dla takich domysłów. Ale kto powiedział, że nie da się znanego schematu wykorzystać w nowy sposób bez robienia kalki? „Insygnia. Wojny Światów” są świetnym dowodem na to, że zrobić się to da, na dodatek w sposób gwarantujący świetną lekturę.

Starzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraźmy sobie ekstremalną sytuację. Ostatnie chwile Twojego życia. Spadasz w windzie z 40. piętra, pędzisz pociągiem TGV, który zaraz się wykolei, albo spokojnie zajadasz frytki w McDonaldsie, tuż przed wybuchem wadliwej instalacji gazowej. Nagle pojawia się tajemniczy facet, który mówi: Zaraz zginiesz, ale jeśli się zgodzisz mogę Cię uratować. Stawiam tylko jeden warunek – Twoje obecne życie zakończy się tak jakbyś umarł. Problem podobny, jaki miał Neo (film „Matrix”) przy spotkaniu z Morfeuszem. Czy oferta jest prawdziwa? Czy dotychczasowe życie było fikcją? Problem iście egzystencjalny, ale przed takim właśnie zostaje postawiona pewna trójka nastolatków. I musi szybko znaleźć odpowiedź.

Liam O’ Connor powinien zginąć na Titanicu w 1912 r., Maddy Carter – w katastrofie lotniczej w 2010 r., Sal Vikram – spłonąć w pożarze w 2026 r. Cała trójka nastolatków spotkała tajemniczego mężczyznę i poszła na jego warunki. Stracili swoje dotychczasowe życie stając się własnością tajemniczej Agencji. Od tej chwili będą jeźdźcami w czasie – agentami mającymi za zadanie chronić świat przed skutkami nielegalnych podróży w czasie. Bo tej jak się okazuje w niedalekiej przyszłości staną się możliwe, ale jak to zazwyczaj bywa będą wykorzystywane przez osoby niepowołane. Bohaterowie przekonują się o tym dosyć prędko, gdy w trakcie szkolenia, nagle, budzą w zupełnie innej rzeczywistości, w której… Niemcy wygrały II Wojnę Światową.

Alex Scarrow polskiemu czytelnikowi jest znany przede wszystkim z dwóch powieści dla starszego czytelnika, trochę thrillerów, trochę science-fiction. Dopiero teraz możemy się przekonać, iż jest to również niezwykle płodny twórca literatury młodzieżowej. „Jeźdźcy w czasie” jest pierwszym tomem serii „Time Riders”, liczącej w oryginalnym wydaniu – na chwilę obecną – 8 tomów. Autor wabi nastoletniego czytelnika niezwykle dynamiczną fabułą i specyficznym stylem opartym na krótkich rozdziałach i częstym przeplataniu wątków powieści. Bohaterowie również są specyficzni. Powiedzieć o nich ‘tajemniczy’ to zbytnia wylewność. Czytelnik poznaje ich właściwie przez pryzmat działań i podjętych decyzji. Można by przypuszczać, że wraz z porzuceniem starego życia stali się czystymi kartami.

Powieści nie można również zarzucić braku walorów edukacyjnych. Autor postarał się, aby koncepcję podróży w czasie pokazać w sposób inny, mniej oklepany niż u innych twórców, a jednocześnie nakreślił kilka sensownych roboczych rozwiązań dla takich problemów fizyki jak paradoks dziadka, tachiony czy tunele czasoprzestrzenne. Za świetne przemycenie faktów historycznych w fikcji literackiej, autor również ma ode mnie dużego plusa. Realia II Wojny Światowej zostały oddane ponad standard zwykłej młodzieżówki. I wg mnie jest to ważny element warsztatu autora.

Ostatecznie, książkę trudno jednoznacznie sklasyfikować. Jest to po trochu science-fiction, post-apokalipsa i historical-fiction, osadzone w ramach literatury młodzieżowej. Połączenie specyficzne, które może zarówno zyskać szerokie uznanie wśród czytelników, jak i paść w starciu z popularnymi wampirami i paranormalnymi romansami. W moim przypadku, powieść Scarrowa zasłużyła na miejsce w biblioteczce i niecierpliwie czeka na towarzystwo kolejnego – mam nadzieję, że równie dobrego – tomu.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Wyobraźmy sobie ekstremalną sytuację. Ostatnie chwile Twojego życia. Spadasz w windzie z 40. piętra, pędzisz pociągiem TGV, który zaraz się wykolei, albo spokojnie zajadasz frytki w McDonaldsie, tuż przed wybuchem wadliwej instalacji gazowej. Nagle pojawia się tajemniczy facet, który mówi: Zaraz zginiesz, ale jeśli się zgodzisz mogę Cię uratować. Stawiam tylko jeden warunek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakub Ćwiek oświadczył, że przy nowej książce inspirował się historią o Piotrusiu Panie i serialem „Sons of Anarchy”. I bardzo dobrze. Bo zwykłemu śmiertelnikowi nie przyszłoby do głowy szukać cech wspólnych ulubionej bajki z dzieciństwa z perypetiami brutalnego gangu motocyklowego. A takiemu pisarzowi-fantaście, jak widać, różne cuda wychodzą spod pióra, gdy ma dobrą inspirację :)

Ekipa Piotrusia Pana dorosła i przeniosła się z ‘angielskiej’ Nibylandii do wygwizdowa gdzieś na terenie Polski. Ostatnia potyczka z Kapitanem Hakiem, okazała się brzemienna w skutkach, zmuszając Dzwoneczek i chłopców do ucieczki z magicznej krainy. Dziś to pakiet przypakowanych kolesi w skurzanych kurtkach dosiadających potężnych stalowych rumaków pod dowództwem niezwykle seksownej Dzwoneczek. Tworzą gang motocyklowy, o wiele mówiącej nazwie Zagubieni Chłopcy, którego nadrzędnym cele jest przetrwanie i dobra zabawa – oczywiście, poza regularnym sianiem postrachu wśród lokalnych babinek. Cóż, może i ekipa dorosła, ale wcale niekoniecznie wydoroślała.

Złośliwi mogliby twierdzić, że Jakub Ćwiek zepsuł klasyczną powieść Jamesa M. Barriego. Ja twierdzę, że napisał wysoce prawdopodobną kontynuację przygód wykreowanych przez Barriego postaci. W dodatku taką, która ma szansę zyskać u starszego czytelnika (czyli również mnie) uznanie za sensowny powrót do historii z dzieciństwa. Nie to, co film „Marzyciel” (and „Finding Neverland”), który może i funkcję powrotu spełniał, ale zdecydowanie nie dawał takiej samej radości. Zrzucam to na karb okoliczności: film celował w Oscara i Złote Globy, natomiast Ćwiek będąc fanem Piotrusia Pana, naoglądał się takiego jednego serialu i wpadł na pomysł napisania pokręconej książki. Nagrody Nike raczej nie dostanie, ale o szczere uznanie wśród czytelników może być spokojny.

Przyczepić się muszę jeszcze trochę do strony technicznej. Forma zbioru luźno powiązanych opowiadań to chyba najlepsze co mogło przytrafić się „Chłopcom”, oczywiście poza osobą Jakuba Ćwieka. Porównując do cyklu „Kłamcy”, mogę powiedzieć, że taka forma autorowi chyba najlepiej wychodzi, i o ile temat się za szybko nie wypali to mam nadzieję na nowy cykl, który będzie mógł spokojnie konkurować z tym ‘anielskim’. Dalej czepić się muszę Roberta Adlera. Świetny wybór rysownika, ale dlaczego tak mało ilustracji, i dlaczego współpraca nie rozciągnęła się do okładki książki? Niemniej, szkice Adlera oddają w pełni klimat prozy Ćwieka i świetnie uzupełniają całość (szczególnie w kontekście postaci Dzwoneczka).

Podsumowując: Ja chcę więcej!!! Więcej Chłopców, Dzwoneczka, i ich przygód, opakowanych w prozę Jakuba Ćwieka i okraszone masą ilustracji od Roberta Adlera. Najlepiej na jutro :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Jakub Ćwiek oświadczył, że przy nowej książce inspirował się historią o Piotrusiu Panie i serialem „Sons of Anarchy”. I bardzo dobrze. Bo zwykłemu śmiertelnikowi nie przyszłoby do głowy szukać cech wspólnych ulubionej bajki z dzieciństwa z perypetiami brutalnego gangu motocyklowego. A takiemu pisarzowi-fantaście, jak widać, różne cuda wychodzą spod pióra, gdy ma dobrą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Twórczość H.P. Lovecrafta była selekcjonowana już wielokrotnie w różne zbiory i kompilacje. Wydana została też jedna biografia. Zbiór (dotąd niepublikowanych) listów i esejów tegoż pisarza pojawia się po raz pierwszy na polskim rynku i niejako domyka obraz Samotnika z Providence i twórcy mitologii Cthulhu o niezwykle aktywnego i merytorycznego korespondenta. Tym bardziej, że była to ta część osobowości, przy której szczególnie uwidaczniały się najlepsze i najgorsze strony jego warsztatu pisarskiego.

Bite trzy tygodnie zajęło mi przetrawienie prawie 400 gęsto zapisanych stron. Jest to lektura dosyć trudna i na pewno nie dla każdego. Trzeba naprawdę kochać styl i twórczość Lovecrafta, aby docenić „Koszmary i fantazje”. Jeśli czytając opowiadania o Cthulhu czuło się przesadnie rozbudowane zdania, nadmiar epitetów, ozdobników i metafor, to w przypadku listów i esejów autor osiągnął zupełnie inny poziom, który najprościej można by określić całkowitym nieskrępowaniem. Zdania wielokrotnie złożone, często zajmujące po kilkanaście linijek, wielokrotne odniesienia do klasycznych dzieł i rozbudowane metafory i przesadna ilość literackich ozdobników, to elementy, które tutaj znajdują się na porządku dziennym. Listy najczęściej zajmują po kilkanaście lub kilkadziesiąt stron i mogą zarówno dotyczyć jednego tematu, jak i wielu różnych i pozornie ze sobą niezwiązanych. Talent Lovecrafta do niebywałego literackiego rozmachu można tu obserwować w pełnej krasie.

Jednak, ani mi w głowie ocenianie „Koszmarów i fantazji” pod kątem jakości zebranych tekstów. Mamy tu do czynienia przede wszystkim z listami i szkicami opowiadań wysyłanych do szerokiego grona korespondentów (nie tylko przyjaciół i swoich czytelników, ale również innych pisarzy i krytyków literackich), od czasu do czasu przeplatanymi tylko esejami. Są to formy nieprzeznaczone bezpośrednio do publikacji i jako takie powinny być też traktowane. Należałoby do tego podchodzić jak do studium dotąd nieznanej części osobowości pisarza. Szczególnie, że poza ujawnieniem swojego nieskrępowanego talentu, Lovecraft pokazuje również swój stosunek do wielu ważnych ówcześnie tematów, dosyć mocno określających jego światopogląd (który dla czytelnika może wydać się miejscami kontrowersyjny).

Krytycznym okiem jednak spoglądam na klucz doboru i ułożenia listów w zbiorze. Korespondencję Lovecrafta szacuje się na około 87 tys. listów, podczas gdy zbiór zawiera ich raptem kilkadziesiąt. I to nie w porządku chronologicznym. Są raczej pokrewne tematycznie (chociaż nie zawsze). Dodatkowo, tłumacz wiele z wykorzystanych listów pociął i skrócił. I chociaż widzę, że nie wpłynęło to negatywnie na odbiór książki, to męczy mnie myśl, w jakiż to tajemniczy sposób została wybrana ta „garstka” tekstów i według jakiego schematu ułożona.

Niemniej, warto zagłębić się w karty tej książki, aby poznać inną część osobowości H.P Lovecrafta, dotąd pozostającą w cieniu, a jakże pomocną w zrozumieniu jego stylu i podejściu do swoich dzieł. Jest to pozycja obowiązkowa dla prawdziwych fanów twórczości tego pisarza, przygotowana i wydana z właściwym dla tego typu dziełu podejściem. Warto ją mieć tuż obok klasycznych już dzieł Lovecrafta :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Twórczość H.P. Lovecrafta była selekcjonowana już wielokrotnie w różne zbiory i kompilacje. Wydana została też jedna biografia. Zbiór (dotąd niepublikowanych) listów i esejów tegoż pisarza pojawia się po raz pierwszy na polskim rynku i niejako domyka obraz Samotnika z Providence i twórcy mitologii Cthulhu o niezwykle aktywnego i merytorycznego korespondenta. Tym bardziej,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Łowcy milionów Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński
Ocena 7,2
Łowcy milionów Leszek Kostrzewski,...

Na półkach: ,

Inspirująca książka, motywująca do działania, nakręcająca do założenia własnego biznesu. Żaden tam poradnik, jak odnieść sukces w życiu i pracy. To świetnie skomponowany zestaw wywiadów z przedsiębiorcami wielkiego kalibru, którzy prezentują swoją drogę do dużych pieniędzy.

Podobno pierwszy milion trzeba ukraść. Jak widać po bohaterach książki „Łowcy milionów” – niekoniecznie. Dziesięciu rekinów biznesu, w rozmowach z Leszkiem Kostrzewskim i Piotrem Mączyńskim pokazuje, że jest inna droga do sukcesu. Chociaż właściwie powinienem powiedzieć o 10 drogach, spośród – podejrzewam – niezliczonej ich ilości. To nie jest poradnik, bardziej zbiór mini-biografii albo zapis podróży. Tyle, że zamiast opisów ciekawych miejsc i krajobrazów, mamy do czynienia z podróżą przez życie zwykłych-niezwykłych ludzi.

Na prawie 300 stronach możemy zapoznać się bliżej z takimi firmami jak Fakro, Śnieżka, CCC, Kross, Grupa Raben czy CD Project Group. Dla mnie, dotychczas były to nazwy świetnie prosperujących firm na polskim rynku. Wyjątkowe, bo udało im się tu utrzymać i jeszcze wyjść na rynek międzynarodowy. Ale po lekturze stały się bogatsze o postać założyciela, historię powstania i rozwoju. W dodatku, nie poprzez PR-ową papkę serwowaną w materiałach prasowych firmy, ale przedstawioną przystępnie i po ludzku w obszernym wywiadzie. Co ciekawe, poruszającym nie tylko kwestię sukcesów i biznesowych zwycięstw, ale także porażek i błędnych decyzji.

Leszek Kostrzewski i Piotr Mączyński, ze swojej strony pokazali niezły kunszt dziennikarski. Obszerna wiedza o rozmówcy i jego firmie. Interesujące, nieszablonowe pytania. Wszystko ułożone sensownie tak, aby jak najpełniej zaprezentować sylwetkę rozmówcy i jednocześnie przykuć uwagę czytelnika.

Całość czyta się po prostu świetnie. Bardziej jak biografię rockmana niż tekst pasujący profilem do ostatniego numeru Forbesa. Bo jak się okazuje, biznesmeni to też ludzie. Całkiem ciekawi ludzie :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Inspirująca książka, motywująca do działania, nakręcająca do założenia własnego biznesu. Żaden tam poradnik, jak odnieść sukces w życiu i pracy. To świetnie skomponowany zestaw wywiadów z przedsiębiorcami wielkiego kalibru, którzy prezentują swoją drogę do dużych pieniędzy.

Podobno pierwszy milion trzeba ukraść. Jak widać po bohaterach książki „Łowcy milionów” –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraźcie sobie świat przyszłości pełen zombie, chociaż trochę mniej brutalny niż w „Resident Evil”. Ludzie żyją, a nieumarli dostają kulkę w łeb jak nie będą się grzecznie zachowywać. Taka ‘pokojowa’ koegzystencja. A teraz pomyślcie o świecie, gdzie tradycyjne media w obliczu zombie, mówią „Problemu nie ma. Wszystko jest pod kontrolą rządu”. Tutaj blogi stały się jedynym naprawdę wiarygodnym źródłem informacji.

Rok 2039. Ponad dwie dekady po pojawieniu się zombie. Ludzkość zdecydowała się na koegzystencję z tą epidemią poprzez wyłączenie zagrożonych obszarów z użytkowania. W pozostałych częściach globu wprowadzone zostały rygorystyczne normy bezpieczeństwa, które mają zapobiec eskalacji epidemii. Tak jakoś przy okazji, rypnął się cały dotychczasowy porządek medialny, którym tradycyjne serwisy informacyjne i dziennikarze zostali zdetronizowani, a obecnie prawdę (tą prawdziwą, a nie dyktowaną przez rząd) można znaleźć tylko na niezależnych blogach. Tradycyjne media służą za rządkową tubę propagandową i zombie nie są problemem, druga strona barykady bloguje głównie o nieumarłych i tykaniu ich kijem. Polityka jest nadal na bakier z blogami, ale niespodziewanie jeden z kandydatów ubiegających się o fotel prezydencki zaprasza do swojej kampanii trójkę blogerów. Czyżby zwiastowało to zmianę frontu i przyznania się do błędów, a może jest dobrze przemyślanym posunięciem mającym przybliżyć najwyższy urząd w państwie?

Politycy, intrygi, zombiaki, nowe media? „Feed” jest dosyć trudnym do sklasyfikowania dziełem. Wstępnie, mamy do czynienia niby z literaturą młodzieżową. Problem w tym, że wahającą się od infantylnego podejścia wobec zombiaków, do przerażająco poważnego rozstrzygania spraw ostatecznych. Mira Grant, mimo, że wzięła na warsztat temat z sekcji popularnej i półki raczej niższej, to napisała książkę poniekąd ambitną. Z jednej strony mamy zombie, a z drugiej uniwersalne tematy o wolności, pogoni za marzeniami i ich ceną. Zamierzenie, czy nie, wypuściła mieszankę science-fiction i thrillera politycznego, moralizatorskiego jak Harry Potter, a jednocześnie osadzony w brutalnym post-apokaliptycznym świecie. Jako starszy czytelnik, wrzuciłbym „Feed” od razu na półkę z młodzieżówkami, ale… zastanawiałbym się nad podarowaniem jej własnemu nastoletniemu dziecku :/

Pomijając jednak szablonowe wciskanie młodzieżówki szerokiemu gronu młodzieży… „Feed” jest książką mocno nietuzinkową i nieszablonową. Niby na kilometr czuć inspirację „The Walking Dead”, „28 dni później” i „World War Z”, ale właściwie dla tych fanatyków post-apokaliptycznych historii, którym znudziły się już w/w produkcje. Podczas gdy wszystkie produkcje na jedną modłę, kreują otwarty konflikt między ocalałą ludzkością i zombie, Mira Grant idzie w innym kierunku. Nie wiem na ile pomysł jest oryginalny, ale zdecydowanie nie należy do popularnych i eksploatowanych przez Hollywood.

Książce można by wytknąć kilka minusów, gdyby… faktycznie były minusami. Tu są całkowicie względne. Od powieści tego typu oczekiwałbym nowatorskiego szkieletu fabuły, pędzącej akcji i masy różnorodnych bohaterów. Mamy natomiast dosyć znany motyw intrygi przy okazji kampanii politycznej, rozciągniętą akcję połączoną z długimi, refleksyjnymi epizodami i raczej ograniczoną ilością postaci. Jednak z perspektywy całej książki uznaję to za celowe zabiegi, a nie braki w literackim warsztacie autorki. Dzięki temu nie miałem czkawki przez pędzącą i co rusz stopującą akcję (gdy opisać trzeba chociażby otoczenie), mogłem delektować się pomysłowymi zabiegami fabularnymi zamiast skupiać się na skomplikowanej osnowie intrygi. Podobnie bohaterowie: trójka przedstawionych jest na tyle ekstrawagancka, że z powodzeniem zastępuje dobrą grupę mało wyrazistych statystów. Może to nie jest to ideał, ale całkiem obiecujący początek serii, która ma pewne zadatki na miano ‘kultowej’.

Jeśli więc uświadomicie sobie, że „Feed” nie próbuje być kolejnym hitem pokroju „Firmy” Grishama, ani też nie chce przebijać „The Walking Dead” pod względem jakości zombie-apokalipsy, zobaczycie całkiem niezłą książkę. Taką, co potrafi przykuć na bite 500 stron, po których z uśmiechem na twarzy zapytacie się najszybszy dostęp do kolejnego tomu.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Wyobraźcie sobie świat przyszłości pełen zombie, chociaż trochę mniej brutalny niż w „Resident Evil”. Ludzie żyją, a nieumarli dostają kulkę w łeb jak nie będą się grzecznie zachowywać. Taka ‘pokojowa’ koegzystencja. A teraz pomyślcie o świecie, gdzie tradycyjne media w obliczu zombie, mówią „Problemu nie ma. Wszystko jest pod kontrolą rządu”. Tutaj blogi stały się jedynym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zasady gry są proste: Każdy ma tylko jedną szansę, by zagrać; nie można z nikim rozmawiać o grze; grać można tylko bez obecności świadków. Jeśli złamiesz którąś z nich, wypadasz z gry. Wejdź albo zawróć. Oto Erebos.

Po jednej z londyńskich szkół krąży tajemnicza płyta opatrzona napisem „Erebos”, która okazuje się zawierać grę komputerową. I nie byłoby w tym nic niezwykłego – ot, zwykłe młodzieżowe piractwo – gdyby nie fakt, że gry nie można nigdzie kupić, znaleźć o niej żadnych informacji o niej w Internecie, a wszyscy gracze jak ognia unikają rozmów na jej temat. Nick, chociaż zauważa dziwne zachowanie części uczniów, woli pobiegać z piłką niż ślęczeć przy komputerze nad kolejną grą. Dopiero, gdy jego najlepszy kumpel wybiera grę zamiast wspólnego treningu, Nick postanawia sprawdzić, co jest takiego świetnego w srebrnym krążku, że zabrał mu kumpla. Gdy już udaje mu się zdobyć własną kopię ma okazję zrozumieć, co jest tak urzekającego i niezwykłego w Erebosie. Gra wchodzi w interakcję w użytkownikiem (a nie tylko z postacią w grze), jest niezwykle inteligentna i zdaje się wychodzić poza zwykłe ramy przygodówki, do świata rzeczywistego. Zadania stawiane graczowi trzeba wykonywać nie tylko w lokacjach wirtualnych, ale również w tych całkiem prawdziwych i namacalnych. Niestety, w wyniku kilku niefortunnych zdarzeń Nick na własnej skórze odczuwa, że gra potrafi nie tylko być brutalna, ale również mściwa i bezwzględna, nie cofając się nawet przed uśmiercaniem nieprzychylnych jej osób.

Przyznać muszę, że książka wciąga równie mocno jak tytułowa gra. Na początku nic – żadnego zainteresowania, nawet lekkie wyparcie i chęć odstawienia na półkę, aż nagle czytelnik po prostu wsiąka, aż do ostatniej strony. Ursula Poznanski, mimo że dopiero debiutant (pomijając książki dla dzieci) napisała świetny thriller młodzieżowy. Pomijając oczywistości jak, świetna fabuła i styl, dopasowane do nastoletniego odbiorcy, warto zwrócić uwagę na świetnie przedstawiony świat gry i całą jego otoczkę. Chociaż komputerowi wyjadacze mogliby mieć wątpliwości, w kwestiach czysto technicznych, pozwalających na funkcjonowanie takiej gry, to trzeba przyznać, że zostały one zamaskowane doskonałą wręcz znajomością przez autorkę obecnych standardów działania komputerowych gier RPG i MMORPG.

Jedyny minus, to ten dla wydawnictwa Egmont za streszczenie prawie 300 stron na okładce książki. Gdybym to przeczytał przed właściwą lekturą, pewnie nie miał bym z niej tyle przyjemności. Chociaż przypuszczam, że jestem w gronie nielicznych szczęściarzy, którzy nie dość że nie przeglądali wspomnianej okładki, to jeszcze uchowali się przed identyczną i wszędzie wklejaną (sklepy internetowe, serwisy książkowe) informacją od wydawcy.

I mała dygresja. Skojarzenia z filmem „Stay Alive” są zasadniczo mylne, chociaż trzeba przyznać, jako element propagandowy sprawdzają się świetnie. Zanim zabrałem się za lekturę, wiele osób zachęcało mnie do książki właśnie poprzez nawiązanie do filmu. Gra, która nie jest tylko grą? Najlepiej wytłumaczyć to na podstawie znanego schematu, a film – popularny wśród młodzieży – obecny na rynku jest już ponad 6 lat. Właściwie, jedno i drugie dzieło mogło zacząć się od podobnego (a nawet identycznego) pomysłu. Jeśli tak, to „Erebos” jest namacalnym dowodem na to w jak diametralnie różnym kierunku może pójść początkowa koncepcja.

Podsumowując, zdecydowanie polecam. Chyba, że trafiło na totalnego geeka – w tym 1% przypadków raczej odradzam lekturę. Książka nieźle wciąga i jest wystarczająco gruba, aby dobrze zagospodarować czytelnikowi kilka ładnych wieczorów. Zdecydowanie, nie tylko dla młodzieży, a raczej dla każdego z umysłem otwartym na nowe treści :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Zasady gry są proste: Każdy ma tylko jedną szansę, by zagrać; nie można z nikim rozmawiać o grze; grać można tylko bez obecności świadków. Jeśli złamiesz którąś z nich, wypadasz z gry. Wejdź albo zawróć. Oto Erebos.

Po jednej z londyńskich szkół krąży tajemnicza płyta opatrzona napisem „Erebos”, która okazuje się zawierać grę komputerową. I nie byłoby w tym nic niezwykłego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Świat nurkowania technicznego i głębokiego jest niebezpieczny i wysoce nieprzyjazny. Nie tylko z powodu ekstremalnego i nadal nieprzewidywalnego oddziaływania na ciało nurka. Jest to również świat wysoce hermetyczny z punktu widzenia nowego adepta a nawet wrogi, gdy adept okazuje się być kobietą, szczególnie taką, która chce przekroczyć granice, nieosiągalne dla większości mężczyzn.

Verna Van Schaik dzierży obecny rekord świata w nurkowaniu głębokim wśród kobiet. Dokładnie 221 metrów. Jest to głębokość, na którą schodzą tylko nieliczni. Nawet jeśli chodzi mężczyzn. Może dlatego Verna musiała zmagać się nie tylko z ograniczeniami własnego ciała, ale również całkowitym brakiem wsparcia społeczności nurków. Nie dziwi zatem, że autobiografia najgłębiej nurkującej kobiety nie jest tylko o biciu rekordu (ot, zejść na planowane 221 metrów, a potem kilkanaście godzin spędzonych na masie przystanków dekompresyjnych w drodze powrotnej). Jest obszernym zapisem drogi, jaką musiała pokonać, aby ten rekord osiągnąć: zmagań z własną psychiką i własnymi słabościami, trudną sytuacją rodzinną, nieprzychylnym otoczeniem czy zwykłymi problemami technicznymi.

Czytając „Zanurzoną” można mieć wrażenie, że do tej pory postronny obserwator widział tylko jedną stronę medalu – nurkowania głębokiego – pozbawionego emocjonalnej otoczki, do której mężczyźni nie chcą się przyznawać i której pewnie woleliby nie widzieć. To sport, w którym nie ma miejsca na takie słabości. Verna pokazuje, że jednak inaczej. Takie elementy jak strach czy zwątpienie są nieodłącznym elementem nurkowania. I raczej trzeba je oswoić niż na siłę ich unikać.

Dzięki takiemu podejściu możemy w odmienny sposób przyjrzeć się znanym już osobom i wydarzeniom. Postacie Nuno Gomesa czy Dave’a Shawa nabierają nowych barw, na lokacje takie jak Badgat czy Boesmansgat można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. Może i kobiecej, ale przez to nie mniej interesującej.

Jeśli czytaliście inne książki stricte o nurkowaniu, szczególnie „Mrok” Phillipa Fincha czy „Autobiografia pod ciśnieniem” Shecka Exley’a koniecznie musicie sięgnąć również po książkę Verny van Scheik. Świat nurków technicznych jest bardzo wąski i hermetyczny, wydawać by się mogło niezmienny od wielu lat. Sheck Exley, Dave Shaw, Don Shirley, Nuno Gomes czy Krzysztof Starnawski to nazwiska uznane i często pojawiające się pod pretekstem relacji w wypraw czy eksperckich opinii. Verna van Scheik z jakichś powodów nie pojawia się oficjalnie w tym gronie. Nawet w relacjach z wydobycia ciała Deona Dreyera często pomija się fakt, że właśnie ona kierowała zespołem nurków zabezpieczających. Jest to jeden z wielu takich ‘ubytków’ w wiedzy, które miłośnik nurkowania powinien nadrobić. Jeśli najgłębiej nurkująca kobieta pisze swoją biografię, to trzeba ją koniecznie przeczytać.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Świat nurkowania technicznego i głębokiego jest niebezpieczny i wysoce nieprzyjazny. Nie tylko z powodu ekstremalnego i nadal nieprzewidywalnego oddziaływania na ciało nurka. Jest to również świat wysoce hermetyczny z punktu widzenia nowego adepta a nawet wrogi, gdy adept okazuje się być kobietą, szczególnie taką, która chce przekroczyć granice, nieosiągalne dla większości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczynać przygodę z Borisem Akuninem od trzeciego z kolei tomu przygód detektywa Fandorina to raczej zły pomysł. Szczególnie, że akurat w tej powieści osoba genialnego detektywa, jako głównego bohatera została mocno zmarginalizowana, stając na równi z innymi bohaterami intrygującej historii. To chyba najszybsza droga, abym zraził się nawet do najlepszej powieści.

Postać Erasta Fandorina to coś pomiędzy Sherlockiem Holmesem pióra Artura Conan Doyle’a i Herculesa Poirot od Agaty Christie. Człowiek dociekliwy i błyskotliwy, lubujący się w samodoskonaleniu, zawsze będąc na bieżąco z wszelkimi nowinkami naukowymi z całego świata. Na tym jednak podobieństwa między postaciami się nie kończą. Tak jak i w dwóch bardziej znanych przypadkach mamy do czynienia z klasycznym motywem powieści detektywistycznej, czyli ‘sprawca zbrodni wśród domowników’ (często mylony z motywem zamkniętego pokoju). Tyle, że Akunin przenosi akcję z typowego salonu z kominkiem na przestronny statek, a domowników zastępuje grupką pasażerów spędzających czas wspólnie przy jednym z jadalnianych stołów. Każdy mógł popełnić przestępstwo określanej mianem zbrodni stulecia i każdy wydaje się mieć dobry dla niej motyw, jednocześnie nie posiadając solidnego alibi. Któż zatem jest winnym, i czy na pewno znajduje się on wśród grupy pasażerów??

Suspens świetnie połączony z ciekawymi zwrotami akcji, wzajemne i – o dziwo – przekonujące podejrzenia, diametralnie różna narracja z perspektywy wielu bohaterów. Marginalizacja udziału głównego bohatera przy jednoczesnym zachowaniu jego roli, jako błyskotliwego detektywa. Całość pochłania się w zawrotnym tempie, oczekując w napięciu na finał, który jak się okazuje może nadal być naprawdę zaskakujący.

Przyznam Wam się jeszcze do czegoś. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z Akuninem. Kiedyś, w zamierzchłych czasach zdarzyło mi się sięgnąć po jedną z historii o Fandorinie – bodajże, po „Azazela” – i wtedy stonowany, dosyć flegmatyczny styl Akunina zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Teraz z kolei, „Lewiatana” doświadczyłem w formie audiobooka, któremu głosu użyczył Krzysztof Gosztyła. To zdecydowanie inne doświadczenie. Podczas, gdy czytając Akunina samodzielnie, specyficzny, ‘nudnawy’ styl przypisywałem wyłącznie nawykom autora, przy odczycie Gosztyły flegmatyczność powieści uznałem w pełni z jeden z zabiegów podkreślających pewną arystokratyczność części bohaterów i maniery przełomu XIX i XX wieku. No i oczywiście, genialnie odegrana postać jąkającego się Erasta Fandorina. Nie boję się stwierdzić, że dzięki udziałowi Krzysztofa Gosztyły powieść „Lewiatan” zyskała nową jakość, a może i nowe grono odbiorców niekoniecznie pokrywające się z miłośnikami wersji papierowej.

Osobiście, o ile raczej nie należę do tej drugiej grupy, to przy audiobookach z prozą Akunina pozostanę dłużej.

[Recenzja została pierwotnie opublikowana na blogu www.Zakladnik-Ksiazek.pl]

Zaczynać przygodę z Borisem Akuninem od trzeciego z kolei tomu przygód detektywa Fandorina to raczej zły pomysł. Szczególnie, że akurat w tej powieści osoba genialnego detektywa, jako głównego bohatera została mocno zmarginalizowana, stając na równi z innymi bohaterami intrygującej historii. To chyba najszybsza droga, abym zraził się nawet do najlepszej powieści.

Postać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Biorąc „Cwaniary” do ręki, spodziewajcie się książki mocnej, bezpośredniej i niekiedy brutalnej w przekazie. Bo trudno o literacką laurkę, gdy traktuje się o marginesie społecznym i ciemnej stronie miasta. Szkoda tylko, że w tym mroku autorka nie dała rady rozpalić światełka na końcu tunelu. Bo przy tej ilości bez-nadziei, przydałaby się chociażby iskierka nadziei.

Poznajcie Halinę Żyletę, Celinę Cios, Stefanię i Bronkę – cztery kobiety, w różny sposób pokrzywdzone przez los. Halina jest kobietą w zaawansowanej ciąży i świeżą wdową po swoim narzeczonym Antku. Regularnie chodzi na cmentarz i tak samo regularnie uczestniczy w ulicznych bójkach, dodając sobie odwagi setką wódki. Celina Cios również nie stroni od profilaktycznego łomotu. Za dnia miła ekspedientka, po pracy natomiast, z pałką w ręce wojowniczka o swoje ideały. Stefania z kolei widzi przemoc i ciosy z innej perspektywy, zaznając jej regularnie od swojego męża. Niejako bierna wyznawczyni koncepcji, że „tak musi być”. W tym niecodziennym skupisku patologii, ale właściwie jakby obok znajduje się również czwarta kumpela. Bronka, zna dobrze świat swoich koleżanek, ale poprzez dobrą sytuację finansową jakby separuje się od takich przyziemnych nieszczęść. Tyle tylko, że dopadło ją inne, mniej przyziemne, przed którym trudno uciec – nowotwór.

Kumpele mają ciężki żywot, ale traktują go raczej jako swoją misję czy ‘drogę wojownika’. Za dnia zwykłe kobiety – żony i pracowniczki, z nocą przeradzają się w chuliganice walczące o swoją wolność i dobre samopoczucie, spuszczające łomot wszystkim napotkanym mężczyznom, winnym czy nie. A jak zajdzie potrzeba również w słusznej sprawie, dla dobra ogółu, przeciwko deweloperom i nieuczciwym kamienicznikom.

Sylwia Chutnik prezentuje nam świat potencjalnie odmienny od znanego na co dzień, jednak znajdujący się tuż obok. Bagno patologii, przemocy i różnych depresji. Co najgorsze, nie poprzestaje na kreacji tego świata i prowadzonej fabule. Dorzuca ciężki i wulgarny język głównych bohaterek, który jest często wprost uzewnętrznieniem ich myśli. Nie spodziewajcie się górnolotnych sentencji, a brutalnej prawdy prosto w twarz. Trafne spostrzeżenia? – owszem, ale raczej doprowadzające do stanów depresyjnych niż poprawiające humor.

Mimo tego dobitnie dołującego krajobrazu i czasami dosyć ‚płytkiej’ fabuły, próbuję się doszukać drugiego dna, czy też rzeczonej na wstępie iskierki nadziei w morzu beznadziei. Czuję, że gdzieś tu jest, ale chyba nie dorosłem do oświecenia. Mam nadzieję, że poza tym co fabuła przedstawia – prawdziwie silne kobiety piorące po pyskach pozornie silnych facetów, czy przejmujących inicjatywę w pozornie beznadziejnej sytuacji – ma jakieś głębsze przesłanie, niwelujące brak happy-endu. Jeśli nie, to niestety „Cwaniary” pozostanie książką dla wąskiego grona odbiorców lubujących się w tego typu trudnych i kontrowersyjnych tematach. A podświadomie chciałbym, aby zyskała szersze grono odbiorców. Nie tylko dla specyficznego języka i opisywania rzeczywistości, ale i głębszego przesłania, które pewnie jest zawarte pod podszewką fabuły.

[ Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.Zakladnik-Ksiazek.pl ]

Biorąc „Cwaniary” do ręki, spodziewajcie się książki mocnej, bezpośredniej i niekiedy brutalnej w przekazie. Bo trudno o literacką laurkę, gdy traktuje się o marginesie społecznym i ciemnej stronie miasta. Szkoda tylko, że w tym mroku autorka nie dała rady rozpalić światełka na końcu tunelu. Bo przy tej ilości bez-nadziei, przydałaby się chociażby iskierka...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zaginiony Conrad Anker, David Roberts
Ocena 7,4
Zaginiony Conrad Anker, David...

Na półkach: , ,

George Mallory i Andrew Irvine. Nauczyciel i uczeń. Romantyczni bohaterowie. Śmiałkowie, który heroiczną wyprawę na najwyższą górę świata przypłacili własnym życiem. Do dziś, wśród himalaistów postacie legendarne i intrygujące, będące źródłem sporu o pierwszeństwo zdobycia Everestu. Conrad Anker i David Robert próbują w swojej książce odpowiedzieć na nurtujące wielu wspinaczy pytanie: czyja stopa pierwsza znalazła się na szczycie Góry Gór.

Wielowarstwowe kurtki puchowe, specjalne buty, zaawansowane technologicznie materiały dla ubrań i namiotów plus nowoczesny sprzęt i wysokoenergetyczny prowiant. To standardowy ekwipunek współczesnego zdobywcy Everestu. Mimo wszystko, nie gwarantuje osiągnięcia szczytu. Wejście na najwyższą górę Świata jest nadal ogromnym wyzwaniem, któremu podołać mogą nieliczni. Kim jest zatem człowiek, który wyrusza na podbój Everestu ubrany w wełniany sweter, kilka jedwabnych koszul i lekkie buty, a jego jedynym zaawansowanym technologicznie sprzętem są prosta aparatura tlenowa i konopne liny o ciasnym splocie? Wariatem i niepoprawnym marzycielem czy herosem i nadczłowiekiem, którego nie obowiązują zwykłe ludzkie ograniczenia?

Czytelnik, dzięki świetnemu talentowi pisarskiemu dwóch uznanych himalaistów ma możliwość poczuć się jakby odbył niejedną podróż z Mallorym. Poznać go bliżej, być w sytuacjach przełomowych i ostatecznie odbyć ostatnią, arcyniebezpieczną wyprawę na Everest. Dzięki kolejnym rozdziałom opowieści, czytelnik może sam ocenić stopień jej trudności, znane obecnie przesłanki i znalezione ‚dowody’, i sam ocenić czy Mallory rzeczywiście mógł jako pierwszy osiągnąć szczyt Najwyższej Góry.

Książka Ankera i Robertsa to nie tylko próba rekonstrukcji wydarzeń z jednej z pierwszych wypraw na szczyt Góry gór. To także intrygująca biografia jednego z najbardziej śmiałych wspinaczy początków himalaizmu i jednocześnie ciekawe opracowanie o wyprawach na Everest z początków XX wieku. David Roberts przybliża czytelnikom postać Mallory’ego, jego otoczenie, interakcje z jemu podobnymi, ogromną fascynację wspinaczką i drogą na końcu której przerodziła się w obsesję. Conrad Anker pełni rolę rekonstruktora ostatniej wyprawy Mallory’ego. Wyruszając w 1999 roku na Everest w poszukiwaniu śladów zaginionych himalaistów z wyprawy 1923 roku, odnajduje ciało Mallory’ego. Jego pozycja wskazuje, iż szczytu nie osiągnął. Znaleziony na wysokości 8450 metrów, leżał tak, jakby dopiero wchodził a nie schodził ze szczytu. Jednak brak wielu przedmiotów przy ciele (które docelowo miały być zostawione na szczycie) wskazywać może na zgoła odmienny przebieg wyprawy.

Jaka jest zatem prawda o człowieku będącym największą zagadką himalaizmu? Czy dotarł na szczyt i odebrał palmę pierwszeństwa Edmundowi Hillary’emu? Czy też jego romantyczne podejście do wspinaczki poległo w starciu z nieokiełznanymi siłami przyrody? Tego możemy się nigdy nie dowiedzieć, ale dzięki Ankerowi i Robertsowi możemy bliżej poznać postać Georga Mallory’ego i mimo tylu dowodów przeciwko, widzieć cień szansy, że jednak dwóm śmiałkom udało się osiągnąć szczyt Everestu wcześniej niż ktokolwiek inny. Również w to wierzę…

[ Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl ]

George Mallory i Andrew Irvine. Nauczyciel i uczeń. Romantyczni bohaterowie. Śmiałkowie, który heroiczną wyprawę na najwyższą górę świata przypłacili własnym życiem. Do dziś, wśród himalaistów postacie legendarne i intrygujące, będące źródłem sporu o pierwszeństwo zdobycia Everestu. Conrad Anker i David Robert próbują w swojej książce odpowiedzieć na nurtujące wielu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kłamca. Viva larte Jakub Ćwiek, Grzegorz Nita, Dawid Pochopień
Ocena 6,7
Kłamca. Viva l... Jakub Ćwiek, Grzego...

Na półkach: , ,

Tego Kłamcy nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. A nuż, zamiast potrzebnej pomocy przytrafi się kulka między oczy. Kiedyś sprawiał nawet miłe wrażenie. Teraz, za sprawą pewnego zdeterminowanego trio, mamy do czynienia raczej z nordyckim degeneratem, boskim facetem od brudnej roboty, niż cynicznym i trochę wrednym, ale w sumie pozytywnym bohaterem.

Tym razem mamy do czynienia z komiksem. Osądzając pobieżnie, jest to produkcja całkowicie niezależna od już istniejących książek, ale wiedza z nich będzie przydatna dla ogarnięcia całości. Scenariusz komiksu przypomina układem fabuły pojedynczy epizod znany z dwóch pierwszych tomów z opowiadaniami o Lokim. Główny wątek dotyczy (a jakże) kolejnego zlecenia od skrzydlatych. Akurat zaginął im pewien bezdomny, który miałby być nowym prorokiem. Loki wyrusza na poszukiwania biedaka, który musiał nieźle się wkopać, skoro nawet aniołowie nie mogą go znaleźć. Banalne? O nie. Wydaje się, ze Ćwiek nie zna tego pojęcia.

Niestety, zdecydowanie nie jest to pozycja, od której należy zaczynać przygodę z Lokim. Podchodząc do lektury ‘na partyzanta’ ciężko z lektury czerpać prawdziwą przyjemność. Komiks zawiera wiele smaczków, które zrozumieją i docenią jedynie weterani, mający styczność przynajmniej z pierwszymi dwoma tomami opowiadań. Ksiądz Lokian, anielskie pióra czy pluszowy miś to tylko niektóre z nich.

Kłamca w nowym wydaniu jest mrocznym, zimnym draniem, rasowym antybohaterem, którego nie chciałbym spotkać na swojej drodze. Mimo, że kreacja samej postaci Lokiego i zarys fabuły nie odbiega znacznie od pierwotnej koncepcji Jakuba Ćwieka sprzed x lat, to mocna i dynamiczna kreska Dawida Pochopienia uzupełniona o zabrudzoną wizję kolorystyczną Grzegorza Nity nadaje całości charakter diametralnie inny od kreacji Piotra Cieślińskiego. W tym formacie, mroczna dusza i czarny humor Lokiego daleko wybiegają poza zwykłe literackie związki frazeologiczne. Wykonanie (świetny papier i nieskąpienie na farbie) wg najlepszych standardów jeszcze poprawia efekt końcowy. Komiks czyta się przyjemnie, łapczywie przerzucając kolejne kartki, a zaprezentowana historia nie nuży. Określony dynamizm i ciasne kadry wypełnione akcją, dają czytelnikowi poczucie, że nadal ma do czynienia z dobrze znaną prozą Ćwieka, tyle, że skompresowaną i pozbawioną zbędnych długich opisów.

Oczywiście, mimo tylu zalet czytelnik (prawdopodobnie słusznie) będzie zawiedziony niezbyt powalającą długością, nawet jak na standardy komiksu. Wyszło tak przypadkiem, czy to zamierzone działanie? Mam nadzieję, że jest to raczej świetnie dopracowana wprawka w formacie komiksu – otwarcie nowego cyklu, niż pojedynczy wyskok – z dużym, ale ostatecznie zmarnowanym potencjałem. Jest to zdecydowanie wartościowa pozycja i byłoby trochę żal, gdyby stała samotnie na półce.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Tego Kłamcy nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. A nuż, zamiast potrzebnej pomocy przytrafi się kulka między oczy. Kiedyś sprawiał nawet miłe wrażenie. Teraz, za sprawą pewnego zdeterminowanego trio, mamy do czynienia raczej z nordyckim degeneratem, boskim facetem od brudnej roboty, niż cynicznym i trochę wrednym, ale w sumie pozytywnym bohaterem.

Tym razem mamy do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,8
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach: ,

Gdzieś za Knoxwille, we wschodnim Tennessee, w USA, znajduje się ogrodzony drutem kolczastym teren o powierzchni blisko 1ha. W większości jest zalesiony, gdzieniegdzie tylko widać ingerencję człowieka, parę budynków, wybetonowany plac, jakieś wraki samochodów. Bliższe spojrzenie ujawnia makabryczne szczegóły: z bagna wynurza się spuchnięte ciało, z bagażnika wraku samochodu wystaje koścista ręka, na placyku na szeregu leżanek leżą rozkładające się zwłoki, a kupka świeżo spulchnionej ziemi okazuje się płytkim grobem. Miejsce straszliwej masowej zbrodni? Nie, to trupia farma.

Na wędrówkę po tym niecodziennym przybytku zabiera nas William Bass, jego pomysłodawca i główny twórca. Na całym terenie prowadzone są różnorodne badania. Niektóre ciała są porzucone bezpośrednio na ziemi, inne częściowo zakopane, zanurzone w bagnach i basenach, pozostawione w zamkniętych pomieszczeniach lub najróżniejszych wrakach samochodów, zarówno w cieniu jak i na słońcu. Wszystko po to, aby uzyskać informacje o sposobie i czasie rozkładu ludzkiego ciała w najprzeróżniejszych warunkach. Do obserwacji wpływu zwykłych czynników zewnętrznych jak warunki atmosferyczne, rodzaj podłoża, zamknięte czy otwarte otoczenie, dochodzą również różnego rodzaju larwy owadów, pojawiające się na gnijącym ciele oraz zainteresowanie ze strony zwierząt.

Na szczęście, książka nie ogranicza się jedynie do wspomnianej wycieczki. Jest ona jedynie pretekstem do opowiedzenia większej historii dotyczącej samego Billa Bassa. Będąc jeszcze młodym antropologiem i pracownikiem uniwersytetu Tennessee, poświęcał się wieloletnim badaniom szczątków Indian amerykańskich. Jednocześnie, był wielokrotnie zapraszany do konsultacji w sprawach dotyczących rozkładu zwłok. Bassa nurtowały pytania wielokrotnie stawiane w trakcie takich śledztw: w jaki sposób rozkład ciała jest zależny od najróżniejszych czynników. Odpowiedzią okazało się założenie w 1971 roku wspomnianej Trupiej Farmy, pierwszego tego typu ośrodka na świecie. Na kolejnych stronach czytelnik dowie się, o wielu mniej lub bardziej ekscytujących epizodach dotyczących zarówno doktora Bassa jak i prowadzonego przez niego ośrodka.

Książka nie jest dla ludzi o słabych sercach i nazbyt bujnej wyobraźni. Na pewno spodoba się natomiast miłośnikom seriali pokroju „CSI” czy „Kości”, a styl i pewna dociekliwość powinna przyciągnąć również czytelników Mary Roach. Książka obfituje w momenty poważnie, czasami beznamiętne, a często makabrycznie, wśród których gotowanie ludzkich kości na domowej kuchence gazowej nie jest na szczycie listy. Nie przekonałem jeszcze niezdecydowanych? Zapytam się zatem: wolicie kinową fikcję i skandynawskie kryminały, czy historię o całkiem realnym ośrodku, którego ponad 40 letnia kariera przyczyniła się do zrewolucjonizowania współczesnej kryminalistyki. Nadmienię tylko, że spora większość literackiej i hollywoodzkiej fikcji wykorzystuje w fabule osiągnięcia Trupiej Farmy. Nadal nie jesteście przekonani??

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Gdzieś za Knoxwille, we wschodnim Tennessee, w USA, znajduje się ogrodzony drutem kolczastym teren o powierzchni blisko 1ha. W większości jest zalesiony, gdzieniegdzie tylko widać ingerencję człowieka, parę budynków, wybetonowany plac, jakieś wraki samochodów. Bliższe spojrzenie ujawnia makabryczne szczegóły: z bagna wynurza się spuchnięte ciało, z bagażnika wraku samochodu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Środek nocy, hotelowa sypialnia, Maciej Frączyk i ja. No dobra. Właściwie to nocny autobus do Krakowa, książka Maćka Frączyka i ja. Mimo tego, co sobie teraz myślicie czy dopiero pomyślicie i tak, jawnie twierdzę, że to moje najlepiej spędzone 3 godziny w ciągu ostatnich kilku miesięcy (z książką, oczywiście).

Co my tu właściwie mamy? Scenariusz filmu dla dorosłych, wjeżdżanie w tyłek (nie takie jak myślicie) i „Wściekłe psy” bez bluzgów – to na początek. Dalej będzie już tylko gorzej. Na kolejnych stronach pojawia się krytyka na dużo poważniejsze tematy niż np. sens bajki „Bob Budowniczy” znany z jego kanały na YouTube. Wyrywanie panienek, edukacja seksualna, piractwo, czy ‚hejting’ – to tylko niektóre z nich. Szok! Ale tylko na początku.

Książka wydaje się być naturalnym ‚przedłużeniem’ Niekrytego Krytyka (ach te małe dwuznaczności :) ) znanego dotąd z YouTube’a czy Radia Zet. Mamy dużo interesujących tematów w ujęciu typowym dla tego twórcy, ale kalibru, którego przypuszczalnie nie tknął by na kanale YouTube. Już widzę te liczniki oglądalności lecące na łeb, w obliczu filmiku traktującego przez bite 10 minut o radzeniu sobie z hejterami, czy też o poszukiwaniu swojego własnego sensu życia. Chociaż po skończonej lekturze, przypuszczam, że tak miało być. Książka, jako środek przekazu robi wstępną selekcje (w końcu, ilu hejterów ruszy tyłek do księgarni, wyda kilka złotówek, a potem jeszcze to wszystko przeczyta), odsiewając niedzielnych oglądaczy od prawdziwych fanów i świadomych odbiorców. A dalej można już spokojnie się zabrać za poważniejsze tematy, bez obaw, że czytelnik ucieknie z okrzykiem przerażenia już po ogarnięciu spisu treści.

Książka Niekrytego jest tak dobra, jak jego filmy na YouTube. Ale srsly?? Nie. Myśleliście pewnie, że będzie wazelinka i wychwalanie pod niebiosa. Niestety. Nawet nie macie pojęcia, jak musiałem wysilić wyobraźnię, żeby te wszystkie wtrącenia, dygresyjki i ‚goddammit!’ dawały ten sam efekt co na YouTube. Nie, no żartowałem. Ale szczerze, łepetyna mi się gotuje po dorobieniu wideo i fonii do całej książki. Opracowanie całości w formie tradycyjnych 10-minutówek, w niedalekiej przyszłości, byłoby świetnym rozwiązaniem.

Ale naprawdę poważne minusy książki są dwa. Raz, że książka jest ekstremalnie krótka – tutaj pewnie trzeba będzie złożyć wizytę pewnej pani Asi (wydawca). Dwa, to konieczność rychłego powtórzenia seansu „Wściekłych psów” Tarantino, bo pewne dwie strony powyższej książki zrypały całkowicie moje wyobrażenie o ‚zajebistości’ tego filmu.

Czy książkę Macieja Frączyka warto kupić/przeczytać? Jeśli nie lubisz Niekrytego Krytyka w wydaniu internetowym to książka raczej tego nie zmieni. Jeśli natomiast lubisz/uwielbiasz/pożądasz… to to konkretne pytanie powinno dla Ciebie brzmieć co najmniej głupio. Na książkę polowałem już miesiąc przed premierę. Lektura potwierdziła, że było warto. A już całkowicie Maciej zaskarbił sobie moją sympatię, znając i cytując znanego filozofa, Laskę z Polski:

„Wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: «Co lubię w życiu robić?» A potem zacznij to robić.”

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Środek nocy, hotelowa sypialnia, Maciej Frączyk i ja. No dobra. Właściwie to nocny autobus do Krakowa, książka Maćka Frączyka i ja. Mimo tego, co sobie teraz myślicie czy dopiero pomyślicie i tak, jawnie twierdzę, że to moje najlepiej spędzone 3 godziny w ciągu ostatnich kilku miesięcy (z książką, oczywiście).

Co my tu właściwie mamy? Scenariusz filmu dla dorosłych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Trzeci brzeg Styksu” jest literackim dowodem na to, że detektyw pokroju Sherlocka Holmesa może znaleźć się również pośród wielokulturowego społeczeństwa łódzkich fabrykantów. Co więcej, miałby pod dostatkiem całkiem trudnych spraw do rozwiązania, które mimo nieatrakcyjności naszego rodzimego podwórka, byłyby całkiem interesujące.

Łódź końca XIX wieku. Pewnej nocy, w tajemniczych okolicznościach zostaje porwany syn bogatego fabrykanta – Friedricha Neumanna. Brak jest jakichkolwiek żądań okupu i przyczyny porwania, a jedynym śladem jest pozostawiony przez porywacza kosmyk włosów dziecka. Detektywi Riepin i Raczyński zdają się być jedyną nadzieją zrozpaczonych rodziców. Odniesienie jedynej poszlaki do mitologii prowadzi ich do cyrku i dalej przez ciemne uliczki, podejrzane zaułki i fabrykanckie pałace. Tymczasem w całym mieście dochodzi do dziwnych trzęsień ziemi, kolejne kamienice obracają się w gruzy i wysychają studnie. Czyżby wszystkie te wydarzenia coś łączyło?? Prawda okaże się naprawdę zaskakująca.

Powieść detektywistyczna czy thriller retro? Autor i wydawnictwo, zgodnie twierdzą, że to drugie. Osobiście, widzę w tym bardziej powieść detektywistyczną. Gdybym miał traktować książkę Krzysztofa Beśki jako thriller, zdecydowanie przeszkadzałaby mi wlokąca się miejscami fabuła i trochę flegmatyczne postacie głównych bohaterów. Podchodząc do całości jako powieści detektywistycznej nastawiam się raczej na obecność dobrze skonstruowanej intrygi, zagadki–wyzwania i błyskotliwego choć dziwnego głównego bohatera, który jej podoła. Fabuła nie musi pędzić na złamanie karku, ale konsekwentnie dąży do punktu kulminacyjnego.

„Trzeci brzeg Styksu” ma swoje plusy i minusy, chociaż te drugie zależą chyba jedynie od punktu widzenia. Warsztat literacki Krzysztofa Beśki zapewnia kreację świata przedstawionego na najwyższym poziomie, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. XIX-wieczna Łódź stała się nagle barwna i interesująca. Wykreowane główne postacie dotrzymywały poziomu otoczeniu, barwne, z masą indywidualnych cech i odmiennych zachowań. Jedyny poważniejszy minus to niezbyt zrozumiała wstawka stanowiąca współczesną ramę dla właściwej fabuły – wg mnie, ni przypiął ni przyłatał, ale może jest w tym jakaś głębsza filozofia.

Tak więc, jeśli jesteście miłośnikami długich, zawiłych zagadek i wyalienowanych (ekscentrycznych) detektywów, łapcie się za najnowszą książkę Krzysztofa Beśki i czytajcie na zdrowie. Gwarantowane kilka tygodni porządnej lektury.

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

„Trzeci brzeg Styksu” jest literackim dowodem na to, że detektyw pokroju Sherlocka Holmesa może znaleźć się również pośród wielokulturowego społeczeństwa łódzkich fabrykantów. Co więcej, miałby pod dostatkiem całkiem trudnych spraw do rozwiązania, które mimo nieatrakcyjności naszego rodzimego podwórka, byłyby całkiem interesujące.

Łódź końca XIX wieku. Pewnej nocy, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marcus Yallow to zwyczajny nastolatek mieszkający w San Francisco. Chodzi do szkoły, której nie lubi, gdzie codziennie spotyka wrogo nastawionych uczniów i uczęszcza na lekcje, które prowadzą złośliwi nauczyciele. Do czasu zamachu bombowego, w trakcie którego znajduje się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Jego smykałka do elektroniki i fascynacja nowymi technologiami czyni z niego głównego podejrzanego o terroryzm. Automatycznie staje się wrogiem miasta i państwa, w którym żyje. Za główny cel stawia sobie nie tyle odzyskanie własnej wolności, co uwolnienie miasta od subtelnej ale wszechobecnej i bezwzględnej inwigilacji.

Marcus Yallow jako nastolatek jest uznany przez system z jednej strony za dziecko, którego słowo nic nie znaczy, i z którym można zrobić wszystko; z drugiej staje się wrogiem państwa, gdyż jego chęć zapewnienia sobie prywatności, czyni z niego terrorystę ukrywającego na dysku rzeczy zakazane, pozbawionego wszelkich praw.

Cory Doctorow zaprezentował czytelnikowi swoje postrzeganie rzeczywistości, Ameryki i zmian, które tam obecnie zachodzą. Ustępstwa w kwestii wolności obywateli na rzecz bezpieczeństwa i bliżej nieokreślonego terroryzmu, rosnąca kontrola obywateli przez system i sytuacje, gdy to zwykły obywatel musi udowadniać swoją niewinność, a nie państwo jego zbrodnię. A wszystko opakowane w zgrabną i przystępną formę powieści młodzieżowej.

„Mały Brat” zdaje się być unowocześnioną wersją „Wielkiego Brata” G. Orwella. Tyle tylko, że na tytule kończy się bezpośrednie nawiązanie. Dalej mamy do czynienia może z nadal tym samym problemem, ale już nie tak przejaskrawionym i przedstawionym wprost. Tutaj nakreślony jest subtelniej i raczej w podobnych odcieniach szarości niż całkowicie czarno-biało. Tylko dzięki autorowi czytelnik może przedstawione sytuacje uznać za złe, gdyż bez jego pomocy w realnym świecie analogiczne zmiany uznaje się za coś normalnego i koniecznego…

Cory Doctorow napisał książkę wielowarstwową, poruszającą ważne tematy, ale jednocześnie ciekawą i przystępnie napisaną. Dla większości czytelników będzie para-futurystyczną powieścią młodzieżową wypełnioną technologicznymi hasłami, z których, o dziwo’ większość już dziś nie jest fikcją literacką (sieci TOR, hackowanie konsol, manipulowanie identyfikatorami RFID). Dla mniejszej części, ta powieść, będzie apelem do przyjrzenia się bliżej otaczającemu światu i przejęcia kilku idei od głównego bohatera: ograniczonego zaufania do systemu, dążenie do pełnej wolności słowa.

[Recenzja pierwotnie ukazała się na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Marcus Yallow to zwyczajny nastolatek mieszkający w San Francisco. Chodzi do szkoły, której nie lubi, gdzie codziennie spotyka wrogo nastawionych uczniów i uczęszcza na lekcje, które prowadzą złośliwi nauczyciele. Do czasu zamachu bombowego, w trakcie którego znajduje się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Jego smykałka do elektroniki i fascynacja nowymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miał trochę racji „The Observer”, twierdząc, że czytając „Strażników Historii” ma się do czynienia z następcą „Harry’ego Pottera”. Może nie takim pełnoprawnym i niekwestionowanym, jednak na pewno z sensownym pretendentem do tytułu. Bo chociaż historia jest tu całkiem inna, to mamy podobnie tworzony szkielet fabularny, podobne rozwiązania warsztatowe i sposób kreowania świata przedstawionego. Słowem wszystko co – technicznie – sprawiało, że opowieści o Potterze czytało się tak fajnie.

„Historia zmienia się nieustannie. Nie jest jak prosta linia. To raczej skomplikowana, wciąż ewoluująca struktura.”

Jakkolwiek kłóciłoby się to z teorią względności, a nawet ze zwykłą logiką, przyjmijcie za pewnik powyższe stwierdzenie, gdyż bez tego nici z dobrej lektury. Olejcie wszelkie nieścisłości i niekonsekwencje w książce – to po prostu buntują się Wasze dorosłe mózgi. Jeśli daliście radę przełknąć Pottera z całą jego magią i nie pytać się jak to działa, to lektura „Strażników Historii” powinna być samą przyjemnością.

Głównym bohaterem jest czternastoletni Jake Djones. Na dzień dobry, porywa go dwóch facetów, twierdzących, że znają ciotkę chłopaka. Zabierają go do tajemniczej siedziby niejakich Strażników Historii i wmawiają mu niestworzone historie, jakoby jego rodzice nie byli zwykłymi właścicielami sklepu z wyposażeniem łazienek, a raczej najlepszymi agentami Straży Historii. Niestety, aktualnie uznani są za zaginionych, a jedynym sposobem na ich uratowanie wydaje się bezpośrednie zaangażowanie Jake’a w akcję ratunkową (oczywiście wbrew głównym decydentom). Chłopiec odkrywa w sobie unikalną umiejętność przenoszenia się w czasie i wyrusza do XVI-wiecznej Wenecji, aby rozwikłać zagadkę zniknięcia rodziców i zmierzyć się z arcywrogiem Straży Historii.

Dobry pomysł i ciekawie skonstruowana fabuła, wyraziste kreacje bohaterów, tajemnicza i odwieczna organizacja, ‘ponadczasowa’ walka dobra ze złem i, oczywiście, miłosne rozterki głównego bohatera. Do tego ciekawostki z zakresu historii Europy o oczywistej wartości edukacyjnej. Dział literatury młodzieżowej z pewnością zyskał kolejną świetną lekturę. Lekką, przyjemną w odbiorze i przede wszystkich wciągającą… aż do ostatniej strony. Fani adepta magii z Hogwartu znajdą tutaj wiele podobieństw do książek pani Rowling. Ale nie jako kalki, tylko raczej zabiegi warsztatowe bazujące na wnioskach z lektur wspomnianej pisarki. Sama historia jest już diametralnie inna i w pełni oryginalna. Czytelnik poznaje nowy, niezwykły świat (istniejący poza kurtyną normalnej codzienności) na równi z głównym bohaterem, poza pierwszoplanowym problemem-wątkiem przygodowym w książce istnieje też problem wybiegający daleko poza ramy tego jednego tomu. Jest dobro i walka ze złem w osobie potężnego czarnego charakteru. Są zawiłości moralne, jest też młodzieńcza, powoli dojrzewająca miłość. A podróże w czasie są świetnym zamiennikiem dla szkoły magii :)

Damian Dibben napisał naprawdę niezłą, wciągającą książkę. Z tym jednym mankamentem, że na starcie celuje w bardzo wąską grupę wiekową, przypuszczalnie gdzieś w okolice 10-12 lat, w porywach do 15. Starsi, a tym bardziej pełnoletni czytelnicy znajdą tu masę niejasności i niedociągnięć, które czynią książkę mocno niedopracowaną i sprawiają wrażenie pisanej na szybko. Mam jednak nadzieję, że wszystkie braki zostaną poprawione i uzupełnione przy okazji drugiej części serii. W znacznej większości przypadków mamy do czynienia z problemami dającymi się łatwo wyjaśnić w ramach wykreowanego uniwersum, a tylko kilka stoi w jawnej sprzeczności.

Czy mamy do czynienia z godnym następcą Harry’ego Pottera? Tego nie mogę stwierdzić po pierwszym tomie. Porównania z pewnością nie są od rzeczy i w odniesieniu do całych siedmiu tomów przewaga leży po stronie pani Rowling. Im bliżej finału trylogii szalka porównania może się przechylać w stronę pana Dibbena, za co mocno trzymam kciuki. A tymczasem, zapraszam do lektury :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Miał trochę racji „The Observer”, twierdząc, że czytając „Strażników Historii” ma się do czynienia z następcą „Harry’ego Pottera”. Może nie takim pełnoprawnym i niekwestionowanym, jednak na pewno z sensownym pretendentem do tytułu. Bo chociaż historia jest tu całkiem inna, to mamy podobnie tworzony szkielet fabularny, podobne rozwiązania warsztatowe i sposób kreowania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Allan Karlsson to całkiem zwyczajny staruszek wegetujący w peryferyjnym domu opieki. OK, to, że właśnie skończył sto lat nie jest zbyt popularne wśród staruszków. Jego żywiołowość i spontaniczny ‘wyskok’ przez okno tym bardziej nie czyni z niego takiego zwykłego staruszka. Po lekturze całej książki, czytelnik stwierdzi już zapewne, że określenie ‘zwykły’ do tego konkretnego staruszka nie pasuje ani odrobinę.

Allan wyrusza na kolejną szaloną – potencjalnie ostatnią – podróż, bo w domu spokojnej starości zwyczajnie mu się nudziło. Podróż szaloną: bez bagażu, w kapciach i w kierunku raczej bliżej niesprecyzowanym. OK. Właściwe obuwie szczęśliwie znajduje na drugim przystanku swojej podróży, a pewien kłopotliwy bagaż już na pierwszym i trochę mniej szczęśliwie. Kierunek podróży powoli też zaczyna się klarować, szczególnie gdy na trasie spotyka ciekawych towarzyszy, a na dodatek szuka go prokuratura, pod zarzutem potrójnego zabójstwa. No i jeszcze ten słoń….

Ale czekajcie, czekajcie. Jak to kolejną szaloną podróż?? A no właśnie. Bo pan Allan Karlsson w swoim długim życiu przeżył wiele podróży pełnych przygód, bardziej szalonych, a i często bardziej absurdalnych niż ta ostatnia – ze słoniem. No bo, jaki człowiek może się pochwalić znajomością z Trumanem, czy popijawą z Stalinem, któremu w stanie głębokiej nietrzeźwości zdradził plan pierwszej bomby atomowej. Ten plan oczywiście znał osobiście, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności maczał palce przy jej konstruowaniu w Los Alamos. Nie mniej absurdalna jest wyprawa przez największe góry Świata czy darmowy wypoczynek na Bali na koszt wielkiego Mao.

Co mogę powiedzieć o tej książce? Specyficzna, zakręcona, momentami lepsza niż przygody Józefa Szwejka czy Forresta Gumpa, niesamowicie zabawna, po prostu świetna. Dla dodatkowo, bo podwójnie. Raz, sama książka w wersji papierowej, a dwa – audiobook zrealizowany z udziałem Artura Barcisia. Chociaż „Stulatek…” napisany jest flegmatycznie, z całkowitym wypięciem się w stronę jakiejkolwiek dynamicznej fabuły, to nadal czyta się go świetnie. Tak, jakbym rzeczywiście słuchał wspomnień staruszka, który przeżył już wszystko i wszelki pośpiech miał głęboko w d… . Jonas Jonasson połączył skandynawski styl, którego raczej nie lubię, z zakręconą grą przypadków i zbiegów okoliczności zgrabnie wplecionych w najważniejsze wydarzenia historyczne. Wyszło świetnie i czyta się zdecydowanie szybciej niż typowe skandynawskie kryminały :)

A co się tyczy pana Artura Barcisia. Cóż, gdybym miał wybór, powiedziałbym, że facet się kompletnie nie nadaje do wydania audio powyższej książki, a po sam produkt sięgnął niezbyt chętnie. Na szczęście zostałem postawiony przed faktem dokonanym, tudzież płytka CD została mi wciśnięta przez przedstawicielkę Świata Książki, z komentarzem: „Masz, to genialny audiobook, uśmiejesz się po pachy. Jesteś mi winny recenzję.” (Nawet) uwierzyłem, sprawdziłem na własnych uszach, potwierdzam i zdecydowanie polecam.

Książka jest świetna sama w sobie, a audiobook w wykonaniu Artura Barcisia podnosi całość na wyższy poziom. Polecam obie wersje, jednak osobiście w tym wypadku wolę tę niepozorną płytkę, którą aktualnie mam ochotę wysłuchać jeszcze raz :)


[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Allan Karlsson to całkiem zwyczajny staruszek wegetujący w peryferyjnym domu opieki. OK, to, że właśnie skończył sto lat nie jest zbyt popularne wśród staruszków. Jego żywiołowość i spontaniczny ‘wyskok’ przez okno tym bardziej nie czyni z niego takiego zwykłego staruszka. Po lekturze całej książki, czytelnik stwierdzi już zapewne, że określenie ‘zwykły’ do tego konkretnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Myślicie, że poznaliście styl Mariusza Zielke? Najnowsza jego produkcja na pewno wyprowadzi was z błędu. Zaczniecie lekturę z silnym uczuciem zdezorientowania i do ostatniej strony nie będziecie wiedzieli o czym właściwie jest ta książka, ani dlaczego nazywa się akurat „Księgą Kłamców”. Zrozumienie fabuły też nie jest tak całkiem pewne. Ale mimo wszystko uznacie ją jednocześnie za jedną z najdziwniejszych i najlepszych książek przeczytanych w ciągu ostatnich kilku lat.

Wszelkie próby streszczenia fabuły (szczególnie w moim wykonaniu) na pewno odstraszyły by potencjalnych czytelników. Ba, nawet opis wydawcy nie jest zachęcający, zapowiadając albo sztampę albo też filozoficzną/abstrakcyjną prozę wysokich lotów (sam nie jestem pewien). W pierwszym przypadku opis wydawcy zawierałby wszystko co najciekawsze w tej powieści, w drugim – prezentowałby wysoko ocenianą przez krytyków papkę, nie do przetrawienia przez zwykłego czytelnika. Tymczasem Mariusz Zielke – jak zwykle – usadowił się gdzieś po środku. Z jednej strony mamy inteligentną, nieprzewidywalną i świetnie poprowadzoną fabułę, uzupełnioną kontrastowymi i intrygującymi postaciami. Z drugiej natomiast dostajemy oryginalny warsztat, przystępny język i ukierunkowanie na zwykłego czytelnika.

„Księgę Kłamców” najprościej określiłbym jako surrealistyczną wizję z dużą domieszką fantazji i absurdu. Wątki miłosne rozwarstwione pomiędzy płaszczyznę emocjonalną i fizyczną, z silnym przejaskrawieniem tej drugiej. Jednocześnie połączone silnie z postacią demona i odrealnione sny/marzenia poszczególnych bohaterów. Mieszanka niepodobna do innych znanych mi tytułów (może poza „Dżozefem” Jakuba Małeckiego – ale to inny surrealizm). Niepodobna także do poprzednich powieści pióra pana Zielke, chociaż gdzieś między wierszami da się wyczuć jego charakterystyczny styl.

Po lekturze „Wyroku”, „Asurito Sagishi” i „Wyspy dla dwojga” twierdziłem, że mam do czynienia z pisarzem utalentowanym i wszechstronnym. Po najnowszej książce Mariusza Zielke nie mam innego wyjścia jak podtrzymać to stwierdzenie. Jednocześnie mam nadzieję na rychłą premierą kolejnego thrillera finansowego jego autorstwa lub coś pokroju Cnotliwego Aferzysty :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Myślicie, że poznaliście styl Mariusza Zielke? Najnowsza jego produkcja na pewno wyprowadzi was z błędu. Zaczniecie lekturę z silnym uczuciem zdezorientowania i do ostatniej strony nie będziecie wiedzieli o czym właściwie jest ta książka, ani dlaczego nazywa się akurat „Księgą Kłamców”. Zrozumienie fabuły też nie jest tak całkiem pewne. Ale mimo wszystko uznacie ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dystopia po raz kolejny. Temat niby już przemielony i wyeksploatowany maksymalnie na najbliższe 10 lat, ale jednak nie do końca. „Nowa Ziemia” przyciąga świeżym pomysłem i sprawnie nakreśloną fabułą. Nie dziwne zatem, że prawa do ekranizacji powieści wykupiła już wytwórnia „Fox 20th”. Mnie powieść Julianny Baggott również przyciągnęła: na początek niezłą okładką i utrzymanym w podobnym tonie video trailerze, a dopiero potem samym wnętrzem. Ale już mogę powiedzieć, że się nie zawiodłem.

Trafiamy do świata po globalnej katastrofie. Kilkanaście lat wcześniej miał miejsce Wybuch (lub ich seria), który spowodował, że Ziemia jaką znamy jest już tylko niewyraźnym wspomnieniem. Miasta są zniszczone, pełne gruzów i reliktów świetlanej przeszłości. Po wszelkiej roślinności został tylko pył i kurz. W tym niegościnnym środowisku egzystują ludzie, którym udało się przeżyć Wybuch. Wszelkie mutacje są na porządku dziennym. Pomiędzy ruinami widać ludzi zdeformowanych lub stopionych z różnymi przedmiotami czy innymi ludźmi. Po rozległych pustkowiach grasują Pyły – istoty złożone z piasku, całkowicie wyzute z człowieczeństwa. Jest jeszcze Kopuła, widoczna na horyzoncie, w której mieszkają Czyści, ochronieni przed straszliwymi skutkami Wybuchu. Z nimi związana jest obietnica, wg której w niedalekiej przyszłości wyjdą na zewnątrz i pomogą pozostałym ludziom.

Pośród tego koszmaru przyszłości znajdujemy Pressię – prawie 16-letnią dziewczynę z głową lalki zamiast dłoni. Jej codzienne życie to ciągła walka o przetrwanie, czystą wodę i pożywienie oraz opieka nad dziadkiem. Wraz z dniem kolejnych urodzin pojawia się nowe zagrożenie – przymusowe wcielenie do paramilitarnej organizacji rewolucyjnej. Pressia ucieka i wyrusza na poszukiwania matki, która wbrew zapewnieniom dziadka prawdopodobnie nie zginęła w Wybuchu.

Tymczasem w Kopule poznajemy Partridge’a. Jako młody Czysty musi przejść programowanie genetyczne. Staje się to punktem zapalnym do ucieczki ze sterylnego środowiska. Chłopak wyrusza na poszukiwania zaginionej matki, co do której ojciec nie powiedział mu całej prawdy. Losy dwójki głównych bohaterów już niedługo się splotą i doprowadzą do odkrycia niewygodnych tajemnic dotyczących globalnej katastrofy.

Kreacja świata przedstawionego w powieści jest dużym powiewem świeżości. Pomysły nie są nowe, ale dotychczas w takiej formie widziałem je w klasycznych grach RPG, a nie książkowych dystopiach. Na plus są zarówno spójne i ciekawe rozwiązania fabularne, świetne kreacje głównych bohaterów, przystępny język i bogaty warsztat autorki. Całość czyta się świetnie, łącznie z wrażeniem realności tak mrocznej przyszłości. Widać, że pani Baggott miała spójną i rozległą wizję, a nie pojedynczy pomysł na siłę rozdmuchany do powieści.

Na osobną pochwałę zasługuje również świetna oprawa graficzna i wideo promocyjne książki, które chociaż inne od wersji amerykańskiej, spokojnie mogą z oryginałem konkurować. To za ich sprawą zaczęła się moja przygoda z twórczością pani Baggott, i za to muszę szczególnie podziękować odpowiedzialnemu za książkę grafikowi :)

„Nowa Ziemia” to antyutopia w najlepszym wydaniu. Mroczna wizja przyszłości, której nie chce się doświadczyć, ale o której chce się czytać. Wciąga od pierwszych stron i nie odpuszcza do ostatnich. Jak to dobrze, że to pierwsza część trylogii „Świat po Wybuchu”. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom. Mam nadzieję, że już jest w tłumaczeniu :)

[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu www.zakladnik-ksiazek.pl]

Dystopia po raz kolejny. Temat niby już przemielony i wyeksploatowany maksymalnie na najbliższe 10 lat, ale jednak nie do końca. „Nowa Ziemia” przyciąga świeżym pomysłem i sprawnie nakreśloną fabułą. Nie dziwne zatem, że prawa do ekranizacji powieści wykupiła już wytwórnia „Fox 20th”. Mnie powieść Julianny Baggott również przyciągnęła: na początek niezłą okładką i...

więcej Pokaż mimo to