-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2019-12-12
Pewnego dnia trzeba zdecydować. Nie ma wtedy żadnych wymówek, żadnego odwlekania ani starania się o pomoc innych. Trzeba samemu podjąć decyzję, nie bacząc na to, ile ma się lat, co się robi i jak bardzo się nie chce tego robić. Ta decyzja zaważy na całym życiu. Tak naprawdę to ona je poprowadzi, ponieważ jest to decyzja, czy ruszyć w podróż ścieżką życia i zdecydować, co jest naprawdę ważne. Jesteście gotowi, by to zrobić? Mam nadzieję, że tak, bo więcej czasu nie będzie.
Wydaje się, że to była grupa ludzi, których nic nie łączyło. Każdy żył w innej rzeczywistości, miał inne obowiązki i plany na przyszłość. Jednak coś sprawiło, że pewnego dnia wszyscy znaleźli się w tym samym miejscu, choć z innych powodów, ale tak samo przerażeni. Niekoniecznie zadowoleni, że ich drogi się przecięły i niepewni, co robić dalej. Co sprawiło, że ich życia okazały się tak analogiczne? Księga i decyzja o podróży po nią.
Myślę, że wszyscy znają doskonale autorkę tej powieści. Już od lat zdobywała olbrzymią popularność i przede wszystkim szacunek. W tej chwili jej książki sprzedają się w olbrzymich ilościach, a my Polacy jesteśmy dumni, że możemy się pochwalić kolejnym Noblem z dziedziny literatury. To wielkie wydarzenie, które wręcz zmusza nas do przeczytania dzieł Olgi Tokarczuk. Chciałabym powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że od dawna chciałam przeczytać jakąś jej powieść. Dokładnie tak było, ale nie mam też co udawać, że ostatecznym impulsem do zapoznania się z jej twórczością jest właśnie Nobel. "Podróż ludzi Księgi" jest moim pierwszym spotkaniem z pisarką. Jak ją przyjęłam?
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to styl autorki – zachwycił mnie, ponieważ okazał się jednym wielkim kontrastem. Łączył ze sobą niesamowitą patetyczność, z którą spotykam się niezmiernie rzadko, oraz lekkie pióro pozwalające na oddanie się lekturze bez skrępowania. Podziwiam autorkę za tak niekonwencjonalne i zgrabnie przeprowadzone rozwiązanie. Mam nadzieję, że w innych jej powieściach również odnajdę tę specyfikę języka i stylu.
W "Podróży ludzi Księgi" fabuła jest szczątkowa. Tym razem to nie ona ma grać główne skrzypce. Jest tłem, które powoli i spokojnie doprowadza nas do głębszego sensu. Czy go zauważymy, to zależy tylko od nas. Możemy oddać swój umysł we władanie nudy i monotonni albo wznieść się do wyżyn naszej refleksyjności i tam odnaleźć samych siebie. Choć powinnam dodać, że ta druga opcja nie udało mi się do końca, gdyż tematyka jest bardzo górnolotna i pełna metafor, co okazało się dla mnie zbyt skomplikowane. Niestety wydaje mi się, że w tym przypadku jestem czytelnikiem, który nie jest w stanie zrozumieć wszystkiego i wiele przez to traci. W żaden sposób nie oznacza to, że powieść jest nieodpowiednia, czy przesadzona. Może taka być, ale to ja mogę być na nią niegotowa.
Niezmiernie przypadła mi do gustu koncepcja bohaterów. Każda postać jest dokładnie wykreowana i opowiada swoją własną historię. Są one tak różne od siebie, ale zarazem dopełniające się, że jest to wprost magnetyzujące. Mają w sobie wiele realności pochodzącej z brutalnego życia, ale i zwykłej codzienności. A to wszystko jest zwieńczone ironią życia, która według mnie bez wątpienia istnieje w wielu przypadkach. Warto o tym pamiętać.
"Podróż ludzi Księgi" zrobiła na mnie wrażenie, ale również bardzo rozczarowała. Przede wszystkim w dużej mierze przewidziałam zakończenie, więc nie było efektu zaskoczenia psychicznego, co chyba było ogólnym zamysłem. Tak jak pisałam wcześniej, to też w wielu aspektach nie zrozumiałam jej, co utrudniło mi odbiór lektury. Jednak nie oznacza to, że nie zapoznam się z innymi książkami Olgi Tokarczuk. Jestem bardzo ciekawa, co tam stworzyła.
Pewnego dnia trzeba zdecydować. Nie ma wtedy żadnych wymówek, żadnego odwlekania ani starania się o pomoc innych. Trzeba samemu podjąć decyzję, nie bacząc na to, ile ma się lat, co się robi i jak bardzo się nie chce tego robić. Ta decyzja zaważy na całym życiu. Tak naprawdę to ona je poprowadzi, ponieważ jest to decyzja, czy ruszyć w podróż ścieżką życia i zdecydować, co...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2007
Chciałabym Wam powiedzieć, że dzisiejszy tekst będzie o książce, która sprawiła, że pokochałam czytanie. Jednak byłoby to kłamstwo, ponieważ swoją przygodę z czytelnictwem rozpoczęłam wiele lat wcześniej. I nie mam ani jednej powieści, przy której mogłabym powiedzieć, że to ona pozwoliła odkryć mi pasję czytania i doprowadziła do tego miejsca. Dlatego dzisiaj opowiem Wam o najbardziej sentymentalnej książce w moim życiu. Historii, która pojawiła się przypadkowo i zamieszkała w moim sercu na całe lata, jeśli nie na całe życie. Nie jestem pod tym względem oryginalna, czy kontrowersyjna. Wybieram to co większość czytelników, czyli "Harry'ego Pottera".
Harry jest zwyczajnym chłopcem, którego rodzice zginęli, gdy był małym dzieckiem. Obecnie mieszka razem z siostrą swojej mamy, jej mężem i synem. Odkąd pamięta jest traktowany o wiele gorzej przez swoich opiekunów niż cioteczny brat. Ale na tym nie kończą się jego problemy, gdyż w szkole również jest poniżany i nielubiany. Zawsze jest tym dziwnym, mimo że czuje się całkowicie normalny. Jednak teraz, mając niecałe jedenaście lat, widzi szansę na poprawę swojego losu. Od września idzie do nowej szkoły i ma nadzieję, że tam nie będzie już bity i wyzywany. Lecz plany mają to do siebie, że potrafią się psuć. W przypadku Harry'ego również tak jest, ponieważ krótko przed jego jedenastymi urodzinami pojawia się list zaadresowany właśnie do niego. Jest to jego pierwszy list w życiu, dlatego czuje się skrzywdzony, gdy wujostwo zabiera mu go bez żadnych tłumaczeń. Czas mija, listów jest coraz więcej i więcej, aż pewnego dnia Harry poznaje Hagrida, który jest gajowym w pewnej szkole. Co to za szkoła? Kto przysyłał z taką wytrwałością listy do chłopca? Co czeka go w przyszłości? Czy naprawdę jest taki zwyczajny? Na te pytania pewnie większość z Was zna doskonale odpowiedź.
Napisanie tej recenzji jest dla mnie olbrzymim wyzwaniem. W końcu to nie jest jakaś tam sobie kolejna książka, która podobała mi się albo nie. To książka, która towarzyszy mi od prawie piętnastu lat. Jak wyrazić coś takiego? Jak dobrać słowa? Jak na nią spojrzeć z perspektywy recenzenta, a nie kilkuletniego dziecka, które przenosi się do świata magii i marzeń? Mimo to chcę spróbować, ponieważ po latach do niej wróciłam i nadal ją uwielbiam. Obawiałam się, że tym razem już nie zrobi wrażenia, że tym razem jest kolejną powieścią fantasy. Nie, ona nadal pozostaje wyjątkowa i po raz nie wiem, który udowadnia mi, że jest warta swojej sławy i przede wszystkim mojego sentymentu.
Mija tyle lat, całe uniwersum jest mi tak dobrze znane, a tymczasem nadal jestem zachwycona pomysłem i o dziwo nadal mnie zaskakuje. Wiele twórców brało inspirację właśnie z cyklu o Harrym i mimo to on nadal się wyróżnia na tle tych wszystkich nowych i często popularnych powieści i filmów. Zostaje oryginalny i niepowtarzalny. Nawet nie zamierzam liczyć, ile sama przeczytałam podobnych książek, ile ich powstało... To on wiedzie prym i na tym powinniśmy skończyć ten aspekt.
Kiedyś najbardziej doceniałam pomysł na tę historię i uniwersum. W tej chwili skłaniam się bardziej do języka, jakiego używa autorka, który swoją drogę również jest niepowtarzalny. Pod każdym względem jest dopracowany. Piękne, rozbudowane, ale nie za długie opisy wprowadzają czytelnika w świat magii i pozwalają na panoramiczne wyobrażenie sobie wszystkich wydarzeń. Same dialogi są naturalne i dają możliwość poznania bohaterów. Olbrzymia liczba neologizmów rozbudowuje całość i zmusza nas do przekierowania myśli na nowy tor. Przy tym zawsze miałam wrażenie, że książka płynie wolno, monotonnie i przyjemnie, a zarazem jest wielkim tornadem wydarzeń, który nie pozwala nam zatrzymać się choćby na chwilę.
Fabuła zawsze wydawała mi się nieprzewidywalna, choć w tej chwili ciężko mi to stwierdzić. Jednak dla potwierdzenia tej mojej małej tezy, powiem, że nawet teraz, gdy czytałam tę historię po raz nie wiem który, wielokrotnie zostałam zaskoczona. Okazało się, że wielu rzeczy nie pamiętam albo jest to zmodyfikowane przez często oglądaną przeze mnie ekranizację. Myślę, że trudno sobie wyobrazić moje zszokowanie, gdy jakaś scena okazała się dla mnie pozornie nowa. Tak dobrze znana, a jednak zapomniana. Dlatego zostałam totalnie pochłonięta przez tę opowieść.
Bohaterowie! O nich mogłabym pisać i pisać, i dalej pisać, i nie kończyć pisania. Mam o nich zbyt dużo do powiedzenia i to najchętniej o każdym. Wyobrażacie sobie, ile bym potrzebowała do tego stron? Dlatego zacznę od szczerego przyznania się, że podaję "Harry'ego Pottera" jako przykład książki, gdzie postacie zostały wręcz doskonale wykreowane. Każdy z nich jest wyrazisty, rozbudowany i zachowuje przy tym naturalność oraz wywołuje olbrzymie fale emocji. Harry jest dla mnie wyjątkowo wyrazistą postacią, która łączy w sobie wiele niespójności. Możemy obserwować wielką odwagę, szczerą dobroć, niesamowite poczucie humoru, wrażliwość, a zarazem zbyt dużą emocjonalność, nieodpowiedzialność, spryt i częstą chęć zemsty. O tym też już zdążyłam zapomnieć, bo tę postać wcale nie tworzą te wielkie sceny, które prawie wszyscy znamy, tylko te małe, pozornie nic nieznaczące wydarzenia. Ron jest dla mnie kolejnym niespodziewanym odkryciem. Z perspektywy czasu wydawał mi się bladą, papierową postacią. Teraz po przeczytaniu stwierdzam, że jest wręcz przeciwnie. Ubarwia tę opowieść i pozwala na jej powolne rozwinięcie. Jest niesamowicie lojalny z poczuciem humoru i jak się okazuje dużymi pokładami odwagi. Natomiast na Hermionie się zawiodłam. Jako dziecko ubóstwiałam ją, a teraz wydaje mi się tak bardzo, wręcz nieakceptowanie zarozumiała i oderwana od rzeczywistości. Jest maszyną, która wykonuje tylko określone cele.
Jak widzicie, po tylu latach fascynacji, można nazwać, że obsesji, napisałam hymn pochwalny na temat "Harry'ego Pottera". To nie jest tak, że uważam tę część za wybitne dzieło, bez żadnych wad. Nie ma książek bez wad. I ta też na pewno je ma. Jednak nie zdecydowałam się na ponowne jej przeczytanie, by ich szukać. Chciałam jeszcze raz poczuć ten niesamowity klimat magii, tajemnic mistycznego zamku i prawdziwej przyjaźni. To dostałam i to zapamiętam.
Chciałabym Wam powiedzieć, że dzisiejszy tekst będzie o książce, która sprawiła, że pokochałam czytanie. Jednak byłoby to kłamstwo, ponieważ swoją przygodę z czytelnictwem rozpoczęłam wiele lat wcześniej. I nie mam ani jednej powieści, przy której mogłabym powiedzieć, że to ona pozwoliła odkryć mi pasję czytania i doprowadziła do tego miejsca. Dlatego dzisiaj opowiem Wam o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-26
Na świecie rodzi się tyle ludzi, że czasami sama świadomość tego może przygniatać. W naszej głowie mamy samego siebie i świat, który nas otacza. To jest wszystko, co wiemy. Tylko że takich jednostek jest miliardy i każdy z nas jest tak bardzo odmienny i zarazem tak bardzo podobny do reszty. Od dawna to mnie fascynuje. Tym bardziej że co jakiś czas pojawia się ktoś, kto się wyróżnia spośród nas. Ktoś, kogo zna cały świat, ktoś, o kim będą mówić setki lat później. Jak to się dzieje? Czy ten człowiek od razu rodzi się taki inny, by pozytywnie lub negatywnie zwrócić swoją uwagę? Czy zbieg wydarzeń to warunkuje? Połączenie wrodzonych i nabytych cech? Są różne teorie, różne przypuszczenia, ale tak naprawdę nie da się przewidzieć, kto będzie wyróżniał się od miliarda innych ludzi.
Dla mnie osobiście takim człowiekiem był Leonardo da Vinci. Postać, która osiągnęła w rozumieniu ludzki tak wiele, która została zapamiętana na setki lat, której dzieła do dzisiaj możemy oglądać, która inspirowała w swoich czasach i nadal to robi. Nie będę ukrywać – osoba Leonarda intryguje mnie od dziecka i traktuję ją jako najwybitniejszego człowieka przez istnienie ludzkości. To geniusz, który pokonał swoją epokę. Z tego względu poświęcam też wiele czasu na poznawanie faktów o nim. Większość z nich podejrzewam, że jest mitem albo bardzo niesprawdzoną informację. Jednak nie przeszkadza mi to w żaden sposób. Tym bardziej że w ostatnim czasie zaczęłam się też skupiać na bardziej rzetelnych dziełach niż tylko internet albo powieści, w których występuje da Vinci.
Tym razem w moją rękę wpadło przepiękne wydanie książki "Leonardo da Vinci. Zmartwychwstanie bogów". Miałam już styczność z pisarzem, który stworzył tę powieść i było ono raczej przeciętne. Chciałam mu dać drugą szansę, tym bardziej że pisał o mojej ulubionej postaci. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że to był bardzo duży błąd. Czemu?
Zacznę od zalet, czyli języka, jakim posługuje się pisarz. Przypadł mi do gustu, ponieważ jest stosunkowo poważny i dość rozbudowany, a takie style bardzo cenię. Ma w sobie tę niezwykłą klasę, która dobitnie potwierdza, że mamy przed sobą snutą niesamowitą historię. Jest to powieść wolna i monotonna, ale dające zastrzyk zaciekawienia i fascynacji. Mało autorów to osiąga, więc jest to aspekt tym bardziej doceniany przeze mnie. Przy tym jest poruszający i po prostu odmienny.
Mimo to w ostatecznym rozrachunku twierdzę, że ta historia jest niesamowicie nudna. Przyznaję, że dla wielu czytelników może być łatwiejszą formą niż typowa biografia czy książka naukowa, ale ja nie jestem zadowolona z fabuły. Była chaotyczna i przede wszystkim niespójna. Przeskoki czasowe pojawiały się co chwila i mimo że były podkreślone, to i tak czasami się gubiłam, co utrudniało mi zrozumienie kontekstu i samego życia Leonarda. Jest tam tak wiele faktów historycznych, miejsc, postaci, że dla takiego laika jak ja jest to w ogóle nie do przejścia. To wszystko tak bardzo mi się w głowie mieszało, że czasami miałam odczucia, jakby czytała randomowe fragmenty wyrwane z innych książek. Myślę, że są w stanie zrozumieć to wyłącznie znawcy tamtych czasów.
Co do samych faktów też mam wiele zastrzeżeń. Przede wszystkim nie dowiedziałam się z tej książki niczego nowego ani zaskakującego, a tego właśnie oczekiwałam. Nie jest to też zbyt rzetelna powieść. Zdaję sobie sprawę, że minęło wiele lat od jej napisania, więc o wielu rzeczach nie wiedziano wtedy albo nie ujawniano ze względu na wizerunek. Mimo to nie widzę sensu szukać w niej przydatnych źródeł wiedzy, gdyż w tej chwili jest wiele potwierdzonych informacji na temat tej osobistości.
Ponarzekałam sobie, ale powiem Wam, że i tak jestem zadowolona, że mam tę książkę, gdyż jest tak pięknie wydana, że moja dusza kolekcjonera przeniosła się do siódmego nieba. Zdaję sobie sprawę, że jest to dość materialne podejście. Jednak przyznajcie sami – sama okładka, która ma fakturę płótna, jest już cudowna. Piękne kremowe stronice, na których można znaleźć dzieła da Vinciego dopełniają całości.
Nie polecę Wam tej książki, ale też jednoznacznie nie powiem, że nie jest warta przeczytania. To zależy, czego akurat szukacie. Bo jeśli opowieści, gdzie w tle znajdziecie Leonarda, to może Wam przypaść do gustu. Lecz jeśli oczekujecie rzetelnych i rozbudowanych faktów, to już niekoniecznie.
Na świecie rodzi się tyle ludzi, że czasami sama świadomość tego może przygniatać. W naszej głowie mamy samego siebie i świat, który nas otacza. To jest wszystko, co wiemy. Tylko że takich jednostek jest miliardy i każdy z nas jest tak bardzo odmienny i zarazem tak bardzo podobny do reszty. Od dawna to mnie fascynuje. Tym bardziej że co jakiś czas pojawia się ktoś, kto się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-10
Czasami zastanawiam się, co jest takiego wyjątkowego w Bożym Narodzeniu. Nie mam na myśli tutaj religijnego aspektu, ale tego, który jest zwany magią świąt. Dla mnie Wigilia zawsze była jednym z ulubionych dni w roku i niosła ze sobą niezapomniane wspomnienia. Czy naprawdę większość z nas przypisuje tym trzem dniom tak olbrzymie znaczenie, że zauważamy i czujemy magię? Czy jest to najlepszy czas, by zapomnieć o waśniach, problemach i trudnościach? Czy to dni pełne miłości? Takie pytania za pewne zadają sobie wszyscy i prawdopodobnie odpowiedzi są najróżniejsze. A może istnieje jedna prawidłowa?
Pewnego grudniowego dnia do Devina dzwoni wyjątkowy telefon. Mężczyźnie nigdy nie przyszło do głowy, że może znaleźć się w tak nietypowej sytuacji i tak magicznej – dzwoni do niego mały chłopiec, który jest przekonany, że dodzwonił się do Świętego Mikołaja. Chłopiec prosi o tatusia na święta Bożego Narodzenia. Devinowi nie przychodzi nic innego do głowy, jak odpowiedzieć, że musi wierzyć, że pewnego dnia tatuś się pojawi. W tym samym czasie matka chłopca mierzy się z prześladowaniem. Zaczyna się bardzo niewinnie, bo od kilku pomyłek w poczcie i niezamówionej pizzy. A jak się kończy? Czemu chłopiec tak bardzo pragnie mieć tatusia? Czy Devin zakończy swoją rolę jako Święty Mikołaj? Czy Jenna – mama chłopca – znajdzie prześladowcę?
Dla mnie atmosfera świąt pojawiła się już na samym początku grudnia. Jednak teraz gdy wróciłam do domu ze studiów i zaczynają się gorączkowe przygotowania do Wigilii, poczułam całą sobą, że to już już za pasem. Dlatego z olbrzymią chęcią wzięłam się za kolejną świąteczną książkę. Chciałam jeszcze bardziej pogłębić swój fantastyczny humor. Tylko nie do końca byłam przekonana co do tego konkretnego wyboru, gdyż spotkałam się z twórczością autorki i muszę ze smutkiem przyznać, że była to całkowita porażka. Jednak nie chciałam tak łatwo się zniechęcać i jak się okazało była to dobra decyzja, ponieważ Świąteczne drzewko życzeń spełniło moje oczekiwania i przekonało do autorki.
Początek powieści bardzo przypadł mi do gustu. To było coś odmiennego od tego co znam z typowych książek świątecznych i od razu wrzuciłam to do worka z zaletami. Trochę się z tym pośpieszyłam, bo niestety pierwsze wrażenie nie utrzymało się. Co prawda na oko do połowy książki byłam nadal zachwycona, ale momentalnie moja dobra opinia spadła. Zaczęło się dobrym kryminałem, a skończyło wybitnie naiwnym romansem. Żadnego z tego się nie spodziewałam... No może tego romansu to troszkę, ale myślałam, że będzie poważniejszy w odbiorze, a słodyczy doda świąteczna atmosfera.
Styl jest typowy jak na obyczajówkę, więc nie mam za bardzo co o tym pisać. Mogę tylko tradycyjnie ponarzekać na brak oryginalności i niepowtarzalności, ale zaczynam się już przyzwyczajać. Choć, żeby nie było, że dostrzegam ostatnio wyłącznie wady w języku powieści, to przyznam, że w pewnym momencie bardzo się wciągnęłam i przepadłam w tym świecie na wiele stron.
Jak możecie się domyślić, fabuła pod względem wątku romantycznego jest bardzo przewidywalna i od pierwszych stron, jak nie samego opisu, można się domyślić, jaki będzie tego finał. Trochę poczułam zawód, co mnie zdziwiło, bo właśnie tego się spodziewałam. Zresztą całość nadrabia odpowiedni klimat i nie mam tu na myśli wyłącznie tego bożonarodzeniowego, ale również klimat wakacji, wspomnienia pięknych mórz i oceanów oraz klimat marzeń i miłości. Tutaj naprawdę pisarka dała się ponieść, a ja jako czytelniczka razem z nią.
Bardzo łatwo przenieść się do Eternity Springs i pokochać wszystkich bohaterów. Jest ich wielu i wydaje mi się, że powieści Emily March pozwalają na dogłębną analizę ich charakterów. Ale pozostając przy "Świątecznym drzewku życzeń", to polubiłam się z Jenną. Podziwiam ją za determinację w tym, co robi. Jest pełna zaangażowania, odwagi i nie boi się poświęcić dla swoich najbliższych. Podejmowała w swoim życiu bardzo trudne decyzje i dzięki tym wyborom udowodniła samej sobie, swojemu synowi i wszystkim innym, że jest wyjątkowo kobietą, którą powinno darzyć się wielkim szacunkiem. Jej syn poszedł w ślady matki i okazał się przekochanym chłopcem, pełnym odwagi, radości i pasji. Mimo że w swoim życiu przeszedł naprawdę wiele, to nadal pozostał gotowy na to co przyniesie życie, choć z większą dozą rozsądku. Warto byłoby wspomnieć też o Devinie, który dla mnie jest kochanym łobuziakiem. Zachowuje się jak jakiś macho z wybujałym ego, ale w rzeczywistości jest oddany swoim bliskim i gotowy na miłość. Całym sobą oddaje się swoim pasjom i wbrew pozorom doskonale wie, czego pragnie w życiu.
"Świąteczne drzewko życzeń" to książka dla kobiet, która pozwala poczuć świąteczny klimat, ale ujawnia również, czym jest prawdziwa miłość – zarówno ta rodzicielska, jak i partnerska. Podkreśla, że w życiu trzeba wiedzieć, kiedy powinno się iść na kompromis, a kiedy walczyć do końca o swoje. Jestem zadowolona, że dałam drugą szansę Emily March, ponieważ przekonała mnie, że może jeszcze warto kilka razy wpaść do Eternity Springs.
Czasami zastanawiam się, co jest takiego wyjątkowego w Bożym Narodzeniu. Nie mam na myśli tutaj religijnego aspektu, ale tego, który jest zwany magią świąt. Dla mnie Wigilia zawsze była jednym z ulubionych dni w roku i niosła ze sobą niezapomniane wspomnienia. Czy naprawdę większość z nas przypisuje tym trzem dniom tak olbrzymie znaczenie, że zauważamy i czujemy magię? Czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-10
Mamy grudzień! Myślę, że wszyscy bez wątpienia się z tym zgodzimy i doskonale wiemy, co oznacza grudzień. W końcu jest to w Polsce miesiąc najwspanialszych świąt, jakie ma religia chrześcijańska. Czujecie już ten klimat? Może za oknem nie ma jeszcze śniegu, może mamy dużo obowiązków związanych z pracą, szkołą czy po prostu samymi świętami. Ale już niedługo większość z nas usiądzie przy wigilijnym stole, spojrzy na pięknie przystrojoną choinkę, podzieli się opłatkiem z bliskimi i będzie po prostu szczęśliwy. Mam głęboką nadzieję, że tego dnia tak właśnie się czujecie.
Pięć osób – każdy ma swoją własną historię, swoje własne problemy, marzenia i traumatyczne przeżycia. Żyją swoim własnym życiem, ale ich ścieżki prawie codziennie się przeplatają. Niektórzy wiedzą o sobie nawzajem bardzo dużo, inni nie wiedzą nawet o swoim istnieniu. Jednak idą święta, a w raz z nimi olbrzymia magia, która postanowi połączyć tę niesamowitą piątkę ludzi i jednego chorego psa. Co tym razem przyniesie Boże Narodzenie? Czego może dokonać mały szczeniaczek? Czy da się wygrać z własnymi uprzedzeniami?
Myślę, że już po wstępie domyśliliście się, że po prostu uwielbiam Boże Narodzenie! Naprawdę czuję, że okres przedświąteczny i same święta są pełne magii, miłości i spełnionych marzeń. Jestem urzeczona, gdy patrzę na wystawy sklepowe. Nie przeszkadza mi, że zazwyczaj są uważane za kiczowate lub przesadzone. Może i takie są, ale na tym polega ten klimat. Dlatego by już teraz poczuć tę niesamowitą atmosferę, kupiłam mandarynki, włączyłam kolędy i zaczęłam czytać najnowszy bestseller – "Rozmerdane święta". Czy książka przypadła mi do gustu?
Autorka napisała powieść przyjemnym i prostym językiem, dlatego czyta się ją w zawrotnym tempie. Ciekawa kompozycja losów głównych bohaterów sprawia, że książka jest płynna i pełna zaskakujących faktów. Jest trochę zaburzona chronologia, ale tutaj nie ma wątpliwości, że pisarka zdecydowała się na ten zabieg całkowicie świadomie. Dzięki temu z pełnym zrozumieniem i czasami wręcz zachwytem możemy spojrzeć na sytuacje z perspektywy różnych osób czy nawet samego szczeniaczka. Już dawno nie spotkałam się w opowieści z takim ustawieniem czasowym, więc przypadło mi to do gustu i pozwoliło przenieść do życia bohaterów.
Nie będę udawać – fabuła wydaje mi się wybitnie naiwna i jeśli czytacie moje recenzje, to dobrze wiecie, że zazwyczaj mocno bym to skrytykowała. Jednakże gdy brałam "Rozmerdane święta" do ręki, to właśnie tego oczekiwałam. Nie chciałam wejść w do bólu realistyczny świat, gdzie Boże Narodzenie nie dla każdego oznacza spełnienie marzeń. Chciałam radości i miłości, więc pod tym względem moje oczekiwania zostały spełnione stuprocentowo. Ta historia jest naprawdę przeurocza. Choć... Momentami zbyt... Dostałam to, czego pragnęłam, ale w za dużej dawce.
Pisarka przedstawia opowieść z perspektywy pięciu osób i psa. Można się domyślić, że z tego powodu postacie są pobieżnie omówione, ale wystarczająco by je zrozumieć i przywiązać się do nich. Najważniejszy jest Ziyo! To tak bardzo kochana mała psinka, że od razu łapie za serca. W dodatku możemy zobaczyć świat jego oczami i w tym momencie... Nasz świat staje się lepszy, o wiele lepszy. Jest to małe dziecko, które nie rozumie jeszcze otoczenia przez swój młody wiek, a ludzi nie rozumie, bo jest psem, a my w końcu jesteśmy dziwnymi istotami. Jego panem jest Oluś, który też urzekł mnie swoją dobrocią i prostodusznością. Na każdym kroku wykazywał się całkowitym zaangażowaniem i dlatego tak bardzo go polubiłam. Nieważne czy akurat uczył dzieci w szkole, czy pomagał swojej przyjaciółce, czy zajmował się psem. Dawał zawsze z siebie wszystko i zachowywał przy tym pogodę ducha. Takich ludzi uwielbiam również w realu. Natomiast dla kontrastu jego matka – Krystyna – okazała się niemożliwie irytująca. Dosłownie doprowadzała mnie do szału. Zaskakiwała, ale w bardzo negatywny sposób.
"Rozmerdane święta" są idealnym wyborem przed Bożym Narodzeniem, ponieważ wprowadzają w klimat i urzekają serca. Jeśli poszukujecie czegoś lekkiego, pełnego atmosfery świątecznej i magicznych cudów, to zapewniam Was, że znajdziecie w niej właśnie to.
Mamy grudzień! Myślę, że wszyscy bez wątpienia się z tym zgodzimy i doskonale wiemy, co oznacza grudzień. W końcu jest to w Polsce miesiąc najwspanialszych świąt, jakie ma religia chrześcijańska. Czujecie już ten klimat? Może za oknem nie ma jeszcze śniegu, może mamy dużo obowiązków związanych z pracą, szkołą czy po prostu samymi świętami. Ale już niedługo większość z nas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-16
Czasami jestem po prostu zszokowana postępem technologii, a należę do tego pokolenia, które na własne oczy mogło zobaczyć, jak szybko rozwija się nasza elektronika, i zarazem należę do tych osób, które są wychowane na nowych technologiach. W mojej pamięci są wspomnienia pierwszych telefonów komórkowych dostępnych dla zwykłych ludzi, komputerów o kolosalnej wielkości i malutkich ekranów telewizorów, gdzie znajduje się kilka kanałów. Jednak minęło tylko kilka lat, a w swoim ręku miałam już nowoczesny, dotykowy telefon, grałam na laptopie i oglądałam filmy w bardzo dobrej jakości na wielkim telewizorze. Z perspektywy czasu jest to olbrzymi przeskok od raczkującej technologii po urządzenia, które zastępują nam wiele aspektów codziennego życia. Wyobrażacie sobie, co będzie za dziesięć lat? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Sto?!
Ana jest hybrydą – połączeniem programu komputerowego z biologiczną istotą. Została stworzona po to, by dostarczać ludziom rozrywki w największym i najnowocześniejszym parku rozrywki na całym świecie. Jest zaprogramowana do bycia uprzejmą, atrakcyjną i radosną istotą spełniającą ludzkie marzenia. Nad nią i jej siostrami czuwają Matka i Tata, którzy robią wszystko, by ich niesamowite istoty były bezpieczne i nie musiały się w żaden sposób obawiać prawdziwego świata. Domem Any jest Kingdom i nie wolno jej opuszczać tej przystani. Tam powinna być szczęśliwa, pomocna i stamtąd sięgać po przyjemności. Jednak czy taka jest prawda? Jakie mroczne tajemnice skrywa najpiękniejsze miejsce na świecie? Czy maszyna może odczuwać prawdziwe emocje? Prawdziwe uczucia? Co doprowadziło do wyjątkowo brutalnego morderstwa?
Po "Królestwie" oczekiwałam przyjemnej rozrywki, która pozwoli mi się oderwać od poważnych książek z klasyki, literatury naukowej i nauki do egzaminów. Spodziewałam się dość naiwnej lektury, ale za to pełnej emocji i miłości. Moje oczekiwania zostały spełnione, ale dostałam też wiele nadprogramowych i bardzo pozytywnych aspektów. Zostałam pozytywnie zaskoczona przez powieść, która umiała w sobie połączyć lekkość pióra oraz poważne tematy skłaniające do refleksji. Już dawno nie spotkałam takiej książki z gatunku literatury młodzieżowej.
Przede wszystkim pomysł! Cała historia jest niekonwencjonalna i bardzo zaskakująca. Nie przypominam sobie, żebym dotychczas spotkała się z czymś takim, a jednak czytałam sporo podobnych książek. "Królestwo" bierze pod lupę znane i popularne motywy, jednak łączy je w niesztampowy sposób i tworzy uniwersum opierające się na magii technologii oraz prawdziwych i poruszających uczuć. Zwykle nie przepadam za takim toposem, ale tutaj zostałam całkowicie do niego przekonana.
Co do stylu autorki nie mam za dużo uwag. Idealnie pasuje do typowego młodzieżowego języka, który ma być prosty i przyjemny. Nic ponad to – nic charakterystycznego. Choć przypadł mi do gustu układ rozdziałów. Intrygujące połączenie przeszłości z teraźniejszością, które sprawia, że powieść chce się czytać dalej, by zrozumieć te wszystkie wydarzenia.
Książkę przeczytałam w dwa dni, co przy dość dużej liczbie obowiązków jest fantastycznym wynikiem i dużo mówi na temat samej fabuły. Przepadłam całkowicie w tym świecie. Był on na tyle baśniowy, że poczułam ten niesamowity klimat parku rozrywki, który sprawiał, że ludzie byli choć przez chwilę po prostu szczęśliwi. Niezwykłe wykorzystanie wirtualnej rzeczywistości i adekwatne odebranie pragnień ludzkich spowodowały, że sama chciałam być jednym z klientów i poczuć się tak samo cudownie jak oni. Lecz był to też świat tajemnic, czego jako czytelnicy dowiadujemy się od pierwszych stron, ale w ogóle to się nie zgadzam z przeszłością, którą poznajemy. Krok po kroczku zaczynamy rozumieć, czym było Kingdom i dlaczego hybrydy zostały doprowadzone do niewyobrażalnych stanów psychicznych i fizycznych. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, dlaczego sama dałam się oczarować tej krainie, a zapominałam o jej mrocznych sekretach. Każde takie przypomnienie dawało mi motywację, by brnąć dalej i poznać prawdę, jeśli nawet miała być okrutna.
Bohaterów przewijało się wielu, jednak byli oni tylko tłem i uważam to za dość duży minus, gdyż mieli olbrzymi potencjał i naprawdę wyszedłby ciekawy efekt, gdyby tylko ich dopracować. W końcu w dużej mierze były to albo hybrydy, albo ludzie o dość specyficznych zainteresowaniach. Główną bohaterkę Anę polubiłam od pierwszych stron za nietypowy tok myślenia. Oczywiście można było się tego spodziewać po robocie, ale mimo to daję ukłon w stronę pisarki, która ukazała coś wprost niesamowitego. A mówię tu o opisach emocji i czuć bez nazywania ich. Tak właśnie myślała Ana – opisywała pewne stany i uważała je za reakcję programu, często przy tym obawiając się awarii. Tymczasem te stany były tak bardzo ludzkie i tak naturalne wśród ludzi, że poczułam się urzeczona jej niewiedzą i przekonaniem o byciu maszyną przy tak wielkim pragnieniu ludzkich rzeczy. Do gustu przypadł mi również Owen. Nie jestem w stanie racjonalnie opowiedzieć Wam, za co go polubiłam, jednak odkąd tylko się pojawił, poczułam, że można mu ufać i że odegra ważną rolę w tej historii. Po prostu poczułam jakąś sympatię.
Królestwo okazało się emocjonującą książką, która momentami dogłębnie mnie poruszyła. Dzięki wartkiej akcji czytało się ją niezwykle szybko, ale przy tym łatwo zapomnieć o rzeczywistym świecie. Po lekturze można zadawać sobie multum pytań o słuszność technologii oraz o nasze własne człowieczeństwo. Czy jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za to, co tworzymy? Nie pytam tutaj, czy jesteśmy w stanie to kontrolować. Pytam, czy emocjonalnie jesteśmy w stanie dać sobie z tym radę i dać z siebie wszystko, by stworzyć piękny świat dla nas i naszych wytworów? Myślę, że sami znacie odpowiedź.
Czasami jestem po prostu zszokowana postępem technologii, a należę do tego pokolenia, które na własne oczy mogło zobaczyć, jak szybko rozwija się nasza elektronika, i zarazem należę do tych osób, które są wychowane na nowych technologiach. W mojej pamięci są wspomnienia pierwszych telefonów komórkowych dostępnych dla zwykłych ludzi, komputerów o kolosalnej wielkości i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-14
Mam do Was jedno pytanie – co wiecie o empatii? Jestem przekonana, że większość z Was jest w stanie podać definicję, która dość słusznie opisze ten konstrukt. Lecz jak się okazało, większość ludzi posiada tylko bardzo ogólną wiedzę na ten temat, a uważam ją za wyjątkowo istotną. Żeby jednak nie być niesprawiedliwym, to przyznam, że ja sama wiedziałam dość mało o empatii, a dotychczas uważałam się za osobę, która wie w tym aspekcie więcej niż przeciętny człowiek. Teraz już zdaję sobie sprawę, że zgłębienie mechanizmów empatii wymaga o wiele większego zaangażowania i wysiłku. Pomogła mi w tym książka "Siła empatii. 7 zasad zmieniających życie, pracę i relacje".
Tematyką związaną z empatią zainteresowałam się ponad rok temu, gdy całkowicie przypadkowo razem z przyjaciółką wybrałyśmy ten temat do opracowania w ramach zajęć na uczelni. Wtedy było to tylko luźno rzucone pojęcie, które wydawało się stosunkowo ciekawe i łatwe do omówienia. Pracowałyśmy nad nim rok i właśnie wtedy przeczytałam wiele artykułów na ten temat i kilka książek naukowych. Często się śmieję, że teraz jestem prześladowana przez empatię, ponieważ i mój temat pracy rocznej na studiach jest ściśle z nią związany, i inne zajęcia wymagają ode mnie głębokiej analizy tej tematyki. Jednak jak sami widzicie, jest to wzajemne prześladowania – obecnie już całkowicie świadomie dążę do zgłębiania wiedzy w tym polu psychologii.
Empatia jest bardzo istotna w naszym życiu, ponieważ dzięki niej jesteśmy w stanie funkcjonować z innymi ludźmi oraz w razie problemów możemy na nich liczyć. Gdyby nie ona, to podejrzewam, że jako rozwinięty intelektualnie gatunek nie bylibyśmy w stanie przetrwać. Jest naprawdę na każdym naszym kroku. Od momentu kiedy na paluszkach wstajemy, by nie obudzić naszej drugiej połówki, rodziców czy innych domowników, towarzyszy nam przez cały dzień. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak często doświadczamy jej od innych ludzi i jak często to my współodczuwamy z innymi osobami. To zjawisko jest tak bardzo fascynujące, że warto poświęcić mu czas – i w kontekście naukowym, i w kontekście społecznym. Czym bylibyśmy bez empatii?
Jednak wracają bezpośrednio do samej książki, chciałabym wychwalić pod niebiosa główną autorkę tej lektury. Czytało się ją niesamowicie, a patrząc, że jest to dzieło z literatury naukowej, jestem pod olbrzymim wrażeniem. Moje dotychczasowe doświadczenia opierają się na ciekawych i przydatnych informacjach zapisanych w przystępny (lub nie) sposób. W przypadku "Siły empatii" to nie tylko przystępny sposób, ale bardzo przyjemny i prosty styl, który pozwala wszystko bez większych problemow zrozumieć i w dodatku wciąga. Przy tym nie miałam też uczucia, że w jakiś sposób odejmuje to książce rzetelność. Wszystko opierało się na konkretnych teoriach psychologicznych i miało podparcie w badaniach. Miałam wrażenie, że usiadłam i czytam wyjątkowo pasjonującą powieść.
Tak jak wspomniałam na początku mojej opinii, czytałam już sporo naukowej literatury na ten temat i czuję się w nim dość pewnie. Znam i ujęcie biologiczne empatii, i społeczne. Tymczasem okazało się, że wiele informacji było mi jeszcze nieznanych i znacznie pogłębiłam swoją wiedzę. To nie były tylko suche fakty, ale również informacje, które jako niekoniecznie specjaliści możemy wykorzystać w swoim codziennym życiu. Autorka omówiła temat bardzo rozlegle. Wzięła pod uwagę indywidualne aspekty empatii, ale również ujęła to bardziej globalnie. Poza tym nie ograniczyła się wyłącznie do empatii, ale wzięła pod lupę i nowoczesną technologię, i psychoterapię. Podoba mi się to ujęcie, ponieważ bardzo dobitnie uświadamia siłę empatii oraz jej możliwości.
"Siła empatii. 7 zasad zmieniających życie, pracę i relacje" to bardzo wartościowa książka, która dzięki swojej prostocie oraz bardzo szerokiej gamie omówień, trafi do specjalistów, ale i czytelników, którzy nie są zawodowo związani z tą tematyką. Uważam również, że może zaciekawić osoby, które dotychczas w ogóle nie interesowały się psychologią. Dlatego jeśli chcecie pogłębić swoją wiedzę o świecie i człowieku, bardzo polecam Wam tę pozycję.
Mam do Was jedno pytanie – co wiecie o empatii? Jestem przekonana, że większość z Was jest w stanie podać definicję, która dość słusznie opisze ten konstrukt. Lecz jak się okazało, większość ludzi posiada tylko bardzo ogólną wiedzę na ten temat, a uważam ją za wyjątkowo istotną. Żeby jednak nie być niesprawiedliwym, to przyznam, że ja sama wiedziałam dość mało o empatii, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-10
Zawsze twierdziłam, że jednym z najpiękniejszych zjawisk, jakie istnieją na naszym świecie, jest miłość rodziców do dziecka. To niesamowite uczucie, które sprawia, że świat jest bezpiecznym miejscem dla dziecka, że nie musi już niczego się bać. Nawet jeśli czasami rodzice popełniają błędy i nie do końca radzą sobie z rodzicielstwem, to w większości przypadków pragną wszystkiego co najlepsze dla swoich małych pociech. Mijają lata, dzieci rosną, a rodzice starzeją się. I wiecie co? W tej cudownej więzi nic się nie zmienia. Nie ma znaczenia, że rodzic jest już starszym człowiekiem o lasce, że dziecko założyło już własną rodzinę. Miłość nadal trwa i nadal jest gotowa, by przenieść góry dla drugiej osoby. Jako ludzie potrafimy robić straszne rzeczy, ale potrafimy też oddawać swoje serce we władaniu najpotężniejszego uczucia, czyli miłości.
Jan jest człowiekiem o spokojnym usposobieniu. Nie odczuwa zazwyczaj mocnych emocji – ani się nie złości zbyt często, ani tym bardziej się nie cieszy. Gdy jego żona jest w czasie porodu, nie rozumie, czemu wszyscy oczekują od niego, że będzie tryskał radością. W końcu to tylko kolejne dziecko w wiosce i kolejny kłopot, z którym będzie musiał sobie poradzić. Z takimi myślami udaje się, by po raz pierwszy zobaczyć swoje dzieciątko. W tym momencie wszystko się zmienia, ponieważ jego córka jest nieziemskim stworzeniem. Jan już wie, że dotychczas jego życie było tylko pozorem, nic nieznaczącym epizodem, a dopiero w tej chwili zaczęło się naprawdę. Od razu pokochał małą Klarę i poczuł głęboką więź do tej małej dziewczynki. Stali się jedną duszą, która razem pokona wszystko. Tylko dzieci dorastają i pragną iść własną ścieżką. Jak poradzi sobie Jan, kiedy przyjdzie czas, by jego Klara opuściła rodzinny dom i rozpoczęła własne życie?
Dotychczas o autorce tylko słyszałam i przyznam ze wstydem, że niezbyt wiele. Po prostu wiedziałam, że ktoś taki istniał i pisał książki. Teraz już doskonale zdaję sobie sprawę, że była to pierwsza kobieta, która otrzymała nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Ta informacja zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie i nastawiła wyjątkowo pozytywnie do tej książki. Już wcześniej planowałam ją przeczytać z radością, ale ta radość wprost eksplodowała, gdy uzyskałam tę informację. Jednak początki były trudne, ale w tej chwili doskonale wiem, czym pisarka mogła zachwycać w swoim czasie i czym zachwyca nadal.
Będąc całkowicie szczera – styl jest dobitnie poprawny i zwykły. Pierwsze strony nie powaliły mnie swoją barwnością językową, czy niekonwencjonalną składnią. A już wiecie, że tego przy takich powieściach oczekuję i z tym chcę się zmierzyć. Dlatego już na wstępie poczułam się trochę rozczarowana. Do tego dochodziły archaizmy, które jednak utrudniają czytanie i nie są moją mocną stroną. Oj początek naprawdę nie był dla mnie i tej powieści dobry.
Fabuła też w pierwszej chwili bardzo mnie rozczarowała. Jest monotonna i powolna. Przez pierwsze strony poza faktem urodzenia się Klary nie ma żadnej akcji. Pisarka ukazuje ich codzienne życie, które okazało się dla mnie nudna i zwyczajne. Brak jakiś większych, napędzających akcję wydarzeń był dla mnie subiektywnym koszmarem. Lecz strona za stroną mijała, rozdział za rozdziałem również, i wtedy zdałam sobie sprawę, że piękno "Tętniącego serca" właśnie na tym polega. Nie chodzi o szokające zdarzenia, czy mocne emocje. Chodzi o zrozumienie bohaterów, ich motywacji oraz zespolenie dusz. Potrzebowałam wiele czasu, by dostrzec niezwykłość tej opowieści i dać się ponieść emocjom, które okazały się bardzo głębokie i bardzo poruszające. Musiałam tylko odłożyć swoje własne uprzedzenia i uczucia, a wtedy wyraziście ujrzałam Jana i Klarę jako osoby pełne życia i miłości. Osoby, które jak każdy człowiek na tym świecie popełniają błędy i dają się ponieść razem z prądem rzeki zwanej życiem.
W "Tętniącym sercu" jest wiele bohaterów, którzy mają własne życie i własne historie. Jednak wszystko skupia się na osobie Jana. Ta postać jest dla mnie niejednoznaczna, ponieważ wydaje się bezuczuciowy i często nie rozumie postępowania innych ludzi, lecz w duszy posiada olbrzymie pokłady dobra i miłości. Nie tego się po nim spodziewałam, więc nawet nie wiecie, jak pozytywnie się zaskoczyłam, gdy dojrzałam tę utajoną część jego osobowości. Cała ta książka ukazuje, jak pod wpływem pewnych wydarzeń i rodzicielskiej miłości można się zmienić i doprowadzić swój stan do całkiem odmiennego niż można by się spodziewać. To niesamowita i bardzo mocna analiza psychologiczna głównego bohatera, która trwa latami, a jest determinowana przez jedną osobę – córkę.
Nigdy nie dostrzegałam, że jedna osoba może diametralnie zmienić ludzkie życie, a następnie dyktować każde jego działanie, pragnienie, uczucie i nawet myśli. Przez pewien czas uważałam to za nierealne, lecz z czasem zdałam sobie sprawę, że to wcale nie jest abstrakcja tylko nasza rzeczywistość. Często nie jesteśmy świadomi, że potrafimy wyzbyć się egocentryzmu i oddać swoją duszę w posiadanie osobie, którą kochamy ponad wszystko. Odtąd nigdy nie możemy być już w pełni sobą, choć lepszą wersją i bardziej prawdziwą jest stwierdzenie, że to właśnie od tej chwili stajemy się naprawdę sobą. Ta książka mi to uświadomiła, podkreślając wagę miłości, przywiązania i lojalności, które mogą czynić cuda, ale również niszczyć całe światy.
"Tętniące serce" okazało się dla mnie wyjątkowo mocną psychicznie książką. Gdy skończyłam ją czytać, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Patrząc, że była to noc, odpowiedź była oczywista, ale nie mogłam się położyć tak po prostu spać. Musiałam myśleć, ale nie mogłam nic wywnioskować. Pojawiało się w mojej głowie multum refleksji, ale żadna nic mi nie dawała, ponieważ zostałam postawiona przed faktami. W tej historii nie da się nic zmienić. Ona poszła jedynym możliwym torem przyczynowo-skutkowym. Było mi tak bardzo smutno, ale zarazem czułam pewnego rodzaju nadzieję. Ta niespójność emocji dręczyła mnie również podczas snu. Dlatego powiem, że ta powieść miała w sobie wszystko co konieczne, by poruszyć ludzkie serce. Jeśli tylko jesteście w stanie poświęcić się, żeby przebrnąć monotonnie, to zapewniam Was, że przed Wami ukaże się niesamowita historia, która będzie Was prześladować, ale ukaże też ścieżkę, która może nawet zaowocować szczęściem w przyszłości.
Zawsze twierdziłam, że jednym z najpiękniejszych zjawisk, jakie istnieją na naszym świecie, jest miłość rodziców do dziecka. To niesamowite uczucie, które sprawia, że świat jest bezpiecznym miejscem dla dziecka, że nie musi już niczego się bać. Nawet jeśli czasami rodzice popełniają błędy i nie do końca radzą sobie z rodzicielstwem, to w większości przypadków pragną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-03
Przypomnijmy sobie teraz czasy, gdy byliśmy dziećmi i świat był dla nas miejscem pełnym fascynujących rzeczy, tajemnic i wyzwań. Dla mnie był to przepiękny okres w życiu – wolny od zmartwień, dający niesamowitą wiedzę i czystą radość. Mogłam eksplorować, podziwiać, szaleć i bawić się. Jednak czy to na pewno świat był właśnie taki, czy to może ja sama miałam takie nastawienie? Myślę, że dobrze znamy odpowiedź i nieraz żałowaliśmy, że nie udało nam się zachować cząstki dziecięcej naiwności i marzeń. A przynajmniej mi się nie udało. Jako dzieci bylibyśmy niepokonani i moglibyśmy zmieniać świat na lepsze.
Fieo od najmłodszych lat mieszka razem ze swoją mamą oraz małym stadem wilków. Uczy wilki, które zostały porzucone przez swoich panów z arystokracji, jak na nowo stać się dziką bestią i poradzić w rosyjskich lasach. Jest to pracochłonne i wyjątkowo trudne zadanie, ale owoce, jakie przynosi ze sobą, są niesamowite i bardzo satysfakcjonujące dziewczynkę. Dla niej to całe życie i to najlepsze, jakie można tylko wieść. Lecz wszystko się zmienia, gdy do ich wspólnego domu wkraczają żołnierze cara i żądają zabicia wilków. Od tej chwili cudowne czasy kończą swój byt, a rozpoczyna się walka o przetrwania, miłość i przyjaźń. Czy Fieo jest w stanie pokonać system? Czy odważy się zaryzykować swoje własne życie, by ratować matkę i ukochane zwierzęta od śmierci?
Z twórczością pani Katherine Rundell spotkałam się dotychczas raz, ale było to spotkanie, którego nie można po prostu zapomnieć. Autorka urzekła mnie "Dachołazami" i za pomocą słów sprawiła, że zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie. Zaczęłam inaczej czuć i myśleć. Było to dla mnie niezwykłe przeżycie. Dlatego z taką radością, ale również i pewnymi obawami podeszłam do przeczytania "Wilczerki". Nie wiedziałam, czego tym razem się spodziewać – czy przyjemnej historii, czy ponownie opowieści, która powali mnie na kolana. Co ostatecznie dostałam?
Przede wszystkim bardzo do gustu przypadł mi pomysł na przedstawienie tej historii w konwencji baśni. Baśnie dają olbrzymie miejsce do popisu i pozwalają na stworzenie magicznego klimatu. Tutaj właśnie tak było – opowieść bardzo poważna, momentami straszna i pokazująca naturalistyczny świat została ukazana oczami dziecka, które nie oddaje swojego szczęścia tak po prostu, jest gotowe o nie walczyć i nie zawaha się przed niczym. Przy tym sama koncepcja wilczerki i jej wilków wprowadza nas w zakazany dorosłym świat marzeń i idei.
Całość ubarwia prostota językowa, na którą często Wam narzekam. Ale tutaj mogę tylko wychwalać ją pod niebiosa, gdyż to właśnie te proste słowa okazały się kluczem do stworzenia wzruszającej i pełnowymiarowej opowieści. Tutaj nie ma skomplikowanych zdań czy trudnych słów, ponieważ one są całkowicie niepotrzebne. Uważam, że o wiele trudniej jest stworzyć coś pięknego i poruszającego z języka wręcz potocznego niż z nietypowych i barwnych struktur. Dlatego schylam głowę ku pisarce.
Jednak żeby nie było zbyt kolorowo, to wspomnę o pewnej wadzie. Co prawda jest ona wyjątkowo subiektywna i pewnie część z Was pomyśli, że naciągana, ale mnie utrudniła odbiór całej historii. Niestety momentami bardzo się nudziłam i wręcz męczyłam z tekstem. "Wilczerka" to króciutka powieść, a tymczasem potrzebowałam naprawdę sporo czasu, by ją przeczytać. Mimo to w żaden sposób nie umniejsza to twórczości Katherine Rundell, gdyż w ostatecznym rozrachunku i tak bardzo ruszyła moje serce i dała wiele do myślenia. Zszokowała mnie kontrastem między brudnym i brutalnym światem, a wyobrażeniami dziewczynki, która widziała właśnie na tym świecie przyjaźń i miłość i to jej się trzymała.
Pisarka wykreowała bohaterów jednoznacznie dobrych i złych, co jest jak najbardziej pożądane w świecie, gdzie nie ma żadnych ograniczeń ani realnych zasad. I tutaj pora przejść do najpiękniejszego i najbardziej wzruszającego aspektu powieści, czyli relacji Fieo i wilków. Nie ma co się czaić i ukrywać – oni nawzajem się kochali i to prawdziwą, szczerą i czystą miłością. Nie miało żadnego znaczenia, że wilki to stereotypowo krwiożercze drapieżniki, które zabijają dla zabawy. Nie miało znaczenia, że Fieo to mała dziewczynka z naiwnym spojrzeniem na rzeczywistość. Nawzajem dali sobie tego, czego im brakowało, tworząc relację opartą na miłości, lojalności i poświęceniu.
Fieo pokochałam całym sercem. Udowodniła mi, że w życiu nie liczą się słowa tylko czyny. Czasami mimo przeciwności trzeba wstać i walczyć o istoty, które kochamy, bo o to właśnie chodzi w naszym istnieniu. Często powtarzane określenie, że Fieo jest burzą, jest jak najbardziej słuszne. Jeśli bardzo się chce, to każda przeszkoda jest do pokonania. Wystarczy uzbroić się w cierpliwość, wytrwałość i wiarę. Pokochałam również Ilię – tak pełnego optymizmu, oddania, dobrej energii i marzeń, że przechodziły aż na mnie samą.
"Wilczerka" bardzo poruszyła mnie emocjonalnie. Spojrzałam na szary i płaski świat w wielu barwach i przestrzeniach. Ponownie przypomniałam sobie, co to jest miłość oraz przyjaźń i jak ważne są w naszym życiu. Dlatego polecam ją wszystkim ludziom, którzy pragną wielu emocji i uczuć.
Przypomnijmy sobie teraz czasy, gdy byliśmy dziećmi i świat był dla nas miejscem pełnym fascynujących rzeczy, tajemnic i wyzwań. Dla mnie był to przepiękny okres w życiu – wolny od zmartwień, dający niesamowitą wiedzę i czystą radość. Mogłam eksplorować, podziwiać, szaleć i bawić się. Jednak czy to na pewno świat był właśnie taki, czy to może ja sama miałam takie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dzisiaj przychodzę do Was z innym typem recenzji niż zazwyczaj. Prawie wszystkie moje opinie skupiają się na powieściach fabularnych albo filmach typowo rozrywkowych. W tym wszystkim pominęłam literaturę naukową, którą czytam, cenię, szanuję i wprost ubóstwiam. Dlatego pewnie w tej chwili zastanawiacie się, czemu przez tyle lat nie napisałam ani jednej recenzji w tej tematyce. Odpowiedzi na to pytanie jest kilka. Przede wszystkim do literatury naukowej przekonałam się dopiero na studiach, a jestem na nich tylko trzy lata, więc moja przygoda z nią nie jest jeszcze zbyt rozbudowana. Jest to też dla mnie bardzo trudna forma i mimo mojego zamiłowania do pogłębiania wiedzy i odkrywania nowych rzeczy jest ona męcząca i momentami nużąca. W tej kategorii nie pochwalę się rocznym wynikiem kilkudziesięciu książek. Choć właśnie zdałam sobie sprawę, że nie pochwalę się takim wynikiem w żadnej kategorii poza fantastyką. Wręcz sobie w tej chwili uświadomiłam, że poza fantastyką, literaturą dziecięcą i erotyczną najczęściej czytam literaturę naukową. Ale wracając do tematu, przyznam się też, że nie wiem, jak napisać taką recenzję, by przekazać Wam swoje odczucia dotyczące książki, ale zachować też poprawność pod względem naukowym. Dlatego proszę, bądźcie dla mnie wyrozumiali – przynajmniej na początku. A naszą wspólną przygodę w nowej dla mnie dziedzinie rozpocznijmy książką na granicy literatury naukowej i poradników. Mowa tutaj o dziele pani Ewy Klepeckiej-Gryz – "Metamorfozie, czyli terapii jednego spotkania".
Nie będę w ogóle ukrywać faktu, że podchodziłam do niej dość sceptycznie, gdyż nie mogę zrozumieć, jak w czasie pięćdziesięciu minut można pomóc ludziom z ich własną psychiką. Przecież z wiedzy ogólnej wiadomo, że terapia trwa często wiele tygodni. Na studiach psychologicznych też jest utrwalany ten schemat pomocy. Jednak mimo mojego sceptycyzmu postanowiłam otworzyć się na nowy rodzaj terapii i zobaczyć, jak on wygląda według cenionej psychoterapeutki. "Metamorfoza, czyli terapia jednego spotkania" ukazała mi, że ludzie potrafią mieć różnorodne kłopoty, które dla jednych mogą wydawać się niesamowicie skomplikowane i trudne psychicznie, a dla innych całkowicie niezrozumiałe i nieistotne. Stąd refleksja, że jako ludzie nie powinniśmy nigdy oceniać, jak czują się inni. Nie znamy ich historii, ich motywacji ani tym bardziej nie jesteśmy w stanie tak po prostu stwierdzić, skąd to wszystko się bierze. Lecz czasami wystarczy odpowiednia obserwacja, zaangażowanie i pojawia się iskra do działania, która sprawia, że osoba mająca problem, postanowi się z nim uporać i ruszyć dalej. Cała ta koncepcja pod tym względem zachwyciła mnie.
Książka ukazuje ponad dwadzieścia indywidualnych historii, dzięki czemu prędzej czy później możemy analogicznie spojrzeć na swoje własne kłopoty i dostać olbrzymi zastrzyk motywacji, by wreszcie się za nie wziąć. Różnorodność tych przypadków sprawia, że pojawiają się ciekawsze i mniej inspirujące. Niestety według mojej osobistej opinii tych mało interesujących było stanowczo więcej, przez co przez większość poradnika nudziłam się. W efekcie całą książkę czytałam naprawdę długo i często męczyłam się przy niej. Wydaje mi się, że lepiej byłoby wybrać kilka albo nawet kilkanaście wyraźniejszych i bardziej oddziaływających na emocje przypadków i je rozwinąć. Jako czytelnicy mielibyśmy wtedy mniejszy ogląd w całości, ale za to nie powstałoby uczucie traktowania po macoszemu niektórych klientów autorki.
Psychoterapeutka używa prostego języka, dzięki czemu całość jest łatwa w odbiorze. Tutaj nie trzeba być specjalistą ani znać się na psychologii. Wystarczy wnikliwie czytać, a pole do analizowania, przemyśleń i wyciągania wniosków tworzy się samo. Dla mnie to duża zaleta, którą wychwalałabym pod niebiosa, gdyby nie jedno tradycyjne ale. Przez ten prosty język i częste niespójności lektura traci wiele zaufania pod względem naukowym. Wiem, że w psychoterapii występuje kilka głównych nurtów i zasadniczo różnią się one od siebie, jednakże trafiały się momenty, które były wręcz przeciwieństwami informacji z tymi, które otrzymuję na uczelni. Nie wiedziałam, jak się do tego ustosunkować, ponieważ nie lubię ślepo wierzyć moim wykładowcom, ale jednak to ich wiedzę szanuję i opieram swój naukowy światopogląd na tym, co uzyskuje od nich. Stąd też wolę zaufać moim profesorom.
Niestety nie jestem usatysfakcjonowana z przeczytania tej książki. Czuję olbrzymi niedosyt i również irytację, która akurat w tym przypadku wynika z błędów stylistycznych w książce. Nigdy, dosłownie nigdy nie widziałam, żeby w jakieś książce było tak wiele błędów w druku. Powinna przejść jeszcze kilka razy korektę. Mimo mojego niezbyt pozytywnego nastawienia do terapii jednego spotkania planuję zgłębić ten temat i spojrzeć na niego jeszcze z jakieś innej perspektywy.
Dzisiaj przychodzę do Was z innym typem recenzji niż zazwyczaj. Prawie wszystkie moje opinie skupiają się na powieściach fabularnych albo filmach typowo rozrywkowych. W tym wszystkim pominęłam literaturę naukową, którą czytam, cenię, szanuję i wprost ubóstwiam. Dlatego pewnie w tej chwili zastanawiacie się, czemu przez tyle lat nie napisałam ani jednej recenzji w tej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Żyjemy tu i teraz... Myślimy o tym, co jest tu i teraz... Porządkujemy wszystko pod tu i teraz... Myślę, że taka jest nasza natura, jednak warto czasami zwrócić swoje oczy w stronę historii. Skupić się na wydarzeniach z przeszłości i sprawdzić, co doprowadziło do obecnego wyglądu naszego świata. W końcu z historii można wyciągnąć wiele nauki na przyszłość, ale również sprawdzić, jakie poczynania i błędy doprowadziły do różnych tragedii i rożnych radości.
Jako uczennica szkoły podstawowej i gimnazjum uwielbiałam historię. Choć przyznam, że to był też dość nietypowy przedmiot dla mnie, ponieważ bardzo lubiłam słuchać o przeszłych czasach i mam tu na myśli i prehistorię, i starożytność, i wszystkie inne epoki, ale nienawidziłam się o tym uczyć w rozumieniu podręcznika i nauki na pamięć. Zawsze twierdziłam, że nie ma sensu tego wszystkiego zapamiętywać. Wystarczy wyciągać wnioski i ogólnikowo się orientować. Tak też na początku liceum skończyłam swoją przygodę z historią. Pojawiała się jeszcze w mojej licealnej karierze, ale nie w tak rozbudowany sposób jak wcześniej. Dlatego od tego czasu miałam tylko do czynienie z historią psychologii i filozofii. Teraz po tak długim czasie postanowiłam poznać trochę inną historię, o której tak naprawdę nic nie wiedziałam dotychczas. A mowa tu o Rosji.
"Rosja i narody" Wojciecha Zajączkowskiego trafiła do mnie trochę przypadkowo. Z tego też powodu nie byłam jakoś bardzo pozytywnie do niej nastawiona, jednak jakaś iskra zaciekawienia pojawiła się. Literatura historyczna potrafi mnie strasznie nużyć i przede wszystkim stąd biorą się moje obawy. Niestety w przypadku tej książki też tak było, jednak w żaden sposób nie oznacza to, że nie jest godna polecenia. Ale o tym za chwilę.
Styl autora jest bardzo szczegółowy, co jak doskonale wiecie, przypadło mi do gustu. Szanuję pisarzy, którzy dbają o odpowiedni dobór słownictwa i połączenie go w poprawny, ale zarazem charakterystyczny sposób. Tutaj dostałam to od Wojciecha Zajączkowskiego, więc jestem pod tym względem bardzo usatysfakcjonowana. Potrafił sprawić, że momentami naprawdę dało się zapomnieć o świecie i przenieść do danych czasów. Co prawda u mnie to pojedyncze epizody, ale jestem przekonana, że pasjonaci przepadliby w tych opisach i faktach.
Jednak najważniejsza jest treść przy takich książkach i tutaj jest ona w pewien sposób niespójna. Dostajemy olbrzymią dawkę informacji na temat Rosji i nie tylko, co jest niesamowite i godne podziwu. To nie są już jakieś poszczególne fakty, tylko dokładny zarys Rosji i wydarzeń z nią związanych. Zarazem pojawiają się pewnego rodzaju anegdotki, które zapewne miały ubarwić całą fabułę i sprawić, że czytelnik nie zostanie zanurzony w samych faktach, co ostatecznie mogłoby doprowadzić do permanentnej śpiączki czytelniczej. Zabieg jest wspaniałym pomysłem, tylko zawsze musi być jakieś ale... Połączenie konkretnych informacji i anegdotek nie wyszło na dobre pod względem merytorycznym i czasami wręcz odrzucało. Choć jest to mały mankament, który na dłuższą metą wcale nie odrzuca.
Warto też zwrócić uwagę na samo wydanie tej powieści. "Rosja i narody" pod względem wizualnym są niesamowite. Przede wszystkim już na samej okładce są mapy, które pozwalają lepiej zrozumieć wygląd ówczesnego świata i jego zmiany. Całości dopełniają portery istotnych osób oraz ilustracje. Dzięki temu nie są to tylko jakieś postacie ze stron, ale ludzie, którzy kiedyś żyli i autentycznie zmieniali świat. Myślę, że ważne są również częste tabelki pojawiające się w tekście. Akurat ja skrupulatnie je omijałam, ponieważ nie cierpię takich dodatków, jednak wiem, że wiele ludzi je ceni. I potwierdza to wiarygodność całej książki.
"Rosja i narody. Ósmy kontynent. Szkic dziejów Euroazji" to w dużej mierze ekspercka książka, która w bardzo skrupulatny sposób przybliża czytelnikom tematykę i pozwala zrozumieć przeszłe czasy, ale również i teraźniejsze. Nie będę udawać, że osobiście się wymęczyłam i nieraz i nie dwa łapałam się na niezrozumieniu tekstu. Jednak wynika to z mojego ogólnego braku zainteresowania. Dlatego jestem przekonana, że w przeciwieństwie do mnie pasjonaci takiej tematyki będą bardzo usatysfakcjonowani z wiedzy, którą otrzymają oraz po prostu spędzą dobrze czas, czytając te strony.
Żyjemy tu i teraz... Myślimy o tym, co jest tu i teraz... Porządkujemy wszystko pod tu i teraz... Myślę, że taka jest nasza natura, jednak warto czasami zwrócić swoje oczy w stronę historii. Skupić się na wydarzeniach z przeszłości i sprawdzić, co doprowadziło do obecnego wyglądu naszego świata. W końcu z historii można wyciągnąć wiele nauki na przyszłość, ale również...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mam wrażenie, że część z nas nie zawsze docenia to, co ma. Skupiamy się na rzeczach doraźnych, materialnych albo pogonią za niespełnionymi marzeniami. Wierzymy, że one zostaną kiedyś spełnione i wtedy dadzą nam szczęście. Tylko że dni mijają, miesiące, lata, a my nadal tylko za nimi gnamy. Jeśli nawet uda nam się dotrzeć do celu, to prawie od razu wyznaczamy sobie nowy i zapominamy o radości, która powinna nam towarzyszyć przy spełnieniu poprzedniego. Czy ostatecznie docieramy do czegoś? Czy dostajemy to upragnione szczęście?
Meg, Jo, Beth i Amy to siostry, które lubią wspominać, że kiedyś były bogate i nie musiały się martwić codziennym życiem. Teraz muszą liczyć każdy grosz i radzić sobie bez ojca, który dzielnie walczy za ojczyznę. Ich sytuacja wydaje się naprawdę zła, ale czy tak jest w rzeczywistości? Otóż nie! Siostry mają siebie, swoją kochającą matkę oraz dobrych sąsiadów. Mimo obecnych niedogodności są radosne, pełne energii oraz dobroci w sercach. Nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło, a nasze szalone dziewczyny udowadniają to z całą mocą. Jakie przygody czekają je w przyszłości? Czy ich sytuacja kiedykolwiek się polepszy? Co tak naprawdę ważne jest w życiu?
"Małe Kobietki" to pewnego rodzaju klasyka, która w swoim czasie oczarowała czytelników. Teraz powraca w przepięknym wydaniu i z tak samo piękną treścią – pełną refleksji, radości i czystej miłości. Gdy usłyszałam o wznowieniu tej powieści, byłam zachwycona, ponieważ moim celem jest poznanie lepiej literatury klasycznej. A też warto wspomnieć, że wielkimi krokami nadchodzi też ekranizacja. Już teraz wiem, że będzie się różnić od treści książkowej, ale nie zmienia to faktu, że chcę obejrzeć film. Jednak tym czasem wracam do treści pisanej!
Nie chcę psuć mojego ulubionego schematu, więc tradycyjnie zacznę od stylu autorki. A jestem pod olbrzymim wrażeniem. Widać, że pisarka włożyła całe swoje serce w tę powieść, gdyż każdy najmniejszy szczegół jest opisany z olbrzymią dokładnością, ale przy tym zachowuje naturalność. Język Alcott sprawia, że czytelnik rusza w błogą podróż pełną kwiecistych opisów przyrody, codziennych scen i wielkich uczuć. Nie ma miejsca tutaj na błędy czy niedomówienia.
"Małe Kobietki" są wolną opowieścią, co może nużyć niektórych, jednak na pewno nie mnie. Jest to pewnego rodzaju monotonia, która sprawia, że cała historia jest wprost niesamowita i przepiękna. Nie potrzeba tutaj nie wiadomo jakich zwrotów akcji, by przyciągnąć czytelnika. Oczywiście one też się zdarzają, ale nie w takich ilościach, jak niektórzy mogliby się spodziewać. Powieść jest wyidealizowana i miejscami bardzo przerysowana, ale jestem pewna, że to był zabieg samej autorki, która właśnie tym przekoloryzowaniem chciała zwrócić uwagę na naprawdę istotne tematy. Historia czterech sióstr kipi sentymentalizmem i to właśnie on sprawił, że gdy czytałam, robiło mi się cieplutko na sercu. Miałam przed sobą wizję utopii, która może istnieć w naszej rzeczywistości, ponieważ też ma swoje wady, cierpienie i złe emocje nadal tam istnieją, ale póki będziemy pamiętać, co ważne jest w naszym życiu, poradzimy sobie z tragediami i smutkami,
Myślę, że "Małe Kobietki" mają otworzyć nam oczy na codzienne sprawy. Dobitnie pokazują, że to nie te piękne i długo oczekiwane dni są najlepsze, tylko te codzienne, gdy mamy problem wstać z łóżka do szkoły czy pracy, gdy musimy wykonywać swoje monotonne obowiązki i ze zmęczeniem poświęcać czas bliskim. To brzmi tak negatywnie, a tymczasem w tym tkwi sedno szczęścia. Póki mamy przy sobie ludzi, których kochamy, póki staramy się być dobrymi osobami i walczyć ze swoimi wadami, będziemy szczęśliwi. I lepiej to sobie uświadomić teraz, kiedy prawdopodobnie przeżywamy właśnie taki dzień niż w momencie gdy tego wszystkiego zabraknie.
Schodząc trochę z patetycznego tonu, wspomnę o genialnej kreacji bohaterów. Pisarka stworzyła pełnowymiarowe postacie, które mają własne historie, własne uczucia, problemy i marzenia. Nie pominęła tutaj nikogo, dzięki czemu wiemy, że każdy człowiek liczy się w życiu tak samo. Jednak moją ulubienicą stała się Jo. Jej charakter jest bardzo rozbudowany i skomplikowany. Jest niejednoznaczna pod każdym względem, co bardzo przypadło mi do gustu i sprawiło, że pokochałam ją całym sercem. Jej zapalczywość kontrastowała niesamowicie z dobrocią i prostodusznością. Całym sercem pokochałam też Lauriego i tutaj również wiele do powiedzenia miała jego niespójność cech charakteru. Lubię takie nieoczywiste postacie.
Czytając "Małe Kobietki", poczułam spokój duszy oraz ciepło w sercu. To jest historia, która sprawia, że inaczej patrzy się na świat. Po jej przeczytaniu nie można tak po prostu bezrefleksyjnie wrócić do swojego dawnego życia. To niesamowita dawka głębokich przemyśleń, radości i miłości. Dlatego polecę tę książkę każdemu, kto jest gotowy zmierzyć się z sentymentalizmem i ponownie zastanowić się nad priorytetami w życiu.
Mam wrażenie, że część z nas nie zawsze docenia to, co ma. Skupiamy się na rzeczach doraźnych, materialnych albo pogonią za niespełnionymi marzeniami. Wierzymy, że one zostaną kiedyś spełnione i wtedy dadzą nam szczęście. Tylko że dni mijają, miesiące, lata, a my nadal tylko za nimi gnamy. Jeśli nawet uda nam się dotrzeć do celu, to prawie od razu wyznaczamy sobie nowy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przychodzi moment w życiu, gdy nasze możliwości zostają diametralnie ograniczone. Nie spotyka to każdego, jednak liczba osób, które doświadczają tej tragedii, jest naprawdę duża, więc nigdy nie wiadomo, czy pewnego dnia to my nie będziemy musieli zmierzyć się z tym problemem. A mówię tutaj o wszystkich ciężkich chorobach, które trudno wyleczyć lub po prostu się nie da. Wtedy powinna nadejść smutna akceptacja faktu, że to już koniec, nigdy nie wróci się do pierwotnego stanu. Sama myśl o tym wywołuje we mnie olbrzymie przerażenie, lecz chyba jeszcze gorsza jest możliwość, że dotknie to moich bliskich. Jak sobie z tym poradzić? Czy jest recepta na choroby? Czy w ogóle da się żyć z takim piętnem?
W podobnej sytuacji znalazła się Anielka, która musi się zmierzyć z chorobą swojej babci. Jej babcia mieszkała od wielu lat razem z dziadkiem, ale pewnego dnia wprowadziła się do domu Anielki, jej siostry i rodziców. Dziewczynka ucieszyła się z tego, ponieważ ubóstwia swoją babcią. Jednak możecie sobie wyobrazić jej zdziwienie, gdy okazuje się, że babcia nie wprowadziła się sama, tylko razem z tajemniczym, niewidzialnym Panem A., który dokucza babci na każdym kroku. Anielka musi teraz przejść długą drogę zrozumienia, kim jest Pan Alzheimer i co jego obecność oznaczy.
"Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer" zaintrygowały mnie, gdy usłyszałam o ich istnieniu. Nie przypominam sobie, żebym osobiście spotkała się z taką formą książki. Oczywiście istnieją całe opasłe tomiska z listami sławnych osób, ale ich unikam jak ognia, ponieważ dla mnie jest to zwykły brak szacunku do ich prywatności, nawet jeśli ci ludzie już dawno nie żyją. To były ich osobiste sprawy, ich prywatne życie i często bardzo głębokie myśli i refleksje. Tego nie powinno się naruszać, nawet za cenę wiedzy. A już na pewno nie w formie popularyzacji. Lecz te listy są całkowicie odmienne, gdyż mają ukazać chorobę Alzheimera z całkowicie innej perspektywy niż zwykle o niej słyszymy. Miałam olbrzymie oczekiwania do tej książki i w każdym, nawet najmniejszym względzie, zostały spełnione.
Przyznam się Wam, że wyjątkowo ciężko napisać mi tę recenzję i minęło już sporo dni, odkąd przeczytałam tę książkę. Mam Wam tyle do przekazania, tyle do opowiedzenia, a zarazem brakuje mi słów. Wszystkie słowa wydają się nieodpowiednie, zbyt małe lub zbyt niezrozumiałe. A bardzo bym nie chciała spłycić przekazu tych właśnie listów. Jednak coś trzeba napisać...
Anielka jest osobą pełną pasji, energii i wiary w przyszłość. Można powiedzieć, że większość dzieci takich właśnie jest, lecz ona w sposób wybitnie inteligentny i zarazem emocjonalny tłumaczy sobie ciężką sytuację, z którą musiała się zmierzyć. Nie ucieka od problemu, odróżnia go też od zabawy. Zdaje sobie sprawę, że wielu rzeczy nie rozumie i za wszelką cenę chce to zmienić. To już nie jest kwestia koralików, szkoły czy przemądrzałej siostry. To kwestia samopoczucia i szczęścia jej babci, więc Anielka się nie poddaje i walczy o swoją ukochaną babcię. Tylko jak to robić, gdy wszyscy wokół płaczą, denerwują się i zachowują całkowicie inaczej niż zazwyczaj? Jak walczyć z brakiem lekarstwa na chorobę babci? Dlaczego nie można tak po prostu pozbyć się z domu Pana A.?
Przekaz książki jest niezwykle emocjonalny. Gdy zaczynałam czytać, byłam przekonana, że na końcu będę bardzo poruszona, wzruszona i dogłębnie smutna. Nie wiecie, jak bardzo się co do tego myliłam. Już sam początek wywołał we mnie wiele emocji i ten stan utrzymywał się do samego końca. Listy Anielki to śmiech przez łzy. W zabawny i inteligentny sposób my sami musimy się zmierzyć ze złymi zmianami, musimy się pogodzić, że jest tylko jeden koniec i nigdy nie będzie tak samo. Możemy to robić razem z tą kochaną dziewczynką, która sprawia, że życie przy tak wielkiej tragedii dla rodziny może być lepsze.
Po przeczytaniu tej lektury nie jestem w stanie stwierdzić, czy z chorobą bliskiej osoby lepiej radzą sobie dzieci czy też dorośli. Z założenia powinni być to dorośli, tylko że ich wiedza może być przekleństwem, które sprawia, że trudno normalnie żyć, trudno docenić ostatnie chwile z kochaną osobą. Ale co z dziećmi? One nie dostają wiedzy, nie rozumieją, dlatego nowa sytuacja może być dla nich szokująca, tworząca chaos. Ale może ten chaos pozwoli im na taką walkę z samym sobą i z chorobą, jaką przeszła Anielka...
Już dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak "Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer". To niekonwencjonalne połączenie piękna życia, miłości, wiary oraz smutku, choroby i widma śmierci. Cały tyn wizerunek otwiera oczy na problem, ale pozwala też go zrozumieć z perspektywy dziecka i wytłumaczyć, że niektóre rzeczy trzeba zaakceptować, ale zarazem się nie poddawać. A całość dopełniają cudowne ilustracje, które za pomocą wizualnych aspektów dodają otuchy.
Przychodzi moment w życiu, gdy nasze możliwości zostają diametralnie ograniczone. Nie spotyka to każdego, jednak liczba osób, które doświadczają tej tragedii, jest naprawdę duża, więc nigdy nie wiadomo, czy pewnego dnia to my nie będziemy musieli zmierzyć się z tym problemem. A mówię tutaj o wszystkich ciężkich chorobach, które trudno wyleczyć lub po prostu się nie da....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Psy od dawien dawna żyły wśród ludzi. Traktujemy je jako naszych przyjaciół, stróży, a często nawet rodzinę. To niesamowite jak przez wieki stworzyliśmy wzajemną więź z tymi czworonogami. Uzależniliśmy ich od nas, dając im dom, łatwe pożywienie i często opiekę. Jednak sami też w dużej mierze nie jesteśmy w stanie bez nich żyć. Pozwalają odejść samotności, dają szczęście, radość i również bezwarunkową miłość. Ludzi i psy stworzyły razem niesamowitą relację, która zachwyca i sprawia, że życie jest piękne.
Eric przez lata doprowadził swoje zdrowie do tragicznego stanu. Jego waga przekraczała o kilkadziesiąt kilogramów normę, cukrzyca, na którą choruje, żyła własnym życiem, a ciśnienie było zbyt wielkie. Lecz to nie koniec problemów, bo tutaj mówimy tylko o zdrowiu fizycznym, a jak dobrze wiemy, zdrowie fizyczne i psychiczne oddziaływają na siebie nawzajem. Dlatego Eric nie widział sensu w swoim istnieniu, nie podtrzymywał żadnych kontaktów towarzyskich, a jego dzień polegał wyłącznie na pracy i na czynnością wymagających minimum wysiłku. Co sprawiło, że już rok później stał się szczęśliwą i o wiele zdrowszą osobą? Odpowiedź już dobrze znacie – był to pies, a dokładnie mowa tutaj o niesamowitym Peetym.
"Peety. Pies, który uratował mi życie!" jest to opowieść całkowicie odmienna od tych, które zazwyczaj czytam. Przede wszystkim jest to książka oparta na faktach, czyli coś przed czym zwykle uciekam daleko, gdzie pieprz rośnie. Wyznaję zasadę, że historie, które zostały napisane przez życie, powinny zostać w sferze realnego życia, a nie papierowej opowiastki. Jednak czasami trzeba iść na odstępstwa i spróbować czegoś nowego lub nawet nielubianego. Taka właśnie jest dla mnie książka o Peetym. Podoba mi się, że jest to historia, która porusza ważną i wbrew pozorom bardzo trudną tematykę, ale nie robi tego w smutny i przygnębiający sposób. Można nawet zarzucić, że jest to zbyt lekki sposób, ale nie dla mnie. Dzięki temu zobaczyłam, że naprawdę smutna i katastrofalna sytuacja może być tylko drogą do szczęścia i nowego życia. A ostatnio tego potrzebowałam.
Na odbiór wpływa lekkość pióra autorów. Jestem niezwykle pozytywnie zaskoczona stylem, jakim posługują się pisarze. Nie spodziewałabym się, że można napisać w tak przyjemny i lekki sposób książkę, zachowując przy tym dokładność i charakterystyczność stylu. Gdy czytałam, miałam wrażenie, że rozmawiałam z Ericem jak z dobrym przyjacielem, który postanowił mi zdradzić historię swego życia. Czułam się dumna z tego, że to mnie wybrał i to właśnie mi pozwolił zrozumieć, co tak naprawdę mu się przydarzyło.
Po przeczytaniu tego reportażu czuję się niesamowicie zmotywowana do zwykłego życia, które może być po prostu piękne. Dostałam powera, dzięki któremu przypomniałam sobie, ile miałam szczęścia podczas swojego istnienia i ile mam możliwości. Już dawno żadna opowieść nie wpłynęła na mnie aż tak pozytywnie. I przy tym wszystkim tak bardzo porusza i rozczula, że prawie nie traciłam uśmiechu z ust. Choć przyznam bez bicia, że gdzieś koło połowy zaczęłam się trochę nudzić, bo już w dużej mierze wiedziałam, jak potoczą się losy Erica i jego ukochanego psa.
Samego Erica polubiłam za otwartość i wytrwałość. W pierwszej chwili myślałam sobie, że trzeba mieć naprawdę wyjątkową gamę wad, które sprawiły, że doszło się do takiej sytuacji. Jakby nie patrzeć Eric w dużej mierze był sam sobie winy. Mimo to potrafił w pewnym momencie wziąć swoje życie w garść i powiedzieć, że to już koniec. Zaczynam wszystko od nowa i to w dodatku z psem – bo tak powiedział lekarz. Jestem pełna podziwu, do czego to wszystko doprowadziło. Peety okazał się psem idealnym dla Erica, a Eric człowiekiem idealnym dla Peety'ego. Uwierzcie mi – w tym psie naprawdę jest coś, co pobudza do życia. I w dodatku on był taki kochany i przesłodki. No i oczywiście inteligentny.
Cieszę się, że dałam szansę tej książce, ponieważ wprowadziła do mojego życia wiele nadziei i również innych pozytywnych emocji. Dlatego polecę ją każdemu, kto kocha psy, ale też ludziom, którzy chcą uwierzyć w zmianę i cuda.
Psy od dawien dawna żyły wśród ludzi. Traktujemy je jako naszych przyjaciół, stróży, a często nawet rodzinę. To niesamowite jak przez wieki stworzyliśmy wzajemną więź z tymi czworonogami. Uzależniliśmy ich od nas, dając im dom, łatwe pożywienie i często opiekę. Jednak sami też w dużej mierze nie jesteśmy w stanie bez nich żyć. Pozwalają odejść samotności, dają szczęście,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Chciałam Wam zadać bardzo trudne pytanie, które prędzej czy później pojawia się w naszym życiu moralnym. Na szczęście zazwyczaj pozostaje w sferze przemyśleń i nawet jeśli podejmiemy jednoznaczną decyzję, nie musimy jej wygłaszać na głos ani odwoływać się do konkretnych zdarzeń. Mam na myśli tutaj te oto pytanie: czy morderstwo można usprawiedliwić? Nie wiem, jak jest w Waszym przypadku, ale mnie przechodzą ciarki, gdy słyszę samo pytanie. Jest ono mroczne, zmusza do mocnych i pewnych decyzji albo przyznania się, że nie znamy odpowiedzi. Od dziecka słyszymy o tym, że zabijanie jest złe, że jest największym grzechem, jakiego można dokonać. Słyszymy też o nieumyślnym spowodowaniu śmierci, o samoobronie, która kończy się w tragiczny sposób, o żołnierzach, którzy są bohaterami. Tutaj każdy sam musi się zagłębić we własną moralność i sposób myślenia.
Jednak Joanna Chyłka już dawno wyzbyła się skrupułów i od lat na sali sądowej broni największych współczesnych zbrodniarzy, jakich widziała Polska. Nie waha się wykorzystać każdego szczegółu, który może pomóc jej klientowi, nie zamierza przejmować się cierpieniem innych ludzi. Wykorzystuje sprawiedliwość, by wygrać, nie patrząc, czy ta sprawiedliwość jest nią naprawdę. Tym razem decyduje się bronić byłego żołnierza, który w przypływie szaleństwa zabija w okrutny sposób własną żonę i własne dzieci. Dokonuje prawdziwej masakry. Lecz czy na pewno był to przypływ szaleństwa? Czy w ogóle to ten mężczyzna zamordował? Czy Chyłka odkryje prawdę?
Jest to moje kolejne spotkanie z Joanną Chyłką, do której bez wątpienia mam olbrzymi sentyment i przeżyłam z nią naprawdę wiele dobrych chwil. Mimo to jakoś nie było mi po drodze do przeczytania ostatniego tomu z jej udziałem. Do tego stopnia, że "Umorzenie" przestało być już ostatnim tomem. Z czego osobiście nie jestem zadowolona, ale o tym trochę później. Tymczasem skupiając się na tej części, muszę Wam powiedzieć, że bardzo się zawiodłam na tej książce Remigiusza Mroza.
Najpierw zacznę od największego atutu całej serii, czyli języka, jakim posługuje się autor. Pisze on w wyjątkowo charakterystyczny sposób, który od pierwszych stron oczarował mnie, ale również zszokował. Bez wątpienia zawsze będę za to cenić Mroza. Przy tym dialogi są naturalne, co pozwala mi przywiązać się do postaci i zobaczyć pełnowymiarowego człowieka, a nie miałką osobowość. Dzięki temu nie mam też problemu, by wejść w fabułę, ponieważ mam wrażenie, że to prawdziwe życie, a ja obserwuję wszystko z boku. Do całości należy dodać zagadkę, która za pomocą języka zaczyna nas otaczać ze wszystkich stron, następnie pojawia się fascynacja, by ostatecznie przekształcić się w nieposkromioną ciekawość.
W "Umorzeniu" historia była jak zawsze bardzo interesująca, a przynajmniej do czasu... W pewnym momencie zaczęła mi się nużyć i szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio tak długo czytałam książkę. Była to opowieść zastępcza, gdy nie miałam przy sobie niczego innego do czytania lub nie mogłam się zdecydować na następną lekturę. I myślę, że to mówi samo za siebie. Wcześniej pożerałam powieści z tej serii w ciągu dnia do trzech. A tu trwało to miesiącami. Pewnie przez ten fakt zagadka kryminalna nie wydawała mi się tak pasjonująca, jak powinna, ale to i tak nie wyjaśnia braku mojego zainteresowania. Mimo to szanuję wielopoziomowość fabuły, ponieważ możemy obserwować wspomnianą zagadkę, a zarazem prywatne życie Chyłki i Kordiana. Ubarwia to całość i nadaje pewnej pikanterii opowieści. W końcu relacja Joanny i Zordona to bardzo ciekawy przypadek z punktu widzenia psychologii.
Dosłownie wszyscy bohaterowie "Umorzenia" są specyficznymi postaciami, które trudno pomylić z kimkolwiek innym. Stąd wniosek, że ich kreacja jest naprawdę dobra, choć mimo to brakuje im czegoś ludzkiego w zachowaniu i to miejscami mnie irytuje. Ale i tak magnetyzują swoją osobowością. Sprawiają, że chcemy ich dobrze poznać, stać się ich przyjaciółmi lub wrogami. Nie pozwalają obojętnie przejść koło siebie. Największą uwagę z oczywistych względów skupia na sobie Chyłka. Joanna jest osobą, którą po prostu się lubi. Tak bezinteresownie. Miejscami niesamowicie irytuje, podważa zasady naszego świata, ale i tak się ją lubi. Choćbym nie wiem, jak się z nią nie zgadzała i uważała, że jej decyzje czy spojrzenie na świat jest nieodpowiednie, to i tak ją szanuję i akceptuję. Za to Kordiana powinno podawać się jako przykład najbardziej upartego i wytrwałego człowieka na świecie. Można go tylko podziwiać pod tym względem. Jakkolwiek byłoby trudno, jakkolwiek życie dokopałoby mu i tak się nie podda i będzie trwał w zaparte. A przy tym pozostaje niezdarny i bardzo uroczy. W tej części pojawia się również nowa dość istotna postać – Teresa. Jak wszyscy bohaterowie jest oryginałem, ale ją również polubiłam i mam cichą nadzieję, że pozostanie na dłużej.
Wymieniłam Wam wiele pozytywnych aspektów "Umorzenia", więc pewnie w tym momencie dziwicie się już, dlaczego po jej przeczytaniu byłam tak bardzo zawiedziona. Przede wszystkim nawet z tymi zaletami jest to dla mnie bez zawahania najgorsza i najmniej dopracowana część cyklu, co ewidentnie pokazuje, że pisarzowi coś się jednak nie udało. Ale akurat to nawet najlepszym się zdarza, a myślę, że Remigiusz Mróz należy do najlepszych polskich pisarzy. Tylko że od dawna bazuje na tych samych pomysłach. One są bardzo dobre i w swoim czasie były niesztampowe, lecz nie oszukujmy się... To dziewiąta część... To staje się po prostu nudne i powtarzalne. Przez co moja sympatia do cyklu o Joannie Chyłce zaczyna opadać. Gdy wyszło "Umorzenie", to byłam przekonana, że to już ostatni tom i pożegnanie z przygodą. A tu niespodzianka! Jest następny i pewnie jeszcze będzie wiele następnych. Ile można? Co prawda na pewno przeczytam dziesiątą część, ale raczej nie będę pozytywnie nastawiona. Tymczasem pozostaje mi tylko stwierdzić, że mimo mojego wiecznego narzekania polecam serdecznie "Joannę Chyłkę" wszystkim wielbicielom niekonwencjonalnych rozwiązań.
Chciałam Wam zadać bardzo trudne pytanie, które prędzej czy później pojawia się w naszym życiu moralnym. Na szczęście zazwyczaj pozostaje w sferze przemyśleń i nawet jeśli podejmiemy jednoznaczną decyzję, nie musimy jej wygłaszać na głos ani odwoływać się do konkretnych zdarzeń. Mam na myśli tutaj te oto pytanie: czy morderstwo można usprawiedliwić? Nie wiem, jak jest w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Gdzieś tam jest... Jestem tego pewien. Gdzieś tam w oddali. Gdzieś za wodospadem, który szepcze Ci do ucha, który sprawia, że przestajesz walczyć i po prostu puszczasz skałę, bo tak trzeba, bo dusze Cię potrzebują. Mówię Wam, gdzieś tam jest. Gdzieś za dżunglą otoczoną ostrzami, gdzie myśleć nie można, gdzie trzeba wyrzec się samego siebie. Jeszcze tylko trochę i dotrzemy. Jeszcze tylko rzeka. Wielka i potężna rzeka, ale jak się nie wychylimy, to ją pokonamy. Obiecuję, że to już niedaleko. Jeszcze tylko kilka małych przeszkód, które na pewno pokonamy. Przyrzekam Wam! Tylko ta pustynia. Ta jedna pustynia i będziemy u celu. Dotrzemy i poczujemy to. On tam jest! On tam musi być! A co jeśli to jednak nie On?
Wyprawa pod przywództwem Daimona porusza się wytrwale dalej. Przeżyli zbyt dużo, by pozwolić sobie na powrót. Teraz zostało tylko brnąć dalej w to szaleństwo i dotrzeć do celu, ukrywając przy tym wszystkie swoje tajemnice. W tym samym czasie kolejna wyprawa podąża za Aniołem Zagłady. Zgniły Chłopiec mimo zwątpienia wie, że tylko dogonienie wyprawy Daimona pozwoli mu na utrzymanie ładu w Głębi. Lucyfer musi koniecznie wrócić na tron. Inaczej cały porządek, który tyle lat utrzymali, przestanie istnieć. Czas kupuje mu Razjel, udając że jest Imperatorem Głębi. Ale jak długo Archanioł poradzi sobie w tej roli? Czy jest w ogóle w stanie przejrzeć brudne gry demonów? Czy te wszystkie wydarzenia razem prowadzą do katastrofy?
Po długiej przerwie wracam do jednej z moich ulubionych pisarek, czyli Mai Lidii Kossakowskiej. Z tego co pamiętam, nie miałam jeszcze Wam okazji opowiadać o moim oddaniu względem autorki. Mam za sobą pięć jej książek i każda w tak samo szalony sposób zawładnęła mną i sprawiła, że uwierzyłam w świat, gdzie anioły popełniają błędy, gdzie magia może być sposobem życia, a demon może być z natury dobry. To co robi Pani Kossakowska z wyobraźnią jest wprost nie do opisania. "Bramy Światłości. Tom 3" tylko to potwierdza i to w najbardziej dosadny sposób, jaki tylko można.
Pomysłem na całe uniwersum będę zawsze się zachwycać. W nieskończoność... Ponieważ każdy, kto kocha fantastykę i jest otwarty na nowe ujęcia, powinien go docenić! Motyw aniołów jest wyjątkowo częsty i to w najróżniejszych dziedzinach naszego świata. Wprowadziła go religia chrześcijańska, pozwalając na popisy malarzom, rzeźbiarzom, pisarzom, piosenkarzom i wszystkim możliwym artystom. Jednak przez wieki postrzeganie nieba i piekła poszło w bardzo odmienne strony. W "Zastępach Anielskich" mamy świat, który powstał na podstawie dobrze nam znanego motywu, ale zszokował swoją innowacyjnością, otwartością i przede wszystkim brakiem pokory. Możecie powiedzieć, że mimo to nadal jest to dość popularne w szczególności w fantastyce. Oczywiście, tylko to dalej uniwersum, które zaskakuje czymś niekonwencjonalnym, czymś, co pozornie nie powinno się tam znaleźć, a jednak jest idealnie wkomponowane. Cały tom "Bram Światłości", i mówię w tym momencie o trzech jego częściach, jest dla mnie niepodważalnie najlepszą powieścią o aniołach i demonach. Dlaczego tylko "Bramy Światłości", a nie całe "Zastępy Anielskie"? Jak część z Was wie, niekoniecznie trzymam kolejność tomów, więc tym razem ponownie zaczęłam od końca i będę brnęła do początku.
I teraz pora na kolejny olbrzymi plus całej książki – mowa tu o stylu pisarki. Nie będę udawać. Jest to dla mnie wprost arcydzieło. Język, jakim posługuje się autorka, ma w sobie dosłownie wszystko, co cenię. Pod każdym względem jest dopracowany i nie ma tu miejsca na błędy. Nie ogranicza się do zwykłej opowieści. Maja Kossakowska zadbała o cudowne opisy przyrody, dzięki którym można przenieść się do innej rzeczywistości i poznać miejsca, które na naszej Ziemi nigdy nie występowały i raczej nie będą. Tak naprawdę, gdy czytałam, to po prostu opuściłam nasz świat i przeniosłam się do Stref Poza Czasem. Jednak opisy przyrody same w sobie w pewnym momencie mogłyby zacząć się nudzić, dlatego przeplatają się z opisami psychologicznymi, które są niezwykłą analizą osobowości bohaterów. My nie tylko ich poznajemy, ale rozumiemy ich decyzje, poczynania, wiemy, co ich motywuje do podejmowanych działań, co sprawiło, że są tacy, jacy są... Myślę, że każdy czytelnik znalazłby kogoś, z kim mógłby się utożsamić. A to wszystko jest okryte lekkością pióra sprawiającą, że powieść czyta się bardzo przyjemnie.
"Bramy Światłości" to nie jest taka sobie zwykła opowiastka fantasy, jakich jest wiele. To opowieść dająca wiele do myślenia. Ona w subtelny sposób zmusza nas do szczegółowej analizy własnych myśli, dążeń i pragnień. Nie daje możliwości do wymówek, ale nie pozwala też na rozpacz. Pokazuje prawdę o nas samych i wspiera nas w spotkaniu z nią. Poza tym jest pełna mocnych i bardzo zaskakujących zwrotów akcji, gdzie nie ma miejsca na przewidywalne wydarzenia. Należy się przygotować do wszystkiego, a na końcu i tak zostaniemy czymś zszokowani. Sprawi, że staniemy się studnią emocjonalną.
Kreacja bohaterów to kolejny aspekt, nad którym mogłabym się rozpływać przez następne setki zdań. To cała gama najróżniejszych charakterów, gdzie każdy jest inny i w stu procentach dopracowany. Tu nie ma miejsca na miałkie osobowości. Każda postać ma swoją własną historię, cechy osobowości, dążenia, pragnienia, wady i zalety. Na pewno na pierwszy plan idzie ubóstwiany przeze mnie Daimon. Anioł Zagłady jest tak bardzo dobitnie ludzki. Króluje w nim dobroć, ale przy tym bierze górę nad nim emocjonalność. Jak się cieszy, to na całego. Jak wścieka się, to również się nie ogranicza. Pozostaje sobą i nigdy nie stara się udawać kogoś innego. Mówi to, co myśli, robi to, co musi i przede wszystkim chce. Jednak jak miałabym wybrać postać, którą najbardziej lubię ze wszystkich, to stanowczo byłby to Lucyfer. Według mnie nie da się go nie lubić. On jest tak szalony, posiada tak wiele energii, że po prostu zaraża nią wszystkich wokół. Przy tym jest Imperatorem Głębi, czyli najpotężniejszym demonem w Otchłani, upadłym ulubieńcem Boga. Dlatego powinien być zły... Tymczasem posiada w sobie wiele ukrytej empatii. Same archanioły powinny brać z niego przykład. Pozostaje jeszcze Razjel, czyli dobry archanioł, który musiał się zmierzyć ze światem obłudy, grzechu i cierpienia. Zastanawiająco dobrze się przystosowuje, mimo to pozostaje nadal tym dobrym aniołkiem, który widzi dobro we wszystkich i jest w stanie walczyć z prawdziwym złem. A! I oczywiście pojawia się też widmokot, czyli kochany Nefer. W tym momencie schylam głowę do pisarki, ponieważ pomysł na tego bohatera i jego wykonanie są godne najwyższego, literackiego szacunku.
"Bramy Światłości" są genialną fantastyką, którą polecę każdemu fanowi tego gatunku z zapewnieniem, że się nie zawiedzie, ale również tym co jednak unikają magii i całej tej otoczki. To powieść z najwyższego szczebla literatury, która dogłębnie mnie poruszyła. Przywiązałam się całym sercem do bohaterów, dlatego bez zastanowienia sięgnę po pierwsze tomy "Zastępów Anielskich", by móc powrócić do mojego ukochanego świata. Nawet nie wiecie, jak w tej chwili się cieszę, że to nie koniec mojej przygody z Daimonem i innymi. Już nie mogę się doczekać, czym tym razem zostanę zaskoczona.
Gdzieś tam jest... Jestem tego pewien. Gdzieś tam w oddali. Gdzieś za wodospadem, który szepcze Ci do ucha, który sprawia, że przestajesz walczyć i po prostu puszczasz skałę, bo tak trzeba, bo dusze Cię potrzebują. Mówię Wam, gdzieś tam jest. Gdzieś za dżunglą otoczoną ostrzami, gdzie myśleć nie można, gdzie trzeba wyrzec się samego siebie. Jeszcze tylko trochę i dotrzemy....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czasami zdarza się, że jedna, nawet bardzo krótka, pozornie nic nieznacząca sytuacja, która sprawi, że w przeciągu kilku sekund wrócę myślami do lat dzieciństwa. Z olbrzymią nostalgią przypomnę sobie sytuację, o której nie myślałam od lat. Nie jestem w stanie wytłumaczyć, skąd to wspomnienie bierze się akurat teraz, skąd to skojarzenie. Nie jestem też w stanie wyjaśnić, dlaczego akurat tę część mojego życia sobie przypomniałam. Ona się po prostu pojawia i często po kilkunastu latach otwiera mi oczy na moje obecne życie. Z całą swoją potęgą zmusza mnie, bym myślała, bym rozważała i podejmowała decyzje. Zdarza się się Wam podobna sytuacja?
Trwają wakacje, których Harry Potter nienawidzi. Chłopiec nie jest jak inne dzieci – posiada magiczne moce i uczęszcza do szkoły, która uczy magii. Między innymi dlatego Harry nie cierpi wakacji. Musi spędzać je u swojego wujostwa, gdzie nim pomiatają i ostatnie o czym może marzyć to miłość. Młody czarodziej w szkole znalazł sobie lojalnych przyjaciół, jednak mijają tygodnie, a oni nie dają o sobie znać. Harry jest bardzo zawiedziony i znużony tą sytuacją. Lecz pewnego dnia gdy otwiera drzwi swojego pokoju, spotyka Zgredka – skrzata domowego. Od tego momentu jego przygoda rozpoczyna się na nowo. Co tym razem spotka Harry'ego w szkole? Czemu jego przyjaciele nie odzywali się? Czy chłopiec na pewno jest bezpieczny?
Nie wiem, czy jest sens po raz nie wiadomo który tłumaczyć Wam moją miłość do tej serii. Większość z Was pewnie już zna tę historię tak bardzo podobną do wszystkich innych, a by zaczerpnąć coś z tej recenzji, wystarczy Wam wiedzieć, że "Harry Potter" jest najbardziej sentymentalną opowieścią dla mnie i przez około piętnaście lat towarzyszy mi bez przerwy. Nie zmienia to faktu, że już dawno nie odświeżałam sobie tych pasjonujących książek i planuję do końca tego roku po raz kolejny zapoznać się ze wszystkimi. A na dzisiaj przygotowałam Wam swoją opinię o "Komnacie Tajemnic".
Trzeba zacząć tradycyjnie, czyli napisać hymn pochwalny nad stylem autorki. Mijają lata i to wiele, a ja nadal tak samo się zachwycam nad językiem, którego używa Rowling. Zdaję sobie sprawę, że wiele zawdzięczamy genialnemu tłumaczeniu. Ale te wszystkie nowe słowa, odpowiednia doza opisów poprzeplatana naturalnymi dialogami o wydźwięku poważnym, ale również zabawnym urzekają mnie. Jest to snucie pasjonującej historii, pełnej przygód i pasji, ale w sposób na tyle wolny, że powoli przywiązujemy się do bohaterów, uniwersum i całej otoczki. Czasami się zastanawiam, czy to właśnie nie ten styl sprawił, że tyle ludzi zakochało się w opowieści o przygodach małego czarodzieja.
Muszę przyznać, że tym razem pod względem fabuły trochę się nudziłam. Jednak nie odbierzcie tego jako wady, ponieważ w swoim czasie czytałam tę książkę tak często, że nie można było się spodziewać, że odkryję drugie dno. Ważne jest, że kilka pierwszy razy mnie urzekło i nadal mam wspomnienie jak siedzę wieczorem w swoim łóżku i zapominając o całym świecie, wchodzę do Komnaty Tajemnic w Hogwarcie. Ta powieść jest tak pełna emocji, że nie da się tak po prostu odłożyć jej na później, czy na półkę. Trzeba czytać dalej i nie poddawać się, bo Harry i jego przyjaciele nigdy nie odpuszczają. Brną przed siebie, by walczyć o dobro. Tym bardziej że gdy czyta się, znając dalsze losy bohaterów, to można zauważyć wiele ciekawostek, ukrytych znaczeń, które umykały po raz pierwszy. Cały cykl jest jedną, wielką łamigłówką, która po woli odkrywa kurtynę tajemnicy.
Kolejnym aspektem, który doceniam zawsze i wszędzie, a tutaj to w szczególności, jest niesamowita kreacja bohaterów. Jest ich tak wielu, a zarazem żaden nie jest zwykłą papierkową postacią, tylko wyrazistą osobowością mającą własną historię i przyszłość, która intryguje i zastanawia. Czasami mam ochotę zadać pytanie: jak to zrobiłaś Rowling? Przecież to jest jak w życiu. Tym razem chciałam zwrócić szczególną uwagę na profesor McGonagall. Zawsze fascynowało mnie w niej to nietypowe połączenie cech – surowości z ciepłem, czułością i zrozumieniem. Wiedziała, kiedy nie dawać taryfy ulgowej i wymagać. Ale zarazem idealnie wyczuwała momenty, gdzie jej przyjaciele i uczniowie potrzebowali wsparcia i pomocy. Nigdy się nie wahała, by jej udzielić. Wyjątkowo ważną postacią jest też oczywiście przekochany Hagrid. Większość z Was pewnie doskonale wie, o czym mówię. Mam ochotę powiedzieć potocznym językiem, że to prosty chłop, ale przepełniony od góry do dołu miłością i lojalnością. Nie można też zapomnieć o jego ciekawej historii.
"Harry Potter" może i ma dość schematyczną fabułę pod względem głównej osi, czyli walki dobra ze złem, ale to nie zmienia faktu, że tak mocno go doceniam. Tym bardziej że to jest tylko główna oś, a jest tak dużo wątków pobocznych, że często ona ginie i to inne aspekty wysuwają się na przód, by ukazać, co w życiu jest ważne. Jestem bardzo szczęśliwa, że postanowiłam sobie przypomnieć książkową wersję tej opowieści. A jeszcze bardziej szczęśliwa, że jako już dorosła osoba nadal mnie zachwyca.
Czasami zdarza się, że jedna, nawet bardzo krótka, pozornie nic nieznacząca sytuacja, która sprawi, że w przeciągu kilku sekund wrócę myślami do lat dzieciństwa. Z olbrzymią nostalgią przypomnę sobie sytuację, o której nie myślałam od lat. Nie jestem w stanie wytłumaczyć, skąd to wspomnienie bierze się akurat teraz, skąd to skojarzenie. Nie jestem też w stanie wyjaśnić,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to