rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

“Wędrowny Zakład Fotograficzny” to literacki zapis autorskiego projektu fotograficznego Agnieszki Pajączkowskiej, ‘nawiązującego do rzemieślniczej tradycji wędrownych fotografów’ – jak tłumaczy sama autorka. Zamysł i realizacja projektu budzą niewątpliwy podziw. Książka, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, jest ciekawym zwieńczeniem kilkuletniej działalności Zakładu. Zanim otrzymaliśmy do rąk pisemną relację z odbytych przez Pajączkowską wojaży, o jej doświadczeniach przeczytać mogliśmy w kolorowych pismach lub posłuchać na antenie znanych stacji radiowych. Jednak dopiero książka, przybierające formę reportażu, daje nam pełny obraz tego, czym jest Wędrowny Zakład Fotograficzny – a jest niewątpliwie ważnym głosem dotyczącym współczesnej historii Polski.

„Wędrowny Zakład Fotograiczny” to zbiór relacji mieszkańców przygranicznych obszarów, spadkobierców masowych deportacji, które dotknęły przedstawicieli wielu narodowości podczas II wojny światowej oraz w okresie powojennym. To chór zróżnicowanego pod względem etnicznym i kulturowym społeczeństwa, połączonego wspólnym doświadczeniem przesiedlenia. Klamrą, spajającą zebrane przez Pajączkowską historie, są pojęcia takie jak: pamięć, granica, pokora. Autorka oferuje swoim rozmówcom indywidualne portrety, jednocześnie wymieniając je na portret zbiorowy, który otrzymujemy dzięki lekturze jej reportażu. Portret ten złożony jest z wielu kawałków – każdy z nich to indywidualna historia, osobiste doświadczenie rozmówcy. Chociaż w założeniu autorka chce wymieniać portrety na jedzenie bądź opowieść, w rzeczywistości zyskuje dużo więcej – sposobność obcowania z drugim człowiekiem, poznawania jego otoczenia, wejścia do jego świata. Być może fakt, że dane spotkania w większości przypadków są jednorazowe, pozwala rozmówcom na otwartość i nieskrępowaną niczym szczerość. Na lekkość mówienia o sprawach trudnych wpływać może także deklaracja o niepublikowaniu wizerunku fotografowanych osób.

Dlatego też w książce nie znajdziemy zdjęć bohaterów, co bynajmniej nie oznacza, że nie jest ona swego rodzaju osobistym albumem. „Wędrowny Zakład Fotograficzny” to zapis drogi, zbiór fotografii z odbytych podróży, często będących zapisem detali, kroniką minionych dni i przeżytych chwil. Jest więc utwór ten również opowieścią o trudach podróżowania w pojedynkę, gdy za towarzystwo ma się jedynie ukochanego czworonoga. Chyba że w kategorii kompana rozpatrywać można środek lokomocji – starego Volkswagena T3, który na czas wypraw stawał się dla autorki domem. Opisy zależności, jaka mimowolnie powstaje w trakcie drogi między człowiekiem a autem, przywodzą mi na myśl utwór Andrzej Stasiuka, „Osiołkiem”, który jest niejako peanem na cześć relacji kierowca-auto.

Jest u Pajączkowskiej i Stasiuka kilka powiązań – wśród nich być może najważniejsze stanowi wybór kierunku podróży. Oboje jadą tam, gdzie nikt jechać nie chce. Potem przywożą ze sobą doświadczenia, wobec których ciężko przejść obojętnie. Dlatego czytajcie i podziwiajcie „Wędrowny Zakład Fotograficzny” oraz jego autorkę.

“Wędrowny Zakład Fotograficzny” to literacki zapis autorskiego projektu fotograficznego Agnieszki Pajączkowskiej, ‘nawiązującego do rzemieślniczej tradycji wędrownych fotografów’ – jak tłumaczy sama autorka. Zamysł i realizacja projektu budzą niewątpliwy podziw. Książka, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, jest ciekawym zwieńczeniem kilkuletniej działalności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jurij Wynnyczuk pisał "Tango śmierci" osiem lat. Jego praca została doceniona, bowiem utwór uhonorowano nagrodą Książka Roku BBC. Fabułę powieści tworzą dwa równolegle prowadzone wątki, które w zaskakujący sposób łączą się w finale historii. Poznajmy Lwów z czasów przedwojennych, a potem śledzimy jego klęskę w okresie wojny, by wreszcie przyjrzeć się jego współczesnej kondycji. Tak rozbudowany czas akcji wymusza na czytelniku refleksję - mimowolnie musi się on zadumać nad niegdysiejszym Lwowem, który był przestrzenią, w jakiej łączyły się ze sobą odmienne kultury, języki, poglądy i postawy. Wielobarwność Lwowian poznajemy dzięki czwórce bohaterów, będących reprezentantami różnych narodowości. To właśnie losy czworga przyjaciół stanowią jedną z głównych osi powieści. Druga z nich sprowadza się do wątku głównego bohatera, Jarosza, naukowca, który poświęca całe swoje życie badaniom nad historią martwego języka arakumskiego, a także nad zapisaną w owym języku pieśnią - tytułowym "Tangiem śmierci". Owa pieśń jest niejako odrębną postacią w utworze, dzięki której przeszłość łączy się z teraźniejszością. Nie przegapcie tej pozycji, bo to jedna z ważniejszych książek współczesnych pisarzy ukraińskich.

Jurij Wynnyczuk pisał "Tango śmierci" osiem lat. Jego praca została doceniona, bowiem utwór uhonorowano nagrodą Książka Roku BBC. Fabułę powieści tworzą dwa równolegle prowadzone wątki, które w zaskakujący sposób łączą się w finale historii. Poznajmy Lwów z czasów przedwojennych, a potem śledzimy jego klęskę w okresie wojny, by wreszcie przyjrzeć się jego współczesnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Monika Sznajderman po tak dobrze przyjętych "Fałszerzach pieprzu" oddaje do naszych rąk kolejną bardzo osobistą książkę. "Pusty las" odbieram jako zapis bardzo intymny, sięgający do licznych szczegółów z życia prywatnego autorki (a także zawodowego - niektórych na pewno zainteresują wątki poświęcone początkom Wydawnictwa Czarne), zawierający skryte przemyślenia i refleksje, którymi Sznajderman czuje się zobligowana podzielić.

Dlaczego?

Pisząc o swojej codzienności w opustoszałych wioskach Beskidu Niskiego, pragnie przyciągnąć naszą uwagę i przybliżyć nam losy tych, z którymi połączyła ją przestrzeń wybrana na miejsce do życia. Opowieść o współczesnym miesza się z opowieścią o minionym. Autorka staje na straży pamięci, pragnie ocalić ostatnie ślady po nieobecnych - dlatego odwiedza zapomniane przez wszystkich cmentarze, m. in. te powstałe podczas I w. ś. Niczym litanię wymienia nazwiska swoich dawnych sąsiadów, ludzi, których miejsce zajęła. Przejrzawszy liczne źródła, wśród nich dokumenty znajdujące się w archiwach, księgi parafialne, szkolne dzienniki, a także relacje złożone przez ofiary Zagłady w Yad Vashem - autorka próbuje odtworzyć losy zmarłych, prześledzić ich codzienność, zbliżyć ich sposób postrzegania rzeczywistości. Niewątpliwie dzięki temu jej książka ma wartość historyczną, jest cennym świadectwem minionego.

Ogromną rolę odgrywa w utworze Sznajderman także krajobraz, pejzaż, przestrzeń, terytorium, obszar - nie jest istotne, jakim określeniem nazwiemy liczne opisy Beskidu Niskiego, który jest jednym z bohaterów utworu.

Po lekturze "Pustego lasu" stawiam Sznajderman obok Martina Pollacka, Wojciecha Nowickiego, Karla-Markusa Gaussa, a nawet W. G. Sebalda.

Monika Sznajderman po tak dobrze przyjętych "Fałszerzach pieprzu" oddaje do naszych rąk kolejną bardzo osobistą książkę. "Pusty las" odbieram jako zapis bardzo intymny, sięgający do licznych szczegółów z życia prywatnego autorki (a także zawodowego - niektórych na pewno zainteresują wątki poświęcone początkom Wydawnictwa Czarne), zawierający skryte przemyślenia i refleksje,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W serii „Sulina” Wydawnictwa Czarne ukazała się kolejna książka Małgorzaty Rejmer, autorki świetnie przyjętego reportażu „Bukareszt. Kurz i krew”, tym razem poświęcona Albanii, która podobnie jak Rumunia, jest jednym z państw-spadkobierców bałkańskiego komunizmu. „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii” to lektura, dzięki której możemy poznać wstrząsające fakty o totalitaryzmie, jaki stworzył komunistyczny przywódca narodu albańskiego, Enver Hodża.

W swoim utworze Rejmer oddaje głos rozmówcom, w czym bardzo przypomina białoruską noblistkę Swietłanę Aleksijewicz. Najnowsza książka to zbiór opowieści ofiar zbrodniczego systemu, złożony wyłącznie z wypowiedzi przeciwników reżimu (poza jednym wyjątkiem, relacją Nexhipa Manga – bohatera, którego pamięć zdominowała nostalgia za dawną Albanią i rozczarowanie jej nowym obliczem, a w efekcie poparcie dla minionych rządów). Chociaż do czynienia mamy z polifonią głosów, to obraz, jaki otrzymujemy, jest bardzo jednostronny – naznaczony bolesnym doświadczeniem jednostki w konfrontacji z machiną państwa.

Zdaje się, iż przejmujące relacje bezpośrednich świadków zbrodni albańskiego komunizmu zestawić można w jednej linii z doświadczeniami obywateli sowieckich, o których przeczytać możemy u Aleksijewicz. Jest to jednak mylne wrażenie, bowiem komunizm albański w jeszcze większym stopniu dominował nad obywatelami przez wzgląd na izolację Albanii na arenie międzynarodowej. Enver Hodża stworzył państwo zamknięte na stosunki z innymi krajami, również z bratnimi republikami socjalistycznymi. Albania była jednak także państwem zamkniętym w sensie dosłownym – przestrzeń otoczona drutem i wartowniczymi wieżami tworzyła swoistą klatkę, w której naród, niczym króliki doświadczalne, poddawano totalitarnemu eksperymentowi. Obraz izolacji i pełnej kontroli obywateli Albanii nasuwa skojarzenie z losami mieszkańców dzisiejszej Korei Północnej, o czym szerzej pisze Barbara Demick w doskonałym reportażu „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej”.

Małgorzata Rejmer z dużą wyrozumiałością słucha swoich rozmówców, a dzięki zebranym przez nią relacjom otrzymujemy wielowarstwowy obraz mentalności albańskiej. Wiele cech, które uwypuklają się w charakterach Albańczyków, znamiennych jest dla przedstawicieli wszystkich narodów postkomunistycznych. Są to: niewiarygodna wprost zdolność do adaptacji w każdych warunkach, pewien rodzaj zaradności, umiejętność przetrwania, swego rodzaju dwojakość postaw – zróżnicowanie poglądów zewnętrznych i wewnętrznych, elastyczność w codziennym postępowaniu.

Tym, co niewątpliwie zawsze będzie zaskakiwać, jest nostalgia za upadłym systemem, tak bardzo charakterystyczna dla homo sovieticusa, stworzonego w wyniku radzieckiego eksperymentu społecznego, odnosząca się także do przedstawicieli narodu albańskiego. W wypowiedziach wielu bohaterów odbijają się echa dawnego pozytywnego porządku świata, w którym życie toczyło się pod czujnym i troskliwym okiem kochanego wujaszka Hodży. Nie powinna dziwić tęsknota za systemem, który w pełni zdominował jednostkę i spowodował jej ubezwłasnowolnienie. Jednostka ta nie potrafi wyciągać samodzielnych wniosków, a funkcjonowanie w świecie o porządku odmiennym od tego, który jest jej znany, to ponad jej możliwości. Warto o tym pomyśleć nad lekturą, jaką do rąk czytelników oddała Rejmer. Obok tej pozycji nie można przejść w sposób bezrefleksyjny.

W serii „Sulina” Wydawnictwa Czarne ukazała się kolejna książka Małgorzaty Rejmer, autorki świetnie przyjętego reportażu „Bukareszt. Kurz i krew”, tym razem poświęcona Albanii, która podobnie jak Rumunia, jest jednym z państw-spadkobierców bałkańskiego komunizmu. „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii” to lektura, dzięki której możemy poznać wstrząsające...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakub Małecki z każdą nową książką daje poznać się czytelnikowi jako pisarz wrażliwy, zainteresowany wnętrzem człowieka, złożonością jego emocji. Jego proza porusza uśpioną w każdym z nas wnikliwość, przez co długi czas po skończeniu lektury nie można o niej zapomnieć. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej powieści autora – "Nikt nie idzie", która ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN.

W centrum narracji stoi jednostka, pojedynczy człowiek i jego mikroświat. Indywidualne uczucia, marzenia, oczekiwania, doświadczenia, leki, wyrzuty sumienia, błędy. Małecki przedstawia nam bardzo wąskie grono bohaterów, których pozornie odrębne losy siłą przypadku przeplatają się, tworząc narracyjną całość. Jest to po raz kolejny poszukiwanie śladów z historii życia jednego człowieka w historii życia drugiego człowieka – motyw znany nam już z poprzednich utworów autora (zwłaszcza z "Śladów"). Niewielka ilość bohaterów pozwala dostrzec złożoność świata wewnętrznego każdej jednostki. Główne postacie – Olgę, Igora i Klemensa – poznajemy w oparciu o opisy losowych momentów wybranych z ich życiorysów. Jednak ten literacki kolaż złożony z wielu scen daje nam pełen obraz indywidualności człowieka, jego odrębności, wyobcowania, zagubienia, nieprzystawalności do współczesnego świata. Samotność bohaterów potęguje przestrzeń, w jakiej żyją. Warszawa jawi się nam tutaj niczym miasto-bohater, jest nie tylko tłem wydarzeń, ale również pewną istotną siłą, która w znaczny sposób oddziałuje na bohaterów.

Relacja Olgi i Igora to skomplikowany związek dwojga młodych ludzi, zbudowany na kruchej podstawie złożonej z bolesnych doświadczeń przeszłości. Ich niezdolność do wyrażania uczuć oraz nieumiejętność budowania szczerego uczucia wiele mówią nam o kondycji współczesnego człowieka. W wyborach bohaterów możemy odnaleźć echa własnych decyzji. Zdaje się, że wątek skomplikowanej miłości, jaka łączy tych dwoje ludzi, jest ważnym sygnałem wysłanym przez autora do nas, odbiorców. Niewątpliwie trzeba nam dzisiaj refleksji nad tym, czy miłość jest największą siłą, jaka kieruje losem człowieka. Otwarte zakończenie pozawala czytelnikowi dopisać własną historie w zgodzie z jego światopoglądem.

"Nikt nie idzie" jest w pewnym sensie opowieścią uniwersalną – każdy odbiorca, często mimowolnie, będzie identyfikował się z głównymi bohaterami, a ich obawy, będą jego obawami; tymi skrywanymi, a może nawet nieuświadomionymi. Chociaż nowa książka Małeckiego nie jest objętościowo zbyt obszerna, to autor poruszył w niej wiele istotnych kwestii: śmierć, utrata bliskiej osoby, niepełnosprawność, poczucie straty, samotność, szukanie własnej drogi, złe wybory i ich konsekwencje, rezygnacja z własnych marzeń. Nie ma natomiast w najnowszej książce tego, co znamy z innych utworów w dorobku autora – umiejscowienia akcji w realiach małego miasteczka lub wsi, realizmu magicznego, metafizyki. Nie brakuje natomiast charakterystycznego już dla stylu pisarza języka – oszczędnego, bez zbędnych literackich ornamentów, a mimo to niezwykle subtelnego i obrazowego.

Jakub Małecki z każdą nową książką daje poznać się czytelnikowi jako pisarz wrażliwy, zainteresowany wnętrzem człowieka, złożonością jego emocji. Jego proza porusza uśpioną w każdym z nas wnikliwość, przez co długi czas po skończeniu lektury nie można o niej zapomnieć. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej powieści autora – "Nikt nie idzie", która ukazała się nakładem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jako punkt wyjścia do rozważań nad najnowszą książką Wiesława Myśliwskiego – autora, którego nie należy przedstawiać polskiemu czytelnikowi – powinniśmy przyjąć próbę interpretacji tytułu powieści, niosącego dwojakie znaczenie. Ucho igielne. Z jednej strony miejsce prawdziwe, charakterystyczny punkt na mapie Sandomierza, wąskie przejście pomiędzy dwiema kamienicami, kształtem przypominające otwór, jaki ma każda igła. Jest niejako punktem odniesienia, do którego stale powraca narracja, spoiwem fabuły utworu, pewną ideą, na której autor zbudował swój utwór. Z drugiej strony nie sposób nie dostrzec w tytule jego metaforycznej wartości, odniesienia do motywów biblijnych, do znanej przypowieści o wielbłądzie i uchu igielnym. Zgodnie z prawdą o Królestwie Niebieskim, zawartą w Piśmie Świętym, będzie ono dostępne tylko dla nielicznych – biednych, ubogich, tych, którzy kroczą na końcu („Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” [Mt 19, 24]). Przez biblijne ucho igielne przejdą tylko wybrani. Podobnie ma się rzecz z Uchem igielnym Myśliwskiego – książka ta trafi tylko do wybranych, do tych, którzy potrafią odnaleźć i zrozumieć jej wartość.

Odwołanie do motywu z Biblii narzuca jeszcze jeden klucz interpretacyjny, według którego odczytać możemy całokształt utworu. Aby przejść przez ucho igielne (i wejść do Królestwa Niebieskiego) należy wyzbyć się swojej przeszłości, grzechu, dotychczasowego doświadczenia. Trzeba się wyspowiadać i oczyścić. I właśnie w tym kontekście możemy przyjrzeć się powieści Myśliwskiego. Utwór zdaje się być sprawozdaniem z całego życia, rozrachunkiem z przeszłością, próbą opowiedzenia o całokształcie doświadczenia ludzkiego. To swoisty dialog z pamięcią, który uwypukla się za sprawą podwójnego bohatera-narratora. Autor zastosował niezwykle ciekawy eksperyment literacki, oddając narrację w ręce jednego bohatera, który uosabia się w dwóch postaciach (niejako w dwóch wariantach jednej i tej samej osoby). Przy sandomierskim Uchu igielnym spotykają się dwaj mężczyźni – młodzieniec i starzec. Bardzo szybko czytelnik zdaje sobie sprawę, iż jest to spotkanie człowieka z samym sobą; niebanalna forma monologu wewnętrznego, jaki prowadzi bohater. Nawiązując do tego, iż utwór jest próbą podsumowania ludzkiego losu, autor wprost daje uzasadnienie wyboru takiego rozwiązania konstrukcyjnego: „[…] są tylko dwie perspektywy życia: młodość i starość. Kiedy człowiek jest młody, nie wierzy, że będzie stary, a kiedy jest stary, nie wierzy, że był młody”. Uwzględniając obie perspektywy, Myśliwski zbudował poruszającą opowieść o egzystencji człowieka, naznaczonej przez tymczasowość, pozorność, iluzoryczność.

Spisanie historii rozwarstwionej na dwa przeciwstawne bieguny – młodość i starość – bez popadania w banał, czy też w nadmierną egzaltację, możliwe jest tylko i wyłącznie, jeżeli autor tejże historii obdarzony jest niebywałym talentem gawędziarskim. A tak niewątpliwie dzieje się w przypadku Wiesława Myśliwskiego. Słowo w rękach autora to plastyczna masa, z której wykrawa on wspaniałe ornamenty. Niekiedy pewne wątki fabularne przybierają wręcz formę językowych monumentów – potężnych literackich obrazów, zbudowanych z licznych i dobrze spasowanych słów. Warstwa językowa utworu to hołd złożony przez pisarza na ołtarzu polszczyzny. W jednym z wywiadów Myśliwski powiedział: „Język polski jest piękny swą prostotą i nieograniczonymi możliwościami” (Książki. Magazyn do czytania, nr 5(32)/2018, s. 22) – nie budzi wątpliwości, iż autor wie, jak wykorzystać owe nieograniczone możliwości, co udowodnił niejednokrotnie, a najnowszą powieścią tylko potwierdził.

Tym, co zwraca także uwagę czytelnika, jest wrażenie totalności. Ucho igielne nazwać można powieścią totalną, bowiem porusza najrozmaitsze kwestie codzienności człowieka, ukazuje jego losy rozpięte na osi młodość-starość. Wiele uwagi poświęcone zostało także rozważaniom nad pamięcią – nad tym, jak bardzo pozostaje ona selektywna, i jak często musi szukać potwierdzenia w słowach, w opowieściach, w rozmowie z drugim człowiekiem. Jednak tym, co budzi największy zachwyt, jest wrażliwość autora, który pochyla się z zainteresowaniem i wyrozumiałością nawet nad najbanalniejszymi elementami prozy życia.

Jako punkt wyjścia do rozważań nad najnowszą książką Wiesława Myśliwskiego – autora, którego nie należy przedstawiać polskiemu czytelnikowi – powinniśmy przyjąć próbę interpretacji tytułu powieści, niosącego dwojakie znaczenie. Ucho igielne. Z jednej strony miejsce prawdziwe, charakterystyczny punkt na mapie Sandomierza, wąskie przejście pomiędzy dwiema kamienicami,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Armenia. Karawany śmierci Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń
Ocena 7,1
Armenia. Karaw... Andrzej Brzeziecki,...

Na półkach: ,

Małgorzata Nocuń - redaktorka "Nowej Europy Wschodniej", a także dziennikarka "Tygodnika Powszechnego" oraz Andrzej Brzeziecki - redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej" i publicysta "Tygodnika Powszechnego" po raz kolejny udowodnili, iż tworzą udany duet, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę. Ich poprzednie wspólne publikacje ("Białoruś: kartofle i dżinsy", "Łukaszenka. Niedoszły car Rosji", a także "Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi") przybliżyły nam realia panujące w państwie leżącym tuż za naszą wschodnią granicą, ostatnim bastionie komunizmu na kontynencie europejskim. Tym razem postanowili zabrać nas w podróż nieco dalszą, do Armenii - kraju doświadczonego przez los niczym biblijny Hiob. Najnowsza książka publicystów "NEW" przybliża nam, czytelnikom, historię, tradycję oraz kulturę Ormian.

Ormianie jako pierwszy naród na świecie przyjęli chrześcijaństwo - to na świętej górze Ararat osiadła biblijna Arka Noego, tutaj mieściło się zatem prawdziwe epicentrum świata. Jednak Bóg nie był łaskawy dla swych wyznawców i postanowił ich poddać próbie, wystawiając na cierpienia tak, jak niegdyś Hioba. Biblijna postać jawi się niczym klucz do odczytania całego utworu, autorzy stosują analogię, aby w ten sposób podkreślić wyjątkowość Ormian - oni sami w tej właśnie kategorii postrzegają swój naród. Ale polscy obserwatorzy sięgają o krok dalej, biorą medal do ręki i oglądają go z obu stron, by potem wydać sąd zgoła sprzeczny z samoświadomością obywateli Armenii: "Na każdy argument o wielkości tego narodu można znaleźć kontrargument o jego miałkości".

Obraz narodu, jaki wyłania się z reporterskich rozważań i komentarzy, pozostaje niejednoznaczny. Z jednej strony przyglądamy się społeczeństwu z szeroką tradycją piśmienniczą, bogatą historią oraz rozwiniętą kulturą (zwłaszcza w materii produkcji dywanów, czemu autorzy poświęcają cały rozdział). Z drugiej strony Armenia to kraj zarządzany przez oligarchów, a korupcja stanowi chleb powszechny dla obywateli. Jednocześnie społeczeństwu odmawia się prawa do wolności głosu, a wszelkie odchylenia od oficjalnej linii są piętnowane. Sprzeczności i kontrasty piętrzą się nieustannie.

Przyczyn takiego stanu rzeczy należy upatrywać w trudnej historii, która stała się udziałem Ormian. Z niegdyś potężnego imperium ich państwo przekształciło się w niewielki skrawek lądu, w granicach którego nie mieści się już nawet góra Ararat - święte miejsce narodu ormiańskiego, dzisiaj leżące na terytorium Turcji. Tematem wstydliwym i bolesnym na historycznej mapie jawią się tzw. "karawany śmierci", znajdujące się w podtytule utworu (swoją drogą nie do końca zasadnie - bowiem czytelnik może pomyśleć, iż są one osią, wokół której budowana jest narracja, tymczasem samemu zagadnieniu poświęcony został jedynie początek książki). Ormianie wolą nie wspominać tego momentu swojej historii, bowiem jest on pewną wskazówką określającą ich tożsamość. Niczym potulne baranki rzesze Ormian przemierzały pustynię w kierunku Syrii, dokąd ich deportowano z Imperium Osmańskiego, aby w przygotowanych wcześniej obozach zagłady uskutecznić tzw. "całkowite rozwiązanie" - termin ukuty wcale nie w związku z Holocaustem, ale właśnie z ludobójstwem Ormian. Dzisiaj wydarzenie to znane jest jedynie z relacji nielicznych osób, które przeżyły - wtedy będących dziećmi, często przez całe życie noszących na sobie ciężar trudnych doświadczeń młodego wieku.

Jeszcze jedna kwestia jawi się istotną w rysopisie Ormian. Jest nią oczywiście spór o Górski Karabach, toczony z sąsiednim Azerbejdżanem. Wojna o ten skrawek ziemi, dla obu państw przyjmowany jako własny, owocuje w wydarzenia dramatyczne, takie jak np. masakra w Sumgaicie w 1988 r. dokonana na tle etnicznym. Jakby tego było mało, Ormianie doświadczeni zostali w tym czasie przez trzęsienie ziemi, którego ofiary liczone są w tysiącach. Liczba nieszczęść narodu w żaden sposób nie równoważy się z jego powodzeniami, o których w utworze prawie nie ma nic.

"Armenia. Karawany śmierci" to utwór przybliżający odbiorcom sylwetkę tego kaukaskiego państwa. Napisany został językiem przystępnym, w formie reportażu, wskazującego na te elementy, które są dla nas zaskakujące i zupełnie nieznane, a przez to ciekawe. Ja z lektury tej książki wyciągnęłam dla siebie czytelniczą wskazówkę - na mojej półce zagościły dwa utwory przywoływane przez autorów, które mam nadzieję, poszerzą moją znajomość tematu. Są to: "Czterdzieści dni Musa Dah" Franza Werfela oraz "Płomień i lód. Przypadki mojego życia" Arthura Koestlera.

Małgorzata Nocuń - redaktorka "Nowej Europy Wschodniej", a także dziennikarka "Tygodnika Powszechnego" oraz Andrzej Brzeziecki - redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej" i publicysta "Tygodnika Powszechnego" po raz kolejny udowodnili, iż tworzą udany duet, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę. Ich poprzednie wspólne publikacje ("Białoruś: kartofle i dżinsy",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O ile "Piaskową Górę" Joanny Bator czytałam z dużym zaangażowaniem, momentami nie mogąc się oderwać od lektury i nieustannie podziwiając ironiczny styl pisarki, to "Ciemno, prawie noc" przysporzyło mi czytelniczych rozterek, gdyż nieustannie dziwiłam się, jak to możliwe, że Bator otrzymała Nagrodę Nike właśnie za tę książkę.

W "Ciemno, prawie noc" Bator po raz kolejny zaprasza nas do Wałbrzycha, gdzie rozgrywa się akcja utworu. Główna bohaterka, Alicja Tabor, dziennikarka z Warszawy, przyjeżdża do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, aby napisać artykuł o dzieciach, które zaginęły bez wieści w tym mrocznym mieście. Fabuła rozwija się bardzo konsekwentnie, czytelnik zostaje stopniowo wprowadzany w mroczną atmosferę miasta i poznaje jego tajemnice. Pisarka zabiera nas w podróż do Wałbrzycha nie tylko współczesnego, ale także tego, który pozostał w pamięci głównej bohaterki z lat dziecięcych. To także Wałbrzych z lat II w. ś., gdyż historia, opowiadana przez dziennikarkę Alicję Tabor, sięga czasów, gdy naziści zajęli Zamek Książ, a jego ostatnia pani, księżna Daisy, zmuszona była do opuszczenia swoich włości.

Fabuła zbudowana wokół zagadki, którą bohater musi rozwiązać, to zabieg bardzo popularny, jednak "Ciemno, prawie noc" nie jest powieścią detektywistyczną - utwór Bator rozpatrywać należy raczej w kategoriach horroru, a nawet powieści gotyckiej. Jednakże wszystkie elementy, jakimi posłużyła się autorka do nakreślenia przerażającej wizji miasta-zagadki (nieprzyjaznego człowiekowi niezależnie od czasów), są w moim odczuciu nieco przerysowane. Skupianie się wyłącznie na negatywnych aspektach współczesności nie prowadzi w tym wypadku do głębszej refleksji nad kondycją świata, a jedynie pozostawia pewien niesmak, bowiem rzeczywistość nie składa się wyłącznie z ciemnych kolorów. Poza jednym wyjątkiem, który zmusza do chwili zastanowienia, a w efekcie przeraża, gdyż czytelnik uświadamia sobie, iż nie ma żadnego ratunku ani żadnej drogi ucieczki od zaistniałej sytuacji.

Mam na myśli, oczywiście, refleksję nad upadkiem języka, którą autorka wyraziła przy pomocy wstawionych do tekstu właściwego fragmentów rozmów prowadzonych na czacie. Bator zwraca uwagę na degradację mowy, na to, jak niebezpieczną formę przybiera język, w którym się ze sobą porozumiewamy. Jest on przepełniony skrótami, potoczyzmami, wulgaryzmami, niepoprawnymi formami gramatycznymi. Język, który zdominował przestrzeń wirtualną, jest coraz bardziej oddalony od literackiej normy. Przypomina bełkot, ryk, mowę zwierząt, którą ciężko zrozumieć człowiekowi. Za te celne uwagi na temat kondycji naszego języka, stanowiącego podstawę dla wzajemnej wymiany myśli, należą się autorce wyrazy uznania.

W utworze „Ciemno, prawie noc” moją uwagę przykuł również interesujący zabieg metaforyczny, który stosuje pisarka. Bator, w nieco baśniowym stylu, oddziela pojęcia dobra i zła, nadając im nie tylko kreatywne nazwy, ale wręcz uosabiając je, czyniąc namacalnymi i odczuwalnymi nie tylko dla bohaterów, ale również dla czytelników. Z każdą stroną na samą myśl o zbliżających się „kotojadach” odczuwałam pewien rodzaj niepewności, która zwiastowała pojawienie się czegoś niepożądanego, przerażającego. Na szczęście, na ratunek nadchodziły „kociary”, stanowiące przeciwwagę dla wszelkiej ohydy świata. To nieco magiczne wyobrażenie świata, a jednak w pełni odzwierciedlające rzeczywistość, która nie jest przecież niczym innym, niż wzajemną walką dobra ze złem (a może zła z dobrem?).

Niektórzy krytycy sugerują, aby odczytywać utwór Bator w kategoriach raportu o stanie polskiej duchowości, o stale powracających demonach przeszłości, o niekończących się podziałach i rozwarstwieniu społeczeństwa. Oczywiście, nie sposób odmówić „Ciemno, prawie noc” wielowarstwowości, jednak w moim odczuciu książka ta jest także opowieścią o kondycji współczesnego człowieka, o jego samotności, nieumiejętności budowania trwałych relacji, o jego bezsilności. Właśnie ta warstwa utworu podczas lektury wysuwała się stale na pierwszy plan, być może dlatego, że pozostaję wolna od politycznych kontekstów i bardziej interesuje mnie pojedyncza jednostka, niż ogół społeczeństwa z targającymi nim biesami.

O ile "Piaskową Górę" Joanny Bator czytałam z dużym zaangażowaniem, momentami nie mogąc się oderwać od lektury i nieustannie podziwiając ironiczny styl pisarki, to "Ciemno, prawie noc" przysporzyło mi czytelniczych rozterek, gdyż nieustannie dziwiłam się, jak to możliwe, że Bator otrzymała Nagrodę Nike właśnie za tę książkę.

W "Ciemno, prawie noc" Bator po raz kolejny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezludna wyspa, która dla głównej bohaterki, Magdy, ma być wymarzonym miejscem na odpoczynek od świata, zamieszkana jest przez nielegalnego lokatora, Jarka. Od pierwszego spotkania ich relacje układają się w sposób bardzo niekonwencjonalny. Wydawać by się mogło, że osadzenie fabuły utworu w realiach bezludnej wyspy stanowić będzie ciekawe tło dla snucia opowieści opartej na wątku sensacyjno-erotycznym. Tymczasem, odnoszę wrażenie, iż Igor Ostachowicz zupełnie tego potencjału nie wykorzystał, a jego talent skończył się jeszcze zanim podjął próbę realizacji swojego pomysłu na niebanalną powieść.

Akcja utworu to zapis relacji bohaterki z pobytu na wyspie, dzielonego z nieznajomym mężczyznom. W założeniu Magda wynajęła ten skrawek świata na wyłączność, aby spędzić w odosobnieniu wymarzony urlop. Towarzystwo Jarka jest niezapowiedzianym gratisem, jakiego nie przewidywała oferta biura turystycznego. Ostachowicz poświęcił kilkaset stron, aby opisać skomplikowaną relację, jaka wywiązała się między dwojgiem obcych sobie ludzi. Nie dziwi więc, iż jest to opis mdły, zdominowany przez niekończące się sceny seksu, alkoholowego upojenia, otumanienia przez środki psychoaktywnych, a także nieciekawe rozmowy o niczym. Aby nieco urozmaicić akcję oraz lepiej nakreślić portrety bohaterów, autor wplata do fabuły retrospekcje dotyczące przeszłości Magdy, a także fragmenty dziennika Jarka. Niestety, to nie pomaga, a wręcz przeciwnie, czyni treść utworu jeszcze bardziej prozaiczną.

Nie wiadomo, czemu służy ten sposób budowania fabuły – niewątpliwie jedna rzecz pozostaje dla czytelnika przez cały czas niejasna: która postać jest figurą złą, a która dobrą? Czemu mają służyć ich charakterystyki, co chce autor wyrazić wkładając w ich usta określone slogany, a w ich umysły raczej miałkie refleksje? Oczywiście, liczne odwołania do różnych kulturowych źródeł pozwalają dostrzec, na jakie problemy chce nas uczulić autor. Najogólniej mówiąc, być może chce nas Ostachowicz zmusić do tego, abyśmy spojrzeli na kondycję współczesnego człowieka. Niestety, jego moralna nauka zostaje wyłożona w sposób mało atrakcyjny.

Cechą charakterystyczną dla całego utworu jest absurdalność zdarzeń. Czytelnik nie wie nawet, czy cała historia wydarzyła się w życiu bohaterów naprawdę, czy też wręcz przeciwnie, jest ona projekcją powstałą w głowie Magdy. Główna bohaterka budzi emocje skrajnie negatywne, być może dlatego, iż jej cechy zostały mocno przerysowane. Chciałoby się wierzyć, iż prywatnie patrzy Ostachowicz na kobiety nieco inaczej. Nawet jeśli stworzenie takiej a nie innej postaci służyć ma kreowaniu klimatu swoistej psychozy, mogącej dotyczyć każdego z nas, to zachowanie Magdy jest raczej godne pożałowania, niż skłaniające do jakiejkolwiek refleksji. Treści skondensowane w postaci głównej bohaterki na pewno nie budzą niepokoju, a jedynie niesmak.

Słowem podsumowania pragnę jedynie nadmienić, że książka Ostachowicza mogłaby się bronić przez wzgląd na zakończenie, jednak tym, co wpływa na niekorzyść jest długość utworu – kilkaset stron nic niewnoszących do utworu opisów i komentarzy, a także styl autora, a raczej jego brak. Mam nadzieję, że gdy przeczytam Noc żywych Żydów zmienię swój pogląd na twórczość Igora Ostachowicza.

Bezludna wyspa, która dla głównej bohaterki, Magdy, ma być wymarzonym miejscem na odpoczynek od świata, zamieszkana jest przez nielegalnego lokatora, Jarka. Od pierwszego spotkania ich relacje układają się w sposób bardzo niekonwencjonalny. Wydawać by się mogło, że osadzenie fabuły utworu w realiach bezludnej wyspy stanowić będzie ciekawe tło dla snucia opowieści opartej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zanim przystąpiłam do lektury książki raczej mało znanego polskiego (a może galicyjskiego?) pisarza, Augustyna Barana, któremu Andrzej Stasiuk poświęca kilka stron w swoim niewielkim objętościowo utworze, jakim jest Grochów, naczytałam się opinii na temat Głowy wroga, które raczej stawiają ten skromny zbiór opowiadań w niekorzystnym świetle. A potem nastąpiła lektura, a wraz z nią daleko idące wnioski – co jest z tymi ludźmi nie tak? Przecież to jest kawał dobrej prozy!
Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, iż wiem, co jest nie tak. Otóż prawdą pozostaje fakt, iż książka przesiąknięta jest erotyzmem, jego skandaliczną i wulgarną odmianą, znajdującą odbicie we wspaniałej leksyce, przywołującej coraz to nowsze i bardziej wyszukane określenia kobiecych i męskich narządów płciowych. I stąd cały problem – czytelnik-ignorant nie potrafi w żaden sposób dostrzec nic poza owym erotyzmem, ponieważ jego ograniczony światopogląd (przesycony serwowanym nam każdego dnia seksualizmem) karze mu skupić się jedynie na tym aspekcie Baranowych opowiadań. Tymczasem, wszystkie te „pizdeczki” i „kutasy” (że już nie wspomnę o wręczaniu „Orderów Czułych Pizd”) stanowią wprost wspaniały kontrast z niewinnością i naiwnością świata dziecięcego, o którym przecież mowa w utworze. Zbiór opowiadań, jaki autor oddał do rąk swoich czytelników, to wspaniała proza inicjacyjna, jakże więc mogło zabraknąć tematu pierwszych doświadczeń erotycznych? A przy tym nuda wiejskiego życia, powtarzalność pór roku, wpływ natury na człowieka… Żeby nie powiedzieć, iż to wszystko sprzyja myśleniu i działaniom w sferze seksualnej. Pamiętajmy, że Baran pisze o latach powojennych, o życiu na wsi pod „radzieckim zaborem” – cóż innego mogło być osią, wokół której kręci się codzienność; również codzienność dorastającego (dojrzewającego) chłopca i jego rówieśników? Czy to niezabawne, iż w erze wszechobecnej erotyki oburza nas odważny autorski komentarz na temat młodzieńczych doświadczeń w dobie stalinowskiej, na wsi, gdzie nie dociera szum świata (oprócz postulatów Partii, oczywiście)? Jak to możliwe, że ten temat wciąż znajduje się w sferze tabu?
Ogniwem spójnym wszystkich opowiadań jest postać głównego bohatera. Zabieg ten został powtórzony w innej wspaniałej książce – Skoruniu Macieja Płazy. Żeby przytoczyć jeszcze jedną obowiązkową lekturę, której echa pobrzmiewają w utworze Augustyna Barana – odnaleźć tu możemy ten sam beztroski ton, jaki charakterystyczny jest dla Śmierci pięknych saren Oty Pavla. Jeżeli ktoś przeczytał obie te lektury, to niewątpliwie nie trzeba go już zachęcać do sięgnięcia po Głowę wroga. Kunszt słowa wyrażony w niewielkich objętościowo opowiadaniach, a jednak zapadających w pamięć na dłużej. Obraz wsi i dzieciństwa odczarowany, naznaczony echem ponurego stalinizmu, niejednokrotnie brudny i śmierdzący – a mimo to (albo właśnie dzięki temu) tak bardzo fascynujący.

Zanim przystąpiłam do lektury książki raczej mało znanego polskiego (a może galicyjskiego?) pisarza, Augustyna Barana, któremu Andrzej Stasiuk poświęca kilka stron w swoim niewielkim objętościowo utworze, jakim jest Grochów, naczytałam się opinii na temat Głowy wroga, które raczej stawiają ten skromny zbiór opowiadań w niekorzystnym świetle. A potem nastąpiła lektura, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Projekt: prawda” Mariusza Szczygła to książka ciekawa z kilku istotnych względów, wśród których na pierwszy plan wysuwa się fakt, iż jest ona przede wszystkim zwieńczeniem literackiego i reporterskiego projektu zakrojonego na dość szeroką skalę. Reportaże-miniatury składające się na swoistą kronikę ludzkich prawd i mądrości pochodzą z różnych zakątków świata i od zupełnie różnych ludzi – znanych autorowi i czytelnikom, bądź też zupełnie przypadkowych, jednak nie anonimowych (Szczygieł bardzo skrupulatnie odnotowuje dane personalne oraz istotne szczegóły z życia swoich rozmówców). Dzięki temu jego utwór jest autentyczny, a wycinki z biografii poszczególnych osób, zwieńczone ich życiowymi prawdami, mocniej docierają do odbiorców.
Wartość tego zbioru ludzkich prawd tkwi w tym, iż nie są one podane w formie swego rodzaju wyliczanki np. serwowanej od myślników – każda prawda stanowi puentę danej historii, jaką opowiada nam przede wszystkim reporter, w drugiej zaś kolejności rzeczywisty poszukiwacz prawdy. Szczygieł dba o kształt opowiedzianych historii, sprawia, że są one ciekawe, wnikliwie przygląda się ludziom, jest dobrym rozmówcą, który umiejętnie relacjonuje swoje obserwacje. Jest reporterem. Stawia na akcje, na to aby wywrzeć na czytelniku wrażenie, aby go zmusić do refleksji, a czasem aby go po prostu rozbawić. Niekiedy odnosi się wrażenie, iż w całym projekcie nie chodzi o prawdę, ale raczej o człowieka, który za daną prawdą stoi.
Ważnym dla całego utworu jest również punkt wyjścia, impuls, od którego zaczął autor tworzyć swoją kolekcję ludzkich prawd. Był nim cytat z książki Stanisława Stanucha zatytułowanej „Portret z pamięci” – pozycji zapomnianej pośród polskich czytelników, niegdyś stawianej w jednym rzędzie z dziełami pisarzy takich jak Camus, czy też Sartre. Cytat ów brzmi następująco: „Przyszło mi do głowy, że każdy rozsądny człowiek powinien dążyć do prawdy, starać się odkryć w swoim życiu jedną, bodaj najmniejszą prawdę. W przeciwnym razie życie jego wydawać się może zmarnowane”. W bardzo osobistym tonie Mariusz Szczygieł zwierza się swoim czytelnikom z tego, iż książka Stanucha była dla niego wielkim odkryciem i niemal drogowskazem, podporą, która pomogła mu poradzić sobie z trudnymi doświadczeniami. Niejako w podzięce wobec zapomnianego autora i jego dzieła postanowił Szczygieł umieścić „Portret z pamięci” w swojej książce. Utwór Stanucha możemy więc w całości przeczytać podczas lektury „Projektu” – pozwala nam on zrozumieć lepiej autobiograficzne motywy pojawiające się w zapiskach Szczygła.
Dzięki umiejętnemu montażowi „Projekt: prawda” stanowi spójne połączenie kilku gatunków, a ponadto jest swoistym kolażem utkanym z wyznań: samego autora, jego mentora – Stanisława Stanucha, a także jego rozmówców. Forma utworu jest eksperymentalna, ale jest to eksperyment udany i w pełni logiczny. Tematyka – a więc uniwersalne pojęcie prawdy, które zostaje ukazane z perspektywy pojedynczego człowieka. Dzięki takiemu spojrzeniu na dane zagadnienie okazuj się, iż prawda to pojęcie bardzo szerokie, bowiem może przybierać różny kształt i mieć różną wagę w zależności od jednostki.

„Projekt: prawda” Mariusza Szczygła to książka ciekawa z kilku istotnych względów, wśród których na pierwszy plan wysuwa się fakt, iż jest ona przede wszystkim zwieńczeniem literackiego i reporterskiego projektu zakrojonego na dość szeroką skalę. Reportaże-miniatury składające się na swoistą kronikę ludzkich prawd i mądrości pochodzą z różnych zakątków świata i od zupełnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

ZSRR jak zwykle jawi się jako byt wrogi jednostce samodzielnie myślącej; jako byt nieprzyjazny tym, którzy nie godzą się na funkcjonowanie totalitarnej machiny. Taką postacią, pragnącą zachować swoją indywidualność i niezależność, jest bohater książki francuskiego pisarza i reżysera, Emmanuela Carrere (znanego polskiemu odbiorcy m. in. dzięki najnowszej książce Królestwo), Eduard Wiemianowicz Sawienko, nazywany też Limonowem. Skandalista, awanturnik, pisarz i polityk. Chociaż silne pragnienie, by nie pozostać anonimowym, zmusiło go do emigracji z Ojczyzny (czyli ówczesnego Związku Radzieckiego) późniejsze doświadczenia zweryfikowały jego pogląd i Limonow pozostaje sentymentalnym spadkobiercą wartości wyznawanych przez partię komunistyczną.
Losy Limonowa to kalejdoskop wrażeń, ludzi, uczuć, doświadczeń. Jego biografię czyta się z zapartym tchem, bo jest to opowieść o postaci nietuzinkowej. Całe życie Limonowa zdeterminowane było przez jedno pragnienie, a mianowicie pragnienie sławy, dążenie do tego, aby stać się legendą. Bohater wyobrażał to sobie na różne sposoby – chciał zostać znanym przestępcą, znanym pisarzem, znanym politykiem i demagogiem. Tym, co pozwoliło mu zyskać rozgłos, jest jego własne życie, te wszystkie zdarzenia, w których miał swój udział, a które wykorzystał, aby napisać książki, porównywane przez wzgląd na treść do utworów Henryego Millera czy też Charlesa Bukowskiego.
Życie Limonowa skatalogować można według kilku etapów, co w efekcie daje pewien przekrojowy ogląd na ewolucję bohatera i jego poglądów. Najpierw kryminalna młodość na przedmieściach Charkowa, potem smak moskiewskiego undergandu, następnie los emigranta w Nowym Jorku, sława pisarza w paryskich kręgach, udział w wojnie serbsko-chorwackiej i wreszcie powrót do Rosji, gdzie Eduard zakłada partię narodowo-bolszewicką i w efekcie ląduje w więzieniu. A wszystko podszyte grubą warstwą smutnej prozy życia, na którą złożyły się alkohol, kobiety, seks, narkotyki, bieda, poniżenie, szaleństwo. Mniej więcej taki schemat posłużył francuskiemu autorowi do opisania dziejów Limonowa.
Carrere z dużą wnikliwością próbuje odzwierciedlić na kartach swojej powieści buntownicze życie Sawienki. Nie podaje wyłącznie suchych biograficznych faktów, ale tworzy tło historyczno-polityczno-społeczne, próbując wyjaśnić motywy działań Limonowa. Odzwierciedla także psychiczne podłoże decyzji Eduarda. Bardzo często w związku z tym Limonow wywiera na czytelniku negatywne wrażenie. Jest bardzo pewny siebie, jego cechą rozpoznawczą jest pycha. Wielce prawdopodobne, iż aby osiągnąć wytyczony cel, nie zawahałby się przed najgorszym. Często traktuje innych przedmiotowo, zwłaszcza własnych rodziców, ale też Annę, pierwszą kobietę, z którą związał się na dłużej. A jednak upór i pewność własnej racji, a także własnej wartości, budzi podziw. Chciałoby się mieć tyle odwagi i tyle żelaznej woli, co Limonow.
Co się tyczy samego stylu autora, to nie jest on tak bardzo porywający, jak opisywana przez niego historia. Śmiem przypuszczać, iż autobiograficzne utwory samego Limonowa (np. To ja, Ediczka) porwałyby czytelnika w większym stopniu. To, w jaki sposób francuski pisarz zbudował swoją książkę, budzi pewne zastrzeżenia – pojawiają się wątki autobiograficzne, dotyczące samego Carrere, które odciągają uwagę odbiorcy od głównej postaci w utworze. Odrobinę razi także infantylny niekiedy styl, próby odwzorowania stylu rosyjskiego awanturnika. Zdaje się, że Carrere zbyt ochoczo używa określeń typu „fiut” albo „cipka”, pragnąc w ten sposób z jednej strony zszokować odbiorcę, a z drugiej zachęcić go do lektury obscenicznych scen, w których uczucia i relacje międzyludzkie zostają sprowadzone do poziomu nic nie znaczących epizodów. Tymczasem efekt jest tandetny i rażący, w negatywnym tego słowa rozumieniu.

ZSRR jak zwykle jawi się jako byt wrogi jednostce samodzielnie myślącej; jako byt nieprzyjazny tym, którzy nie godzą się na funkcjonowanie totalitarnej machiny. Taką postacią, pragnącą zachować swoją indywidualność i niezależność, jest bohater książki francuskiego pisarza i reżysera, Emmanuela Carrere (znanego polskiemu odbiorcy m. in. dzięki najnowszej książce Królestwo),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Depesze Michaela Herra to jedna z tych książek, które bezwzględnie należy przeczytać – przez wzgląd na problematykę, formę utworu, a także dlatego, iż okładka jedynego reportażu amerykańskiego autora jeszcze przez długi czas gościć będzie we wszelkich mediach elektronicznych i drukowanych. Oparta na biograficznych wątkach przerażająca opowieść o wojnie w Wietnamie jest lekturą obowiązkową.
Zanim pozwolę sobie na kilka słów komentarza względem tematyki i treści utworu, chciałabym zwrócić uwagę na okładkę książki, wydanej nakładem Wydawnictwa Karakter. Na jej froncie widnieje portret amerykańskiego żołnierza o bardzo niewinnej twarzy i hipnotyzującym spojrzeniu. Herr dokładnie tłumaczy, na czym polega wyjątkowość tych oczu – „(…) nie było żadnego związku między nimi a resztą mimiki, i przez to wszyscy tam wyglądali na potwornie zmęczonych albo chwilowo niepoczytalnych”. I kilka zdań dalej: „Na młodej, niepozornej twarzyczce widziałeś uśmiech, który zdawał się brać z mądrości serca (Powiem ci, skąd ten uśmiech, ale sfiksujesz od tego)”. Wojskowa czapka sportretowanego chłopaka opatrzona jest wiele mówiącym mottem: „War is hell” – jego prawdziwość udowadnia Michael Herr w swojej książce, gdzie drobiazgowo tłumaczy, co to za rzeczy, od których człowiek fiksuje.
Wojna jak zwykle w literaturze jawi się jako sytuacja dramatyczna dla człowieka, niezależnie od jego statusu (jest wroga zarówno walczącym, jak i cywilom). Wojna w Wietnamie, która stała się przedmiotem opisu dla amerykańskiego reportera, jawi się jako kompletnie nielogiczna operacja, co wynika z jej genezy oraz przebiegu. Dla Herra Wietnam jest symbolem okrucieństwa, chaosu i strachu, uzupełnionych o potężne dawki marihuany i rockowych brzmień. Jako korespondent wojenny wielokrotnie znajdował się bezpośrednio w toku walk, dlatego doskonale potrafił sportretować żołnierzy w nich uczestniczących.
Utwór Herra jest reportażem silnie autobiograficznym i autorefleksyjnym, ponieważ jego autor opisuje nie tylko przeżycia walczących młodzieńców, ale przede wszystkim swoje własne traumatyczne doświadczenia (zakończone silną depresją po powrocie do ojczyzny). Opowiada również o pracy swoich kolegów po fachu, często balansujących na granicy i kuszących los – nie zawsze z powodzeniem.
Tym, co łączy losy żołnierzy z losami piszących o nich korespondentów, jest chaos. Pojęcie to odnosi się do ich zachowania, percepcji świata, uczuć, wreszcie zdarzeń, w których mieli swój udział. Michael Herr odzwierciedla to poprzez formę utworu i język, jakim posługują się jego bohaterowie. Ich wypowiedzi często wydają się wręcz surrealistyczne. Podobnie niewiarygodne wydaje się tło wydarzeń w ich historiach – czy naprawdę konflikt mógł przybrać tak absurdalny kształt?
Tym, czego zabrakło w Depeszach, jest brak jakiejś indywidualnej historii – gdyby Herr skupił się na losach konkretnej jednostki i napisałby swoją opowieść przez pryzmat jej doświadczeń i uczuć, być może groza wojny stałaby się dla czytelnika jeszcze bardziej odczuwalna, nieco bardziej namacalna. Być może opinia ta jest podyktowana wyłącznie kobiecym punktem widzenia – na portalu Lubimy Czytać większość komentarzy odnoszących się do Depeszów jest napisana z męskiego punktu widzenia i nie sposób dopatrzeć się w nich jakichkolwiek zastrzeżeń. Dominuje przekonanie o ogromnej wartości „arcydzieła reportażu wojennego”, pod którym chcąc-nie chcąc muszę się podpisać.

Depesze Michaela Herra to jedna z tych książek, które bezwzględnie należy przeczytać – przez wzgląd na problematykę, formę utworu, a także dlatego, iż okładka jedynego reportażu amerykańskiego autora jeszcze przez długi czas gościć będzie we wszelkich mediach elektronicznych i drukowanych. Oparta na biograficznych wątkach przerażająca opowieść o wojnie w Wietnamie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przypuszczam, że nie trzeba przedstawiać sylwetki Władimira Sorokina, ponieważ jest on – tuż obok Wiktora Pielewina, Borisa Akunina, Wiktora Jerofiejewa, czy też Dmitrija Bykowa – jednym z nielicznych współczesnych pisarzy rosyjskich tak dobrze znanych polskiemu czytelnikowi. Zresztą, nie tylko polskiemu. Postmodernistyczna proza Sorokina tłumaczona jest na wiele języków i znajduje coraz szersze grono odbiorców.
Dziś jednak pod lupę pragnę wziąć tylko jedną książkę z dorobku tegoż rosyjskiego konceptualisty – Dzień oprycznika. Utwór, który wywołał wielką burzę nie tylko wśród literackich krytyków, ale również wśród czytelników. Wydaną w 2006 r. książkę Sorokina określa się mianem fantastycznej antyutopii, politycznej groteski, czy też satyry na współczesną władzę Rosji i na rosyjskie społeczeństwo. Sam Sorokin od takich komentarzy się odżegnuje, twierdząc, iż jego celem nie był polityczny komentarz, a jedynie stworzenie artystycznej wizji przyszłości.
Sorokin postuluje, aby jego utwór odczytywać wyłącznie w kategoriach dzieła artystycznego, nie zaś jako komentarz bieżącej sytuacji politycznej. Ja również wolę skłaniać się wobec takiej interpretacji. Ponieważ odbiór Dnia oprycznika wyłącznie jako literatury politycznie zaangażowanej jest moim zdaniem dość krzywdzący w stosunku do autora. Pamiętać należy, że Sorokin to jeden z czołowych rosyjskich postmodernistów. W czym więc tkwi wartość artystyczna utworu? Niewątpliwie w języku, który stanowi połączenie staroruszczyzny ze współczesnym językiem potocznym – autor stworzył oryginalną grę językową, urozmaiconą o elementy pisane wierszem. Niezwykle ciekawe jest także połączenie elementów współczesnych z elementami charakterystycznymi dla historycznego okresu opryczniny – i tak na przykład oprycznicy jeżdżą najnowszymi mercedesami, ale na maskach ich samochodów umieszczone są odcięte psie głowy (czyli symbol niegdysiejszych opryczników, którzy powinni gryźć i kąsać jak wściekłe psy). Szokującymi dla czytelnika mogą być również opisy spotkań opryczników, a już na pewno kulminacyjna scena utworu, w której autor opisał „gąsienicę” – rodzaj obrzędu, łączącego wszystkich opryczników (dosłownie!). Rozwiązania, jakie pisarz stosuje dla budowy świata przedstawionego w utworze, świadczą o jego nieokrzesanej wyobraźni. Szczególnie spodobał mi się pomysł likwidacji wielkich marketów spożywczych i zastąpienia ich niewielkimi kioskami, w których klient zawsze wybiera spośród dwóch rodzajów danego produktu (co ma mu zapewnić wewnętrzny spokój).
Nie sposób odmówić Sorokinowi wartości, jaką niesie jego dzieło. A jednak ten typ literatury współczesnej, łączący realność i fantastykę, w którym dominuje ironiczne i prześmiewcze podejście do wszystkiego, nie jest moim ulubionym. Uważam, że w pewnym momencie autor zachłysnął się strumieniem swojej bogatej wyobraźni i zaczął tworzyć sztukę dla sztuki, zapominając o innej warstwie utworu, niż tylko ta, która jest widoczna z wierzchu.

Po więcej recenzji zapraszam na Bardzo Obiektywne Opinie O Książkach, czyli www.boook.pl :)

Przypuszczam, że nie trzeba przedstawiać sylwetki Władimira Sorokina, ponieważ jest on – tuż obok Wiktora Pielewina, Borisa Akunina, Wiktora Jerofiejewa, czy też Dmitrija Bykowa – jednym z nielicznych współczesnych pisarzy rosyjskich tak dobrze znanych polskiemu czytelnikowi. Zresztą, nie tylko polskiemu. Postmodernistyczna proza Sorokina tłumaczona jest na wiele języków i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chociaż Umrzeć na wiosnę to dopiero druga książka Ralfa Rothmanna przetłumaczona na język polski (pierwsza to Młode światło) niewątpliwie jego proza zasługuje na uwagę czytelników z całego świata. Z wielu źródeł możemy się dowiedzieć, iż książka Rothmanna „to bodaj najważniejsza niemiecka powieść o II wojnie światowej od czasów Blaszanego Bębenka Guntera Grassa”, a także iż jest to „najważniejsza niemiecka powieść dekady”. Książka o dramacie wojny, o sile przyjaźni, o utraconej młodości i niewinności. Wydawać by się mogło, że nie pierwsza i nie ostatnia, którą można w ten sposób sklasyfikować. A jednak, wśród wielu innych pozycji o podobnej tematyce, Umrzeć na wiosnę jest utworem wyróżniającym się z kilku względów.
Utwór spaja narracyjna klamra, w której głos zabiera syn głównego bohatera, najprawdopodobniej możemy go utożsamić z samym autorem. Narrator kreśli zwięzły portret swojego ojca, w którym dominującą rolę odgrywa część biografii związana z udziałem ojca w wojnie – dla syna jest to historia owiana tajemnicą, niedopowiedziana, ale interesująca z tego względu, iż może ułatwić zrozumienie tego, kim jest ojciec, co go ukształtowało, co sprawiło, że „(…) całe życie spędził w milczeniu, którego nikt nie chciał z nim dzielić – nawet żona, która pijała kawę ze wszystkimi sąsiadami, a w sobotę chodziła na tańce bez niego”. Ostatnie strony utworu karzą sądzić, iż ojciec zabrał swoją historię do grobu, iż jego biografia pozostała nieodkryta nawet dla najbliższych. Co więcej, niedługo nie pozostanie po nim żaden ślad – jego syn nie zamierza opłacać na kolejne lata miejsca pochówku, gdzie spoczywa jego ojciec. W ten sposób Walter Urban pozostanie żywy jedynie na kartach powieści, w której syn odtworzył jego młode lata.
Osiemnastoletni Walter wiedzie spokojne życie dojarza w majątku pana Thamlinga, gdzie oprócz pracy jest jeszcze miejsce na przyjaźń, miłość, tańce, zabawę; miejsce na młodość. W porównaniu z toczącą się gdzieś w oddali wojną życie wśród społeczeństwa wiejskiego, skupionego wokół pracy służącej utrzymaniu gospodarstwa rolnego, jest niemal sielanką. Towarzystwo krów stanowi gwarant bezpieczeństwa. A jednak młody Walter i jego przyjaciel Friedrich otrzymują powołanie na front, choć wojna powoli chyli się ku końcowi. Bohaterowie trafiają na Węgry, gdzie znajduje się linia frontu. To, co spotyka ich na wojnie, dalekie jest od ich dotychczasowego życia, ale także od ich wyobrażeń o losie żołnierza. Walter nie uczestniczy bezpośrednio w walce, broń bierze do ręki tylko jeden raz, ale ten jeden raz to najstraszniejsza bitwa, jaką musi stoczyć. Jego przyjaciel Friedrich chciał zdezerterować, za co został skazany na wyrok śmierci. Wykonanie wyroku przypadło w udziale Walterowi – chłopak, który do tej pory był ofiarą strasznej wojny, miał się nagle przeistoczyć w jej kata. Bo jak powszechnie wiadomo, na wojnie panuje inna moralność: nie ma „przyjaciół” – są jedynie „towarzysze broni”, a „człowiek musi być silniejszy niż wszystkie skrupuły”.
Utwór Rothmanna jest o tyle ciekawy, iż pokazuje wojnę z perspektywy wojsk niemieckich, a więc z perspektywy silnej armii, dyktującej przebieg działań wojennych w Europie. A jednak żołnierze okupanta osłabieni byli przez wewnętrzne konflikty, gdy wojna miała się już zakończyć, żołnierz niemiecki rozliczał żołnierza niemieckiego – dezertera, dekownika, zdrajcę Ojczyzny i społeczeństwa. Obraz potężnej armii zostaje skażony, kiedy autor bierze go pod lupę. Podobnie dzieje się z obrazem ludności, której daleko było od głoszonej przez zwierzchnictwo wiary w rasę aryjską. Pisarz pokazuje, jak dalece nieprzystające do realiów pozostawały ideały głoszone przez nazistów.
Świat przedstawiony w utworze jest poruszający nie tylko ze względu na stałe atrybuty towarzyszące wojnie, ale także dlatego, iż przez cały czas wyczuwalne pozostają uczucia strachu, paniki, przerażenia, świadomości nadchodzącego końca. Nawet gdy mowa o miłości, to ma ona przeważnie wymiar fizyczny i nie stanowi dla człowieka otuchy. Utwór Rothmanna jest w pewnym sensie próbą usprawiedliwienia przeszłości, ale też swego rodzaju oskarżeniem w nią wymierzonym. Autor w żaden sposób nie wybiela czarnych plam na kartach historii narodu niemieckiego, ale pokazuje też wojnę z perspektywy pojedynczego człowieka; analizuje mechanizm kata i ofiary.

Chociaż Umrzeć na wiosnę to dopiero druga książka Ralfa Rothmanna przetłumaczona na język polski (pierwsza to Młode światło) niewątpliwie jego proza zasługuje na uwagę czytelników z całego świata. Z wielu źródeł możemy się dowiedzieć, iż książka Rothmanna „to bodaj najważniejsza niemiecka powieść o II wojnie światowej od czasów Blaszanego Bębenka Guntera Grassa”, a także iż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Figesa Poślij chociaż słowo powinna być lekturą obowiązkową dla współczesnego człowieka, który w kołowrocie codzienności zapomniał o wartościach takich jak: miłość, wyrozumiałość, cierpliwość, zrozumienie, troska o drugiego człowieka. To wspaniała okazja do refleksji nad własnym światopoglądem oraz do ewentualnej zmiany dotychczasowego systemu wartości.
Czytając utwór Figesa, oparty na korespondencji dwojga zakochanych ludzi – Swietłany i Lwa, skazanego z art. 58 radzieckiego kodeksu karnego na obóz pracy – ciężko uwierzyć, że ich uczucie przetrwało przede wszystkim dzięki listownej wymianie myśli, która trwała przez cały czas pobytu Lwa w obozie, czyli… przez ponad 8 lat! Książka napisana przez Orlando Figesa to w pierwszej kolejności niezwykła opowieść o uczuciu dwojga młodych ludzi, o potędze miłości, o szacunku do drugiego człowieka, o tęsknocie, niejednokrotnie bolesnej, ale potrzebnej, aby uczucie mogło trwać i się rozrastać. Figes wykorzystał listy, które ocalały, jednak jego utwór nie jest w żadnym wypadku powieścią epistolarną.
Wielki podziw budzi praca autora, który na podstawie zachowanej korespondencji, odtworzył nie tylko losy bohaterów, ale również całą epokę historyczną, w której żyli. Czytając Poślij chociaż słowo, nie można nie dostrzec ogromnej pasji Figesa do badania historii, do zgłębiania zdarzeń – ich przyczyn i skutków. Figes z doskonałą znajomością tematu nakreślił tło wydarzeń, dlatego jego utwór jest wartościowy również z historycznego punktu widzenia. Obraz czasów stalinowskich represji jak zwykle jest przerażający,
a czytelnik sięgający po lekturę parędziesiąt lat później, łapie się za głowę z niedowierzania, że to wszystko działo się naprawdę. Figes stworzył obraz ludzkiej tragedii, zarówno dotyczącej jednostki, jak i całych mas – zgniecionych przez machinę komunistyczną obywateli Związku Radzieckiego.
Ciężko również uwierzyć w tę miłość, która stała się materiałem do napisania książki. Potęga uczucia Swietłany i Lwa wydaje się wprost nierzeczywista, ich losy przywodzą na myśl historię jakichś mitycznych postaci. A jednak, to wszystko się zdarzyło, tych dwoje ludzi przeżyło całe swoje życie w taki sposób, że zawsze byli przede wszystkim dla siebie nawzajem podporą. To coś niezwykłego – coś, o czym chciałoby się napisać jeszcze nie jedną książkę, najlepiej zaś książkę przepełnioną optymizmem. Bowiem w dzisiejszych czasach, kiedy po raz kolejny w dziejach ludzkości obserwować można kryzys wartości moralnych, takie uczucie, jakie spotkało tych dwojga, to prawdziwy cud.

Książka Figesa Poślij chociaż słowo powinna być lekturą obowiązkową dla współczesnego człowieka, który w kołowrocie codzienności zapomniał o wartościach takich jak: miłość, wyrozumiałość, cierpliwość, zrozumienie, troska o drugiego człowieka. To wspaniała okazja do refleksji nad własnym światopoglądem oraz do ewentualnej zmiany dotychczasowego systemu wartości.
Czytając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Premiera każdej nowej książki Andrzeja Stasiuka to dla mnie prawdziwe literackie święto, które celebrować należy z odpowiednim namaszczeniem – a więc bez pośpiechu, w skupieniu, delektując się każdym słowem. Pamiętam, że gdy czytałam utwory Stasiuka, będące literackim zapisem migawek z podróży po Bałkanach, żałowałam, że nie ciągnie go do Rosji, na wschód, na skraj lądu. W końcu jednak jakiś impuls kazał mu jechać przez bezdroża byłych republik radzieckich, efektem czego był wspaniały „Wschód” i jeszcze wspanialsze „Osiołkiem”.

Najnowsza książka polskiego autora, choć traktuje o krajach innych, niż te odwiedzane przez Stasiuka dotychczas, tak naprawdę nie różni się od pozostałych utworów pisarza. Ten sam melancholijny ton, pustka pogranicza, beznadzieja końca świata. To samo zlewanie się tego, co jest, z tym, co było. Ścieranie się kultury wschodniej z kulturą zachodnią, a może na odwrót. Wyższość tego, co pradawne, nad tym, co współczesne. Tematyka doskonale znana czytelnikom Stasiuka, ale jak zauważa autor – to jedna i ta sama opowieść, niezależnie od tytułu książki.

A jednak jest coś zupełnie nowego, co dotychczas pisarz tylko sygnalizował w poprzednich utworach. To wątek wyjątkowej więzi, jaka łączy kierowcę z jego samochodem; człowieka z maszyną; żywe stworzenie z nieożywionym. Stasiuk daje się nam poznać jako miłośnik motoryzacji, absolutny fan prowadzenia samochodu. Nie jest jednak gadżeciarzem, trwającym w pogoni za technicznymi nowinkami. Jest wyrozumiałym użytkownikiem auta, które stanowi dla niego narzędzie niezbędne, aby pokonywać przestrzeń, aby penetrować teren, aby podróżować nie tylko w wymiarze fizycznym, ale również metafizycznym. Przez wzgląd na specjalistyczną terminologię z dziedziny autotechniki zewsząd pojawiają się głosy, że „Osiołkiem” to książka absolutnie męska, napisana z męskiego punktu widzenia i skierowana do mężczyzn, na dodatek mężczyzn dojrzałych, najlepiej w wieku średnim co najmniej. Z tymiż głosami pozostaję w całkowitej niezgodzie i w żadnym wypadku nie rozumiem, czemu jakakolwiek kobieta, niezależnie od wieku, powinna odmówić sobie przyjemności obcowania z prozą jednego z wybitniejszych współczesnych pisarzy polskich.

A jest to przyjemność niebywała również z tego względu, iż jak to u Stasiuka, nie o fabułę się rozchodzi, tylko o zapis drogi, o pewne obrazy, które przywołuje pisarz w pamięci i na ich podstawie tworzy wspaniałą literaturę. W najnowszej książce rzeczywistość przechodzi w fantasmagorię, w pewien rodzaj obłąkania. Ojczyste demony nie pozwalają na ucieczkę, nie sposób się od nich uwolnić, przekraczając kolejne granice i pokonując kolejne kilometry. Spojrzenie na Ojczyznę z perspektywy obcokrajowca jeszcze bardziej uwypukla nasze lęki i kompleksy. Stasiuk nie obawia się podejmować tej niepożądanej w ogólnopolskim dyskursie kwestii, a jego celne uwagi skłaniać muszą do refleksji nawet najbardziej opornych i skamieniałych w swej polskości.

Premiera każdej nowej książki Andrzeja Stasiuka to dla mnie prawdziwe literackie święto, które celebrować należy z odpowiednim namaszczeniem – a więc bez pośpiechu, w skupieniu, delektując się każdym słowem. Pamiętam, że gdy czytałam utwory Stasiuka, będące literackim zapisem migawek z podróży po Bałkanach, żałowałam, że nie ciągnie go do Rosji, na wschód, na skraj lądu. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Małe życie" Yanagihary to jedna z najgłośniejszych książek ubiegłego półrocza. Komentowana była przez wielu krytyków, z reguły spotykając się ze słowami uznania, efektem czego jest nominacja do Nagrody Bookera. Z wielu stron słychać było głosy czytelników, którzy deklarowali, że utwór amerykańskiej pisarki zmienił ich życie. Powodowana wielką presją ze strony całego literackiego świata musiałam sama przekonać się, czy rzeczywiście "Małe życie" to książka, obok której nie można przejść obojętnie. Podświadomie, oczywiście, czułam, że literatura, która podoba się wszystkim, nie ma prawa nazywać się literaturą. No cóż, nie pomyliłam się. Ponad 800 stron obszernego "dzieła" spłynęło po mnie jak woda po kaczce (żeby już dosadnie zobrazować moje odczucia po przeczytaniu "Małego życia").

"Małe życie" początkowo jawi się nam jako opowieść o czwórce młodych mężczyzn, wkraczających na ścieżkę dorosłego życia, którego akty rozgrywają się w nieprzyjaznej człowiekowi atmosferze Nowego Jorku. Jednak bardzo szybko na pierwszy plan wysuwa się postać głównego bohatera, Jude'a, losy którego stanowią główne sedno powieści. W tym momencie bardzo ciężko wypowiedzieć się szerzej o utworze, nie zdradzając przy tym biegu wydarzeń. Dlatego też tych, którzy nie czytali, a nie chcą psuć sobie lektury, zachęcam do zamknięcia okna przeglądarki.

Jude to bohater tragiczny. Czegoż on tylko nie przeżył w swym długim i smutnym życiu! Właściwie w tej niekończącej się i ciążącej mu egzystencji, którą oczywiście musiał zakończyć, bowiem było to jego jedyne pragnienie; w zasadzie był to jedyny czynnik motywujący go do dalszego działania. Prawda, że brzmi absurdalnie? Nic nie poradzę, tak właśnie było, Jude nie chciał żyć, ale myśl o tym, że przecież zawsze może się samookaleczyć, a w najlepszym wariancie popełnić samobójstwo, dodawała mu otuchy. A zatem, ostateczna samozagłada to jedyny możliwy finał opowieści. Jude oswobadza się od życia, a skoro nie ma ono dla niego żadnej wartości, jest mu jedynie brzemieniem, to co ją ma? To co ma człowiek poza życiem, tą jedną jedyną rzeczą, którą zostaje obdarzony w dniu narodzin, i z którą może zrobić właściwie wszystko.

Autorka namnożyła w utworze taką ilość zła, bólu, cierpienia, samotności, że w zasadzie nie powinno nam się chcieć dalej żyć po przeczytaniu tej "wybitnej powieści". Niestety, ogrom negatywnych aspektów ludzkiej natury oraz świata, na które chciała nas Yanagihara wyczulić, jeszcze o niczym nie świadczy, a już na pewno nie o tym, że utwór jest wybitny. Nie jest amerykańska pisarka pierwszą autorką, która zwraca uwagę na zło otaczającego nas świata. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że temat jest wręcz przebrzmiały i to wcale nie z powodu wszechobecnej „znieczulicy”, panoszącej się we współczesnym świecie. Ale jeśli Yanagihara naprawdę chciała wyprowadzić odbiorców z równowagi, to mogła podjąć temat piękna – o ileż bardziej kontrowersyjny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy coraz trudniej je dostrzec.

Na czym więc polega fenomen tego działa? Czyżby wynika on z faktu, iż Yanagihara nie boi się głośno komentować praw człowieka do wolności wyboru, a w tym wypadku do wolności wyboru orientacji seksualnej? Czy „Małe życie” tak bardzo wstrząsnęło opinią publiczną, dlatego, iż ukazuje, że miłość jest piękna niezależnie od płci; że jest wolna od wszelkich uprzedzeń, jak choćby te, które wynikają z naszej fizyczności?

Nie wiem. Mną nie wstrząsnęła.

Wręcz przeciwnie – w trakcie lektury nieustannie towarzyszyło mi uczucie, że autorka uderza w banał, ociera się o kicz, marnuje potencjał. Próbuje wyczulić nas na siłę przyjaźni, potęgę miłości, a tymczasem główny bohater przegrywa ze swoimi lękami, daje się pogrążyć w mroku, żadne wielkie uczucia nie są w stanie wyrwać go z tej strasznej walki, jaką toczy. Jude się nie zmienia, chociaż zmieniło się jego otoczenie, zmienił się świat, w którym żyje, zło, jakiego doświadczył, ustępuje miejsca dobru, które niosą mu inni. A on i tak uparcie pozostaje przy swoim – a zatem, jeśli drugi człowiek i miłość tego człowieka nie są w stanie mu pomóc, to… Czy Yanagihara jest w gruncie rzeczy okrutną wręcz pesymistką? A może zaplątała się we własnych przemyśleniach i dlatego wyszła jej taka literacka hybryda? Przynajmniej w moim, skromnym, odczuciu.

"Małe życie" Yanagihary to jedna z najgłośniejszych książek ubiegłego półrocza. Komentowana była przez wielu krytyków, z reguły spotykając się ze słowami uznania, efektem czego jest nominacja do Nagrody Bookera. Z wielu stron słychać było głosy czytelników, którzy deklarowali, że utwór amerykańskiej pisarki zmienił ich życie. Powodowana wielką presją ze strony całego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Langosza w jurcie Krzysztofa Vargi czyta się tak jak pozostałe części węgierskiej trylogii (Gulasz z turula i Czardasz z mangalicą), tzn. czując nieustanny głód, niemal fizycznie cierpiąc od opisów specjałów węgierskiej kuchni (paprykarza z ziemniakami i kiełbasą, pörkölta z jelenia, czy też tytułowego langosza), które pozostają nieosiągalne z tegoż prostego względu, iż Varga pozwala nam je próbować wyłącznie poprzez obrazy, które kreśli. Na prawdziwą konsumpcję przychodzi zgłodniałemu czytelnikowi nieco poczekać. A jest Varga prawdziwym mistrzem opisu, gdy chodzi o smak, zapach i wygląd potraw (że już pominę drastyczne opisy scen trawienia i gastrycznych problemów związanych z tymiż potrawami). Gdyby technika nie pozwalała na tak szybki rozwój fotografii kulinarnej, jej miejsce zajęłyby opisy wszelkiego rodzaju dań, a polsko-węgierski autor zostałby niewątpliwie mistrzem w tej dziedzinie.

A jednak, w trakcie lektury Langosza w jurcie odbiorcy towarzyszy nie tylko głód wynikający z pragnień kubków smakowych. Czytelnikowi węgierskiej trylogii towarzyszy także głód podróży, głód przygody; pragnienie wędrowania i poznawania. Varga zabiera czytelnika w daleką podróż, pokazuje mu miejsca nieznane i te znane, jednakże widziane z zupełnie nowej perspektywy. Odczarowuje turystyczne Węgry i pokazuje, jak sięgać dalej, jeszcze bardziej w głąb, niż sugeruje przewodnik turystyczny. Krzysztof Varga jest erudytą, omawia zagadnienia historyczne, kulturowe, społeczne; dzieli się szeroką wiedzą z zakresu literatury, muzyki i filmu, tym samym budząc w czytelnikach jeszcze jeden rodzaj głodu – głód poznania, głód wiedzy i – wreszcie – głód zrozumienia. Trylogia Vargi może stanowić coś w rodzaju przewodnika, bardzo subiektywnego, jednakże skupionego na tych zagadnieniach, które sięgają nieco dalej niż podstawowe atrybuty turystyczne – fast foody i suveniry.

Langosz w jurcie napisany został w oparciu o ciekawy pomysł. Węgry jawią się nam jako tytułowy langosz, a podróż wzdłuż węgierskich granic to degustacja langosza wzdłuż jego krawędzi. Jednakże granice Węgier, jakie znamy ze współczesnego podziału administracyjnego świata, niekoniecznie pokrywają się z podziałem dawnym, o którym pamięć nie zawsze pozostaje zachowana. Varga odkrywa dla nas pogranicza – dzisiejsze i te dawne, wraz z ich pasjonująca historią, nierzadko powiązaną z historią Polski, naszą własną historią. Pisarz zdaje się hołdować pamięci, nie tylko narodowej, ale tez osobistej. Klamrą spajającą treść utworu jest wspomnienie zmarłego ojca, a właściwie wspomnienie przyrządzanych przez niego dań. Jakże wymowny to zabieg! Czyż za nazwami potraw nie kryje się cała gama uczuć i emocji? Czyż wspomnienie domowych obiadów nie mówi więcej, niż gdyby nakreślić kilkusetstronicowy obraz własnego dzieciństwa? Zdaje się nam Varga mówić, iż nie raz w pamięci pozostaje smak i zapach, a to wystarczy za wszelkie inne wspomnienia.

Langosza w jurcie Krzysztofa Vargi czyta się tak jak pozostałe części węgierskiej trylogii (Gulasz z turula i Czardasz z mangalicą), tzn. czując nieustanny głód, niemal fizycznie cierpiąc od opisów specjałów węgierskiej kuchni (paprykarza z ziemniakami i kiełbasą, pörkölta z jelenia, czy też tytułowego langosza), które pozostają nieosiągalne z tegoż prostego względu, iż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O ile „Piaskową Górę” Joanny Bator czytałam z dużym zaangażowaniem, momentami nie mogąc się oderwać od lektury i nieustannie podziwiając ironiczny styl pisarki, to „Ciemno, prawie noc” przysporzyło mi czytelniczych rozterek, gdyż nieustannie dziwiłam się, jak to możliwe, że Bator otrzymała Nagrodę Nike właśnie za tę książkę.

W „Ciemno, prawie noc” Bator po raz kolejny zaprasza nas do Wałbrzycha, gdzie rozgrywa się akcja utworu. Główna bohaterka, Alicja Tabor, dziennikarka z Warszawy, przyjeżdża do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, aby napisać artykuł o dzieciach, które zaginęły bez wieści w tym mrocznym mieście. Fabuła rozwija się bardzo konsekwentnie, czytelnik zostaje stopniowo wprowadzany w mroczną atmosferę miasta i poznaje jego tajemnice. Pisarka zabiera nas w podróż do Wałbrzycha nie tylko współczesnego, ale także tego, który pozostał w pamięci głównej bohaterki z lat dziecięcych. To także Wałbrzych z lat II w. ś., gdyż historia, opowiadana przez dziennikarkę Alicję Tabor, sięga czasów, gdy naziści zajęli Zamek Książ, a jego ostatnia pani, księżna Daisy, zmuszona była do opuszczenia swoich włości... Po więcej zapraszam na Bardzo Obiektywne Opinie O Książkach, czyli www.boook.pl :)

O ile „Piaskową Górę” Joanny Bator czytałam z dużym zaangażowaniem, momentami nie mogąc się oderwać od lektury i nieustannie podziwiając ironiczny styl pisarki, to „Ciemno, prawie noc” przysporzyło mi czytelniczych rozterek, gdyż nieustannie dziwiłam się, jak to możliwe, że Bator otrzymała Nagrodę Nike właśnie za tę książkę.

W „Ciemno, prawie noc” Bator po raz kolejny...

więcej Pokaż mimo to