Biblioteczka
2017-07-06
2017-06-27
Seria o Lipowie to w tym momencie jedna z moich ulubionych serii kryminalnych. Na każdy kolejny tom czekam z niecierpliwością. Kiedy więc trafiły w moje ręce "Czarne narcyzy", ósmy już tom, niemal od razu zabrałam się za lekturę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że świat wykreowany przez autorkę znów pochłonie mnie bez reszty. Nie spodziewałam się jednak, że tym razem Puzyńska zaserwuje mi nie jedną, lecz co najmniej kilkanaście zbrodni, zmuszając tym samym mój mózg do pracy na najwyższych obrotach.
W Brodnicy odbywa się w tym roku Święto Policji. Wydarzenie cieszy wszystkich funkcjonariuszy, oprócz Daniela Podgórskiego, który jakiś czas temu musiał pożegnać się ze swoją odznaką. Komuś bardzo zależało, aby jak najszybciej zapomniał o sprawie śmierci trzech bezdomnych, przy ciałach których zostawiono niewielkie, ręcznie robione wahadełka. Niespodziewanie podczas obchodu Święta Policji, Daniela zaczepia miejscowa dziennikarka, która sugeruje, by poszukał odpowiedzi na nurtujące go pytania w niewielkiej wiosce leżącej w okolicznych lasach, a szczególnie w jednym z domów, zwanych przez mieszkańców Diabelcem, który podobno jest nawiedzany przez diabła. Daniel ma sporo wątpliwości, odnośnie prawdomówności dziewczyny, ale decyduje się przyjrzeć bliżej tej sprawie. Wkrótce dziennikarka znika bez śladu, a Daniel, razem z byłą komisarz Klementyną Kopp znajdują kolejne ciało. W dodatku niemal w tym samym czasie Weronika Nowakowska, była dziewczyna Daniela dostaje niepokojącą wiadomość. Czy te sprawy jakoś się łączą? I jakie znaczenie mają tytułowe czarne narcyzy?
Bardzo cenię styl autorki oraz jej umiejętność angażowania czytelnika w lekturę do tego stopnia, że momentami po moich plecach przebiega dreszczyk. Podczas "Czarnych narcyzów" zdarzyło mi się to przynajmniej kilka razy. Puzyńska udowodniła, że świetnie sprawdza się w kreowaniu atmosfery niepokoju i grozy już w "Utopcach", a wszystko to za sprawą odwoływania się do lokalnych wierzeń i legend. W "Czarnych narcyzach" nie jest co prawda aż tak strasznie, ale autorka znów sięga po lokalną, trochę odwołującą się do ludowych wierzeń historię, tym razem związaną z domem zwanym Diabelcem. To właśnie wokół tego miejsca kręci się śledztwo. Muszę przyznać, że w moim odczuciu sięganie przez autorkę do tego typu opowieści zakorzenionych w świadomości mieszkańców prawdziwego Lipowa oraz okolic, to strzał w dziesiątkę. Takie wątki pasują do historii kryminalnych doskonale, nadają powieściom unikatowego charakteru, i autorka dokonała dobrego wyboru, urozmaicając nimi fabułę. Trochę elementów nadprzyrodzonych i paranormalnych sprawia, że to nie jest kolejny zwykły kryminał, a czytelnik śledzi losy bohaterów z zapartym tchem.
Na pewno warto też przyznać autorce piątkę za rozbudowane tło społeczno-obyczajowe. Mieszkam niedaleko miejsc, które opisuje i za każdym razem, sięgając po utwór Puzyńskiej, jestem pod wrażeniem, jak wiarygodnie oddaje w swoich powieściach mentalność tutejszej ludności. Bardzo denerwowało mnie jednak w tej książce nadużywanie słowa "Jo". To jest regionalizm, ale mam wrażenie, że było go w "Czarnych narcyzach" stanowczo za dużo, zwłaszcza, że w poprzednich utworach to słowo nie rzucało się w oczy. (Nie jestem pewna, czy go nie było, czy po prostu było go mniej.) Wielki plus przyznaję natomiast za ograniczenie liczby wulgaryzmów, zwłaszcza tych używanych przez Daniela, oraz w ogóle za kierunek, w którym zmierza ten bohater. Pomimo mojej sympatii, którą zdobył już na starcie serii, po "Domu czwartym" nieco w niego zwątpiłam, w "Czarnych narcyzach" odbija się od dna i powoli staje na nogi. Z niecierpliwością czekam na to, jak potoczą się jego dalsze losy. Zresztą w ogóle czekam na kolejny tom.
Jeżeli nie wyobrażacie sobie lata bez lektury dobrego kryminału, koniecznie sięgnijcie po tę pozycję. Autorka sprawnie prowadzi czytelnika tropem sprawców przestępstw, których, tym razem, jest nieco więcej niż zwykle. Utwór jest bardzo realistyczny i momentami trudno wyprzeć z głowy wrażenie, że te wydarzenia mogły rozegrać się naprawdę. I że rzeczywiście gdzieś po brodnickich lasach kręcą się dobrze znani policjanci, próbując rozwikłać kolejną zagadkę oraz uporządkować swoje sprawy prywatne, które czasami niepotrzebnie komplikują im pracę. Gorąco polecam.
Seria o Lipowie to w tym momencie jedna z moich ulubionych serii kryminalnych. Na każdy kolejny tom czekam z niecierpliwością. Kiedy więc trafiły w moje ręce "Czarne narcyzy", ósmy już tom, niemal od razu zabrałam się za lekturę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że świat wykreowany przez autorkę znów pochłonie mnie bez reszty. Nie spodziewałam się jednak, że tym razem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-02
Olga Rudnicka jest jedną z nielicznych autorek, które potrafią doprowadzić mnie do łez, i to bynajmniej nie tych ze wzruszenia, lecz śmiechu. Odkąd jakiś czas temu przepadłam w lekturze "Granat poproszę" i zapałałam sympatią to najbardziej zwariowanej pisarki w dziejach ludzkości oraz dwóch starszych pań, które potrafią się pobić (tak, tak - wyobraźcie sobie dwie szarpiące się za włosy staruszki), z niecierpliwością czekałam na drugą część opowieści z tymi sympatycznymi bohaterami w rolach głównych. Kiedy więc tylko "Życie na wynos" znalazło się na moim czytniku, natychmiast zabrałam się za lekturę. I pewnie dla żadnego z fanów autorki nie będzie zaskoczeniem, że znowu płakałam ze śmiechu.
Podobnie, jak w pierwszej części przygód rodziny Przecinków, tak i w "Życie na wynos" znów wiele się dzieje. Emilia, popularna autorka powieści dla kobiet zostaje rozwódką z dwójką nastoletnich dzieci, kredytem hipotecznym do spłacenia oraz matką i teściową na karku. W dodatku zarówno jej dorastające dzieci jak i agentka literacka nalegają, żeby chodziła na randki - przecież czytelniczki uwielbiają pikantne romanse, a jak napisać takowy bez doświadczenia?
Mimo niesprzyjających okoliczności Emilia postanawia jednak odmienić swoje życie. Nie jest to łatwe, gdyż mężczyźni, których spotyka, absolutnie nie przypominają wspaniałych bohaterów jej powieści, a pech chce, że teściowa pisarki łamie nogę. Unieruchomiona na wózku, zaczyna obserwować sąsiadów, co okazuje się zajęciem na pełen etat. Przed wścibskimi staruszkami nic się nie ukryje. Ani kochanka o czerwonych włosach, ani skłonna do awantur żona, ani leżący w piwnicy trup, którego znajduje Emilia. W dodatku wcale go nie wymyśliła, mężczyzna istnieje naprawdę...
Olga Rudnicka ma wyjątkowy talent do tworzenia dynamicznych i obfitujących w absurdalne sytuacje fabuł. Tym razem również nie zawodzi. "Życie na wynos" jest powieścią tak zwariowaną, że przynajmniej kilka razy śmiałam się tak długo i donośnie, że zaczynał boleć mnie brzuch. Chyba na kartach żadnej z czytanych dotychczas powieści nie spotkałam jeszcze tak żywiołowych i wyrazistych bohaterów. Po prostu uwielbiam tę rodzinę i naprawdę mam nadzieję, że jeszcze spotkam się z nimi na kartach powieści. U Przecinków każdy jest kimś. I to przez duże KA. Zarówno dorastające nastolatki bardziej osadzone w realiach współczesnego świata od swojej matki, jak i starsze panie, które uwielbiają wtykać nos w nie swoje sprawy, przez co ciągle ściągają na siebie kłopoty. Nie wspominając oczywiście od Emilii, która ma wielki problem z oddzielaniem fikcji od rzeczywistości i nie za bardzo odnajduje się w tej drugiej, co tym razem dobitnie uświadamiają jej nieudane randki z mężczyznami poznanymi na portalu randkowym.
"Życie na wynos" to tak zwariowana komedia charakterów, że nie polecam Wam czytać jej w nocy - pobudzicie śpiących domowników. Niekontrolowanymi salwami śmiechu, oczywiście. Jeżeli więc macie ochotę na lekką, przyjemną, a przede wszystkim naprawdę zabawną komedię kryminalną, pamiętajcie o tym tytule. Znajdziecie w niej zbrodnię, dwa śledztwa, w tym tylko jedno profesjonalne, bo drugie prowadzone jest prywatnie przez dwie energiczne staruszki i sporą dawkę niezwykle trafnych poglądów na temat współczesności, a zwłaszcza związków damsko-męskich."Życie na wynos" jest idealną pozycją na zbliżające się wakacje. Książki Olgi Rudnickiej mogłyby być sprzedawane w aptekach jako antydepresanty. Polecam na każdą chandrę.
Olga Rudnicka jest jedną z nielicznych autorek, które potrafią doprowadzić mnie do łez, i to bynajmniej nie tych ze wzruszenia, lecz śmiechu. Odkąd jakiś czas temu przepadłam w lekturze "Granat poproszę" i zapałałam sympatią to najbardziej zwariowanej pisarki w dziejach ludzkości oraz dwóch starszych pań, które potrafią się pobić (tak, tak - wyobraźcie sobie dwie szarpiące...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-26
"Matka mojej córki" jest trzecią powieścią Magdaleny Majcher, która trafiła do moich rąk. Pomimo średnio lubianej przeze mnie tematyki - nie przepadam za książkami o macierzyństwie, po lekturze "Stanu nie! błogosławionego" nie miałam najmniejszych wątpliwości, że powieść przypadnie mi do gustu. Zabrałam się za lekturę kilka dni po tym, jak wgrałam książkę na czytnik i pochłonęłam ją w dwa dni. I powiem tak... Spodziewałam się, że Magda pokaże w tym utworze jeszcze więcej umiejętności, niż w poprzednich, ale nie sądziłam, że "Matka mojej córki" spodoba mi się aż tak bardzo.
Nina jest kobietą sukcesu. Pracuje na kierowniczym stanowisku i ma poukładane życie. Niespodziewany telefon sprawia jednak, że musi powrócić do rodzinnej Czeladzi i bliskich, od których niegdyś postanowiła się odciąć. Uśpione emocje zaczynają odżywać, na jaw wychodzą kolejne rodzinne kłamstwa, a Nina powoli przestaje być pewna, czy podjęte w młodości decyzje związane z oddaniem dziecka do adopcji były słuszne. Tylko czy po kilkunastu latach da się naprawić popełnione niegdyś błędy?
Magdalena Majcher ma wyjątkowy talent do pisania o macierzyństwie i sprawach, które dotyczą kobiet. W swojej najnowszej powieści kolejny raz udowadnia, że rozumie kobiety stojące w obliczu poważnych, trudnych dylematów moralnych, ba, mało tego, pisze o tym z takim wyczuciem i finezją, że jej książki czyta się lekko i przyjemnie. W "Matce mojej córki" autorka bardzo sprawnie porusza temat nastoletniego macierzyństwa, bezdzietności oraz adopcji. Przemyślana i dobrze skonstruowana fabuła - poznajemy jednocześnie dorosłą Ninę oraz Ninę nastolatkę - pozwala czytelnikowi bardzo głęboko wniknąć w głowy opisywanych bohaterek i w pewnym sensie nawet postawić się w ich miejscu. Poznając historię Niny nie da się bowiem wyzbyć z głowy pytania: co ja zrobiłabym w tej sytuacji. I tak, jak w innym przypadku mogłoby to być męczące, tak tutaj jest potrzebne i ważne.
"Matka mojej córki" to bez wątpienia warta uwagi pozycja z gatunku literatury aktywnej społecznie. Magdalena Majcher pisze dojrzale i z wyczuciem. Starannie przygotowuje się do poruszanych przez siebie tematów i stroni od tak bardzo powszechnej w literaturze kobiecej "cukierkowości". Mimo wszystko trafia do kobiecych serc oraz porusza. Jestem pewna, że znajdzie się wiele kobiet, które dostrzegą w postaci Niny albo jej matki część siebie. Polecam.
"Matka mojej córki" jest trzecią powieścią Magdaleny Majcher, która trafiła do moich rąk. Pomimo średnio lubianej przeze mnie tematyki - nie przepadam za książkami o macierzyństwie, po lekturze "Stanu nie! błogosławionego" nie miałam najmniejszych wątpliwości, że powieść przypadnie mi do gustu. Zabrałam się za lekturę kilka dni po tym, jak wgrałam książkę na czytnik i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-26
Dziś przedstawiam Wam bezapelacyjnie najgorętszą premierę tej wiosny. Wydaje mi się, że każda prawdziwa ksiażkoholiczka lubująca się w prozie naszych rodzimych autorek i wzruszających historiach miłosnych słyszała o tym tytule. Magda Witkiewicz zapowiadała "Czereśnie zawsze muszą być dwie" już od pewnego czasu, skutecznie zachęcając nas do lektury. I powiem Wam, że choć czas dłużył się niemiłosiernie - było na co czekać. "Czereśnie..." to według mnie najlepiej napisana i najbardziej dopracowana powieść autorki. (Chciałam napisać najlepsza i pewnie bym to zrobiła, gdyby moje serce z uporem nie zwracało się do "Po prostu bądź".)
Kiedy Zosia Krasnopolska poznaje panią Stefanię, zupełnie nie spodziewa się, że uda im się zaprzyjaźnić, a potem otrzyma od staruszki w spadku zrujnowaną willę w Rudzie Pabianickiej. Z powodu pewnych okoliczności decyduje się jednak jechać do Rudy i zgłębić jej tajemnicę. Rudera okazuje się domem z duszą uwięzioną w dalekiej przeszłości i przyciąga Zosię jak magnes. Stary dom otoczony sadem staje jej się bardzo bliski i pozwala rozeznać się w tym, czego Zosia chce od życia. A kiedy na jej drodze pojawi się Szymon, Zosia odkrywa najważniejszy sekret: dowiaduje się, czym są prawdziwa przyjaźń i miłość. Zaczyna także rozumieć, że tak jak drzewa czereśni muszą rosnąć obok siebie, by wydać owoce, tak ludzie muszą się kochać, by ich wspólna droga przez życie miała sens.
Jestem oczarowana, naprawdę. Magdalena Witkiewicz już nieraz pokazała, że potrafi nie tylko bawić, ale też i wzruszać, ale "Czereśnie zawsze muszą być dwie" to książka zupełnie inna od poprzednich - klimatyczna, urokliwa, pełna magii i chwytająca za serce. Może to za sprawą bardzo plastycznego języka, który niesamowicie rozbudza wyobraźnię, a może za sprawą wciągającej fabuły, nie wiem, ale historia Zosi oraz starej willi w Rudzie Pabianickiej mają w sobie "to coś". "Czereśnie..." wciągają do tego stopnia, że mimo objętości około pięciuset stron, pochłonęłam je w dwa popołudnie, a po zakończeniu przez kilka chwil leżałam na łóżku wpatrując się w sufit i nie chciało mi się wracać do rzeczywistości. I chociaż autorka postanowiła tym razem namieszać w życiu głównych bohaterów jeszcze bardziej, niż dotychczas, jest to naprawdę przepiękna, wzruszająca i pełna emocji opowieść. Przez te wzloty, upadki i niespodziewane zwroty akcji w życiu Zosi, podczas lektury przeżywamy prawdziwy emocjonalny rollercoster - od śmiechu i łez, a historia Zosi niesie ważne przesłanie: nawet najbardziej niepozorna decyzja wpływa na nasze życie, a przeszłość zawsze wybrzmiewa w teraźniejszości.
Jeżeli więc jesteście spragnione lektury, która pochłonie was bez reszty, chwyci za serce, oczaruje i na chwilę wyrwie z tej, szarej, jakże deszczowej i pochmurnej ostatnio rzeczywistości, koniecznie sięgnijcie po "Czereśnie zawsze muszą być dwie". Jest to według mnie najlepiej napisana i najbardziej dopracowana książka Magdy. Czytanie jest prawdziwą przyjemnością, a fabuła doprowadzi Was i do śmiechu, i do łez. Przygotujcie się tylko na to, że znajdzie się w tej książce też postać, która będzie Was wkurzać i irytować, a na szczęśliwe zakończenie trzeba poczekać nieco dłużej niż w przypadku innych książek autorki. Warto sięgnąć po "Czereśnie zawsze muszą być dwie". I to nie tylko ze względu na piękną, cieszącą wzrok okładkę.
Dziś przedstawiam Wam bezapelacyjnie najgorętszą premierę tej wiosny. Wydaje mi się, że każda prawdziwa ksiażkoholiczka lubująca się w prozie naszych rodzimych autorek i wzruszających historiach miłosnych słyszała o tym tytule. Magda Witkiewicz zapowiadała "Czereśnie zawsze muszą być dwie" już od pewnego czasu, skutecznie zachęcając nas do lektury. I powiem Wam, że choć...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-15
Czekałam na tę książkę. Kiedy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach na stronie wydawnictwa, od razu zapragnęłam ją mieć. Przyciągała mnie zarówno okładka, jak i opis znajdujący się na czwartej stronie oraz nazwiska autorów, które są gwarantem dobrej lektury. Lubię literackie duety i byłam bardzo ciekawa, co mają do zaoferowania Zyskowska-Ignaciak i Chmielarz. Wszystko to sprawiło, że zabrałam się za lekturę, gdy tylko wyjęłam książkę z koperty. Czy jestem usatysfakcjonowana? Bardzo. "Koma" jest wyjątkowa i zupełnie inna od książek, do których przyzwyczaiły nas polskie autorki. To nie jest kolejny obyczaj. Powiedziałabym nawet, że możemy postawić tę książkę na półce z literaturą piękną, co, niewątpliwie, jest jej wielką zaletą.
Małe miasteczko. Na komisariacie policji zjawia się starsza kobieta, która zgłasza zaginięcie syna - prymusa z okolicznego liceum ubiegającego się o przyjecie na Akademię Sztuk Pięknych. Niemal w tym samym czasie do szpitala trafia pani burmistrz Ewa Kapica. Mąż znajduje ją nieprzytomną na kanapie w salonie i od razu interweniuje, choć niestety, jest już za późno i kobieta zapada w śpiączkę. Wszystko wskazuje na próbę samobójczą, lecz w bagażniku samochodu pani burmistrz policja niespodziewanie znajduje łopatę oraz ślady czyjejś krwi. Czy te dwie sprawy coś łączy? I jak daleko można posunąć się w imię miłości?
Na okładce "Komy" widnieje bardzo trafnie dobrane hasło: "Kobieta i mężczyzna, współcześni Romeo i Julia, małe, senne miasto i wielkie uczucie, które wymyka się konwenansom. Piękna opowieść, inspirowana najwspanialszą historią miłosną wszech czasów." Prawdę mówiąc te dwa zdania zawierają niemal wszystko, co warto powiedzieć o tej książce, by nie odebrać czytelnikowi przyjemności płynącej lektury. "Koma" to dojrzała, dobrze opowiedziana historia kilku trudnych miłości, będąca jednak nie tylko romansem, ale w pewien sposób i kryminałem. Śledząc efekty policyjnego dochodzenia poznajemy kilkoro zwykłych, niczym nie wyróżniających się ludzi, którzy zupełnie stracili głowę dla miłości, co popchnęło ich do czynów, o które z pewnością wcześniej by się nie posądzali. Ale czy każde uczucie nie ma w sobie czegoś z szaleństwa?
Mówiąc o tej książce, nie można pominąć strony językowej. Naprawdę rzadko zdarza mi się ostatnio zetknąć z tak piękną i dopracowaną prozą, jak w tym przypadku. Czytając "Komę" nie spotykamy się z prostym, potocznym językiem, ale miejscami niemal prozą poetycką, którą czyta się niczym wiersz. Czasem aż zatrzymywałam się na chwilę nad pewnymi sentencjami, by przemyśleć ich treść i zaznaczałam sobie niektóre cytaty, z myślą, że kiedyś na pewno do nich wrócę. Historia Ewy, Szymona i Karola jest też niewątpliwie bardzo dobrze opowiedziana. Jestem zdania, że nie sztuką jest wymyślić oryginalną historię - nie czarujmy się, chyba napisano już o wszystkim, lecz opisać ją w sposób, który zaskoczy czytelnika, namiesza mu w głowie i zaintryguje. Autorom "Komy" z pewnością się to udało. Książka trzyma w napięciu i choć momentami opisy bardzo spowalniają akcję, i tak nie możemy doczekać się tego, jak skończy się ta historia. I choć wcale nie kończy się spektakularnie, to nic - to wciąż dobrze opowiedziana i napisana pięknym językiem historia zakazanej miłości, która jest tak uniwersalna, że na dobrą sprawę mogłaby wydarzyć się wszędzie.
Nie jestem tylko pewna, czy "Koma" spodoba się fankom literatury, o której mówi się, że "otula niczym ciepły koc" albo "rozgrzewa, niczym herbata z cynamonem". Próżno w niej szukać pełnej emocji i wzruszeń historii o dwójce ludzi, którzy zakochują się w sobie i brną przed siebie mimo przeciwności. "Koma" jest inna, trudniejsza, bardziej wymagająca. Wciąż opowiada jednak o miłości. Z tym, że zakazanej, trudnej i popychającej w stronę granic, których lepiej nie przekraczać.
Czekałam na tę książkę. Kiedy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach na stronie wydawnictwa, od razu zapragnęłam ją mieć. Przyciągała mnie zarówno okładka, jak i opis znajdujący się na czwartej stronie oraz nazwiska autorów, które są gwarantem dobrej lektury. Lubię literackie duety i byłam bardzo ciekawa, co mają do zaoferowania Zyskowska-Ignaciak i Chmielarz. Wszystko to...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-03
Można powiedzieć, że sięgnęłam po tę książkę przez przypadek. Któregoś dnia, siedząc na wykładzie, wyciągnęłam z torebki czytnik z zamiarem zabrania się za "Metodę" Shannon Kirk (swoją drogą o niej przeczytacie w następnym poście). Opis okładkowy "Metody" bardzo mnie zaintrygował, ale zapomniałam tytułu i przez pomyłkę zaczęłam czytać "Co kryją jej oczy". Planowałam przeczytać tę książkę, ale później. Oczywiście bardzo szybko uświadomiłam sobie, że czytam nie tę historię, którą chciałam, ale akcja wciągnęła mnie tak szybko i tak bardzo, że z wykładu nie pamiętam zupełnie nic, a doczytałam ją zaraz po powrocie do mieszkania. I powiem Wam tak" nie żałuję tej pomyłki i nie żałowałam jej ani przez chwilę. "Co kryją jej oczy" to jeden z lepszych thrillerów, jakie w życiu czytałam a sposób opowiedzenia tej historii zakrawa o mistrzostwo. I nie ma w tym ani grama przesady.
Adele i David wydają się doskonałym małżeństwem. Mieszkają w dużym domu. David jest cenionym psychiatrą, a Adele zajmuje się domem. Tylko dlaczego David czasem zamyka ją na klucz, gdy wychodzi? I dlaczego Adele ukrywa przed nim swoją nową przyjaciółkę?
Louise jest samotną matką po rozwodzie i podczas jednej z imprez ląduje w łóżku z przystojnym mężczyzną, który następnego dnia okazuje się jej nowym szefem. Choć oboje z Davidem bardzo starają się zapomnieć o tamtej nocy, wpadają w sidła romansu. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy jakiś czas później Louise zaprzyjaźnia się z jego żoną. I coraz bardziej przekonuje się, że w związku tych dwojga dzieje się coś złego. Nieświadoma, daje się wciągnąć w pewna grę. Nie spodziewa się jednak, jak daleko jest w stanie posunąć się ktoś zakochany na śmierć i życie...
"Co kryją jej oczy" to wyjątkowo wciągający i napisany z pomysłem thriller, podczas lektury którego czytelnik uczestnicy w swego rodzaju grze. Na szachownicy mamy co prawda tylko trzy postaci: Adele, Louise i Davida, ale w książce dzieje się tak wiele, a autorka tak perfekcyjnie gra naszymi emocjami, że niemal co chwila zmieniamy swoje sympatie i antypatie. W jednym rozdziale jesteśmy skłonni wierzyć biednej Adele i nawet jej współczuć, w drugim rozumiemy Davida i gdyby było trzeba, murem stanęlibyśmy za nim, a jeszcze w kolejnym doskonale rozumiemy pogubioną Louise i to jej przyznajemy rację. Ale to wszystko do czasu, a mianowicie do tak misternie zaplanowanego zwrotem akcji, który sprawia, że patrzymy na całą historię zupełnie inaczej, niż przez większość lektury. A później jeszcze kolejnym, przez co miałam w głowie jedno wielkie: WOW. Po skończeniu tej książki przez kilka chwil leżałam na łóżku wpatrując się w sufit nie mogąc wyzbyć się myśli, że to naprawdę wyjątkowa książka. I że właśnie takich emocji oczekuję, za każdym razem, gdy z nadzieją zaczynam czytać thriller.
Fabułą "Co kryją jej oczy" jest tak intrygująca, a napięcie dawkowane czytelnikowi tak umiejętnie, że trudno o tej historii zapomnieć. Autorka serwuje nam wielką porcję dobrej rozrywki, ale zmusza też do wielu refleksji obnażając mroczną naturę człowieka. Pozwala nam bardzo głęboko wniknąć w głowy bohaterów i ukazuje, jak niewiele potrzeba, by przekroczyć granicę zła i przejść na ciemną stronę. A to wszystko, oczywiście, z miłości. Za kurtyna kłamstw i intryg rozgrywają się rzeczy, o których czytelnik nawet by nie pomyślał. Niemal przez całą lekturę dajemy się zwodzić, a kiedy już wydaje nam się, że dotarliśmy do sedna sprawy, zaskoczenie po raz kolejny zwala nas z nóg. Ależ ja lubię to uczucie zaskoczenia i niedowierzania, które towarzyszy takim momentom!
Polecam "Co kryją jej oczy" z czystym sercem. To kawał naprawdę dobrej lektury i prawdziwa bomba emocjonalna. Autorka wciąga nas w świat niedomówień i intryg, plącze i zwodzi, a do tego zaskakuje zakończeniem zostawiając nas w stanie tzw. czytelniczego kaca. Nie możecie przejść obok tej książki obojętnie. Ale pamiętajcie: nie ufajcie żadnemu z bohaterów. A już zwłaszcza nie ufajcie jej oczom...
Można powiedzieć, że sięgnęłam po tę książkę przez przypadek. Któregoś dnia, siedząc na wykładzie, wyciągnęłam z torebki czytnik z zamiarem zabrania się za "Metodę" Shannon Kirk (swoją drogą o niej przeczytacie w następnym poście). Opis okładkowy "Metody" bardzo mnie zaintrygował, ale zapomniałam tytułu i przez pomyłkę zaczęłam czytać "Co kryją jej oczy". Planowałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-18
2017-03-18
Po rewelacyjnym debiucie Dagmary Andryki niemal siedziałam jak na szpilkach w oczekiwaniu na jej kolejną powieść. Gdy więc tylko dowiedziałam się o "Trąf, trąf, misia bela", natychmiast podzieliłam się tą informacją z zaczytanymi znajomymi, a w dniu premiery rzuciłam się na tę powieść tak, jak tylko wygłodniały książkoholik rzucić się może. Nie mogłam doczekać się, co tym razem spotka Martę Witecką oraz zagadki kryminalnej przygotowanej dla czytelnika przez autorkę. Czy po wspaniałym debiucie, jaki był "Tysiąc", "Trąf, trąf, misia bela" spełniła moje wygórowane oczekiwania?
Marta Witecka odnosi sukces po publikacji książki opartej na historii miasteczka Mille i chętnie wyjeżdża na spotkania autorskie zorganizowane przez wydawcę. Na jednym z nich zaczepia ją czytelniczka, która prosi o pomoc w rozwiązaniu zagadki śmierci jej przyjaciół. Marta sceptycznie podchodzi do tego pomysłu, jednak po poznaniu pewnych faktów, które ujawnia jej Anna i śmierci kolejnych osób z jej otoczenia, postanawia rozpocząć dziennikarskie śledztwo. Prowadzi ono do wydarzeń sprzed trzydziestu lat, kiedy na obozie sportowym w Trzciance zawiązało się bractwo młodych sportowców, które szybko stało się swego rodzaju elitą. Każde z dzieciaków chciał należeć do tego wyjątkowego grona, jednak członkowie bractwa strzegli swoich granic i łączącej ich więzi. Spędzając wieczory na drewnianym pomoście, rozmawiali godzinami − szeptali o swoich głęboko skrywanych tajemnicach, składali przysięgi lojalności, grali w gry, które czasem przynosiły im mnóstwo śmiechu, a czasem… No właśnie. Czyżby śmierć kolejnych członków bractwa była związana z pewną wyliczanką, która z czasem przerodziła się w wiszącą nad nimi klątwę?
Dagmara Andryka po raz kolejny udowadnia, że jest urodzona do pisania powieści kryminalnych o mocno rozbudowanym tle społeczno-obyczajowym. Tak samo, jak byłam zachwycona jej debiutanckim "Tysiącem", tak samo zafascynowała mnie zagadka związana z dziecięcą wyliczanką, która niespodziewanie ściągnęła nieszczęście na powtarzające jej słowa nastolatki. Zaczęłam czytać tę powieść w pociągu i omal nie przegapiłam stacji, na której miałam wysiąść, bo wykreowany świat pochłonął mnie tak bardzo, że na chwilę utknęłam w zupełnie innej czasoprzestrzeni - w świecie, w którym niewinna zabawa przynosi drastyczne skutki, a skrywane skrzętnie urazy niespodziewanie wychodzą na światło dzienne, wywracając tym samym do góry nogami życie bohaterów. Odżywają tajemnice z przeszłości, o których pewne osoby bardzo chciałyby zapomnieć, a wszystko to ukazane jest przez autorkę taki sposób, że w pewnym momencie czytelnik zaczyna wątpić w to, czy rzeczywiście w śmierć członków bractwa zamieszany jest ktoś z zewnątrz, czy przyczyną zgonów jest klątwa. Dagmara Andryka już drugi raz odnosi się w swojej twórczości do motywu swego rodzaju sił nadprzyrodzonych, których nie da się wyjaśnić i muszę przyznać, że i tym razem wychodzi jej to bardzo dobrze. Zwodzi czytelnika za nos niemal do samego końca, jakby "Trąf, trąf, misia bela" nie była jej drugą powieścią, ale co najmniej dziesiątą.
Jednak poza pełną tajemnic i niedomówień intrygą kryminalną i mrocznym klimatem utworu, na uznanie zasługuje w moich przede wszystkim łatwość, z jaką autorka ukazuje pewne mechanizmy rządzące ludźmi, społeczeństwem, oraz fenomenalna (w tym wypadku nie jest żadną przesadą użycie właśnie tego słowa) kreacja bohaterów. Tym razem autorka podejmuje się ukazania tego, jak duży wpływ na to, kim jesteśmy w dorosłości ma nasze środowisko, w którym dorastaliśmy oraz rodzina pochodzenia, a także tego, jak bardzo urazy z przeszłości zatruwają nam życie. Nawet, jeżeli wydaje nam się, że pogodziliśmy się z pewnymi traumami i przepracowaliśmy te emocje, mogą one odżyć nawet po kilkudziesięciu latach (tak zwany efekt śpiocha) i być przyczyną zachowań, o które nigdy byśmy się nie posądzali. Zemsta nigdy nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem, ale czasem popycha nas ku skrajnościom i wydaje mi się, że właśnie to jest główną lekcją płynącą z tej książki. Urazy i traumy należy przepracowywać, a nie dusić w sobie, bo ani się obejrzymy, a zniszczą one zarówno nas, jak i naszych bliskich. Chciałabym wskazać historię któregoś z bohaterów, która poruszyła mnie najbardziej, ale chyba nie umiem. Zarówno Anna Kleynocka, nieudolna matka i silna bizneswoman, jaki i kochający pieniądze Filip, niezaradny życiowo Paweł czy silna i arogancka Pola - wszyscy zasługują na uwagę i chwilę refleksji. Każda z ich historii jest dopracowana i wnosi coś nowego do książki. Mam wrażenie, że po lekturze mogłabym każdego z nich zanalizować jako odrębny przypadek psychologiczny - każdy jest materiałem na odrębne studium przypadku, co świadczy tylko o jednym -ta książka jest naprawdę dobra, a Dagmara Andryka powinna nałogowo pisać książki. Już teraz nie mam najmniejszych wątpliwości, że sięgnę po każdą kolejną, która tylko wyjdzie spod jej pióra.
Jeżeli więc szukacie książki pełnej emocji i tajemnic, o bardzo bogatym tle społeczno-obyczajowym oraz z wyraziście wykreowanymi bohaterami z krwi i kości, to pozycja właśnie dla was. Autorka ukazuje, ja niszczą człowieka: z jednej strony - władza i poczucie wyższości, a z drugiej poczucie winy, wstydu i traumy, od których próbuje się uciekać. Jestem wielką fanką prozy Dagmary Andryki i bardzo polecam Wam tę książkę - to oryginalna, niezwykle uzdolniona autorka, która wprowadza coś nowego na nasz rynek czytelniczy. Kiedyś będzie o niej naprawdę głośno, zobaczycie ;)
Po rewelacyjnym debiucie Dagmary Andryki niemal siedziałam jak na szpilkach w oczekiwaniu na jej kolejną powieść. Gdy więc tylko dowiedziałam się o "Trąf, trąf, misia bela", natychmiast podzieliłam się tą informacją z zaczytanymi znajomymi, a w dniu premiery rzuciłam się na tę powieść tak, jak tylko wygłodniały książkoholik rzucić się może. Nie mogłam doczekać się, co tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-16
Jak czuje się człowiek, który otrzymuje na skrzynkę mejlową powieść
w odcinkach, która coraz bardziej przypomina jego życie?
Powiem Wam tak: już dawno nie czytałam książki tak zaintrygowana, jak zdarzyło mi się to w przypadku "Kolejnego rozdziału". I ganię się w myślach za to, że na początku wcale nie chciałam czytać tej książki. Straciłabym kawał naprawdę dobrej i hipnotycznej lektury.
Nie jestem jakąś wielką fanką prozy Agaty Kołakowskiej. Czytałam kilka jej poprzednich powieści i choć owszem, podobały mi się, to żadna nie wywarła na mnie piorunującego wrażenia. Nie będę też udawała, że od razu rzuciłam się na "Kolejny rozdział", bo wcale tak nie było. Ostatnio mam coraz mniej czasu na czytanie i staję się coraz bardziej wybredna wybierając kolejne pozycje. Do lektury "Kolejnego rozdziału" namówiła mnie znana blogerka i pisarka, Magda Majcher. Zdarza nam się rozmawiać o książkach i ufam jej rekomendacjom, dlatego dałam się przekonać do lektury tej książki. I wiecie co? Chyba powinnam podziękować Magdzie. Już dawno nie czytałam tak dobrego obyczaju, choć na usta nieustannie ciśnie mi się określenie, że to taki "prawie kryminał". Ta książka wciąga już od pierwszych stron.
Maciej Tarski, redaktor w znanym wydawnictwie, przychodzi do pracy i jak co dzień odbiera pocztę. Niespodziewanie otwiera jednak wiadomość, która różni się od dziesiątek innych. W załączniku, zamiast książki, znajduje wyłącznie pojedynczy rozdział, wysłany przez anonimowego autora o pseudonimie XYZ. Opowieść wciąga go od pierwszego zdania. I wydaje się Tarskiemu niepokojąco znajoma - opowiada o jego życiu.
Kalina Milewska, popularna autorka thrillerów, cierpi na kryzys twórczy. Jej ostatnia powieść zebrała niepochlebne recenzje, o czym redaktor Tarski nie pozwala jej zapomnieć. Wydzwania do niej nieustannie, aby dowiedzieć się, jak postępują prace nad kolejną, nie kryjąc, że spodziewa się bestsellera na miarę poprzednich.
Redaktor Tarski podejrzewa, że intrygująca korespondencja to sprawka Kaliny, wkrótce jednak wychodzi na jaw, że jest w błędzie, bo XYZ zdradza także skrywane dotąd przez pisarkę fakty z jej życia. Kalina i Maciej zaczynają się niepokoić. Kto bawi się ich kosztem? Kto wie tak wiele o ich dotychczasowym życiu? I o tym, co w nim nastąpi wkrótce…
Nie spodziewałam się po Agacie Kołakowskiej, że będzie potrafiła stworzyć książkę, która pełna będzie tajemnic i niedomówień, a czytelnik podczas lektury przynajmniej kilkukrotnie obróci się przez ramię, czując na plecach oddech tajemniczego podglądacza. To przecież autorka powieści obyczajowych! Muszę jednak przyznać, że sprawdziła się w tworzeniu mrocznego klimatu świetnie i mogłaby konkurować w tej kwestii z niejednym polskim kryminalistą. Podobnie zresztą jak w kwestii trzymania czytelnika w niepewności i mylenia tropów. Tę książkę naprawdę czyta się jak kryminał - z każdym kolejnym rozdziałem pojawia się coraz więcej pytań i wątpliwości. A już na pewno trudno przewidzieć, co będzie dalej. Dodatkowo "Kolejny rozdział" cechują przemyślane portrety psychologiczne bohaterów, co, niewątpliwie, jest cechą charakterystyczną książek Kołakowskiej. Dzięki pogłębionej analizie psychologicznej zarówno Kaliny jak i Tarskiego, czytelnik może bez większych problemów wniknąć w poruszaną przez autorkę tematykę i spojrzeć na nią z kilku perspektyw. Tym razem autorka pisze głównie o samotności mimo trwania w związku, życiu w cieniu sukcesów innych oraz problemach małżeńskich.
Muszę przyznać, że już dawno żadnej autorce nie udało się mnie zaskoczyć tak, jak zrobiła to Agata Kołakowska. Kto by pomyślał, że pisarka specjalizująca się w obyczajach tak dobrze sprawdzi się pisząc powieść balansującą na granicy dwóch gatunków. Nie bez powodu mówi się jednak, że warto wypływać w nieznane i wychodzić poza utarte schematy. Jeżeli jesteście spragnione lektury, która naprawdę was wciągnie i zaintryguje, koniecznie zaplanujcie wieczór z "Kolejnym rozdział". Emocje gwarantowane!
Jak czuje się człowiek, który otrzymuje na skrzynkę mejlową powieść
w odcinkach, która coraz bardziej przypomina jego życie?
Powiem Wam tak: już dawno nie czytałam książki tak zaintrygowana, jak zdarzyło mi się to w przypadku "Kolejnego rozdziału". I ganię się w myślach za to, że na początku wcale nie chciałam czytać tej książki. Straciłabym kawał naprawdę dobrej i...
2017-02-03
http://informator-czytelniczy.blogspot.com/2017/02/to-co-najwazniejsze-s-young.html
Prawdę mówiąc, choć "To, co najważniejsze" to bez wątpienia dobra książka i pochłonęłam ją w dwa wieczory, to spodziewałam się czegoś więcej. Pisząc serię "On Dublin Street" Samantha Young dość wysoko postawiła sobie poprzeczkę i jej najnowsza książka wypada na tle poprzednich tytułów raczej blado, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. W poprzednich książkach nieustannie coś się działo. Lektura była porywająca już od pierwszych stron, bohaterowie wzbudzali niesamowitą sympatię, a ich losy śledziło się z zapartym tchem co i rusz uśmiechając się do ucha. "To, co najważniejsze" nie wzbudziło we mnie podobych emocji. Przeczytałam tę książkę i nie odbiła się w mojej głośnym echem, jak chociażby "Cofnąć czas" czy "Ostatnia szansa". Nie chcę przez to powiedzieć, że to zła pozycja, bo czyta się ją naprawdę dobrze i miło spędziłam z nią wieczór, ale czegoś mi w niej zabrakło. Bohaterowie byli wyraziści i dopracowani, jednak ich związek nieco mdły, problemy banalne i miałam wrażenie, że wyszukane przez autorkę trochę na siłę, a zagadka z przeszłości, którą skrywa Jess, niczym mnie nie zaskoczyła, a wręcz przeciwnie - była słaba. Mam pewien niedosyt.
Nie chcę jednak skupiać się tylko na wadach tego utworu, dlatego dodam, że Young nie zawiodła chociaż w przypadku unikalnego klimatu, jakim emanują jej książki. Tym razem opisuje nadmorskie miasteczko z otoczoną sklepikami promenadą oraz małe, zamknięte społeczeństwo, którego członkowie uwielbiają ploteczki i znają wszystkie swoje sekrety. Czytając tę książkę bardzo łatwo wyobrazić sobie plażę, a chwilami niemal czuje się na twarzy smagający wiatr czy wilgotny piasek pod stopami. Pod tym względem jestem czytelniczo usatysfakcjonowana.
Czy polecam "To, co najważniejsze"? Tak. Mój niedosyt nie wynika z faktu, że to zła lektura, ale z tego, że znając poprzednie, wspaniałe książki autorki, liczyłam na coś więcej. Nie mniej jednak nie uważam czasu spędzonego na czytaniu tego utworu za stracony. To przyjemna w odbiorze pozycja dla kobiet, po prostu zabrakło mi w niej fajerwerków.
http://informator-czytelniczy.blogspot.com/2017/02/to-co-najwazniejsze-s-young.html
Prawdę mówiąc, choć "To, co najważniejsze" to bez wątpienia dobra książka i pochłonęłam ją w dwa wieczory, to spodziewałam się czegoś więcej. Pisząc serię "On Dublin Street" Samantha Young dość wysoko postawiła sobie poprzeczkę i jej najnowsza książka wypada na tle poprzednich tytułów...
2017-01-19
2017-01-18
Są autorzy, których książki trafiają do mnie w punkt i do takich właśnie autorek zalicza się Diane Chamberlain. Nie wiem, czy wiecie, ale poza byciem pisarką jest ona również psychoterapeutką specjalizującą się w pracy z młodzieżą, co oznacza, że łączy mnie z nią nie tylko pasja do książek, ale także zamiłowanie do psychologi systemowej i wnikania w głowy ludzi o wiele głębiej, niż inni. W każdej z książek Chamberlain dostrzegam interesującą mnie problematykę, co sprawia, że trudno mi odkładać je bez dobrnięcia do końca. Z nieukrywaną przyjemnością sięgnęłam po właśnie wydaną przez wydawnictwo Prószyński i Ska książkę "Jak gdybyś tańczyła". Jestem usatysfakcjonowana lekturą.
Molly ma fajne życie, w którym brakuje tylko jednego: dziecka. Choć od kilku lat starają się z mężem o potomstwo, nie przynosi to oczekiwanego skutku, więc w końcu decydują się na adopcję. Proces kwalifikujący na rodziców adopcyjnych jest jednak długi i żmudny, a przy okazji budzi w Molly wiele wątpliwości oraz uśpione wspomnienia związane z domem rodzinnym, od których przez lata próbowała się odciąć. Dwadzieścia lat wcześniej w tragicznych okolicznościach straciła ukochanego ojca. Kłamstwa, którymi raczyli ją po tym wydarzeniu najbliżsi sprawiły, że odeszła z domu i udawała sierotę. Teraz musi wyznać mężowi, że jej matka wcale nie umarła na raka, a jej krewni wciąż mieszkają w Morrison Ridge, małej miejscowości w Karolinie Północnej. Co więcej, Molly ma dwie matki – adopcyjną i biologiczną i obie nigdy o niej nie zapomniały. Molly boi się teraz, że wyznanie prawdy przekreśli jej największe marzenie, by zostać matką i zrujnuje jej małżeństwo. Skoro chce adoptować dziecko musi jednak znaleźć sposób, by pogodzić się ze swoją przeszłością i uwierzyć w przyszłość. Tylko zdoła wybaczyć bliskim wyrządzone jej krzywdy?
"Jak gdybyś tańczyła" to wyjątkowa i trzymająca w napięciu opowieść o rodzinnych sekretach, które dorośli skrywają przed dzieckiem łudząc się, że te ich nie dostrzega. Autorka już od pierwszych stron podsyca w nas ciekawość i głód poznania opowiadanej przez siebie historii, w czym bezapelacyjnie jest mistrzynią i nie raz udowodniła to już w swoich książkach. Fabuła toczy się dwutorowo - z jednej strony poznajemy rozterki dorosłej Molly, która stara się o dziecko i boi się, czy podoła nowej roli życiowej, a z drugiej mamy możliwość wniknięcia w głowę kilkunastoletniej dziewczyny, która dopiero wchodzi w dorosły świat, ale nie jest tak niewinnym dzieckiem, jak wydaje się wszystkim dookoła. Ukazanie wydarzeń z dwóch perspektyw czasowych jest w przypadku tej powieści niezwykle udanym zabiegiem - pozwala nam spojrzeć holistycznie na to, co wydarzyło się i nadal dzieje w życiu głównej bohaterki oraz przekonać się, że pomimo upływu czasu tak wiele się w nas nie zmienia, a zadry z przeszłości nie znikają tak łatwo.
"Jak gdybyś tańczyła" jest też opowieścią o tym, co dzieje się w głowach rodziców adopcyjnych oraz dzieci, które żyją w takich rodzinach. Przyznam, że jest to jeden z moich ulubionych tematów w psychologii i dlatego wspaniale czytało mi się jej książkę. Chamberlain popisuje się swoją wiedzą w smaczny i przyjemny w odbiorze sposób. Pokazuje, że macierzyństwo to nie tylko radość i szczęście, ale także szereg niepokojów, zmartwień i trosk, zwłaszcza, gdy kobietom przychodzi wychować dziecko, którego nie nosiły pod piersią, a wcześniej musiały pogodzić się z faktem, iż nigdy nie będą w ciąży, albo nawet i straciły już jakieś dziecko w wyniku poronienia. To temat niezwykle trudny, w dodatku, wydaje mi się, rzadko poruszany w literaturze kobiecej. Dobrze mi było zetknąć się z nim na kartach książki, podobnie zresztą, jak z wątkiem pobocznym, który ukazuje funkcjonowanie rodziny z niepełnosprawnym członkiem. Dzięki podjętej problematyce śmiało możemy wrzucić tę powieść do rubryczki: powieść aktywna społecznie - nie tylko relaksuje, ale i uczy.
Chamberlain jest świetną pisarką, dlatego nie będę rozwodziła się nad kreacją bohaterów, językiem, ani budową fabuły. To nazwisko jest marką i to światowej sławy. Nie zawiedziecie się sięgając zarówno po "Jak gdybyś tańczyła", jak i po pozostałe książki autorki. Polecam je Wam z całego serca - to kawał dobrej literatury kobiecej. Ba. Nie tylko dobrej - najlepszej.
Są autorzy, których książki trafiają do mnie w punkt i do takich właśnie autorek zalicza się Diane Chamberlain. Nie wiem, czy wiecie, ale poza byciem pisarką jest ona również psychoterapeutką specjalizującą się w pracy z młodzieżą, co oznacza, że łączy mnie z nią nie tylko pasja do książek, ale także zamiłowanie do psychologi systemowej i wnikania w głowy ludzi o wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-07
Książkę czyta się szybko i przyjemnie. Spodziewałam się, że będzie pisana trochę bardziej naukowym językiem i zostanie w niej przedstawionych więcej badań psychologicznych, jednak mogły być to trochę wygórowane oczekiwania, ponieważ studiując psychologię raczej nie czytam poradników popularnonaukowych, ale książki naukowe. Teraz myślę sobie jednak, że to nawet lepiej, że książka jest napisana lekko i przystępnie - przez to zawarte w niej wnioski czy refleksje o wiele łatwiej dotrą do przeciętnego, nie związanego z tematem czytelnika, książka będzie wydawała się bliższa i bardziej dostępna niż gdyby była pisana naukowym żargonem. Wpływa na to również wybór zagadnień, które zdecydował się poruszyć autor. Chyba każdy w naszym życiu spotkał się z większością z nich i choć każdy z problemów finalnie musimy przepracować czy rozwiązać sami, żadna książka tego za nas nie zrobi, to wiele osób poszukuje wtedy pomocy, rad, sugestii czy nawet po prostu pocieszenia i to właśnie takim osobom podsunęłabym tę pozycję.
Książkę czyta się szybko i przyjemnie. Spodziewałam się, że będzie pisana trochę bardziej naukowym językiem i zostanie w niej przedstawionych więcej badań psychologicznych, jednak mogły być to trochę wygórowane oczekiwania, ponieważ studiując psychologię raczej nie czytam poradników popularnonaukowych, ale książki naukowe. Teraz myślę sobie jednak, że to nawet lepiej, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-21
Nie da się uciec przed przeszłością.
Zwłaszcza, gdy teraźniejszość sama w sobie jest niezwykle problematyczna.
Seria o Lipowie, a dokładnie "Trzydziesta pierwsza" (trzeci tom), to książka, która sprawiła, że zaczęłam czytać kryminały. Ba! Niesamowicie to polubiłam, dlatego mam do książek Puzyńskiej wyjątkowy sentyment i z niecierpliwością czekam na następne. "Dom czwarty" jest już siódmym tomem bestsellerowej serii o Lipowie i zabrałam się za lekturę natychmiast, gdy tylko wpadła w moje ręce. (Napisałam to zdanie i przez chwilę się nad nim zamyśliłam. Już siódmy to? Naprawdę? Ależ trudno w to uwierzyć! Właśnie dlatego, za każdym razem, kiedy tylko widzę w zapowiedziach kolejną książkę autorki, nie mogę wysiedzieć z niecierpliwości.) Sięgając po kolejne tomy tej serii nie mogę wyzbyć się wrażenia, że wracam do rodzinnych stron albo chociaż podglądam bohaterów ulubionego serialu. Lipowo skradło moje serce. Jednak mimo tego, iż "Dom czwarty" jest już kolejnym tomem o policjantach z Lipowa, autorka nadal trzyma wysoki poziom. I czytelnika w napięciu przez całą książkę.
Była policjantka Klementyna Kopp po czterdziestu latach wraca w rodzinne strony. Po telefonie od matki, mimo konfliktów rodzinnych, postanawia przyjrzeć się sprawie pewnego morderstwa, którego dokonano w okolicy. W drodze na miejsce Klementyna znika bez śladu, a na jej poszukiwania wyruszają policjanci i przyjaciele z Komendy Powiatowej w Brodnicy, Daniel, Emilia oraz Weronika. Mieszkańcy Złocin zgodnie twierdzą jednak, że zaginiona nigdy nie dotarła do miasteczka, ale aspirant Daniel Podgórski wkrótce odkrywa, że musiało być inaczej. W głowie policjantów powstają dwa pytania: dlaczego wszyscy kłamią i co tak naprawdę przydarzyło się Klementynie? Śledztwo z każdym kolejnym dniem wydaje się być coraz bardziej zagmatwane, a podejrzani mnożą się niesamowicie szybko. Czy podejrzanym powinien być ten, kto maluje tajemnicze graffiti z czarną szubienicą i podrzuca martwe ptaki? I jaki ma z tym wszystkim związek okrutna egzekucja dokonana nad jeziorem Bachotek w październiku 1939 roku?
To, co jest w moich oczach najbardziej wyrazistą i unikatową cechą książek Katarzyny Puzyńskiej, to bijący ze stron niepokój, groza oraz mrok. Żadna inna z autorek kryminałów nie potrafi wywołać we mnie tak silnego napięcia oraz gęsiej skórki na przedramionach podczas lektury oraz wciągnąć w wykreowany przez siebie świat do tego stopnia, że nie mam zamiaru rozstawać się z książką ani na chwilę, dopóki nie skończę. Tym razem miejscem akcji jest podupadające miasteczko ze starymi dworami otoczone wilgocią lasów i zapachem igliwia. To właśnie w tej pobudzającej wyobraźnię scenerii autorka ukrywa kolejną kryminalną intrygę i, tak jak w poprzednich częściach, robi to niesamowicie dobrze. Tym razem policjanci rozwiązują jednocześnie kilka różnych spraw, które, pozornie, niczym się nie łączą. Autorka świetnie buduje jednak napięcie - co i rusz podsyca w czytelniku wyczekiwanie, podrzucając kolejne wskazówki oraz nierozwikłane sekrety. Efekt wzmacniają krótkie, barwne rozdziały oraz ukazywanie wydarzeń z perspektywy różnych bohaterów. Jest to kolejna charakterystyczna cecha utworów Puzyńskiej, jednocześnie bardzo trafiony zabieg.
"Dom czwarty", tak samo jak poprzednie utwory autorki, to jednak nie tylko kryminał, ale i utwór podszyty wyraźnie zarysowanym tłem obyczajowym pełnym obserwacji społecznych oraz licznymi wątkami z dziedziny psychologii. I tym razem mamy możliwość wniknięcia w mentalność ludzi żyjących w małej, zamkniętej społeczności, poznania ich zmartwień, radości oraz urazów z przeszłości, o których nie umieją zapomnieć. Przyglądamy się, jak bardzo destrukcyjna jest zemsta i do czego może prowadzić nieprzepracowana trauma oraz tłumiony w sobie żal. Przez całą fabułę mamy też możliwość obserwowania problemów ludzi, zmagających się ze stratą dziecka oraz zastanowić się nad tym, do czego skłonni jesteśmy w imię miłości. Jedynym minusem tej powieści jest w moich oczach nadużywanie przez jednego z policjantów, Daniela, wulgaryzmów. Przywykłam już, że bohaterowie Puzyńskiej co i rusz rzucają mięsem, ale tym razem było tego tak dużo, że czułam niesmak.
Polecam "Dom czwarty" całym sercem i to nie tylko dlatego, iż fabuła rozgrywa się w okolicy moich rodzinnych stron. Książki Puzyńskiej czyta się migiem niezależnie od objętości. Te utwory mają unikatowy klimat i aż chce się wracać do znanych bohaterów oraz okolic Lipowa. Przeczytałam niedawno wypowiedź jednej z blogerek, która napisała, że chętnie przeczytałaby jakąś książkę Puzyńskiej nie będącą kolejną częścią serii, ale w żadnym wypadku się pod tym nie podpisuję. Chcę więcej kryminałów o policjantach z Lipowa. Dużo więcej! Kocham tę serię i nie mogę się doczekać kolejnej części.
Nie da się uciec przed przeszłością.
Zwłaszcza, gdy teraźniejszość sama w sobie jest niezwykle problematyczna.
Seria o Lipowie, a dokładnie "Trzydziesta pierwsza" (trzeci tom), to książka, która sprawiła, że zaczęłam czytać kryminały. Ba! Niesamowicie to polubiłam, dlatego mam do książek Puzyńskiej wyjątkowy sentyment i z niecierpliwością czekam na następne. "Dom...
2016-11-01
Co, jeśli chwila, w której on najbardziej cię potrzebuje,
okaże się chwilą, w której chciałaś od niego odejść?
Hanna nie jest szczęśliwa w swoim małżeństwie. Prysnęła gdzieś towarzysząca zakochaniu magia, a na horyzoncie pojawił się inny mężczyzna. Po długiej walce z sama sobą, kobieta w końcu zbiera się na odwagę i zamierza oświadczyć mężowi, że odchodzi. Tymczasem zastaje go leżącego na podłodze w sypialni, sparaliżowanego. Tom przeszedł udar, choć ma zaledwie 32 lata. Nie może chodzić, samodzielnie przygotować sobie posiłku ani pracować. Hanna jest przerażona, ale decyduje się odłożyć wszystkie plany na bok, by zająć się mężem. Dla Toma jest jednak jasne, że robi to tylko z litości. Długa rehabilitacja daje obojgu z małżonków mnóstwo czasu, by na nowo przyjrzeli się swojemu życiu. To prowadzi Toma tylko do jednego wniosku: będzie próbował ocalić swoje małżeństwo. Hanna jest miłością jego życia i nie zamierza pozwolić jej odejść. Tylko czy zdoła stać się tym samym mężczyzną, który niegdyś zauroczył Hannę? I czy Hanna zrezygnuje z wyczekanego, nowego życia, by na nowo zakochać się w Tomie?
Bardzo lubię książki klubu Kobiety to czytają. Każda z nich nie tylko porusza ważne społecznie tematy, ale też skłania do refleksji i zmusza do zastanowienia się nad sobą oraz własnym życiem. Książki z tego klubu to powieści mądre, dojrzałe, czasem smutne i wyciskające łzy. Każda z nich jest jednak wyjątkowa - niesie ponadczasowe przesłanie, zwraca uwagę na sprawy, o których czasem zapominamy i odznacza się magią. To dlatego od lat sięgam w ciemno po utwory sygnowane klubową naklejką. Jest ona swego rodzaju gwarantem dobrej, kobiecej literatury. Tak jest także w przypadku "Wszystko co mam". To piękny utwór o miłości ponad wszystko, niesamowitym poświęceniu oraz rezygnacji z siebie na rzecz szczęścia kogoś innego. Płynie z niego także refleksja, że czasami nasze życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni i to w momentach, w których w ogóle się tego nie spodziewamy. I to tylko od nas zależy to, czy uda nam się te zmiany wykorzystać do czegoś dobrego, czy wręcz przeciwnie - spuścimy głowę zaprzepaszczając wszystko, co najlepsze.
Przyznam, że jestem oczarowana stworzoną przez autorkę fabułą i po skończeniu "Wszystko co mam" przez kilka dni nie mogłam wyrzucić jej z głowy, a to chyba najlepsza z możliwych rekomendacji. Katie Marsh miała na tę książkę wspaniały, niesztampowy pomysł, który udało jej się wykorzystać w stu procentach - jej powieść wciąga i trzyma w niepewności. Już przedstawione w pierwszym rozdziale wydarzenia sprawiły, że nie miałam zamiaru rozstawać się z tą książką, dopóki nie poznam zakończenia. Po drodze do celu też czekały na mnie niespodzianki - ta książka to rollercoaster emocjonalny oraz wspaniałe studium ludzkiej psychiki. Autorka pokazuje nam zarówno to, co dzieje się w głowie Hanny, jak i to, w jaki sposób postrzega rzeczywistość zmagający się z chorobą Tom, dzięki czemu mamy pełen ogląd sytuacji . Stawia swoich bohaterów przed szeregiem trudnych wyborów i rzuca im kolejne kłody pod nogi. Testuje i sprawdza, na jak wiele wyrzeczeń zdecydują się w imię miłości. Jaki będzie finał?
"Wszystko co mam" to jedna z piękniejszych opowieści o miłości, jakie czytałam. Nie jest to książka o pełnym uniesień zakochaniu, motylach w brzuchu i szaleństwie. To dojrzały utwór o prawdziwym uczuciu i dwójce ludzi, którzy niespodziewanie muszą zmierzyć się z brutalną rzeczywistością. Gorąco wam go polecam - idealny na jesienne wieczory. Katie Marsh uświadamia nam, co tak naprawdę jest w życiu ważne. A przecież każdemu z nas przyda się czasem o tym przypomnieć.
www.informator-czytelniczy.blogspot.com
Co, jeśli chwila, w której on najbardziej cię potrzebuje,
okaże się chwilą, w której chciałaś od niego odejść?
Hanna nie jest szczęśliwa w swoim małżeństwie. Prysnęła gdzieś towarzysząca zakochaniu magia, a na horyzoncie pojawił się inny mężczyzna. Po długiej walce z sama sobą, kobieta w końcu zbiera się na odwagę i zamierza oświadczyć mężowi, że odchodzi. Tymczasem...
Od czasu, gdy przeczytałam genialną "Idealną", z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnej powieści Stachuli. Debiut autorki uwiódł mnie i oczarował, polecałam tę książkę wszystkim dookoła. Trochę jednak bałam się sięgnąć po "Trzecią". Wbrew pozorom wcale nie dlatego, że opis okładkowy zdaje się gwarantować tego typu emocje, ale ponieważ bałam się, czy Stachula podobała i napisze równie dobrą, mocną książkę jak jej debiut. "Idealną" naprawdę wysoko postawiła sobie poprzeczkę i zastanawiałam się, czy uda jej się ją przeskoczyć albo chociaż zrównać ten poziom. Na szczęście lektura "Trzeciej" rozwiała wszystkie moje obawy i wątpliwości. Choć z początku powieść bardzo przypominała mi debiut autorki, szybko wciągnęłam się w świat głównych bohaterów i przepadłam na długie godziny.
Główną bohaterka jest młoda terapeutka, Eliza. Podczas sesji z pacjentami ma możliwość przyglądania się ich życiu i wnikaniu w ich głowy. Niestety, w pewnym momencie Eliza orientuje się, że jej też ktoś się przygląda. Gdy wraca do domu po pracy ma wrażenie, że ktoś ją śledzi. Potem dręczyciel robi jej zdjęcie, a następnie wystaje pod jej mieszkaniem w swoim samochodzie. Eliza z dnia na dzień coraz bardziej się boi i niemal popada w paranoję. W dodatku nikt jej nie wierzy, podczas gdy ON wie już o niej naprawdę sporo. Eliza jest trzecia na jego liście. I nic nie wskazuje na to, że zostawi ją w spokoju.
Lubię styl pisania Magdy Stachuli. Po przeczytaniu dwóch książek jej autorstwa mówię to już z pełną odpowiedzialnością i nie mam najmniejszych wątpliwości, że sięgnę po każdą jej powieść. Już w "Idealnej" autorka udowodniła, że jest niesamowitą obserwatorką życia społecznego, ma sporą wiedzę na temat psychologii oraz wyjątkowy dar wnikania w głowy postaci, a potem przelewania ich myśli na papier. W "Trzeciej" jest bardzo podobnie. Wydarzenia ukazane są z trzech perspektyw, a czytelnik ma możliwość dogłębnego poznania każdego z bohaterów. Jego rozterek, motywów, lęków, planów, nadziei, a także przeszłości, która... Cóż, pod koniec utworu, gdy wszystkie wątki splatają się i łączą w całość, przeszłość bohaterów okazuje się bardziej mroczna, niż bym się tego spodziewała. Autorka przez cały utwór w pewien sposób wskazuje nam, kto jest dobry, a kto zły, by w finale zatrzeć te granice i zostawić czytelnika ze zdziwieniem na twarzy. W tej powieści nic nie jest takie, jak by się zdawało, nie ma rzeczy oczywistych. I właśnie zdolność do pisania takich utworów jest kolejnym, niepodważalnym atutem autorki. Perfekcyjnie wodzi czytelnika za nos oraz wzbudza w nim emocje.
"Trzecia" to książka, którą zapamiętam na długi czas i którą dodaję do listy swoich ulubionych. Zawiera wszystkie elementy, jakie powinna mieć według mnie dobra powieść. Mamy tu wartką akcję, przemyślaną narrację, dobrze wykreowanych, niemal żywych bohaterów, element zaskoczenia oraz prawdziwy kalejdoskop emocji. Polecam tę książkę z czystym sumieniem, bo to nie jest kolejny bezrefleksyjny utwór. Jestem pewna, że po przeczytaniu tej książki zastanowicie się nad pojęciem bezpieczeństwa w sieci i zmienicie ustawienia swoich kont na portalach społecznościowych na prywatne. Autorka pokazuje, jak złudna jest prywatność w dwudziestym pierwszym wieku oraz jak wiele można się dowiedzieć o obcym człowieku z internetu w zaledwie kilka dni. Powieści poruszające taką tematykę są bardzo potrzebne. Każdy nasz ruch w przestrzeni wirtualnej pozostawia po sobie ślad. Warto o tym pamiętać.
Od czasu, gdy przeczytałam genialną "Idealną", z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnej powieści Stachuli. Debiut autorki uwiódł mnie i oczarował, polecałam tę książkę wszystkim dookoła. Trochę jednak bałam się sięgnąć po "Trzecią". Wbrew pozorom wcale nie dlatego, że opis okładkowy zdaje się gwarantować tego typu emocje, ale ponieważ bałam się, czy Stachula podobała i...
więcej Pokaż mimo to