Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przeczytałem Koran aby mieć większą świadomość o czym mówię na lekcjach o islamie i po drugie by nikt mi potem nie mówił że w Koranie jest to lub tamto, a ja nie wiem czy ten ktoś nie gada bzdur. Nie oceniłem, bo takich ksiąg moim zdaniem się nie ocenia. Przejdę do konkluzji.

1. Porównanie do Biblii - często możemy takie porównania usłyszeć ale Koran nie jest historią chronologicznie zaczynającą się gdzieś i kończącą się gdzieś. To bardziej traktat filozoficzny przeplatany z dziełem poetyckim a nie historia. Biblia choć ma księgi poetyckie to jednak jest chronologiczna. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o Mahomecie z Koranu to się szczerze zawiedziecie. Owszem gdzieś między wierszami i bardzo mało. Dowiemy się na przykład, iż jedna z żon Mahometa była zazdrosna o drugą i obmawiała męża.

2. Przemoc - owszem nawet jest nakaz zabijania niewiernych, ale... tylko w obronie własnej i islamu jeśli ktoś jest prześladowcą i napastnikiem. Da się to zrozumieć. Są i inne fragmenty o zabijaniu i mordowaniu ale znów w szerszym kontekście jest to odwołanie się do zabijania w czasie walki - czyli honorowo. Mahomet przecież był żołnierzem, dowódcą i zmagał się z Kurajszytami kilka lat. Tyle że wycięte z kontekstu może stanowić paliwo dla islamistów i nie powinno nas to dziwić.

3. Islam jako reformowany judaizm - jeśli spojrzeć na to szerzej, nie ma chyba dwóch tak podobnych religii jak te dwie. Jedno jest przedłużeniem drugiego. Moralność muzułmańska jest na wskroś starotestamentowa. Odwołania do chrześcijaństwa są raczej zdawkowe i niezbyt mocne. Napomknięcia o Jezusie, Marii i apostołach to ilościowo nic wobec długaśnych, powtarzających się do znudzenia historyjkach o Noem, Salomonie, Mojżeszu, Abrahamie, czy innych. Wobec tych dwóch dwóch religii chrześcijaństwo bardzo mocno odstaje choć jest religią abrahamiczną już choćby ze względu na Trójcę Świętą. Kto wie czy islam nie byłby odłamem judaizmu gdyby nie gniew Mahometa na zdradę Żydów w Medynie.

4. Stosunek do ludów księgi - często podkreśla się, iż muzułmanie darzą głębokim szacunkiem Żydów i chrześcijan, jednak nie jest prawdą, iż płyną z Koranu wobec nich same ciepłe słowa. Jest w pewnym momencie powiedziane nawet, że większość z tych ludzi księgi to łachudry i zaprzańcy, niegodziwcy co błądzą a tylko niewielu spośród nich są prawdziwymi wyznawcami Boga.

5. Główny przekaz - jeśli ktoś twierdzi, że 80% przekazu Koranu to wezwanie do prawdziwej religii i straszenie karami za niewiarę to nie jest to błędna konkluzja, choć dla muzułmanów z pewnością uproszczenie. To obraz drastycznie inny od nowotestamentowego przesłania miłosierdzia. Dlatego do wielu ludzi wciąż bardziej będzie przemawiać chrześcijaństwo. Religijność muzułmańska przynajmniej pozornie sprawia, że taki człowiek jak ja nie odbiera islamu jako głęboko mistycznego. Być może niesłusznie. Oczywiście są i mistyczne nurty.

6. Islam jako prosta religia - generalnie doktryna islamu jest jedną z najprostszych. Jest prosta jak drut, łatwa do przyswojenia. W porównaniu do chrześcijaństwa gdzie mamy dużo bardziej skomplikowany system już w samych doktrynach islam jest wręcz banalny. I nie piszę tego jako hejt. To nawet pewnie pomogło islamowi stać się tak popularnym i łatwiejszym do przyjęcia, niż skomplikowane chrześcijaństwo, które z powodu niebanalności podzieliło się a w Koranie jest ten podział wytknięty. Zupełnie jakby Mahomet żalił się, iż chrześcijanie dali ciała i trzeba rozpocząć nowy projekt pod nazwą islam.

7. Mahomet vs Jezus - pomijając czy takie porównanie powinienem zastosować napiszę że:
a) Mahomet to twórca prawa, a Jezus nie musiał go tworzyć gdyż istniało od Mojżesza
b) Jezus będąc raczej wśród monoteistów nie musiał wcale podkreślać jedyności Boga, a Mahomet otoczony przez pogan robił to na każdym kroku i działał tu syndrom oblężonej (niemal dosłownie) twierdzy
c) Mahomet był dyplomatą, mężem, dowódcą, politykiem, nauczycielem, a Jezus tylko tym ostatnim

8. Wątki apokryficzne - są bardzo żywe w Koranie, ponieważ Mahomet żył wśród chrześcijan niekatolickich. W Arabii byli raczej innowiercy wypędzeni z Bizancjum stąd i nic dziwnego, że w relacjach o życiu Jezusa czy Salomona są rzeczy nieznane w głównych nurtach chrześcijaństwa czy judaizmu.

9. Rzeczy wyjątkowo pozytywne - wbrew pozorom znajdziemy sporo pozytywów obiektywnych nawet jeśli sam islam nie bardzo nas przekonuje. Koran wywalczył pewne prawa dla kobiet, min najważniejsze takie, że nie wolno Arabom grzebać dziewczynek żywcem co robili wcześniej nagminnie. Ponadto dla kobiet są i inne udogodnienia związane z prawem spadkowym. O pomocy wdowom, sierotom czy ubogim nie wspominam, gdyż to powszechnie wiadome. Ponadto widnieje pożyteczny nakaz pt "Nie módl się po pijaku".

10. Walka na argumenty - Koran jest tu chyba o krok przed innymi religiami. Mało, że przytacza argumenty za wielbieniem Boga, to sam odpowiada na potencjalne kontrargumenty niewiernych. Mówi mniej więcej "Bo wy tam powiecie, że nasza religia to bzdura, ale jesteście w błędzie bo to czy tamto". Pomijając jakość tych argumentów czy kontrargumentów generalnie super sprawa. Odpowiedzi dla wątpiących są na tacy.

11. Wolna wola - jedną z najciekawszych kwestii jest to, czy ona w islamie w ogóle istnieje. W Koranie co i rusz możemy przeczytać fragmenty typu "Jeśli Bóg tak zechce to będziecie błądzić a jeśli zechce inaczej to staniecie się bogobojni". Z drugiej strony zachęca do bycia blisko Boga i robienia rzeczy które do tego zbliżają. Pod tym kątem Koran jest mocno niekonsekwentny.

I na tych jedenastu wątkach poprzestanę. Można by jeszcze ich setki dodawać i rozwijać te które ja opisałem. Pozdrawiam

Przeczytałem Koran aby mieć większą świadomość o czym mówię na lekcjach o islamie i po drugie by nikt mi potem nie mówił że w Koranie jest to lub tamto, a ja nie wiem czy ten ktoś nie gada bzdur. Nie oceniłem, bo takich ksiąg moim zdaniem się nie ocenia. Przejdę do konkluzji.

1. Porównanie do Biblii - często możemy takie porównania usłyszeć ale Koran nie jest historią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę do tego, że moim postawionym już dawno celem, było przeczytanie w te wakacje "Atlasu Chmur". Kiedyś czytałem bardzo dużo i pochłaniałem książki jedna za drugą (wiem że wielu z was ma czas na czytanie przy jeszcze większym nawale codziennych obowiązków i większej ilości dzieci), ale i tak jestem dumny, że przynajmniej tą jedną udało mi się zaliczyć w tym roku. Ale za to jaką! Warto było, naprawdę.

Ci, którzy uważają "Atlas..." za arcydzieło niedalecy są prawdy. Po pierwsze te sześć historii zawartych w powieści już same w sobie są świetne (wiadomo, jedne będą się wam podobać bardziej, drugie mniej jak to zwykle), po drugie każda z nich jest pisana kompletnie innym, niepowtarzalnym stylem, co świadczy o kunszcie autora. I po trzecie najbardziej zdumiało mnie, jak kompozycyjnie się w nich wszystko domyka. Apropos ostatniego, trzeba przyznać, że każdy szczegół jest najstaranniej wymuskany, a pozornie niezwiązane historie poprzez liczne odniesienia przeplatają się wprost perfekcyjnie. Sam układ historii rosnąco i malejąco... no po prostu palce lizać. Ponadto wyrażenie "monumentalne dzieło" pasuje tu akurat jak ulał.

Aby jednak nie poprzestać na kadzeniu, bo jaki sens miała by ta opinia, nadmienię rzeczy które mogły lekko przeszkadzać. Po pierwsze liczba (z jednej strony epizodycznych, ale de facto ważnych) postaci, nieposiadająca żadnego portretu psychologicznego przyprawia o ból głowy nie tylko tych, którzy nie mają pamięci do nazwisk. I tu akurat przepoławianie historii i umieszczanie ich symetrycznie "rosnąco-malejąco" nie pomaga, bo potem, wiele fragmentów dalej zastanawiacie się kim u licha był ten lub tamten. Po drugie książka posiada liczne rozwleczenia. Przykładowo pierwsza część "Upiornej udręki..." mocno przynudza. I wreszcie po trzecie i najważniejsze: <Tej Powieści Nie Czyta Się Szybko>. I nie chodzi bynajmniej o to, że jest długa (ba, czytało się szybciej i dłuższe), ale przynajmniej moim zdaniem nie nadaje się ona do połknięcia na raz, lub nawet kilka razy. Cytując klasykę "to trzeba na spokojnie usiąść" i dać sobie odpowiedni czas, np kilka tygodni lub nawet parę miesięcy przy nawale obowiązków. Mi to zajęło miesiąc z hakiem nawet w wakacje, a pamiętam jak roku temu pierwszy raz zaatakowałem "Atlas..." i trudny styl Dziennika Pacyficznego tak mnie przestraszył, że aż skapitulowałem. Jeżeli zastanawiacie się nad sięgnięciem po tą książkę nie popełniajcie tego samego błędu. Zarówno Dziennik, Listy, jak i cała reszta jest ciekawa, choć czasem potrzebuje czasu na rozkręcenie. Wtedy jak pamiętam nie mogłem doczekać się "Antyfony...", a była daleko, co mnie podminowało.

PS Bardzo bym chciał stworzyć mapę mentalną z wszyściusieńkimi odniesieniami występującymi pomiędzy sześcioma historiami, ale nie czas i miejsce na to tutaj. Zatrzymam się więc na chronologii. Uwaga mały spoiler dotyczący czasu. Co do tego kiedy mają miejsce trzy pierwsze opowiadania (1849/1850, 1931, 1975) nie mamy wątpliwości, bo jest to na tacy podane. Gorzej już z "Upiorną udręką...". Wiemy tylko, że dzieje się na początku XXI wieku, co możemy wywnioskować sami, a upewnia nas Sonmi. Z kolei "Antyfona..." ma wbrew pozorom podaną datę, ale nie bezpośrednio. Isaac Sachs z "Okresów półtrwania..." bezwiednie pisze nam o niej w liście. To 2225 rok, a pokrywa się z tym, co Sonmi mówi o tym, że "Upiorna udręka..." miała miejsce gdy dziadek dziadka Archiwisty kopał w brzuchu matki. Wychodzi około 200 lat. Z kolei czas "Brodu Slooshy..." pozostaje ciemną tajemnicą, chyba, że coś przeoczyłem.

Zacznę do tego, że moim postawionym już dawno celem, było przeczytanie w te wakacje "Atlasu Chmur". Kiedyś czytałem bardzo dużo i pochłaniałem książki jedna za drugą (wiem że wielu z was ma czas na czytanie przy jeszcze większym nawale codziennych obowiązków i większej ilości dzieci), ale i tak jestem dumny, że przynajmniej tą jedną udało mi się zaliczyć w tym roku. Ale za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawiodłem się na tym dramacie. To nie był typowy, znany większości Mrożek ze wcześniejszych dekad. Ten o nieograniczonej wydawałoby się wyobraźni. Widać że w "Miłości na Krymie" autor silił się na coś wielkiego, rozdmuchanego i z pompą, ale to mi właśnie bardzo przeszkadzało. Moim skromnym zdaniem w teatrze absurdu większa liczba osób jak sześć, czy siedem od razu zabija wszystko. Widzę tu pewne podobieństwa do Ioneski, który na scenie zawsze musiał mieć w huk dekoracji, rekwizytów i aktorów. Ale to jeszcze nic. Fabuła była strasznie miałka, nieporywająca, bez polotu i nawet odrobiny szaleństwa. Tak samo postacie. Wyglądało to nawet tak: "Ocho, ZSRR upadło, to trzeba wysmarować jakiś dziejowy dramat łączący trzy epoki". Oczywiście tak nie było, bo Mrożek był za mądry na taką myśl. Po tym jak Putin zajął Krym należałoby chyba czwarty akt dopisać :D Spośród dwudziestu dramatów autora jakie przeczytałem "Imieniny", "Drugie danie" (jedno jest alternatywną wersją drugiego), oraz "Miłość na Krymie" są słabe. Reszta trzyma poziom od dobrego do niekiedy wybitnego.

Zawiodłem się na tym dramacie. To nie był typowy, znany większości Mrożek ze wcześniejszych dekad. Ten o nieograniczonej wydawałoby się wyobraźni. Widać że w "Miłości na Krymie" autor silił się na coś wielkiego, rozdmuchanego i z pompą, ale to mi właśnie bardzo przeszkadzało. Moim skromnym zdaniem w teatrze absurdu większa liczba osób jak sześć, czy siedem od razu zabija...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo, czyli mniej więcej po przeczytaniu pierwszej części wcale nie zapowiadało się na to, że "Obcy" będzie tak znakomitą powieścią. Akcja "rozkręcała" się powoli i wydawała się nijaka, przy czym rozkręcała nie jest dobrym słowem, bowiem narracja tu w ogóle ślimaczy się strasznie, ale to celowy zabieg. Po przeczytaniu drugiej części wiedziałem już w czym tkwi sęk. Im bliżej końca, tym wymowa książki coraz bardziej "wbijała w ziemię" i momentami nawet, że tak to ujmę "czesała banię".

Ogólnie "Obcy" jest bardzo smutną powieścią, a czytelnik w trakcie lektury może odnieść podobne wrażenia rezygnacji i apatii, jakie towarzyszą głównemu bohaterowi, czy bardziej antybohaterowi. Pewnie dla części z was działał on na nerwy. Jego zachowanie drażniło niesłychanie. Mi osobiście ciężko się było z nim utożsamić. Nawet nie próbowałem. Takich jak on po prostu się nie lubi. Nie chcę się wywyższać, ale w życiu prywatnym nie potrafię nawiązać bliskiej relacji z nihilistą, choćby był inteligentny. W podobny, choć zapewne przesadzony sposób reagowali na niego jego adwersarze w drugiej części. Miał w sobie widocznie coś takiego, co budziło w ludziach ochotę dowalenia mu.

Pomijając kwestię co kierowało antybohaterem i jakie było jego podłoże psychologiczne, oraz czy było z nim coś nie w porządku, wydaje mi się, że to po trochu kafkowska postać - przez nikogo nie zrozumiana, bezradna i (w drugiej części) otoczona przez nieprzyjaciół.

P. S. Podobnie jak wielu, pierwszą Camusa czytałem "Dżumę" (w liceum) i choć wydawała mi się wtedy nie najgorsza, to jednak w porównaniu do "Obcego", a już tym bardziej do "Upadku" jest strasznie słaba. Sam obcy jest na pewno wybitny, choć chyba nie aż tak dobry jak "Upadek".

Początkowo, czyli mniej więcej po przeczytaniu pierwszej części wcale nie zapowiadało się na to, że "Obcy" będzie tak znakomitą powieścią. Akcja "rozkręcała" się powoli i wydawała się nijaka, przy czym rozkręcała nie jest dobrym słowem, bowiem narracja tu w ogóle ślimaczy się strasznie, ale to celowy zabieg. Po przeczytaniu drugiej części wiedziałem już w czym tkwi sęk. Im...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomijając ogólną ocenę książki, chciałbym przejść do jednej istotnej kwestii. Otóż za jedną największych wad koncepcyjnych, uważam tu motywy odzielenia świata mugoli, od świata magii. Podstawowe pytanie, jakie na początku wielu z nas sobie zadaje, brzmi: "Dlaczego czarodzieje się ukrywali?". Tylko raz ta kwestia została poruszona w samej książce z tego co pamiętam. Harry o to się spytał na początku Hagrida, po czym ten mu odpowiedział, że to by było niebezpieczne dla samych mugoli i magia nie może być przez każdego używana, bo ludzie by chcieli iść na łatwiznę i rozwiązywać w ten sposób swoje najmniejsze problemy. Jakoś tak to uzasadnił. Tłumaczenie słabe, bo w sumie czemu by nie? Czy czarodzieje nie załatwiali swoich banalnych dylematów magią? Jasne, że tak. Inna sprawa, że magia nie była dla każdego, ale to nie wykluczałoby ich sąsiedzkiego współżycia. Przy jawnym działaniu czarodziejów, mugole byliby takimi trochę "charłakami" w świecie magii i tyle w temacie. Oczywiście rozumiem sam motyw ukrycia, bo to "tłumaczy" fakt, że teraz nic nie wiemy o istnieniu czarodziejów, oczywiście w przypadku, gdyby istnieli. Z kolei granica pomiędzy obydwoma światami, to następna już luka fabularna. Można to było zrobić lepiej i częściej na przykład używać motywu alternatywnej rzeczywistości (jak w przypadku ulicy Pokątnej), zamiast ustawiać domy czarodziejów obok domów mugoli.

Pomijając ogólną ocenę książki, chciałbym przejść do jednej istotnej kwestii. Otóż za jedną największych wad koncepcyjnych, uważam tu motywy odzielenia świata mugoli, od świata magii. Podstawowe pytanie, jakie na początku wielu z nas sobie zadaje, brzmi: "Dlaczego czarodzieje się ukrywali?". Tylko raz ta kwestia została poruszona w samej książce z tego co pamiętam. Harry o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W tej książce zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż obraz ZSRR Bułhakowa zupełnie kłócił się z moim dotychczasowym wyobrażeniem na temat tego kraju. Zdaję sobie sprawę że Bułhakow prawdy tu bynajmniej nie pokazał, ale coś mnie zaintrygowało. Mimo iż mnie jako historykowi, który dodatkowo mimo wszystko trochę jednak zna historię ZSRR nie powinno się to przytrafić, ale do tej pory wciąż mi tkwiło zaszczepione gdzieś w dzieciństwie głupie wyobrażenie, że ZSRR, zwłaszcza z lat 20. i 30. to taki niemalże Mordor z orkami i z Sauronem jako Stalinem. A trzeba zaznaczyć, że autor pisał tą książkę w czasie, gdy wujek Józek z uśmiechem na ustach mordował dziesiątki, czy nawet setki tysięcy Polaków, miliony Ukraińców, a o Rosjanach już nawet nie wspomnę. A w powieści proszę Państwa mamy bizantyjski przepych w restauracji u Gribojedowa, nowoczesne mieszkania literatów, ogólnie luksus i bogactwo w wielu miejscach. Wiem że Bułhakow specjalnie mógł umieścić taki kontrast, wiadomo, choć próbuję sobie wyobrazić Małgorzatę nad Arbatem i torturowanego przez NKWD kilka lat później generała Andersa w pobliskiej Łubiance, tak że ten potem na nogę kuśtykał przez długi czas.

W tej książce zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż obraz ZSRR Bułhakowa zupełnie kłócił się z moim dotychczasowym wyobrażeniem na temat tego kraju. Zdaję sobie sprawę że Bułhakow prawdy tu bynajmniej nie pokazał, ale coś mnie zaintrygowało. Mimo iż mnie jako historykowi, który dodatkowo mimo wszystko trochę jednak zna historię ZSRR nie powinno się to przytrafić, ale do tej pory...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdę powiedziawszy to jedna z najśmieszniejszych książek jakie czytałem, o ile nie najśmieszniejsza. Abstrakcyjne gagi serwowane przez autora są momentami naprawdę unikatowe. Dodatkowym smaczkiem jest nieco archaiczny język (w pierwszym tłumaczeniu) pomieszany z germanizmami. Fakt faktem powieść bardzo długa i nie czyta się jej szybko. Pod koniec też niektóre anegdoty Szwejka zaczynają też lekko nużyć. Może z jednej strony dobrze, że powieść nie została dokończona, bo ja dla niej końca nie widzę. Chyba że sam koniec wojny, ale przy tempie w jakim rozgrywała się akcja, powieść musiałaby mieć z osiem tomów co najmniej. Co do tłumaczenia Hulki-Laskowskiego mam mieszane uczucia. Z jednej strony humor został oddany znakomicie, ale było trochę nieścisłości przy pisowni nazw własnych. Chyba że przed wojną nie zmieniali "V" na "W" (np: w słowie Wyszechrad) to zwracam częściowo honor.

I jeszcze pozwolę sobie zwrócić jedną uwagę odnośnie podobnej powieści "Paragraf 22" J.Hellera jeśli ktoś czytał. Po przeczytaniu Szwejka, uważam że jest on nieporównywalnie lepszy. Właściwie Heller zerżnął nie tylko sam pomysł ale i postaci i nawet sytuacje, co się z przykrością rzuca w oczy. Na pewno "Paragraf..." też jest świetny, ale w porównaniu do Haszka blednie niczym ta gwiazda spadająca.

P. S. Tytułowy Szwejk nie jest żadnym idiotą jak często się mówi. On tylko tak gadał. Nawet Boy-Żeleński dał się na to nabrać. Szwejk głupi bynajmniej nie był. On po prostu był typem bardzo inteligentnego jajcarza.

Prawdę powiedziawszy to jedna z najśmieszniejszych książek jakie czytałem, o ile nie najśmieszniejsza. Abstrakcyjne gagi serwowane przez autora są momentami naprawdę unikatowe. Dodatkowym smaczkiem jest nieco archaiczny język (w pierwszym tłumaczeniu) pomieszany z germanizmami. Fakt faktem powieść bardzo długa i nie czyta się jej szybko. Pod koniec też niektóre anegdoty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dostałem ta książkę jako prezent na urodziny od osoby która zna mój gust literacki. Nie jestem do końca przekonany, czy "Paragraf 22" jest arcydziełem, ale widać tam niewątpliwe przebłyski geniuszu. I to w bardzo wielu miejscach. Zacznę jednak od tego co mi się nie podobało. Po pierwsze książka momentami mnie nużyła. Czuło się przesyt. Wydawało mi się że autor trochę za bardzo się rozpędził. I nie chodzi mi tu nawet o dialogi (widziałem tu wiele komentarzy traktujących o powielaniu schematów dialogowych), co o opisy. Po drugie, postaci trochę za dużo zostało naprodukowanych, ale nie wiem czy traktować to tak do końca w kategorii wady, bo książka jest długa. Po trzecie chaos polegający na tym, że dla przykładu, według tytułu, rozdział miał być o danej postaci a została ona tam zaledwie wspomniana. Z kolei tłumacz mógłby z łaski swojej przełożyć obcojęzyczne zwroty z włoskiego i francuskiego w przypisach. I teraz zalety: po pierwsze choć postaci jest dużo i są chaotycznie rozlosowane, udało się mimo tego dobrze przedstawić ich portrety psychologiczne. Troche na raty, ale jednak. Po drugie niesamowicie skonstruowany humor sytuacyjny (najmocniejsza strona jak większość pewnie wie) i tu dochodzę do wspomnianych na początku przebłysków geniuszu. W wielu momentach śmiałem się nie tylko pod nosem. W tramwaju raz tłumiłem śmiech chowając twarz pod kurtkę. Dla mnie najlepsze pod tym względem były wyczyny Milo Minderbindera. Tam gdzie był Milo, tam na 80% (w moim przypadku) była kupa śmiechu. Moim drugim ulubieńcem był Major ...de Coverley, postać bardziej epizodyczna. Po trzecie dialogi są bardzo przemyślane. Podsumowując: "Paragraf..." jest niecodziennym i wartym uwagi zjawiskiem. Polecam ją zwłaszcza tym, którzy kochają surrealizm, choć to taki klasyczny surrealizm nie jest.

P. S. Nie dajmy się zwieść. Autor przekazał wiele prawdy. Gdy czytałem opis generała Peckema (o jego erudycji, skłonności do układania pięknych zdań, mądrych łacińskich sentecjach rzucanych jak z rękawa i nieco wyniosłym sposobie bycia), przed oczami jak żywi stanęli mi ze dwaj pułkownicy, moi wykładowcy z czasów studiów na Akademii Obrony Narodowej.

Dostałem ta książkę jako prezent na urodziny od osoby która zna mój gust literacki. Nie jestem do końca przekonany, czy "Paragraf 22" jest arcydziełem, ale widać tam niewątpliwe przebłyski geniuszu. I to w bardzo wielu miejscach. Zacznę jednak od tego co mi się nie podobało. Po pierwsze książka momentami mnie nużyła. Czuło się przesyt. Wydawało mi się że autor trochę za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedyna zaleta tej skiążki jest taka, że w miarę szybko się ją czyta. Poza tym płytka historia. Dużo celowego szokowania czytelnika obsceną. I co jeszcze? Zemsta białego Murzyna. Co to w ogóle ma być? Nawet jeżeli szokowanie miało tylko podnieść sprzedaż, to nie najlepiej świadczy o autorze. Czytałem jego trzy książki, ale każda pisana jest innym stylem, jakby trzy różne osoby je pisały. Polecam "Awanturę w stogach". Tu widać kunszt Viana. Reszcie nie daję więcaj jak 3/10. Z przykrością.

Jedyna zaleta tej skiążki jest taka, że w miarę szybko się ją czyta. Poza tym płytka historia. Dużo celowego szokowania czytelnika obsceną. I co jeszcze? Zemsta białego Murzyna. Co to w ogóle ma być? Nawet jeżeli szokowanie miało tylko podnieść sprzedaż, to nie najlepiej świadczy o autorze. Czytałem jego trzy książki, ale każda pisana jest innym stylem, jakby trzy różne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To prawdopodobnie najlepsza książka jaką w życiu czytałem. Jest w niej dosłownie wszystko. Ani jednego zbędnego słowa. Ciężko się do czegokolwiek przyczepić i nawet to chyba nie jest możliwe. Po prostu arcydzieło. Stwierdzam to z pełną świadomością. Czytałem ją trzykrotnie, a ostatnio nowe wydanie z apendyksem (jakby dalszą częścią, lub dodatkiem), którego nie ma w starszych wydaniach więc polecam. Nie ma drugiej takiej książki.
Człowiek-Nikt jest zastanawiający. Nigdy wcześniej w literaturze nie było takiej samej postaci. Moim zdaniem tylko niektórzy bohaterowie z powieści Hermanna Hessego są w jakimś stopniu pod pewnymi względami zbliżeni. Ten trop nasunął mi inny pomysł. Otóż przez 2 lata nie zauważyłem prostego spostrzeżenia - wydaje mi się że Stachura tu garściami czerpał z buddyzmu.

P.S. Wiem że puszczam wodze fantazji, ale zastanawia mnie czy taka rozmowa jak w Fabula Rasa mogła się rzeczywiście odbyć.

To prawdopodobnie najlepsza książka jaką w życiu czytałem. Jest w niej dosłownie wszystko. Ani jednego zbędnego słowa. Ciężko się do czegokolwiek przyczepić i nawet to chyba nie jest możliwe. Po prostu arcydzieło. Stwierdzam to z pełną świadomością. Czytałem ją trzykrotnie, a ostatnio nowe wydanie z apendyksem (jakby dalszą częścią, lub dodatkiem), którego nie ma w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Teatrzyk Zieloną Gęś" do tej pory znałem z pojedynczych tekstów z gimnazjum jak większość z nas, ale dopiero teraz mogę ocenić całokształt. Zacznę od tego, że przedstawienia "najmniejszego teatru świata" są naprawdę fenomenalne. Wiem co mówię. W każdym razie dużo lepsze niż słuchowiska, dramaty i monologi estradowe Ildefonsa. On wyprzedził całą drugą falę teatru absurdu. A więc nie Beckett, nie Adamov, nawet nie Genet, nie Ionesco, a właśnie Ildefonsa można śmiało potraktować jako prekursora. Notabene Zielona Gęś trochę mi przypomina dramaty Ionesco, ale te są kilkadziesiąt razy bardziej "pojechane". Co ciekawe "W szponach kofeiny" teatrzyku pojawiają się postaci o imionach Robert i Robertowa. U Ionesco w "Kubuś, czyli uległość" i "Przyszłości w jaju" występują nomen omen bohaterowie o TYCH SAMYCH imionach. Gdyby nie to, że Gałczyński nie był tłumaczony na inne języki (bo też trudno by to było zrobić) pomyślałbym, że Ionesco zerżnął pomysł. Co do krótkiej formy dramatów Ildefonsa. Z jednej strony taka właśnie forma podoba mi się, ale posiada ona istotną wadę. Otóż po pierwszym przeczytaniu nie będziemy pamiętać jednej dziesiątej dramatów. Ich krótkość przeszkadza w tym, choć są przecież warte zapamiętania. Dlatego lepiej je sobie utrwalić czytając lub przeglądając (co dziś zrobiłem) drugi raz. Tak czy tak gorąco polecam.

"Teatrzyk Zieloną Gęś" do tej pory znałem z pojedynczych tekstów z gimnazjum jak większość z nas, ale dopiero teraz mogę ocenić całokształt. Zacznę od tego, że przedstawienia "najmniejszego teatru świata" są naprawdę fenomenalne. Wiem co mówię. W każdym razie dużo lepsze niż słuchowiska, dramaty i monologi estradowe Ildefonsa. On wyprzedził całą drugą falę teatru absurdu. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczerze powiedziawszy nastawiłem się na coś niezwykłego i ... nie pamiętam kiedy ostatnio rozczarowałem się tak bardzo. Po pierwsze nie podobał mi się ten niedbały styl, gdzie nie wiadomo momentami kto do kogo mówi. Może i celowo to zastosowano, ale mnie irytowało. Poza tym gdyby nie niepotrzebne w większości moim skromnym zdaniem opisy, ta książka byłaby o połowę chudsza. Swoje dołożył także tłumacz, który w moim wydaniu uparł się przy liczbie pojedynczej w słowie India zamiast Indie i wójcie klasowym zamiast staroście. Może tą książkę wogóle zepsuł tłumacz? Chyba jednak nie. Pierwsze 70 stron męczyłem parę tygodni i nie mogłem przebrnąć. Od 70, czy 80 strony zaczyna się robić ciekawiej i poszło nieco szybciej. I w momencie gdy zaczynałem powoli zmieniać zdanie o książce, zakończenie mnie dobiło. Szkoda, bo pomysł nie był wcale zły. Książka nie jest beznadziejna, ale mam wątpliwości, czy słusznie została uznana za arcydzieło.

Szczerze powiedziawszy nastawiłem się na coś niezwykłego i ... nie pamiętam kiedy ostatnio rozczarowałem się tak bardzo. Po pierwsze nie podobał mi się ten niedbały styl, gdzie nie wiadomo momentami kto do kogo mówi. Może i celowo to zastosowano, ale mnie irytowało. Poza tym gdyby nie niepotrzebne w większości moim skromnym zdaniem opisy, ta książka byłaby o połowę chudsza....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając dramat "Pokój" naprawdę czuło się autentyczną grozę. Jeżeli mogę porównać swoje uczucie do czegokolwiek, to w pewnych fragmentach "Pokoju" czułem się w połowie tak, jak przy najlepszych horrorach H.P Lovecrafta. Może jeszcze dreszcze człowieka nie przechodziły, ale większe oczy się na pewno robiły. Końcówka "Pokoju" trochę nieudana, a szkoda. Następne dramaty już we mnie nie wzbudziły takich uczuć jak pokój, ale czuło się grozę trochę w inny sposób. Świetne były zwłaszcza "Urodziny Stanleya" i "Cieplarnia". Podoba mi się styl Pintera. Bardzo zwięzły i prosty. Akcja toczy się w miarę wartko, co jak na Teatr absurdu rzadko się zdarza. Zero zbędnych dodatków przy dialogach, czy dekoracji.

Czytając dramat "Pokój" naprawdę czuło się autentyczną grozę. Jeżeli mogę porównać swoje uczucie do czegokolwiek, to w pewnych fragmentach "Pokoju" czułem się w połowie tak, jak przy najlepszych horrorach H.P Lovecrafta. Może jeszcze dreszcze człowieka nie przechodziły, ale większe oczy się na pewno robiły. Końcówka "Pokoju" trochę nieudana, a szkoda. Następne dramaty już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przejdę od razu do tego co mi się nie spodobało, ponieważ wymienianie zalet będzie nudne. A zatem:
1. Wskazówki autora dotyczące rozmieszczenia scenografii i rekwizytów są w mojej opinii niezbyt precyzyjne. Próbowałem sobie wyobrażać co gdzie stoi w drugim i trzecim akcie ale za każdym razem coś mi psuło ogląd. Ionesco niby szczegółowo opisał co gdzie ma być, ale ja wracałem do opisów i czytałem uważnie drugi raz. To samo było ze zmieniającymi się elementami scenografii w trakcie aktów. To z jednej strony może i zamierzony efekt dający dowolność dla reżyserów, ale dla kogoś kto czyta to nie jest dobre. Wiem że dla kogoś nieprecyzyjne wskazówki nie muszą stanowić problemu ale ja lubię mieć w wyobraźni spójną scenografię.
2. Akt I trochę zakłóca kompozycję. Mógłby być krótszy, bo trochę niemrawo się robiło momentami. Oprócz tego panował tam zbyt duży tłum jak na teatr absurdu.
Poza tym wszystko na plus: pomysł, postacie, problematyka i (moje ulubione) paraboliczne ujęcie tematu. Dialogom daję 4+

Przejdę od razu do tego co mi się nie spodobało, ponieważ wymienianie zalet będzie nudne. A zatem:
1. Wskazówki autora dotyczące rozmieszczenia scenografii i rekwizytów są w mojej opinii niezbyt precyzyjne. Próbowałem sobie wyobrażać co gdzie stoi w drugim i trzecim akcie ale za każdym razem coś mi psuło ogląd. Ionesco niby szczegółowo opisał co gdzie ma być, ale ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Biedermanna i podpalaczy" co prawda obejrzałem w Teatrze Telewizji a nie przyczytałem, ale to nawet z jednej strony lepiej. W końcu dramaty są w pierwszej kolejności po to żeby je oglądać. Sztuka naprawdę świetna. Po przeczytaniu opisu wydawało mi się że będzie dobra i nie rozczarowałem się. Może pewne rzeczy inaczej sobie wyobrażałem ale tak zawsze jest. Jeżeli ktoś lubi Teatr absurdu, "Biedermann..." przypadnie wam do gustu. Zastanawia mnie tylko czemu tytuł na lubimy czytać jest po niemiecku. Pewnie dramat nie został oficjalnie wydany w Polsce, a tekst przeznaczono tylko dla teatrów. Tak mniemam. Moja siostra mi mówiła że czytała ale w oryginale. Szkoda! Nie znam niemieckiego!

P.S W spektaklu Teatru TV z 1964 wyróżnia się znakowita rola nieżyjącego już Andrzeja Łapickiego. Polecam i pozdrawiam!

"Biedermanna i podpalaczy" co prawda obejrzałem w Teatrze Telewizji a nie przyczytałem, ale to nawet z jednej strony lepiej. W końcu dramaty są w pierwszej kolejności po to żeby je oglądać. Sztuka naprawdę świetna. Po przeczytaniu opisu wydawało mi się że będzie dobra i nie rozczarowałem się. Może pewne rzeczy inaczej sobie wyobrażałem ale tak zawsze jest. Jeżeli ktoś lubi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że twórczość Andrzeja Trepki na temat fauny (zwłaszcza tej nieznanej) zafascynowała mnie i rozwinęła moje zainteresowanie zwierzętami, gdy miałem te 11, czy 12 lat. Przez wiele lat myślałem że Trepka był zoologiem, a tu okazało się że to pisarz ...fantastyki (!) Jakże wielkie było moje zdumienie. Trochę się rozczarowałem bo wiele opowiadań pewnie było ubarwionych (na przykład wierzył że legendarny ptak Ruk naprawdę istniał), ale pomińmy to. Ten człowiek miał świetny styl. Wspaniale się czyta jego historie o zwierzętach. Aha i jeszcze jedno! Chyba nikt (lub prawie nikt) nie napisał w Polsce tyle o gatunkach wymarłych i kryptydach co on.

P.S Zdaje się że właśnie w tej książce jest rozdział o tajemniczym zwierzęciu z Afryki - Chimisecie (znanym też jako Niedźwiedź z Nandi). Pamiętam jakie wrażenie zrobiło ono na mnie. Nie mogłem w nocy zasnąć :]

Nie ukrywam, że twórczość Andrzeja Trepki na temat fauny (zwłaszcza tej nieznanej) zafascynowała mnie i rozwinęła moje zainteresowanie zwierzętami, gdy miałem te 11, czy 12 lat. Przez wiele lat myślałem że Trepka był zoologiem, a tu okazało się że to pisarz ...fantastyki (!) Jakże wielkie było moje zdumienie. Trochę się rozczarowałem bo wiele opowiadań pewnie było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zastanawiało mnie użyte w "Skowycie" przynajmniej raz przez Ginsberga słowo "hipsterzy". Okazało się że w latach 40. była taka subkultura, tylko polegała ona na czymś kompletnie innym, niż nasi dzisiejsi hipsterzy. Dawne hipsterstwo to fani jazzu i bepopu i ubierali się jak jazzmani. Szczerze powiedziawszy to wolałbym już takich. Zdaje mi się że beatnicy w latach 50. przeciwstawiali się hipsterom, ponieważ preferowali konsumpcyjny styl życia.

Zastanawiało mnie użyte w "Skowycie" przynajmniej raz przez Ginsberga słowo "hipsterzy". Okazało się że w latach 40. była taka subkultura, tylko polegała ona na czymś kompletnie innym, niż nasi dzisiejsi hipsterzy. Dawne hipsterstwo to fani jazzu i bepopu i ubierali się jak jazzmani. Szczerze powiedziawszy to wolałbym już takich. Zdaje mi się że beatnicy w latach 50....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno temu ją czytałem. Muszę po nią sięgnąć po raz drugi. To jedna z niewielu z książek jakie znam, gdzie narratorem prierwszoosobowym nie jest główny bohater. Postać Mc'Murphy'ego naprawdę zapada w pamięć. Jego walka z siostrą Ratched może symbolizować wiele rzeczy, choć nie wiem czy akurat wolność jednostki wobec systemu. To zbyt proste skojarzenie. Zastanawia mnie jaki jest czas akcji w powieści. Stawiam na drugą połowę lat 50., bo Mc'Murphy powiedział przy okazji jakiejś rozmowy Wodzowi, że na początku lat 30. miał 10 lat a w momencie przyjścia do szpitala miał 35 lat, wobec czego wychodzi że "Lot nad kukułczym..." rozgrywa się w 1955, lub najpóźniej 1956, bo jeden z pacjentów mówi o sobie że będzie głosował na Eisenhowera po raz drugi, czyli na jesieni 1956.

P.S Do wszystkich, którzy oglądali film, a nie czytali książki. Polecam ją przeczytać bo (choć film dobry) jest w niej mnóstwo elementów, których nie dało się zmieścić przed kamerą. Niby przy każdej adaptacji tak jest, ale w "Locie nad kukułczym..." mamy ich dużo, dużo więcej niż w przeciętnej ekranizacji.

Dawno temu ją czytałem. Muszę po nią sięgnąć po raz drugi. To jedna z niewielu z książek jakie znam, gdzie narratorem prierwszoosobowym nie jest główny bohater. Postać Mc'Murphy'ego naprawdę zapada w pamięć. Jego walka z siostrą Ratched może symbolizować wiele rzeczy, choć nie wiem czy akurat wolność jednostki wobec systemu. To zbyt proste skojarzenie. Zastanawia mnie jaki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielokrotnie zastanawiałem się na czym polega fenomen tej książki. Gdy czytałem ją wiele lat temu nastawiłem się na coś naprawdę arcyciekawego. Moje rozczarowanie było spore, bo nic szczególnego tam nie znalazłem. Chyba wielu ludzi tak miało z "Buszującym...". "Książka ok, idzie przeczytać, ale żeby było arcydziełem?" Czy tego typu myśli się wam nie nasuwały? Żyjemy w innych czasach i nie sądzę abyśmy mogli zrozumieć jaki oddźwięk wywołał "Buszujący..." w 1951. Z tego co wiem była to jedna z pierwszych książek z "wulgaryzmami", które (w sensie książki nie wulgaryzmy) stały się popularne. Dziś te wulgaryzmy prawie nikogo nie rażą (w Polsce może też za sprawą tłumaczenia), ale wtedy to co innego. Przypominam że Salinger wyprzedził szokujących bez przerwy beatników. Taka jest moja hipoteza co do kontrowersyjności, choć może się mylę. Dziś prawie nic nie jest w stanie nas zgorszyć, zaskoczyć, czy poruszyć. Pod tym względem zaprawdę smutne to czasy.

P.S Myślę że w "Buszującym..." Salinger rozliczył się z minionym dziesięcioleciem. Nie bez przypadku akcja rozgrywa się pod koniec grudnia 1949 r. Całe toksyny lat 40, skumulowały się w Holdenie i musiały znaleźć ujście. Oto i początek fabuły.

Wielokrotnie zastanawiałem się na czym polega fenomen tej książki. Gdy czytałem ją wiele lat temu nastawiłem się na coś naprawdę arcyciekawego. Moje rozczarowanie było spore, bo nic szczególnego tam nie znalazłem. Chyba wielu ludzi tak miało z "Buszującym...". "Książka ok, idzie przeczytać, ale żeby było arcydziełem?" Czy tego typu myśli się wam nie nasuwały? Żyjemy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawostka dotycząca tytułu. Sandauer prawdopodobnie mylił się, wysuwając teorię, według której Ferdydurke wzięło się od 30 door key. Według już choćby "Dzienników" wiadomo, że Witold Gombrowicz nie znał angielskiego ni w ząb. Co prawda w "Dziennikach" zmyślał na potęgę, ale tu chyba nie kłamał. Znał świetnie francuski, hiszpański i trochę niemiecki, ale angielskiego nie. Hipoteza mimo wszystko chybiona.

Ciekawostka dotycząca tytułu. Sandauer prawdopodobnie mylił się, wysuwając teorię, według której Ferdydurke wzięło się od 30 door key. Według już choćby "Dzienników" wiadomo, że Witold Gombrowicz nie znał angielskiego ni w ząb. Co prawda w "Dziennikach" zmyślał na potęgę, ale tu chyba nie kłamał. Znał świetnie francuski, hiszpański i trochę niemiecki, ale angielskiego nie....

więcej Pokaż mimo to