Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zacznę banalnie i nieco zadziornie. Ale niech będzie. Książka
Stephena Kinga napisana została w początku lat osiemdziesiątych, dokładnie w 1983 roku, czyli moim osobistym zdaniem, w okresie kiedy to Król Horroru tworzył najlepsze swoje dzieła. Dobra, można przedłużyć ten czas do połowy lat dziewięćdziesiątych. Później, jest nie tyle gorzej, bo King trzyma formę, przynajmniej pod względem stylu, ale czytelnik ma wrażenie, że większość pozycji jest pisanych, na siłę. I co ważne, tracą one swój mocny socjologiczno- kulturowy pazur.
A opisywana w niniejszej opinii książka, jest świetnym potwierdzeniem wspomnianej na początku tezy, o najlepszym okresie pisarstwa Kinga. Co postaram się uzasadnić.
Umiejętnością autora "Christine" zawsze była umiejętność poruszania się, w mistrzowski sposób po amerykańskiej kulturze, zwłaszcza w jej wydaniu pop. Także, kapitalna umiejętność dotarcia i przedstawienia socjologiczno- antropologicznego wyrazu świata Stanów Zjednoczonych, w drugiej połowie XX wieku. Niemalże dotarcia, w swoich fabułach, do kręgosłupa, teraz już w całościowym rozumieniu, kultury tego państwa. A na końcu doskonałe połączenie tego z grozą i makabrą. W tym, że właśnie owa groza i makabra, w jakiś sposób z tego wszystkiego wynika, czy też w jest w ten świat wpleciona. Wynika, a może jest po prostu drugą, ale i też nieodłączną stroną opisywanej rzeczywistości.
I " Christine" jest właśnie doskonałym przykładem, umiejętnego poruszania się w tych zakresach. Mamy bowiem, amerykańskiego licealistę Dennisa Guider'a, będącego też jednym z narratorów, chłopaka na progu dorosłości, co ciekawe o dość autorefleksyjnym, nawet ironicznym podejściu. Doskonale zdającego sobie sprawę ze swoich uwikłań w świat, w którym żyje, ale dzielnie po nim stąpającego i podejmującego wyzwania, których się od niego oczekuje. Całkiem, nieźle uczącego się, będącego członkiem drużyny futbolowej, dość realnie myślącego o dalszej nauce. Jest też, jedynym przyjacielem głównego bohatera powieści, Arniego Cunighama, który jest typowym przykładem klasowej ofiary. Słabego fizycznie, oddalonego, wyciszonego, a zarazem inteligentnego i posiadającego pewne wrodzone talenty, w jego przypadku, do mechaniki samochodowej. Cóż typowy nerd, będący obiektem agresji ze strony szkolnych bandziorów. Dennis, po prostu jako silniejszy opiekuję się nim. Niejednokrotnie ratując go przed wspomnianymi osiłkami. A co ważniejsze, ciągle przejawiający swoje zatroskanie i zaniepokojenie kolegą. Tym bardziej, że kłopoty Arniego nie dotyczą już tylko szkolnych perypetii. Ulega on bowiem fascynacji tytułową Christine- samochodem, Plymouth fury rocznik 1958. A ta przypadłość jest wstępem, do coraz gorszego zagłębiania się głównego bohatera w dziwny i nie do końca jasny świat. Nie tylko, mroczny świat własnej psychiki, co też miejscowy, małomiasteczkowy półświatek gangsterów i przemytników. Chęć, naprawy zniszczonego samochodu, popycha Arniego do coraz to mniej rozważnych kroków. Christine staje się zapalnikiem, który uwalnia zło. Wprowadza zmiany w życiu nastolatka, z początku wydawało by się dobre, prowadzące w stronę samodzielności i odpowiedzialności, które jednak prowadzą a stronę zatracenia. Można, spojrzeć na to jungowsko, że uwolniony z pewnych zależności chłopak, nie potrafi jednak znaleźć odpowiedniej drogi i ulega niszczącemu zbyt mocnemu wpływowi nowych, archetypów. Potrzebnych, ale nie potrafi znaleźć odpowiedniego podejścia. Możliwe, że tkwienie w starych zależnościach było zbyt silne i potrzebuje równie silnych nowych.
Christine, to bowiem nie jest zwykły samochód, to pojazd widmo, demon, który, nie tylko skaża, co wyłapuje odpowiednie jednostki i wykorzystuje. Wydobywa z nich zło i pokłady mroku, a może żywi się nimi i dzięki temu wydłuża własną egzystencję.
A jaki był jej początek? Czy od początku, kiedy wyjechała z taśmy produkcyjnej, tkwiły w niej te skłonności, czy przeszedł na nią zły wpływ pierwszego właściciela George'a LeBay'a. Wyjątkowo podłego osobnika, mającego coś z przedstawiciela najmroczniejszych mieszkańców Sidhe. A może cechy tegoż bohatera i samochodu złączyły się. Bowiem Cunnigham, coraz bardziej zaczyna upodabniać się do LeBay'a. Psychicznie i fizycznie. Czy to Christine, czy emanacja podłego staruszka? Sądzę, że szukanie ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, jest pozbawione sensu. Raczej zniszczyło by to niepokojący klimat powieści. A cała siła tkwi w takim niedopowiedzeniu. Zresztą, to co trudno uchwytne, coś co się wyczuwa i rozumie, na jakimś głębokim poziomie, coś co wywołuje silne wrażenie zawsze było mocną strona mitów, legend i baśni, a później literatury, teatru i bardzo dobrych dzieł kultury współczesnej, zarówno tzw. wysokiej, jak i pop. Sądzę że zbyt pozytywistyczne poszukiwanie odpowiedzi o sam początek jest bez sensu. Lepiej zostać zwolennikiem fenomenologicznego podejścia i zapytać się o znaczenie i byt danego zjawiska, może pierwotne wrażenia i kulturotwórczą jego siłę. I to jaka to wszystko odgrywa rolę w rzeczywistości, głównie społecznej.
Wracając do sedna, Christine, pasożytując na Arnie'm, załatwia też za niego i dla niego problemy. Sama mści się, w bardzo brutalny i efektowny sposób, na wrogach nastolatka, ale z drugiej strony, jest równie groźna dla rodziny i przyjaciół. Niszczy wszelaką konkurencję.
W rodzinie Cunnighamów, inteligenckiej i post hipisowskiej, panują, nieco toksyczne stosunki. Rodzice, niegdyś i obecnie wolnościowcy i kontestatorzy, nie do końca rozumieją potrzeby i chęć wolności własnego syna. A dokładnie tego, że sam powinien znaleźć własna drogę, co prawda przy ich wsparciu, ale rozumieją to wszystko opacznie. Nic dziwnego że stłamszony chłopak, staje się łatwą ofiarą dla chuliganów, a ostatecznie dla samochodu widma.
Tak więc mamy typową dla amerykańskiej rzeczywistości post hipisowską nieco, dysfunkcyjną rodzinę. Dennisa, dość typowego, ambitnego amerykańskiego, jeszcze chłopca. Wie czego się od niego oczekuje, jakim należy być i co robić w określonych przedziale życia. Na jego przykładzie King pokazuje, pewien wzór.
I co ważne mamy też brutalność. Przejawiającą się, głównie w szkole. Należy jednak zadać sobie pytanie czy tylko. Mam wrażenie, że jest ona podstawą każdego, anglosaskiego i protestanckiego społeczeństwa. Dotykamy tutaj, trochę głębszego problemu, jakim jest różnica w podejściu katolickim i w protestanckim właśnie. Przemoc, bowiem może przejawiać się w sposób fizyczny, ale też i inny. Psychiczny i społeczny. Może prowadzić do likwidacji, jednostek słabych, nieprzystosowanych i ale też rodzić odpowiednie umiejętności radzenia sobie. W społeczeństwach, gdzie nie istnieje sakrament indywidualnej spowiedzi i pokuty, pozostaje tylko indywidualna, ale i samotna odpowiedzialność wobec siły wyższej. Jest też silna presja środowiskowa. To właśnie ona stoi na straży odpowiednich wartości wyznawanych przez poszczególne jednostki. Obserwuje, baczy, i ocenia. A jednostka musi w tym systemie znaleźć odpowiednią drogę. To właśnie jest jeden z aspektów wspominanej przeze mnie brutalności. Jednak, w związku z tym co powyżej napisałem, następuje nagromadzenie zła i wtedy pojawia się demon. Jednak dzięki temu, w głównie amerykańskiej, kulturze narodził się horror i thriller , przybierający postać czy to literacką, czy też filmowego slashera. W którym, wywołane przez, głównie mające kulturowe i społeczne podstawy , zło przybywa jakaś istota i morduje w bezwzględny i efektowny sposób. Przy okazji czyści. Morduje tych grzesznych, ohydne postacie, których negatywne cechy zostają wtedy ukazane. Oczywiście, takie monstrum, zostaje pokonane, co utwierdza i oczyszcza społeczeństwo. Pozwala to zbiorowisku ludzkiemu funkcjonować od nowa na jakiś czas, aż do ponownego przesilenia. Co ważne dla nas, taką funkcję katharyczną spełniają, właśnie utwory takie jak m.in. horrory. Pozwalają spojrzeć na świat i siebie. I zastanowić się. A w opisywanej powieści, taką funkcję takiego czyściciela spełnia tytułowy automobil. Niszczy i przestępców i chuliganów, oczyszcza niejasne powiązania.
Częścią powieści jest też fascynacja motoryzacją. Cała powieść toczy się wokół niej. Nie tylko fascynacja pojazdami z boomu motoryzacyjnego lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Arnie i Dennis pracują przy budowie autostrady. Arnie następnie podejmuje pracę w warsztacie samochodowym, który jest przy okazji centrum przemytniczym miasteczka. W tym warsztacie dojdzie do ostatecznej konfrontacji, przy użyciu innego samochodu, jaki narzędzi i urządzeń powiązanych z naprawą pojazdów. Każdy z bohaterów, doskonale orientuje się w tematach motoryzacyjnych, a także wykazuje duża sprawność techniczną w tym zakresie. A fragmenty znanych, rockowych, blues-rockowych i southern rockowych utworów, pojawiające się na początku każdego rozdziału, mówią o samochodach, pokonywaniu nimi amerykańskich dróg czy też uprawianiu miłości w nich. Zresztą świetnie powiązane z fabułą. Doskonale ilustrują rzeczywistość, nie mówiąc o tym że są po prostu nieodłącznym jej elementem.
Powieść, powiązana jest w specyficzną klamrę. Narratorem początkowej i końcowej części jest Dennis, dzięki czemu poznajemy bohaterów z pewnego punktu widzenia, poznajemy też jego odczucia i oceny. W środkowej części, w której poznajemy nocne, zbrodnicze działania Christine, pojawia się narrator trzecio osobowy. Powieść przeskakuje z wydarzenia na wydarzenie, osoby na osobę i dzięki temu mamy też szerszą perspektywę poznania. Zarówna w pierwszym, jaki drugim przypadku narracji zachowana jest odpowiednia dawka grozy, horroru, ale i też humoru i ironii.
A wszystko to jest napisane w sprawny, bardzo świetny stylistycznie sposób. Tą przeszło pięćset stronnicową powieść czyta się, mimo wielu wątków i poruszanych fragmentów bardzo dobrze, przyjemnie i szybko. Co ważne nie tracąc niczego ważnego. Z jednej strony dostajemy ciekawy, rzeczywiście przerażający horror, a z drugiej strony masę ciekawych opisów i obserwacji. Należy zadać sobie tylko pytanie co tak naprawdę nas przeraża, sama Christine czy rzeczywistość która ją wytworzyła.

Zacznę banalnie i nieco zadziornie. Ale niech będzie. Książka
Stephena Kinga napisana została w początku lat osiemdziesiątych, dokładnie w 1983 roku, czyli moim osobistym zdaniem, w okresie kiedy to Król Horroru tworzył najlepsze swoje dzieła. Dobra, można przedłużyć ten czas do połowy lat dziewięćdziesiątych. Później, jest nie tyle gorzej, bo King trzyma formę,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cienie spoza czasu. Antologia opowiadań w hołdzie H. P. Lovecraftowi Ramsey Campbell, Mort Castle, Tomasz Drabarek, Alan Dean Foster, Edward Lee, Graham Masterton, Alan Moore, Kim Newman, Ian Watson, F. Paul Wilson, Gene Wolfe
Ocena 6,4
Cienie spoza c... Ramsey Campbell, Mo...

Na półkach: ,

Ocena gł. dotyczy całego zbiorku, nie jest ona średnią, poszczególnych ocen. dotyczy ona gł. idei i pomysłu, a co za tym idzie musi być dość surowa, bo opowiadania prezentują różny poziom.
1.Alan Moore "Dziedziniec" 8 gwz.
Napisane w typowy dla tego twórcy sposób. Gra konwencją, aluzje do subkultury rocka, też dlań typowe, zarazem lekkie, przemyślane i poetyckie. Pisane przez wtajemniczonego, dla wtajemniczonych. Nazwy zespołów charakterystyczne ( Cats of Ulthar, The yellow signht), akcja dziejąca się w Reed Hook i wszystko jasne.
2.F Paul Newman "Pustkowia" 8 gwz.
Ciekawe i oryginalne opowiadanie o poszukiwaniu istoty rzeczywistości. Oczywiście w mrocznym, niepokojącym stylu. Właściwie to o poszukiwaniu czegoś na wzór czakramów, w pewnych miejscach na ziemi umożliwiających poznanie prawdy o bycie i umożliwiających przedostanie się na drugą stronę. Mi osobiście opisana inna rzeczywistość strasznie przypominała (nie)sławny płaskowyż Leng. Co ważne te punkty styku znajdują się w odległych i trudno dostępnych miejscach. Wszystko to okraszone folklorem mieszkańców dzikich zakątków Nowej Anglii.
3.Kim Newman "Gruba ryba" 6 gwz.
Połączenie Lovecrafta z Chandlerem. Liczne nawiązania do "Cienia nad Insmouth". Akcja w L.A. na początku, prawdopodobnie, 1942 roku i stąd świetnie uchwycone poczucie zagrożenia wojną. Równie świetnie uchwycona fascynacja ówczesnym kinem i jego gwiazdami. A gdzieś tam pojawia się Ezoteryczny Zakon Dagona, czyli słynni Mieszkańcy Błębin i hybrydy.Tymczasem toczy się wojna pomiędzy jakoś organizacją a przejawami działań Wielkich Przedwiecznych. I to jest najsłabszy element opowieści, dla mnie błąd taki sam jaki popełnił już Lumley. Do Lovecrafta nie pasuje manichejski podział, w którym jakieś dwie strony toczą zażarty bój. Jak człowiek może w ogóle myśleć, że zniszczy coś co trudno mu ogarnąć. Można odsunąć zagrożenie, przesunąć, ale to kosmiczne zło jest tak potężne i prastare, że i tak w końcu wróci. Przynajmniej taki jest pesymistyczny wyraz pisarstwa Lovecrafta.
Graham Masterton "Will" 4 gwz.
Pomysł wyjściowy zaiste kapitalny. Dochodzenie źródła geniuszu, Shakespeare, tym razem w pakcie z Yog- Sothotehem. Odnalezienie dziwie okaleczonego ciała sprzed 200 lat na wykopaliskach archeologicznych, tworzy świetny klimat. Tylko, że cała reszta opowiadania jest już po prostu marna. Wszystko zbyt szybko staje się oczywiste. Yog- sothot, robi tu za jakieś tanie monstrum, a nie groźnego Boga Zewnętrznego, który kontroluje czasoprzestrzeń. A na dodatek można go załatwić koparką.
Edward Lee "Pierwiastek zła" 7 gwz.
Zaletą opowiadania jest umieszczenie akcji na dwóch płaszczyznach czasowych. Druga polowa XIX w. i na początku XXI w. Bowiem dla istot opisanych w tym opowiadania czas i przestrzeń są mało znaczącymi faktami. Tak samo jak pojęcie zła i dobra. Dla nich to świetna zabawa, niemalże matematyczno filozoficzna. Dla nas, zmasakrowanie kogoś, rozrzucenie wnętrzności, rozczłonkowanie etc, kojarzą się raczej ze czystym złem i deprawacją. Nie mówiąc, że takie widoki zakłócają nasze poczucie całości i porządku. I o tym jest tak naprawdę to opowiadanie o konfrontacji pewnych płaszczyzn istnienia. Bowiem, akcja jest szczątkowa, większość wydarzeń dzieję się w retrospekcjach.
Ian Watson " W Labiryncie Cthulhu" 1 gwz.
Po Ianie Watsonie spodziewałem się więcej, a tutaj dostajemy jakiś niby to skrypt gry komputerowej, przewodnik myśliwego czy też instrukcje survivalu. Cthulhu został tutaj pomylony z Predatorem. A na koniec mamy jeszcze hentai. Nic więcej nie napiszę.
Mort Castle "Sekret noszony w sercu" 8 gwz.
Bardzo dobre poetyckie opowiadanie o poszukiwaniu nieśmiertelności i ulotności życia. Stylem i charakterem najbliższe utworom Samotnika z Providence, również Poemu, ale całkiem oryginalne. Bowiem nie ma tu, aż tak jawnych nawiązań do twórczości Lovecrafta, jak w przypadku innych opowiadań. Jest za to tajemnica, groza, poszukiwanie pradawnej i odwiecznej wiedzy. Są też liczni strażnicy czy też powiernicy wiedzy, czy to Romowie, Rabini, czyli przedstawiciele starych niepokojących ludów. Nie ma tu nadmiernego epatowania makabrą,tak występuje ona, ale używana jest z rozmysłem i w odpowiednich momentach.

Alan Dean Forest " Wystąpił błąd krytyczny pod adresem..." 3 gwz.
Necronomicon, Ctulhu I Shogoty w epoce cyfrowej. Czyli o tym jak mroczą magię Zakazanej Księgi można przełożyć na kod np. zero jedynkowy. Cóż formuła magiczna to informacja. A połączenie pradawności z techniką cyfrową jest całkiem ciekawe. tylko, że to co u Lovecrafta było najważniejsze czyli bezpośrednie zetkniecie z tajemnicą, zagrożeniem wiedzą, zamienia się w pojedynek komputerowych cwaniaków, nie ruszających tyłów z domów. W tym przypadku jawne nawiązania do Arkham, Miscatonic,etc. ratują to opowiadanie, przed totalna klapą.

Ramsey Campbell " Przyciąganie" 8 gwz.
Ciekawe reinterpretacja "Zewu Cthulhu". Nieco psychodeliczne, oniryczne opowiadanie. Oniryczne, bo wszystko toczy się wokół snów głównego bohatera. Ten ma poczucie jakiegoś odrealnienia, a sposób narracji, sprawia, że czytelnik również. Tak więc, bohatera ciągnie w jedno miejsce, w którym znajdzie odpowiedź na dręczące go pytania, w tym o istotę niepokojących snów. Śni mu się bowiem podróż przez gwiazdy, oraz tajemnicze zalane miasto wraz z jego wyczuwalnym, ale i nie uchwytnym mieszkańcem. A i znajdzie wyjaśnienie czym jest ta tajemnicza podróżująca planeta, która właśnie pojawiła się w Układzie Słonecznym. A wiedza ta, będzie przerażająca. I właśnie w tym opowiadaniu, nie jest ważne tylko dobre używanie Lovecraft owskich elementów jego mitologi, czy raczej ciekawe nawiązanie do tego jaki skutek może mieć dla podmiotu poznającego wiedza.
Gene Wolfe " Pan tej ziemi" 7 gwz.
Ciekawy sposób jak można udanie połączyć motyw rodem z science- fiction, rożnych mitologii, pomysłów Lovecrafta i folkloru. Badacz folkloru, próbuje rozgryźć pewną zagadkę sięgająca starożytnego Egiptu, której przejawy spotyka w Ameryce XIX i XX w. Znajduje odpowiedź, chociaż przypłaca to prawie życiem, gdyż pewne rzeczy są bardziej realne niż na początku się wydają. Motywy Lovecraftowskie? Broszę bardzo: Coś ohydnego, obślizłego mackowatego spadło z nieba parę tysięcy lat temu i żyje do dziś, wywierając negatywny wpływ na otoczenie.
Tomasz Drabarek "Iran Politicial Fiction" 1!!! gwz.( - 10 gwz.)
Najgorszy syf w całym zbiorze. To raczej kolaż kilku pomysłów, które autor upchał w jedno opowiadanie. A raczej próbował. Wyszło żałośnie i bez sensu. Dlaczego, my Polacy małpujemy, albo tworzymy takie potworki jak to opowiadanie zamiast np. pokusić się o połączenie mitów Cthulhu z folklorem słowiańskim. A u Drabarka mamy połączenie Wiosny Arabskiej, Wydarzeń na bliskim wschodzie i włączenie w to wszystko Cthulhu właśnie i wiary proroka Mohameda, na dodatek gra wywiadów, tajne akcję etc. Ja zmusiłem się aby dobrnąć do końca tego literackiego potworka. Jakoś.

Ocena gł. dotyczy całego zbiorku, nie jest ona średnią, poszczególnych ocen. dotyczy ona gł. idei i pomysłu, a co za tym idzie musi być dość surowa, bo opowiadania prezentują różny poziom.
1.Alan Moore "Dziedziniec" 8 gwz.
Napisane w typowy dla tego twórcy sposób. Gra konwencją, aluzje do subkultury rocka, też dlań typowe, zarazem lekkie, przemyślane i poetyckie. Pisane...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Batman: Halloween Jeph Loeb, Tim Sale, Gregory Wright
Ocena 6,9
Batman: Halloween Jeph Loeb, Tim Sale...

Na półkach: , ,

Dobry przykład jak można, przełożyć na komiks klasyczną anglosaską tradycję literacką. A zarazem na język kultury popularnej. Tą klasykę niby skierowaną do młodszego czytelnika. Ale czy na pewno "Alija w krainie czarów" i " Opowieść wigilijna to literatura dziecięca? Te dwie pozycje, to opowieści graniczące na linii weird tales( Dickens) i czegoś w granicach psychodelicznej powieści psychologicznej( Carroll- Dodgson). Obie też są mrocznymi baśniami, a te każdy dorosły czytelnik czyta i wraca do nich z przyjemnością. Ja w każdym razie tak. Zresztą, są to tematy na oddzielny artykuł.
Komiks jest po prostu świetny. Głównie dlatego, że wzięło się za jego stworzenie para, często współpracujących ze sobą panów. Loeb i Sale. Na dodatek twórcy, którzy świat Mrocznego Rycerza znają doskonale, w znacznym stopniu współtworzyli też ten świat w wersji z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. I tak w B: Helloween, warstwa językowe, scenariuszowa doskonale współgra z graficzną. Ale, co w komiksie najważniejsze, żadna ze stron nie dystansuje drugiej. Uzupełniają się znakomicie. Zresztą rysunki Sale'a świetnie nadają się do tej historii. Grające półcieniami, częstym przerysowaniem, z drugiej strony tam gdzie trzeba minimalistyczne, niejednokrotnie zbliżające się do karykatury. Pomnikowy, przypakowany Batman jak i Bruce Wayne, poważnie wyglądający James Gordon, a z drugiej strony dziwnie zdehumanizowani antagoniści tytułowego bohatera.
Napisałem świetnie się nadają, bo dwie przedstawione tu historie, są tak naprawdę wyprawą w głąb duszy lub umysłu Bruce'a Wayna. Rozgrywają się na granicy jego nieświadomości i wspomnień. I tutaj właśnie przychodzi zmierzyć się Batmanowi z własnymi demonami. W pierwszej opowieści, opartej, dość luźno, na "Alicji...", rozgrywającej się bardziej na planie realistycznym, Mroczny Rycerz potyka się z Szalonym Kapelusznikiem. Właściwie Jervis'em Tetch'em złodziejem, psychopatą, ale też wybitnym, o ile dobrze pamiętam, psychiatrą i naukowcem,zafascynowanym książką Carrolla. Nie tyle jednak złodziejska działalność Tetch'a, pościg zań, czy porwanie młodziutkiej Barbary Gordon- późniejszej Batgirl, Oracle i ponownie Batgirl- są głównym motywem historii. Jest nią raczej fascynacja dwóch antagonistów książka Carrolla. Kapelusznik wykorzystuje ją w ciemnych celach, tworzy z niej alibi, świadomie czy też nieświadomie, dla swoich zbrodniczych działań. Zaprasza ludzi, głównie dzieci, na wiadomą herbatkę, która w tym przypadku musi skończyć się tragiczny sposób. Tymczasem dla Wayne'a książka ta stanowi zaczepienie dla jego człowieczeństwa, jest wspomnieniem jeszcze szczęśliwego dzieciństwa, kiedy była to lektura czytana wraz z matką. I dla niego to co robi Tetch jest deprawacją. Ranny Batman, wraca w majakach do tego czasu. Dzięki czemu, później jest w stanie stawić czoła Kapelusznikowi. A na koniec, wyciągnąć powieść z domowej biblioteki i spokojnie ją czytać.
W drugiej opowieści mamy helloweenową przeróbkę "Powieści wigilijnej". Chory Wayne, ma łożu boleści, udaje się oniryczną wędrówkę po swojej duszy. I ponownie zostają postawione pytania o jego człowieczeństwo. Ile w nim jeszcze właśnie Bruce'a Wayne, a ile Batmana. A dokładnie czy może być Zamaskowanym Mścicielem nie będąc zarazem słynnym miliarderem. Zresztą o człowieczeństwo i ludzkie odruchy szło w oryginalnej powieści. W komiksie zamiast Marleya mamy Thomasa Wayne'a, a w duchy Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości wcielają się przeciwnicy Rycerza. Tacy jak Paison Ivy czy Joker. Oprócz tego mamy mroczną, samotną i opustoszałą rezydencję Waynów. W której, w jednej ze scen rozbrzmiewa demoniczny śmiech Jokera. Którą przemierza samotny,dzięki kapitalnemu kadrowaniu wydający się mały, Batman. Oczywiście, zgodnie z tradycją, widziadła spełniły swoją rolę. Główny bohater odnajduje siebie jako człowiek i jako Mroczny Rycerz.
Warto też wspomnieć o paru kapitalnych scenach. Jak kościotrup w stroju nietoperza nad grobem Bruce,a Wayne'a, lub Joker przy kominku. Czy kapitalnie skadrowanym pościgu za Kapelusznikiem, po dachu miejskiej kolejki.
Obie przygody mają miejsce w Halloween. W tradycji anglosaskiej, czy też może celtyckiej, z której to wydarzenie przeszło do anglosaskiej, jest to nie tyle czas przebieranek i zabawy, ale też moment w którym zacierają się granice między naszą rzeczywistością a zaświatami. Kiedy przybywają do nas duchy, demony, czasami nawet zapomniani bogowie. Tak jak w inną wigilię, ta która ma miejsce 24 grudnia. A że kontakt z drugą stroną oraz duchy są doskonałym sposobem na uwypuklenie licznych problemów natury osobistej jak i społecznej wiadomo już od Antyku. Komiks ten doskonale pokazuje, jak zarówno tradycję literacką jak i wywodzącą się kultury ludowej można w ciekawy i twórczy sposób pozyskać do przedstawienia ciekawej historii. Czego moim zdaniem wielu polskich twórcą, poza paroma chlubnymi wyjątkami, nie potrafi, albo po prostu nie chce robić. Bardziej mówię, o historii literatury, bo tradycje słowiańskie są dość mocne, ale nie do końca udane. A nie mamy się czego wstydzić. Należy znaleźć tylko odpowiednie podejście.

Dobry przykład jak można, przełożyć na komiks klasyczną anglosaską tradycję literacką. A zarazem na język kultury popularnej. Tą klasykę niby skierowaną do młodszego czytelnika. Ale czy na pewno "Alija w krainie czarów" i " Opowieść wigilijna to literatura dziecięca? Te dwie pozycje, to opowieści graniczące na linii weird tales( Dickens) i czegoś w granicach psychodelicznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo rzadko wydaję taką opinię, ale ekranizacja w reżyserii
Jean-Jacques Annaud'a była po prostu ciekawsza. Bardziej przekonująca w pokazaniu tego co chciał przekazać Eco w swojej książce niż zrobił to on sam. Klimatu epoki schyłku pełnego średniowiecza, gorączki w pełni wtedy rozwiniętych dyskusji intelektualnych i sporów pomiędzy poszczególnymi stronnictwami wewnątrz zachodniego chrześcijaństwa. A te przekładały się na określone ugrupowania zakonne, które były wyrazicielami tychże. Zwłaszcza, że większość z nich była tworem tego okresu.
Książka powstała w czaszach kiedy już od prawie dekady działali annaliści oraz inne szkoły, które podjęły się trudnego, ale udanego zadania jakim było ukazanie średniowiecza w nowym świetle. Z jednej strony oczyszczały tę, jakże długą epokę, z "romantycznych" "mitów", ale i też skrajnie negatywnych mistyfikacji, z jakimi do dzisiaj mamy jeszcze do czynienia. Odrzuciły, patrzenie na średniowiecze z punktu widzenia tylko politycznej historii, a skupiły się na życiu codziennym oraz próbie odtworzenia mentalności ludzi ówczesnych czasów. Przedstawieniu tej epoki, nie jako mrocznego okresu "miecza i krzyża", ale po prostu jako czasów ciekawych samych w sobie. Nie odrzucono wszakże historii politycznej, ale powiązano ją z tym o czym wyżej napisałem.
I wiele z tych elementów, jest widocznych w " Imieniu róży" Eco. Próbuje, co mu się udaje pokazać średniowiecze jako epokę z jednej strony odległą, specyficzną, kierująca się własną mentalnością. Gdzie, życie jest podporządkowane, religijnemu paradygmatowi, jednak bez negatywnych konotacji. Tak, jakaś część wieków średnich przemawia do czytelnika z kart tej książki. Zima, klasztorne mury opactwa, ciężkie życie i ludzie pośród tego wszystkiego. Ze swoimi sporami i występkami.Które są się motorem powieści.
Ciekawy jest sposób przedstawienia fabuły. Narrator, młody początkujący mnich Adso z Melku,to dość przenikliwy i świetny obserwator. Jest jednak typowym, dość przeciętnym przedstawicielem swojej epoki. Widzi świat poprzez to czego się nauczył i z wielkim trudem przychodzi mu obserwacja i ocena rzeczy których nie rozumie. Nawet swoich uczuć. A już na pewno nie wie co sadzić o postaci swojego opiekuna Williama z Baskerville. Zresztą czytelnik, przynajmniej ja, też ma z nim problem. Fascynuje i jest godny podziwu.Ale z drugiej strony...Pomijając, oczywisty fakt, iż ta postać jest,co świadomie zrobił autor, anachroniczna. Wyprzedza swój czas, aż za bardzo. Głównie w sposobie myślenia. Nieważne, jak bardzo lubimy i bronimy średniowiecze, w tamtej epoce tak skrajnie naukowy i racjonalistyczny, z naszego punktu widzenia, sposób rozumowania nie był możliwy. Oprócz tego przeraża nie tyle jego wiedza co też liczba wybitnych osobistości tamtych czasów, które William zna. Prowadzi to do sytuacji, w której postać ta coraz bardziej, nawet jako twór czysto literacki traci wiarygodność. Niestety.
Wiadomo co nam przypomina takie zestawienia. Narrator nieco naiwny, poirytowany Watson oraz bohater jego notatek czyli trudny do ogarnięcia i wytrzymania Holmes. I tutaj mogę przejść do tego co autor analizowanej powieści próbował zrobić. Połączyć swoją fascynację średniowieczem, co zdrada w "Notatkach na marginesie Imienia róży", z tym czym się naukowo zajmował, w świetny zresztą sposób, czyli powieścią popularną XIX i XX w. W tym dziełami detektywistycznymi. I wyszło mu to po prostu to po prostu słabo. To co dodatkowo irytuje, to przegadanie w tej książce. Całą intrygę kryminalną, która jest rdzeniem dzieła, ukazał na tle sporów doktrynalnych i intelektualnych epoki. Które ukazu w tej powieści niemalże w pełni. Są one powiązane ze wspomnianą intrygą, ale z drugiej strony rozmywają całą fabułę. Wprowadzają zamęt i męczą. Może gdyby lepiej je przedstawić, albo wpleść w fabułę, wyszło by ciekawiej. Zresztą, że można to bardzo dobrze zrobić pokazał Sapkowski w "Narrenturm", swoja drogą powieści wyrastającej w znacznym stopniu z "Imienia róży".
Na szczęście " Imię róży" nie jest w stanie zmienić mojego zdania o Umberto Eco. Kapitalnym semiotyku, badaczu kultury popularnej, człowieku, który w godny podziwu sposób broni udziału odbiorców w interpretacji wszelkich dzieł kultury. Dla mnie jest po prostu lepszym naukowcem niż pisarzem. I dlatego puki co na razie nie sięgnę po inne jego beletrystyczne próby. Zaznaczam: puki co.

Bardzo rzadko wydaję taką opinię, ale ekranizacja w reżyserii
Jean-Jacques Annaud'a była po prostu ciekawsza. Bardziej przekonująca w pokazaniu tego co chciał przekazać Eco w swojej książce niż zrobił to on sam. Klimatu epoki schyłku pełnego średniowiecza, gorączki w pełni wtedy rozwiniętych dyskusji intelektualnych i sporów pomiędzy poszczególnymi stronnictwami wewnątrz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do czytania tej książki, zabrałem się niejako z czystym kontem. Nie oglądałem bowiem, słynnej ekranizacji powieści Irvine Welsha'a. Jedynie, gdzieś na odległym horyzoncie majaczyła mi facjata Evana MacGregora. I szczerze powiedziawszy, póki co nie mam ochoty jej oglądać. Mam przeświadczenie, że po prostu popsuje mi wrażenia i obraz jakie wyniosłem po przeczytaniu tej pozycji.
A wrażenie, to było bardzo dobre. Czy przyjemne to już sprawa dyskusyjna, gdyż fabuła tej powieści do takich nie należy. Zresztą nie musi. Jest to wejście bez znieczulenia w bezwzględny i w znacznym stopniu beznadziejny świat, pełen bólu, nienawiści, zawiści i wielu innych głównie negatywnych emocji. Świat,w którym nikt nikogo nie oszczędza, gdzie nawet z założenia pozytywowe emocje są mocno skażone. A sposoby na przeżycie, tudzież radzenie sobie ze wszystkim są równie brudne. Narkotyczne ciągi, alkoholowe libacje, rytualne niemalże podejście do kultury popularnej, przemoc, wzajemne niszczenie się bohaterów. Siebie i miedzy sobą. Też żerowanie na opiece socjalnej.
Przynajmniej tak widzą ten świat bohaterowie, bowiem to z ich perspektywy pisana jest powieść. A dokładnie to z kilku punktów widzenia. Każdy z nich niby inny. Jednak nad wszystkim unosi się ten sam smutek i beznadzieja. I brud. Mimo iż każdy z narratorów jest doskonale przeświadczony o swojej wyjątkowości, która ma przejawiać się rożnie. Jeden jest miejscowym kafarem, inny przystojniakiem i podrywaczem. Mark Renton zaś, niejako główny bohater fakt, że rzeczywiście najlepiej oczytany i najinteligentniejszy, próbuje być maksymalnie anty moralny. A właściwie jest. Zawalił, całkiem świetnie rysującą się przyszłość, będąca możliwością ucieczki, ale jakby świadomie zanurza się w brei. I czuje się w niej świetnie. Każdemu z bohaterów wydaje się, że prowadzi jakąś krucjatę przeciwko światu i innym, niby lepszym. Coś w tym jest bo zauważają pewne rzeczy, ale poza pustym gniewem nie są w stanie przeciwstawić niczego innego. Ostatecznie świetnie wpisują się w świat przeciw któremu tak protestują.Bowiem to ludzie tworzą, w tym przypadku tą rzeczywistość.
Powieść jest, też, a może przede wszystkim socjologiczno antropologicznym spojrzeniem na zanikające środowisko szkockich robotników i górników.(Czy nie przesadzonym i do końca realnym?). Akcja toczy się bowiem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX w., kiedy ta wskutek prowadzonych od końca lat siedemdziesiątych reform prywatyzacyjnych i likwidacyjnych, po prostu przestała istnieć określona grupa społeczna.
Fakt, że raczej spojrzeniem na pierwsze pokolenie, które dorasta w innych warunkach niż ich rodzice. Którzy też występują w książce. Ale to młodzi mają w tej opowieści swój wyrażony dosłownie głos. I jest on przygnębiający. Tylko czy na pewno chcą opuszczać TO w czym się znaleźli. Bo chyba nie za bardzo. Raczej TO wszystko ich napędza. Nie napawa optymizmem nawet otwarte zakończenie.
Ze względu na specyficzny użyty w książce język i klimat nie jest to pozycja łatwa. Trzeba umieć znaleźć sposób na jej przyjęcie. Bo albo odrzuci nas po kilku stronach lub na co jest jest duża możliwość, że zacznie nasz fascynować ten cały bród. Czego, nie życzę
A i co najważniejsze, wbrew temu co się słyszy, nie jest to powieść w której na plan pierwszy wysuwają się problemy z narkotykami. Są w niej bo są częścią tamtego świata.

Do czytania tej książki, zabrałem się niejako z czystym kontem. Nie oglądałem bowiem, słynnej ekranizacji powieści Irvine Welsha'a. Jedynie, gdzieś na odległym horyzoncie majaczyła mi facjata Evana MacGregora. I szczerze powiedziawszy, póki co nie mam ochoty jej oglądać. Mam przeświadczenie, że po prostu popsuje mi wrażenia i obraz jakie wyniosłem po przeczytaniu tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak sam Tolkien wspominał, " Silmarillion", zaczął pisać jeszcze przed rozpoczęciem pracy nad "Władcą pierścieni". Miał być pomocą w pisaniu słynnej trylogii, historią świata w której umieścił jej akcję. I tym właśnie, jeśli spojrzeć z formalnej strony, nią jest. Przy tym bardzo dobrą, jeśli nie wpost wybitną, książką. Niełatwą i to nie tylko z powodu masy faktów, jakie się w niej pojawiają, ale ze względu na sposób w jaki jest napisana. W tym też na sposób naświetlenia problemów i tematy jakie podejmuje. A mroczny klimat i w gruncie rzeczy, skupienie się na dramatycznych wydarzeniach, powoduje iż jest to pozycja w znacznym stopniu przytłaczająca. Wszystkie, te cechy powodują, że " Silmarillion" wymaga skupienia.
Takiego skupienia, wymaga zapoznawanie się z każdą kroniką historyczną czy zbiorem mitów. A tym właśnie ta pozycja jest. Mitem i kroniką, fikcyjnego, ale archetypicznego świata. Świata dość specyficznego bowiem jest to rozrośnięta do niesamowitych rozmiarów bliska Tolkienowi rodzinna okolica. Po której uwielbiał się, przechadzać. A świadczą o tym opisy przyrody w której dzieje się akcja jak i umiarkowany klimat który w Beleriandzie panuje. Wszystko to odzwierciedla w znacznym stopniu Anglię.
Dla mnie jednak " Silmarillion", jest czym więcej. Świadectwem, sposobu na rozprawę Tolkiena, z pewnym zagadnieniem. Z którym, zapewne wielu miało i ma problem. Jak pogodzić głęboki katolicyzm wraz z jego teologią i własnymi mitami,a którego jest się wyznawcą, z znaną oksfordzkiemu profesorowi i jak widać mocno przemawiającą doń tzw. tradycją barbarzyńską, przedchrześcijańską. Cóż wyszło mu to wspaniale, choć nie podejmował tego tematu pierwszy. Na wyjście z tego problemu znalazły sposób kultury ludowe. A bardzo śmiałą i udaną próbą, chociaż tam spotykamy się ze spuścizną klasycznego antyku, jest " Raj utracony" Miltona. A Tolkienowi, wyszło tak dobrze, że w pewnym momencie, poza monoteistycznym trzonem, uwalniamy się od judeochrześcijańskiego światopoglądu, moim zdaniem obcego z wielu względów indoeuropejczykom i dajemy wciągnąć się fabule oraz toposom w niej występującymi. A te, charakterystyczne dla eposów i mitów Europy są liczne. Smoki wzorowane na Fafnirze i Nigthoguu posiadają równie podłe charakteryi. Balrogi, to odpowiednio przetworzoni Surt i inne ogniste demony z Muspelheimu, a jedni jak i drudzy są gotowi nieść totalne zniszczenie. A historia dzieci Hurina, swoją siłą i dramatyzmem niemalże dorównuje dzeiją rodu Wolsungów. Nie mówiąc o elfach, krasnoludach, trollach, wilkołakach (vargach), wampirach. Warto, wspomnieć jeszcze tylko, że sam pomysł tworzenia świata pieśnią, pomijać ewentualne, ale dopuszczalne pitagorejskie koneksje ,jest zaczerpnięty z ugrofińkiegoeposu, nie indoeuropejskiego, eposu "Kalevala". Jednak lud ten mieszkał i mieszka na terenie północnej Eurazji prawdopodobnie od tak dawna, że jak najbardziej przynależy on do kultur starej Europy. A poza tym, ze swoimi szamanistycznymi tradycjami, są bliżsi, prawdopodobnie posiadającym także szamanistyczne zwyczaje, praindoeropejczyką niż emisariusze pomysłów przyniesionych z bliskowschodnich pustyń.
Oczywiście, trzon chrześcijański, przebija się mimo wszystko, przez cały czas. Ostateczne słowo, należy zawsze do Eru Wszechmocnego, wzorowani, na aniołach Valarowie, stają się dla elfów czy krasnoludów bogami, ale żaden z nich nie dorównuje wspomnianemu Eru. Ten, co jasne nie ma też równorzędnego przeciwnika, tak więc Upadły Valar Morgoth, działa między sobie równymi, bądź zwodzi i niszczy wszystkich pomniejszych, prawdopodobnie naiwnie myśląc, że zaszkodzi swojemu dawnemu szefowi. Ale, o dziwo to specyficzne połączenie wielu tradycji udało się i naprawdę przekonuje. Przynajmniej, podczas lektury. No i czyta się tą niełatwą pozycję naprawdę dobrze. Mnie osobiście, wciągnęła bardziej niż " Władca Pierścieni". Głównie swoją dojrzałością i próbą zmierzenia się z określonym problemem. Ja już powiedziałem, udaną próbą.

Jak sam Tolkien wspominał, " Silmarillion", zaczął pisać jeszcze przed rozpoczęciem pracy nad "Władcą pierścieni". Miał być pomocą w pisaniu słynnej trylogii, historią świata w której umieścił jej akcję. I tym właśnie, jeśli spojrzeć z formalnej strony, nią jest. Przy tym bardzo dobrą, jeśli nie wpost wybitną, książką. Niełatwą i to nie tylko z powodu masy faktów, jakie się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Swego czasu, dość dawno temu zauroczyła mnie napisana przez Williama Hope Hodgosona mikropowieść "Dom na granicy światów". Mrożąca krew w żyłach, przerażająca, fascynująca, ale tez na swój sposób naiwna i zdradzająca fascynacje okultystycznymi tematami czasów w których powstała, była ta pozycja w stanie zafascynować miłośnika mitów, podań, baśni i powieści niesamowitych. Z bardzo wielka przyjemnością przyjąłem wiadomość, że wydawnictwo C&T, w ramach, tak bardzo potrzebniej na polskim rynku serii Biblioteka Grozy, wydało zbiór opowiadań wspomnianego autora, zatytułowany "Tropiciel duchów"
Tytułowy Tropiciel to niejaki Thomas Carnacki. Nieprzypadkowo należy mu się ten tytuł bowiem, będąc w znacznej mierze okultystycznym detektywem, przypada mu rola weryfikatora licznych przypadków występowania prawdziwości zjawisk paranormalnych.I tu wyraz się jedna z najciekawszych cech wspomnianych opowiadań. Część występujących w nich przypadków da się w wytłumaczyć w bardzo logicznie racjonalny sposób, a nie ingerencją mocy spoza naszego świata. Tajemnicze mechanizmy, machinacje zainteresowanych osób, są źródłem niepojących zdarzeń. Jedno opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w Irlandii, ma pod wieloma względami swój polityczny smaczek mimo, że nie padają żadne nazwy, autor jest jednak Brytyjczykiem piszący na przełomie XIX i XX w. i ma to swój specyficzny klimat. Są też przypadki mieszane, gdzie część wydarzeń, tłumaczona jest naturalny sposób, ale równolegle występują siły spoza naszej sfery. Mrocznej, duchowej, gdzie nieznane mroczne siły grozą bytowi poszczególnych jednostek. No i te parę historii, w których zagrożenie jest bardzo groźne, a które wywodzi się z innych sfer wszechświata, jak np. w "Wieprzu", gdzie, mimo naiwności, czujemy prawdziwą grozę.
Carnacki, posługuje się cała masa okultystycznych gadżetów, od zaklęć aż po elektryczny pentagram. Autor, powołuje się na nieistniejące księgi magiczne rodem ze Średniowiecza, będące w posiadaniu, tudzież w znajomości u głównego bohatera.
Same, opowiadania mają ciekawą i specyficzną formę. Są to niejako, relacje z wydarzeń, wygłaszane przez głównego bohatera, w typowym dla angielskiej kultury kręgu kolegów/znajomych. W salonie, po kolacji, przy kominku. a co najważniejsze po całym dniu. Od początku, wiemy, że Carnacki przeżyje, ale i tak jesteśmy ciekawi co się zdarzyło. W pełni odbicie czasów. W ten sposób powstało przecież Śródziemne, Narnia, opowieści M.R. Jamesa.
Wszystko to od formy opowieści, aż po teozoficzno, filozoficzne wyjaśnienia, ma charakterystyczny smak typowy dla historii grozy z przełomu XIX i XX w. Każde opowiadanie, jest niesamowite klimatyczne, oczekujemy wyjaśnienia i potrafią one nie tyle przestraszyć, ale co ważniejsze zaniepokoić. Oczywiście, należy przygotować się na nie śpieszna relacje, oraz brak efektów w postaci, rozrywanych ciał, obrzydlistwa i hektolitrów krwi. Hodgson, w bardzo dobry sposób wyzyskuje, w swobodny sposób, materiał folklorystyczny, przechodząc od niego do tworzywa czysto literackiego. Nie są do przywołana dosłownie legendy, ale pewne charakterystyczne watki i motywy, wywodzące się z nań. a wszystkie maja ten sam klimat, zapewne znany komuś, kto
Opowieści te mają, też jeszcze jedno znaczenia, szczególnie ważne dla badacza wątków kultury popularnej. Warto poznać jednego z prekursorów Jahna Constantina (Jana stałego?), bohatera serii komiksów DC\Vertigo "HellBrazer". A sam Carnacki pojawił się w "Lidze Niezwykłych Dżentelmenów Stulecie cz. 1."
A na koniec, jedno pytanie: Czy hodgson miał uraz to świń?

Swego czasu, dość dawno temu zauroczyła mnie napisana przez Williama Hope Hodgosona mikropowieść "Dom na granicy światów". Mrożąca krew w żyłach, przerażająca, fascynująca, ale tez na swój sposób naiwna i zdradzająca fascynacje okultystycznymi tematami czasów w których powstała, była ta pozycja w stanie zafascynować miłośnika mitów, podań, baśni i powieści niesamowitych. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem tę książkę, zanim oglądnąłem film. I szczerze powiedziawszy mimo, iż oparta na scenariuszu, tak szumnie zapowiadanego obrazu, jest o wiele lepsza niż wizualna produkcja.
Swego czasu byłem wielkim fanem tego stworzonego przez Georga Lucasa świata. Zresztą do dzisiaj, z ogromną przyjemnością oglądam starą/ podstawową ( w rożnych wersjach) trylogię enty już raz i za każdym razem wywołuje u mnie te same wrażenia. A te są bardzo pozytywne. Na tyle że jestem gotów zaglądnąć, czasami do książek i komiksów rozgrywających się dawno, dawno temu w odległej Galaktyce... Nie należę co prawda to tych osobników, którzy są w stanie podać pełna chronologię wydarzeń, sięgających pierwszych Sithów, choć wiem skąd ta nazwa, ani nie potrafię podać modelu i numeru karabinu Boby Fetta. Jednak, ten wykreowany na wzór baśni i mitów świat pełny swojego rodzaju popkulturowej mistyki i licznych odniesień ma w sobie to coś co przyciąga. No i swego czasu pisałem o hinduistycznych wątkach w Gwiezdnych Wojnach. a i mam w pełni świadomość, że ten film i świat przezeń wykreowany jest w pełni wtórny. Ale o to chodziło w tzw. Kinie Nowej Przygody.
O ile film "Mroczne widmo" okazał się, szczerze powiedziawszy dość słaby, to powstała na jego podstawie książka jest po prostu bardzo dobra. Terry Brooks, to znany pisarz Fantazy, w gruncie rzeczy można go zaliczyć do rangi producentów, ale naprawdę jest to dobry fachowiec, podobnie jak Timothy Zahn. I chyba dzięki temu, powieść ta ma głębię, której brakuje filmowi. W ciekawy sposób uzupełnia obraz. Opisy przejawiania się Mocy u bardzo młodego Anakina, są przedstawione w dobry i przekonujący sposób. Także, dzięki tej powieści możemy spotkać się z wewnętrznymi motywacjami niektórych postaci. Jest też pasjonujący opis Sithańskiej Zasady Dwóch, jej historii i uzasadnienie. W powieści znajduje się też masa scen wyciętych z filmu, a uwzględnionych przez pierwotny scenariusz.Książka w świetny sposób uzupełnia film. Oprócz tego napisana jest bardzo sprawnie, czyta się ją szybko i przyjemnie. Tylko że oryginalne filmy, mimo licznych późniejszych literackich uzupełnień broniły i oddziaływały same przez się. A w tym wypadku to powieść jest raczej tym co potrafi przyciągnąć i przekonać.

Przeczytałem tę książkę, zanim oglądnąłem film. I szczerze powiedziawszy mimo, iż oparta na scenariuszu, tak szumnie zapowiadanego obrazu, jest o wiele lepsza niż wizualna produkcja.
Swego czasu byłem wielkim fanem tego stworzonego przez Georga Lucasa świata. Zresztą do dzisiaj, z ogromną przyjemnością oglądam starą/ podstawową ( w rożnych wersjach) trylogię enty już raz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziwna powieść. Dziwna, gdyż nierówna. Z jednej strony wciągająca. Głównie dzięki, świetnie przestawionemu światu odległej przyszłości. Z ciekawa podbudową filozoficzną i technologiczną, które to są ze sobą ściśle splecione. Nie przypadkowo, na IV stronie okładki została ta pozycja określona jako powieść pre cyber- punkowa. Pisana w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, o prawie dwie dekady wyprzeda koncepcje chipów umieszczonych w ciele człowieka pozwalających bezpośrednio podłączyć się do danego urządzenia mechanicznego lub komputera. Co zapewnia świetna współpracę człowieka i maszyny. I jak już wspomniałem ma to związek z pewna, opisaną i wymyśloną w "Novej" koncepcją filozoficzną związaną ze specyficznym podejściem do pracy i jej owocami. Wspomnę tylko, iż chodzi o odpowiedzialność i zadowolenie z wykonywanej pracy. A możliwości podłączenia są liczne. Od prostego odpowiednika naszego młota pneumatycznego, aż po nawigacje i sterownie statkami międzygwiezdnymi.
Jak to w science fiction ocierającym się o space operę, mamy też określony surowiec, który określa grę sił we wszechświecie. Tym razem jest to źródło energii. A dokładnie to Ilirion. I to wyprawa po olbrzymia jego porcję jest głównym motywem tej pozycji.A sprawa to nie łatwa, aby go zdobyć należy przelecieć przez środek tytułowej Novej, na ślepo, z odłączona aparaturą nawigacyjna i czuciową na frachtowcu. Pierwsza wyprawa prowadzona przez jednego z głównych bohaterów zakończyła się porażką. Ale ów potomek bogatego rodu, ni to przemysłowców, ni to arystokratów, czy tez piratów, podejmuje dla dobra swojej rodziny i swojej frakcji gwiezdnej kolejna próbę i montuje nową załogę. Dzięki temu, możemy przyglądnąć się mieszkańcom wszechświata XXXII w. wykreowanego przez autora. Olbrzymiego i różnorodnego. Pełnego licznych, światów posiadających swoją specyficzną kulturę. Obserwujemy więc zwyczaje, język tej zbieraniny. No i co ciekawe okazuje się że obywatele tego wszechświata poddają się mistycznej wierze w tarota. Oczywiście dla danego gatunku to nic dziwnego. Wspomnijmy Moc z wiadomo jakiego tytułu, umiejętności przedstawicielek żeńskiego zakonu z "Diuny", czy to co prezentują Protosi i Królowa Ostrzy z serii gier "Starcraft".
Okazuje się też że we wszystko to sprzęgnięte są emocje, rywalizacja rodów. Jednego pochodzącego z układu Słonecznego, ten jest negatywny i antypatyczny oraz prezentowanego przez bohatera pozytywnego rodu, pochodzącego z Kolonii. Więc dochodzi też polityka, bowiem czytamy o licznych targach, układach. Jest i gospodarka i...
...I tu zaczynamy się gubić. W pewnym momencie, czytelnik zaczyna mieć wrażenia, że mimo świetnej podbudowy, też historycznej, oraz niezaprzeczalnej barwności i bogactwa świata przestawionego, coś tu do końca nie gra. Za dużo tego wszystkiego, jak na tak niewielką ponad trzystu stronicową powieść. Rozsadza to wszystko, wymusza dość dziwne zwroty akcji, oraz pewną zbyt daleko posuniętą "teatralność" fabuły. Bohaterowie i to antagoniści, spotykają się czy też nachodzą, toczą dysputy, dość ciężkawe, ale ciekawe i nagle przechodzą do konfrontacji powiedzmy siłowej, która to nie jest tez dla odbiorcy, przekonująca. W ogóle trudno się rozeznać, dlaczego nagle doń dochodzi. Jak by nagle chciano przeciąć coś o czym się zaczęło pisać, ale do końca to kontynuować.
Wygląda to jak by autor,chciał upchać zbyt dużą ilość pomysłów, ale nie znalazł odpowiedniej formy. A może, były to koncepcje które nie weszły do naprawdę świetnej powieści jaką jest "Babel 17". Napisanej mniej więcej w tym samym czasie. Tam bowiem, wszystkie pomysły, czasami dość zaskakujące, jak np. duchy ludzi, pilotujące w tej rzeczywistości statki kosmiczne, doskonale współgrały z całą fabułą i koncepcją świata.
Pewien profesor literatury staro angielskiej, doskonale zdał sobie sprawę z tego co można zrobić z koncepcją świata, zawartą w "Hobbicie". Nie pakować tego wszystkiego do opowiastki, o przygodach Bilba, co było by głupotą. Jak to się skończyło to chyba nie trzeba pisać. Zresztą, już wtedy powstawał "Silmarillion". Howard, nie poprzestał ma " Feniksie na mieczu", tylko rozbudowywał świat Epoki Hyboryjskiej i postać Conana w licznych opowiadaniach. A Frankowi Herbertowi specyficzny, bo zbeletryzowany traktat o mesjanizmie i jego konsekwencjach, którego akcja toczy się za osiem tysięcy lat, głównie na planecie Arakis zwanej Diuną, zajął ostatecznie sześc tomów.
Wszystkie te wspomniane publikacje, łączy to że chęć przedstawienia pewnych szerokich i spójnych światów, po prostu wymusiła pewne formy, których nie dało zamknąć w pojedynczych projektach. I próby te wyszły przekonująco. A z " Novą" tak jest właśnie. Piękny świat, ciekawe koncepcje, ale nie trzyma się to wszystko w całości. A szkoda, bo potencjał drzemał duży.

Dziwna powieść. Dziwna, gdyż nierówna. Z jednej strony wciągająca. Głównie dzięki, świetnie przestawionemu światu odległej przyszłości. Z ciekawa podbudową filozoficzną i technologiczną, które to są ze sobą ściśle splecione. Nie przypadkowo, na IV stronie okładki została ta pozycja określona jako powieść pre cyber- punkowa. Pisana w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwie dość krótkie powieści Poula Andersona, których napisanie dzieli dosłownie półwieku, ale łączy wiele. Ciekawie też się czyta teksty powstałe w różnych okresach. "Olśnienie" napisane w latach pięćdziesiątych XX w., czyli w złotej epoce science- fiction, ale wyraźnie wyróżniające się na tle ówczesnej produkcji, chociaż zawierające niemało elementów charakterystycznych dla tamtego okresu. O co najważniejsze zawierające głębokie treści."Genesis" to powieść powstała u na progu XXI wieku. W treści całkiem inna, biorąca pod uwagę, wszystkie zmiany jakie zaszły i za motyw przewodni biorąca technologię cyfrową.
To co łączy te dwa dzieła to wykroczenie poza granice człowieczeństwa, a właściwie dotarcie niemalże do granicy deifikacji. A w drugim przypadku problem odpowiedzialności, w momencie gdy człowiek staje się kimś więcej niż był. W "Olśnieniu", które za motyw przewodni bierze opuszczenie przez Ziemię, jako że galaktyki krążą wokół hipotetycznego centrum wszechświata, pola która ograniczała rozwój inteligencji żywych stworzeń, nie tylko człowieka, do pewnego, obecnego, poziomu. I to od początku ewolucji. Nagle wzrasta IQ każdej żywej istoty, ale jak okazuje, tylko nieliczni są w stanie opanować ten proces i nie popaść w obłęd. Myślenie staje się łatwe. Dla wielu dotychczasowe życie staje się puste, bowiem zdają sobie z tego sprawę, ale nie wiedzą co z tym począć, nie godzą się jednak na powrót do starego życia i pogrążają siebie oraz świat w chaosie. Na szczęście, inni dawni ludzie z celem, czyli naukowcy, oraz ludzie mający świetny zmysł organizacyjny oraz niektórzy politycy próbują, z udanym skutkiem, opanować nową sytuację. Nowymi metodami, wskazując nowe cele, czasami posługując się super poziomem manipulacji. Anderson, opisuje zmiany na świecie, często w formie migawek, z rożnych terytoriów( ZSRR, Afryka). W ogóle, w nienachalny, ciekawy wpleciony w akcję sposób przedstawione są zmiany w geopolityce, ekonomi i nauce. Są też opisy osobistych tragedii, jakie stworzyła Zmiana. Zaś miejsce dzisiejszych ludzi zajmują w powieści, dawni "imbecyle" i ludzie ograniczeni umysłowo, którzy też zmądrzeli. Żyją w koloniach, po kryjomy kierunkowani,ale nie kontrolowani, przez tych superinteligentnych, czyli może nowych żywych Bogów. Którzy też muszą radzić sobie z tymi nowymi inteligentnymi. Ale, poza grupką wywrotowców nikt, nie chce wrócić do starego porządku. Chyba lepiej wziąć odpowiedzialność za ten nowy świat i przyjąć, ten jednak dar.
W "Olśnieniu" Zmiana jest wywołana, przez czynnik poza ludzki, kosmiczny, może Boski. W "Genesis" wybrani ludzie sami dobrowolnie poddają swoją osobowość digitalizacji i stają się,na wpół autonomicznymi częściami gigantycznych cyfrowych bytów, zwanych Osobowościami. Robią to celu poznawania i odrywania wszechświata, przekraczania pewnych granic, bowiem w swojej ludzkiej nie byliby w stanie osiągnąć tych samych celów. Nie będę w tym przypadku zagłębiał w fabułę bowiem jest ona dość zawiła i opisuje niemalże kilka milionów lat, skupiając się co prawda tylko, na wybranych odcinkach nowej historii. W każdym razie możliwości, jakie osiągnęli ci ludzie, którzy stali się częściami bytów, oraz to czego dokonuje SI Gaia (i inne SI), w końcu stworzona niegdyś przez homo sapiens są niesamowite. Symulacje całych alternatywnych procesów historycznych. Ale równocześnie opiekuje się i ukierunkowuje rzeczywisty sobie bieg wydarzeń na Ziemi. A głównym zagadnieniem jest czy ludzkość ma dalej istnieć. I kto powinien decydować o jej losie, czy w ogóle można tak robić, czy pozwolić samej się dalej rozwijać..
Co ciekawe, Osobowości, mogą się też dzielić i to równocześnie. Na żywą istotę ludzką, robota, statek kosmiczny.
A na Ziemi, też żyją ludzie, świat się zmienia, a jego mieszkańcy ponownie przechodzą od epoki do epoki. Nawet wracają do odpowiednika starożytności. Mamy więc fantazy w science- fiction.
To co uderza w tej powieści to rozmach. Kiedy w "Olśnieniu" mamy do czynienia z miesiącami, maksymalnie rokiem to w tym drugim przypadku opis rozpisany jest na nieprawdopodobną, milionową skalę. I to ludzie zapoczątkowują początkową zmianę, aby później, zaistniały niemalże boskie byty. Ale w jednej i drugiej powieści, napisanych w bardzo poważnym, niemalże podniosłym stylu, ludzkość, nieważne w jak ograniczonym stanie się znajduje, dostaje zielone światło.
Powieści te maja więcej aspektów i wątków, ja poruszyłem te które mnie zaciekawiły. Zachęcam do ich przeczytania, właśnie ze względu na takie poszukiwania.

Dwie dość krótkie powieści Poula Andersona, których napisanie dzieli dosłownie półwieku, ale łączy wiele. Ciekawie też się czyta teksty powstałe w różnych okresach. "Olśnienie" napisane w latach pięćdziesiątych XX w., czyli w złotej epoce science- fiction, ale wyraźnie wyróżniające się na tle ówczesnej produkcji, chociaż zawierające niemało elementów charakterystycznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dość reprezentatywny wybór opowiadań grozy tego brytyjskiego pisarza. A są to opowiadania naprawdę bardzo dobre.
Nie ma tu szafowania monstrami, których przerażający opis mroził by nam krew w żyłach. Właściwie cała ten zbiór opiera się, w większości na próbie uchwycenia właśnie czegoś nieuchwytnego. Tylko czego?- można by zapytać i odpowiedzieć
że wrażenia, stanu jakiego doświadczamy w zetknięciu z pewnymi zjawiskami, następującymi także w specyficznych okolicznościach. Dla autora, stan taki wywołuje najczęściej przyroda. Piękna, potrafiąca urzekać i fascynować, ale zarazem ambiwalentna. Tym samym będąca groźna i niepokojąca. Ileż podaj ludowych wiąże się ze specyficznymi albo i nie, miejscami, występującymi w krajobrazie. Zamieszkiwanymi, często przez potępieńców, wodników i wodnice, strachy, różne odmiany diabłów, etc. Ileż tam dziwnych zjawisk występuje.
Blackwood w jakiś sposób dotyka właśnie tego problemu. Odczucia grozy, w zetknięciu z pięknem przyrody. Wyspa na Dunaju, porośnięta karłowatymi wierzbami, może być bramą do innego świata, wokół której gromadzą się ohydne zjawy. My ich dobrze nie widzimy, tak jak bohaterowie, jakieś dziwne odgłosy i cienie. Czy to wiatr, a cienia to drzewa, widziane przez płachtę namiotu? Nie wiemy. A w " Wendigo", mamy piękny obraz tytułowego zjawiska rodem z folkloru rodowitych mieszkańców Ameryki Północnej. Wendigo to bowiem i upiór i nazwa opętania, które człowieka w takiego potwora zamienia. Akcja opowiadania ma miejsce w pokrytych śniegiem puszczach Kanady. Czujemy grozę, jakieś zjawiska wywołują niepokój, coś nawet przeskakuje nad drzewami. Dodatkowo to odczucie osamotnienia, narastającego osaczenia. W innym opowiadaniu, bohatera osacza zaczarowany las. Las Elfów, jak słyszymy na końcu. A może ktoś tak naprawdę zabłądził.
Oprócz przyrody, istnieje próba uchwycenia innych stanów, wywołujących określone groźne skutki. W " Sekretnym kulcie" sami tak naprawdę nie wiemy co jest złudzeniem, a co prawdą. Ważne, że bohater daje się uwieść nostalgii, bardzo niebezpiecznej. I kim lub czym jest tajemnicza potężna sylwetka na tle nocnego nieba? W "Pradawnej magii" działa znowuż czar francuskiego miasteczka, oraz pewnej dziewczyny.
A wszystko naprawdę dobrze napisane, w taki sposób że zostajemy wciągnięci, do tego świata, ale na szczęście jesteśmy bezpieczni. Bowiem o to chodzi w tej całej grze ze strachem.
A w tym że przyroda jest ambiwalentna, czai się całe jej piękno, do którego musimy podchodzić ze zrozumieniem i szacunkiem. Nie dla wszystkich uczucia wywoływane przez nią są już jasne, nie wiem czy w ogóle mamy/ mieliśmy bezpośrednią umiejętność jej doświadczania, bowiem wszystko filtrujemy przez szeroko pojętą kulturę. Ja osobiście uważam, że pewne bezpośrednie doświadczenie jest możliwe, ale trzeba to po prostu umieć zrobić i chcieć. A co wtedy czujemy? W dużym stopniu twórczość Blackwooda można potraktować, jako próbę odpowiedzi.

Dość reprezentatywny wybór opowiadań grozy tego brytyjskiego pisarza. A są to opowiadania naprawdę bardzo dobre.
Nie ma tu szafowania monstrami, których przerażający opis mroził by nam krew w żyłach. Właściwie cała ten zbiór opiera się, w większości na próbie uchwycenia właśnie czegoś nieuchwytnego. Tylko czego?- można by zapytać i odpowiedzieć
że wrażenia, stanu jakiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W opinii do "Hrabiego Monte Christo" wspominałem, już o rytuale przejścia. Tym związanym z inicjacją. A dokładnie o jego ukrytym schemacie występującym w dzisiejszych powieściach. Pod warunkiem że potraktuje się je jako kontynuację mitów, tych w które to miały ów schemat zawierać. Przyznam, też że nie jestem jednak zwolennikiem, ciągłego rozpatrywania wszystkiego w jego kategoriach. Schemat, ten jest/może być jednak przydatny, do zrozumienia pewnych aspektów właśnie m.in. literatury. Zresztą rytuały takie nie tylko miały dotyczyć inicjacji młodych ludzi. Miały być też nimi pogrzeby, śluby w ogóle miał się zawierać we wszelkich uroczystościach, związanych z egzystencją człowieka. A co najważniejsze integrować go ze społeczeństwem, ukierunkowując te odpowiednio niektóre negatywne emocje.
I nie bardziej, klasycznego opisu takiego rytuału niż ta powieści. Oczywiście, ukrytego w fabule. Zresztą tytułowa smuga cienia stała się już klasycznym określeniem pewnej, ledwo dostrzegalnej granicy, kiedy następuje pewien przełom w życiu człowieka, związany gł. z wejściem w dorosłość, lub umiejętnością podejmowania samodzielnych decyzji.
A same rytuały, jaki poddawano adeptów były trójstopniowe. I tak jest w powieści. Pierwsza faza, czyli wyłączenia ze zbiorowości zaczyna się kiedy, stary kapitan niczym szaman, członek starszyzny, a może i duch proponuje bohaterowi i skazuje statek na którym jest możliwe objęcie dowództwa. Postać kapitana jest zresztą ciekawie przedstawiona. Statyczna, zagadkowa postać, typowy dla Conrada obraz człowieka, który dużo przeżył i widział na morzach i oceanach, ale pozostał jak gdyby nie wzruszony. Główny jak i narrator bohater powieści oczywiście obejmuje dowodzenie żaglowcem.
W momencie kiedy, już podczas rejsu, przekroczona zostaje pewna granica i cichnie wiatr, rozpoczyna się faza najważniejsza, luminalna. Ta podczas której, inicjowany, przebywa w odosobnionej, magicznie bądź sacralnie nacechowanej strefie, a w której zostaje poddany odpowiednim próbą. Często dość drastycznym. Młody kapitan, objął dowództwo na statku, którego poprzedni kapitan popełnił samobójstwo. Czyli coś nad jednostką wisi, coś złowieszczego, jest naładowany pewną energią, sam jest już też pewną strefą odosobnienia, niczym chatka w ciemnym lesie, ale tu odosobnienie jest pełniejsze. A dodatkowo kłopoty z wiatrem zaczynają się w miejscu, gdzie pochowano poprzedniego kapitana. Jakieś, nie do końca wiadomo moce biorą okręt i bohatera w posiadania. O tego czasu, aż do złapania wiatru młodzieniec, przez kilka dni nie zmruży oka. I będzie musiał znosić utyskiwania oraz niepokojące wymysły pierwszego oficera. Niczym złośliwego demona, kusiciela, mieszkańca zaświatów. Zaiste ciężkie próby, dla człowieka który ma głowie całą łajbę.
Po złapaniu wiatru doprowadzeniu statku na miejsce oraz ponownym spotkaniu się ze starym żeglarzem i decyzją pozostania w morskim rzemiośle, następuje trzecia ostatnia faza ,czyli integracji, ponownego włączenia do społeczeństwa. I chęcią służby dlań.
Tak, można patrzeć na tę powieść, ale nie wyczerpuje to jej możliwości interpretacyjnych. Gównie tych dotyczących bohaterów. Zresztą, pełnokrwiste, niejednokrotnie dość oryginalne postacie to cecha stała w powieściach Conrada. Tak jak ten stary, zagadkowy szyper wysyłający bohatera na rejs. I wiedzący, że podoła temu zadaniu Naprawdę zapada w pamięć.

W opinii do "Hrabiego Monte Christo" wspominałem, już o rytuale przejścia. Tym związanym z inicjacją. A dokładnie o jego ukrytym schemacie występującym w dzisiejszych powieściach. Pod warunkiem że potraktuje się je jako kontynuację mitów, tych w które to miały ów schemat zawierać. Przyznam, też że nie jestem jednak zwolennikiem, ciągłego rozpatrywania wszystkiego w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jest, to książka którą się tylko czyta. To powieść, którą się równie mocno czuje. Gdzieś w głębinach duszy. (Szczerze powiedziawszy jest to bardzo osobista opinia, ale tak jest jak ma się podobne odczucia w doświadczaniu świata, zwłaszcza przyrody). Odwołuje się do pewnych ukrytych, albo uśpionych, instynktów aby wciągnąć w pewien świat. Który, w powieści jest i częściowo przywoływany z odległej przeszłości, ale i częściowo stworzony.
Przypomina świat legendarny, mityczny. Są w nim bowiem demony rodem z ludowych podań, wywołane człowieczymi grzechami. Czy prawdziwe? Narrator nie odpowiada, ważne dlań że ludzie w nie wierzyli. Więc dla bohaterów, są realne. Jest nieprawdopodobnie piękna przyroda, która nadaje rytm , życiu bohaterów jak i wydarzeniom opisywanym w powieści. To na jej tle odbywają się dramaty, romanse, nawet bluźnierstwo. Jednak to właśnie ona jest najważniejsze, a opisywane zdarzenia pojawiają się i są opisywane jako epizody na stale obecnej przyrodzie, jakby były zależne od jej zmian, cykliczności. Wymusza, pewne zachowania, reakcje ludzi, a właśnie wtedy kiedy oddają mniej lub bardziej stałym czynnością dowiadujemy się o ich losach.
I jest równie powtarzalny świat religii.
Jednak, co pewien czas, do tego sielsko- cyklicznego świata wkrada się linearność. Historia. Coś Nowego. Tworzą się rysy. Jedna z najlepszych scen, to ta w której wspomniana jest nazwa Żelaznych Wilków. Jest także , bardzo krótka wycieczka w przyszłość do II wojny światowej. A także, drobne epizody, wspomnienia- w całej powieści. Najczęściej dotyczące, rodziny gł. bohatera. To napięcie pomiędzy przenikającymi się rzeczywistościami, równocześnie istniejącym jednak realnymi, tworzy specyficzny klimat powieści. Zapowiadający jakiś koniec. Tak jak otwarte, prawie oniryczne zakończenie.
Bowiem, litewska wieś, dworek i lasy jest to świat dawno już utracony, który przetrwał tylko we zniekształconych, ale pięknych wspomnieniach. Właśnie niemalże mitycznych, albo zbliżonych do legendy.O dzieciństwie, końcu i początku. Ale także do czasów, z których trzeba było wyjść i razem, , z obecną w końcu matką, wyruszyć z domu dziadków.
Powieść, napisana jest poetyckim intensywnym językiem. Najlepsza, w opisach dzikiej natury. Wtedy właśnie ją czujemy. Równie mocno wciągają perypetie mieszkańców wioski, przedstawione z humorem i lekkością, które to często wzorowane są na wieść gminną, plotkę. Jakby sam narrator nie miał pewności, co do fragmentów przedstawianej przez niego rzeczywistości. Wzmacniają to uczucie delikatne, ale mocno zaznaczone, wspomniane, wątki rodem z demonologii ludowej.
Jeden z nich , ten z diabłem ,pozwala nam lepiej spojrzeć w pogmatwaną przeszłość leśniczego, którą owa istota mu wypomina. Jest to ciekawe zagranie ze strony autora, nie wiemy czy diabeł jest realny, ale kompozycyjnie powieść na tym wiele zyskała.Tym bardziej, jeśli przypomnimy sobie kulturową rolę diabła oskarżyciela, a nie tylko kusiciela.
Może nie każdego przyciągnie ta powieść, co rozumiem, ale tym którzy zechcą podjąć się jej lektury polecam.

Nie jest, to książka którą się tylko czyta. To powieść, którą się równie mocno czuje. Gdzieś w głębinach duszy. (Szczerze powiedziawszy jest to bardzo osobista opinia, ale tak jest jak ma się podobne odczucia w doświadczaniu świata, zwłaszcza przyrody). Odwołuje się do pewnych ukrytych, albo uśpionych, instynktów aby wciągnąć w pewien świat. Który, w powieści jest i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli interesuje kogoś dość krótkie i w miarę przystępne, wprowadzenie do metody strukturalistycznej w antropologii kulturowej, to polecam. Tym razem na przykładzie sztuki i jej związku z mitologią i religią Indian z Północno- zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej. A dokładnie, charakterystycznych dla tej kultury, pięknych i kunsztownych masek. Znajdują się w tej, niedużej, książce wszelkie charakterystyczne dla tego francuskiego badacza pojęcia i sposoby analizy kultury, z tym najważniejsze jakim jest wzajemne odwracanie znaczenia tego samego aspektu kultury między sąsiadującymi ze sobą plemionami. Oprócz tego analiza opozycji binarnych, pomiędzy którymi ma funkcjonować kultura ludzka. I jak to się wszystko przekłada na strukturę społeczną. Że może okazać się to wszystko nie przekonujące do końca, chociaż pomocne, to już inna sprawa. Każdy powinien sam to rozpatrzyć, ale należy uwzględnić i uszanować jej wyraźne osiągnięcia .
Metoda strukturalistyczna, zaistniała najpierw w językoznawstwie i stąd przeszła do innych nauk humanistycznych, głównie w latach pięćdziesiątych. Dość długo panowała. I odcisnęła się bardzo mocno, na metodach interpretacji kultury. Levi- Stauss pisywał, stosując tą metodę jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Zważywszy ba jego długie życie 1908-2009. Zresztą z pewnymi modyfikacjami ta metoda jest żywa do dzisiaj.
Dużą wartością książki, jest zawartość informacyjna, na temat mitologii i zwyczajów opisywanych ludów. Tym bardziej, że w Polsce nie ma dużo publikacji na ten temat.

Jeśli interesuje kogoś dość krótkie i w miarę przystępne, wprowadzenie do metody strukturalistycznej w antropologii kulturowej, to polecam. Tym razem na przykładzie sztuki i jej związku z mitologią i religią Indian z Północno- zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej. A dokładnie, charakterystycznych dla tej kultury, pięknych i kunsztownych masek. Znajdują się w tej,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Origin: I w proch się obrócisz Richard Isanove, Paul Jenkins, Andy Kubert
Ocena 7,1
Origin: I w pr... Richard Isanove, Pa...

Na półkach: , ,

Uwaga. Niniejsza opinia dotyczy, całej mini serii. Dlatego zamieszczam, ją przy ostatnim tomie.

Całą tą mini serię o dzieciństwie i wczesnej młodości, a przy tym bohaterze nabiera to szczególnego znaczenia, porywczego Kanadyjczyka, można nazwać prequelem prawie doskonałym. Nie mówiąc, o tym, że jest on też świetnie napisaną, narysowaną i przedstawioną historią. Z paru powodów.
Fakt, opublikowana, na początku obecnego wieku seria, wpisała się w modę tworzonych wówczas licznych, literackich, filmowych etc. prequeli. Zrobiono ją jednak z klasą i umiejętnie. Zresztą różnego rodzaju " year one" w amerykańskim komiksowym światku, to tradycja stała i znana.
Przez trzydzieści lat od debiutu Wolverine’a na łamach "Incredible Hulk", w połowie lat siedemdziesiątych, jego przeszłość była faktycznie nie znana. Zwłaszcza, że sam bohater nie miał o niej dużego pojęcia, sam pamiętał niewiele i fragmentarycznie. Właściwie to przebłyskiwały pewne fragmenty, uderzające rozpiętością lat i ilością zajęć jakimi parał się ten osobnik. Jedyną coś wyjaśniającą publikacją była rewelacyjna "Weapon X" o eksperymencie, w ramach którego kanadyjski mutant został zmieniony w żywą broń i skąd zyskał swój niezniszczalny szkielet. Braki te, nie przeszkadzały jednak we wzrastającej popularności superbohatera. Pytań robiło się jednak coraz wiele. I trzeba było coś z tym zrobić.
Aż, w końcu pojawiło się „Wolverine: Origin”. Z jednej strony, pozycja na pewno oczekiwana i potrzebna, ale z drugiej mogąca wzbudzać niepokój. Głównie tym, jak zaważy na wizerunku Logana. Czy aby go nie zdemitologizuje, ośmieszy, jak niemalże podobnie stało się z Darthem Vaderem. Na szczęście przeczucia, te okazały się płonne.
Dowiedzieliśmy się, bowiem że Wolverine tak naprawdę nazywa się James Howllet, urodził się w arystokratycznej rodzinie, zamieszkującej Albertę w Kanadzie pod koniec XIX w. Że był, co wydaje się niesamowite, słabowitym i nieśmiałym chłopcem. Że jego przyszłe, prawdopodobne wygodne życie tragicznie uległo zmianie. Jak w bardzo gwałtowny sposób ujawniły się jego nadludzkie zdolności, które były przyczyną jego wygnania z rodzinnego sioła. A potem obserwujemy jak pomału i stopniowo, w górniczej osadzie, James na początku staje się Loganem a następnie przeistacza się w dobrze już znanego twardziela. Skąd wziął się charakterystyczny pseudonim. Poznajemy też Smittego jego pierwszego mentora, który wyczuwa w nim to coś niepokojącego i stara się wskazać odowiednią drogę. Ale też o tym jak pociągają i wołają Jamesa jego wrodzone i dzikie instynkty. O kolejnej tragedii i pierwszym zatraceniu się w dzikości.
Jak widać, Rosomak od początku musiał radzić sobie ze swoją zwierzęcą naturą. Już wtedy tracił kontrolę i stawał się nieprzewidywalny. Pozwoliło mu to z jednej strony przeżyć i niejednokrotnie pomagać innym w brutalnej rzeczywistości. Ale z drugiej wiodło i wiedzie go z przerażające regiony. A będą to wykorzystywać źli ludzie w przyszłości. Głównie w celach anihilacji. Bowiem Wolverine to urodzony wojownik, zabójca. Wilkołak, wpadający w szał bitewny berserk. Zresztą te dwie sprawy są ze sobą powiązane. Historie o berserkach wg niektórych koncepcji miały dać początek podaniom o lykantropi. A Logan to waśnie ktoś taki. Często, też wilkołakiem był ktoś przeklęty, a tak jest w tym przypadku, bowiem nad całą rodziną Howlettów wisi jakaś zdaje się klątwa, nie pozwalająca zaznać spokoju. Można też tak potraktować mutację, bohatera. I co z tego, że Logan nie przeistacza się fizycznie w prawdziwe zwierzę. Ważniejsza jest, w tym wypadku, stylizacja.
Wszystko to jest świetnie narysowane przez Andego Kuberta, jego rozpoznawalną kreską, która doskonale pasuje do tej mrocznej historii. Sposób kadrowania, ich układ, to co na nich się znajduje tworzy klimat, którego długo nie da się zapomnieć. Właśnie na kadrach jest tyle ile powinno być, ani za dużo ani zbyt mało. Szczególnie te obrazy dzikiej przyrody. Olbrzymie lasy, poszarpane stoki górskie, widoczne w oddali szczyty. Zimne potoki. A na tym tle ludzie i ich nietrwałe budowle. Albo te śnieżne pustkowia. Tworzą dobre tło do przedstawionej fabuły. Pojawia się też ciekawa opozycja, dobrze wyrażona w ilustracjach, między przedstawionym na początku całej opowieści porządkiem i solidnością posiadłości Howlettów, która samotnie stojąc na wzgórzu dominuje nad okolicą, a późniejszą nietrwałością, przypadkowością, niemalże ulotnością górniczych baraków, nad którymi z kolei dominuje natura. Ze stroną graficzną doskonale współgra scenariusz Paula Jenkina oraz słowa wypełniające kadry. sposób narracji, częściowo z punku widzenia, Rose przyjaciółki i opiekunki Jamesa, która pisząc pamiętnik, a z którego fragmentami się zapoznajemy, ciekawie komentuje akcję narysowaną akcję. Dialogi i wypowiedzi oddają brutalność i bezwzględność przedstawionego świata. Zresztą cała ta historia, jest brutalna i dość pesymistyczna.
A na czym wyrażą się doskonałość tego komiksu jako prequel? Medium to jest, mimo wszystko, nastawione na zysk. Nie umniejsza to jednak jego artystycznych walorów a te dwie sfery musza współgrać. Więc mimo iż autorzy opisują nam odległą przeszłość Wolverine’a, wyjaśniają pewne rzeczy, w tym ważną kwestie szponów i trochę naiwne wytłumaczenie późniejszego afektu do Jean Grey, to jednak tworzą nowe wątpliwości i pytania. O starszym, niby zmarłym bracie Jamesa, kim jest tak naprawdę niejaki Logan- ogrodnik i jego syn, etc. Każą się twórcy nam zastanawiać, a przy okazji robią sobie furtkę do nowych publikacji. Jednak, co najważniejsze nie tworzy to wszystko chaosu. Nic nie jest podane nic na siłę. Sam z początku byłem zawiedziony, że nie pojawił się w tej historii Sabretooth, ale właśnie stworzyło by to niepotrzebne zamieszanie. A włodarze Marvel i tak zaserwowali później odpowiednią historię.
Opisywana pozycja nie demitologizuje Rosomaka. Raczej, pogłębia go i wzmacnia jego właśnie mityczne znaczenie. Dzięki, przedstawionym perypetią, kreacji postaci i ich możliwym znaczeniom dla odbiorcy. I dzięki odpowiednim tropom kulturowo- literackim. Umieszczającym postać tą w pewnej tradycji. Jako, że komiks zawsze porusza się w określonej przestrzeni kulturowej, posługując się znanymi motywami. Jest tu coś z gotyku lub powieści grozy czyli przekleństwo rodowe, mroczna posiadłość tajemnica, gotycki tyran. Niczym u Emily Bronte czy Edith Wharton, niektórych opowiadaniach Lovecrafta. Jest też nawiązanie do Londona czy Curwooda, kiedy akcja przenosi się na odludzia Kanady. I wspomniany motyw wilkołaka, bersekera.
Najważniejsze, że tworzy to naprawdę przekonującą całość. A i że „prawie doskonały”? Bo uważam, że nie ma rzeczy doskonałych. Ale to dobrze.

Uwaga. Niniejsza opinia dotyczy, całej mini serii. Dlatego zamieszczam, ją przy ostatnim tomie.

Całą tą mini serię o dzieciństwie i wczesnej młodości, a przy tym bohaterze nabiera to szczególnego znaczenia, porywczego Kanadyjczyka, można nazwać prequelem prawie doskonałym. Nie mówiąc, o tym, że jest on też świetnie napisaną, narysowaną i przedstawioną historią. Z paru...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Klasyczny i zarazem piękny przykład socjologicznej science- fiction. Zamknięte społeczeństwo, nie tylko w przenośni. Tworzy, własne mity, zwyczaje. Żyje tak od pokoleń. Według ustalonego rytmu, w ciężkich niesprzyjających warunkach.
Krąży kilka legend o przyczynach takiej sytuacji, jaka jest. Ale trudno, stwierdzić która jest bliższa prawdy. Tymczasem, niemalże pierwotne plemię, bytuje na zarośniętych i zapuszczonych pokładach niegdyś nowoczesnego, międzygwiezdnego statku. Tyle sami wiedzą, ale o nic więcej nie pytają. A są jeszcze wyjątkowo inteligentne, wielkie i krwiożercze szczury, Giganci. I ponoć dwugłowi Dziobowcy. A historie o tym wszystkim sankcjonują rzeczywistość. Ale jest grupa śmiałków, która rusza w podróż, niby ku dziobowi, ale chyba ku poznaniu.
Podobny motyw, typowy dla tego gatunku, wykorzystali później Wachowscy w "Matrixie", z tym, że w "Non stop", prawda jest naprawdę jeszcze bardziej zaskakująca i przerażająca. Może też dlatego, że to nie V.R. Chociaż nikt nikogo nie tu zniewala, z powodu potrzeby energii. Tutaj, raczej problemem jest dość oględnie pojęta nadopiekuńczość. Ale może chęć zabawy w bogów? Odpowiedzialność, ale wykoślawiona. Ja, jak doczytałem, jaka jest prawda, po prostu osłupiałem. Nie chce pisać, wszystkiego, gdyż jest to sytuacja tak jak z "Grą Endera" Carda znajomość zakończenia/wytłumaczenia psuje prawie całą zabawę.
Tym bardziej, że wciąga wędrówka przez opuszczony statek. Obawiamy się wraz z bohaterami szczurów, niepokoją nas Giganci. Aldiss tworzy przerażający, ale barwny świat. Bawią, ale i mrożą krew w żyłach opisy znanych nam rzeczy i tego jak widzą je bohaterowie. Prawda osłania się, powoli, demitologizuje Świetnie są zachowane proporcję między żywą akcją, a warstwą wyjaśniającą. A dokładnie, to są splecione ze sobą.
Powieść można potraktować, jako przypowieść o poszukiwaniu, prawdy. Wyjściu z jaskini cieni. Jednak zgodnie ze słowami Platona może one oślepić, tylko nieliczni potrafią wytrzymać jej blask.

Klasyczny i zarazem piękny przykład socjologicznej science- fiction. Zamknięte społeczeństwo, nie tylko w przenośni. Tworzy, własne mity, zwyczaje. Żyje tak od pokoleń. Według ustalonego rytmu, w ciężkich niesprzyjających warunkach.
Krąży kilka legend o przyczynach takiej sytuacji, jaka jest. Ale trudno, stwierdzić która jest bliższa prawdy. Tymczasem, niemalże pierwotne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

XIX wiek rozpoczął tworzenie nowych mitów, toposów i archetypów. Takich, które są żywe i wykorzystywane do dzisiaj. Jest też to wiek w którym rozwijała się tzw. powieść popularna, w postaci gazetowej powieści odcinkowej. Wytworzył się na jej łamach określony sposób pisania, budowania akcji, przedstawiania bohaterów oraz specyficznej interakcji z czytelnikiem. A co jest z tym wszystkim związane, rodziła się i rozwijała kultura popularna. Której właśnie taka powieść była wyrazem.
Natomiast nowym/ starym mitem, który został wytworzony na jej łamach, była postać nadczłowieka. Nie będę ukrywał, podążam śladami Umberto Eco, chociaż o mityzującej roli literatury popularnej i postaciach w niej występujących, pisał też ciekawie Roger Caillois. W każdym razie, nadczłowiek z powieści popularnej to istota działająca ponad innymi śmiertelnikami, sama najczęściej wyznaczająca sprawiedliwość. Dysponująca jej tylko dostępnymi środkami, umiejętnościami, przekonana o słuszności swojej sprawy. Często, robiąca przy okazji dużo dobrego, dla innych ludzi. Wisi też nad nią jakiś cień tajemnicy i tragedii z przeszłości, które ją ukształtowały. A i postać taka osiąga sukces. Zaznaczyć jednak warto, że jest to opis charakterystyczny dla bohaterów z pierwszego okresu występowania tego typu powieści.
„Hrabia..” to przykład modelowy, reprezentacyjny. Jednocześnie jest to jedna z najciekawszych powieści jaki przyszło mi przeczytać i żadna, zaznaczam żadna, znana mi ekranizacja, nie może się równać z literackim pierwowzorem. Jest też wspaniała opowieścią o satysfakcjonującej zemście i misternie przygotowanym planie jej wykonania.
Powieść też świetnie wykorzystuje, motyw rytuału przejścia, kiedy to Edmunt Dantes staje się więźniem twierdzy Ife. Do tego mrocznego miejsca, w którym przyszło spędzić mu paręnaście lat. Czyż nie jest to tak naprawdę droga w zaświaty, do strefy luminalnej, gdzie w niejakim zawieszeniu i oderwaniu od otaczającej rzeczywistości młodzieniec zdobywa mu potrzebne umiejętności i wiedzę, prowadzony przez ducha opiekuńczego a tak naprawdę przedstawiciela starszyzny, czy aby na pewno, określonej wspólnoty . Taką wiedze i umiejętności, które pozwolą mu stać się dorosłym i zająć odpowiednie miejsce już po powrocie do świata ludzi. Czyż nie tak można spojrzeć, na uwięzienia młodego marynarza, edukację pod okiem ojca Farii, wraz z przekazaniem informacji o bajecznej fortunie. Zwłaszcza,że podczas ucieczki z więzienia, bohater, niemalże rzeczywiście na niby umiera, kiedy to udając trupa swojego mentora, w worze zostaje wrzucony do morza i udaje mu się uciec z tej prawdziwej już otchłani. Częsty motyw w rytach przejścia, czyli pozorna śmierć i powrót do życia. A symbolika wód, jako strefy chaosu, śmierci, jest dość dobrze znana. A z Ife wrócił już ktoś inny, niż Edmunt Dantes. Faktem, jest że motyw uwięzienia i edukacji w nim pojawił się już w „Prostaczku” Woltera. Ale o ile tam była osią akcji, oraz sposobem na przekazanie filozofii oświeceniowego myśliciela, to u Dumasa, ten motyw stoi za przemianą głównego bohatera w mściciela. A Dodatkowo zdobywa tam osobliwe stygmaty, w tym jeden później mu bardzo przydatny. Długie przebywanie w ciemności doprowadziło do niesamowitej bladości skóry i niewrażliwości bohatera na słońce. I mimo, iż przez dekadę, nim powróci do Francji, będzie odbywał liczne podróże, raczej po upalnych wschodnich krainach w ogóle się nie opali. A więc mamy postać zimnego, nieludzkiego niemal osobnika. A co ważniejsze, zdobędzie umiejętność doskonałego widzenia w ciemnościach !!!
Oczywiście, sama ta niesamowita przemiana, wraz z imieniem, orientalne przyzwyczajenia Hrabiego, należy potraktować jako typowo romantyczne motywy. Czytelnicy, w tamtym czasie, tego oczekiwali. A sposób dystrybucji wymuszał, określone kroki.
Mścić ma się Monte Christo za co. Za swoje własne krzywdy. Za śmierć ojca.Za utraconą miłość. A że przy okazji twórcy spisku, którzy doprowadzili do jego uwięzienia jak i późniejszy prokurator królewski który z osobistych powodów, bez sądu i łamiąc prawo wysłał Dantesa do twierdzy, to typy naprawdę odrażające, kibicujemy więc Hrabiemu.. A reżyseruje, on zemstę krok po kroku, prowokując określone zdarzenia, tak że wrogowie sami wpadają jego sidła. Działa z wyprzedzeniem, przewiduje kroki swoich ofiar i uderza. Zmienia często tożsamość. Przy okazji, dowiadujemy się, że ma całkiem liczne grono, dość osobliwych współpracowników, wiążących się jego licznymi tajemniczymi podróżami. Cóż, a wszystko to podporządkowane, a głównie fortunę, jednemu celowi.
Jednak, nie zapomina, o czynieniu dobrych uczynków, wyciąga z opresji paru innych bohaterów powieści. Okazuje się że ma jeszcze uczucia, nie potrafi mimo swoich zamiarów ostatecznie przeistoczyć się tylko, według jego własnych słów, w anioła zemsty.I to powoduje, że mimo swoich cech nad-, zostaje jednak człowiekiem.Chociaż, prawdę powiedziawszy, te fragmenty, nie należą do najlepiej napisanych. Tak jakby, pisarz nie chciał lub nie mógł z określonych społecznych i rynkowych powodów, oddać się tylko perwersyjnemu opisywaniu zemsty.
Napisałem wcześniej o kreślonych technikach, jakie pojawiły się w powieści popularnej. Na przykładzie opisywanej powieści, pokrótce je przedstawię, jakie że to one tworzą jej doskonały klimat. Główny bohater, niejednokrotnie bawi się w przebieranki. Wtedy, znika on nam z pola widzenia. Narracja jest tak prowadzona, że widzimy akcję od postaci, które kontaktują z pojawiającymi się nagle przybyszami. O różnych imionach i wyglądzie. Ale my, czytelnicy i tak wiemy co i jak. A jeśli nawet Hrabia pojawia się we własnej osobie, jest tajemniczo przedstawiany. Np. jako ciemna postać ukrywająca się w budce w porcie. Lub tajemniczy nocny przybysz i zbawiciel córki Villefforta.(Warto wspomnieć, że przy tej scenie pojawia się topos tajnego przejścia). Też wiemy o co chodzi. Inną techniką, jest odwoływanie się do pamięci czytelników, czy to przy wspominkach o modzie, czy też znajomości topografii Paryża i Francji lub Włoch, szczegółów architektonicznych etc. Narrator robi to bezpośrednio. No i posługiwanie się określonymi toposami literackimi, ciągłe porównania Hrabiego do Lorda Ruthvena z „Wampira” Polidoriego, orientalizm, uwięzienia, aby wymienić podstawowe. A wszystko to jest specyficzną narracją z odbiorcą. Tworzy określony świat, niby znany, ale nowy. Chociaż wtedy jeszcze bardziej tworzył i krystalizował się. Jednak, już wtedy adoptowano, na potrzeby masowego odbiorcy liczne motywy. Zamczyska, lochy, tajne przejścia to domena powieści gotyckiej. Zemstą parał m.in. się niejaki Hamlet, przy okazji biadoląc tak, że, póki co, przez jego gadulstwo przerwałem lekturę tego dramatu. A przed Duńczykiem, Achaj Orestes. Także kowal Wolund. W jakimś sensie, zarówno Dantes jak i jego bezpośredni poprzednik i pierwowzór książę Henryk z „Tajemnic Paryża” Eugeniusza Sue, są następcami antycznych czy średniowiecznych herosów, też uczestników podań i baśni. Pełnią podobną rolę, jednak już bez sakralnej czy kultowej otoczki. Takie dzieła jak antyczne tragedie i eposy czy średniowieczne sagi straciły też już swoje wspomniane znaczenie, jednak ich związek ze sferą sacrum, rytuału czy mitu był jeszcze mocno uchwytny. Więc czemu nie miały by występować w XIX wiecznej jak i dzisiejszej powieści, tylko że coraz bardziej zracjonalizowany świat doprowadził, do tego, że np. ukryte formy rytuału w takiej literaturze są bardziej przeżywane niż bezpośrednio doświadczane, przez nas czyli czytelników. Ukryte pod licznymi warstwami nowych przygód, motywów.I nie koniecznie pojawiają się, motywy czy postaci nadnaturalne.
A bohaterowie literatury popularnej, XIX i początku XX wieku, nie tylko francuskiej , znaleźli godnych następców. Tylko, że równie bogaty „potomek” Hrabiego Monte Christo, Bruce Wayne założył czarną maskę, obcisły trykot i łącząc funkcje krzyżowca i detektywa, skacze po dachach Gotham City. Jest równie wspaniałym, chemikiem, jak i strategiem. A inny udziałowiec charyzmatów jak i biografii Hrabiego nazwany został Zgubą i postanowił polować na nietoperze, a dokładnie tego jednego. Ale po drodze był jeszcze Sherlock Holmes, Zorro, Arsene Lupin, Fantomas etc.
A na koniec. Można, powiedzieć, że „Hrabia Monte Christo” to powieść naiwna, nie zmuszająca do refleksji, wymuszające określone uczucia. Nieprawdopodobna. Posługująca się prymitywnymi, na swój sposób, ogranymi metodami, jak np. rozpoznania wewnętrzne, powieściowe jak i zewnętrzne czyli skierowane na odbiorcę. Mieszająca i wykorzystująca stałe już motywy. Nawet źle napisana. Ale po co. Jej oddziaływanie, polega na czymś innym. I w cale nie jest źle napisana, a inne „zarzuty” działają na jej korzyść i tworzą wspaniała całość. Stała się przez to ważnym składnikiem literackiej tradycji, teraz już całego świata.

XIX wiek rozpoczął tworzenie nowych mitów, toposów i archetypów. Takich, które są żywe i wykorzystywane do dzisiaj. Jest też to wiek w którym rozwijała się tzw. powieść popularna, w postaci gazetowej powieści odcinkowej. Wytworzył się na jej łamach określony sposób pisania, budowania akcji, przedstawiania bohaterów oraz specyficznej interakcji z czytelnikiem. A co jest z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pacyfik. Melanezja. Wyspy porośnięte w większości dżunglą. W książce Montgomerego, przedstawione prawie sto lat po Seligmanie, Codringtonie no i oczywiście Malinowskim. W pierwszej połowie XX wieku, teren ten jak najbardziej związany z rodzącą się antropologią z prawdziwego zdarzenia. Czyli taką związaną z badaniami terenowymi, a nie gabinetowymi, w większości, rozprawami ewolucjonistów. Czyli teren znaczący, dla nauki i kultury anglosaskiej, i chyba całej "zachodniej" refleksji na temat kultury i jej twórcy- człowieka. Nieco bardziej na zachód, po wodach Indonezji i Malezji żeglował, młody Józef Korzeniewski. Aby później, pod mianem Josepha Conrada, umieścić tam akcję paru swoich powieści i wielu opowiadań. A pisarz to ważny dla anglojęzycznej i światowej literatury XX wieku. Czy może nas dziwić, że wybiera się tam do Malanezji przedstawiciel świata anglosaskiego? Do źródeł magii. Jakiej? I czy tylko?
Montogomery, śladami swego przodka, zabiera nas w podróż po Melanezji, przełomu XX i XXI wieku. Około czterdzieści lat po dekolonizacji. Mamy więc kulty cargo i ruchy mesjanistyczne. Poznajemy bałagan polityczno- społeczny na jednej z wysp, z którego opisem warto się zapoznać, z paru przyczyn bo daje do myślenia. No i magia. I Bóg Rekin.
Specjalnie nie zdradzam wszystkiego, bowiem tą książkę, po prostu trzeba przeczytać. Napisana jest w bardzo specyficzny sposób. Intensywny, a zarazem lekki, z poczuciem humoru, ale bez niepotrzebnego zgrywu. Już same opisy skoków z wyspy na wyspę, opisane są niezwykle barwnie i ciekawie. Równie niezwykle i żywo, przedstawione jest przedzieranie się przez dżungle, poszukiwanie i odnajdywanie wiosek oraz proroków. Najciekawsze, jest to że autor, próbuje to wszystko interpretować i wytłumaczyć na swój sposób, bez poczucia wyższości wobec tubylców, raz nawet na sposób campbellowski. Można by powiedzieć, że "biały" ze swoim bagażem kulturowym staje ponownie wobec tajemnicy, mocy, którą próbuje poznać, zrozumieć, ale jedyne co pozostaje, to, moim zdaniem, interpretacja.
Książka daje do myślenia i daje dużą satysfakcję. Polecam, nie tylko miłośnika literatury podróżniczej.
W polskim wydaniu, na uwagę zasługuje naprawdę wspaniała okładka. Zachęca, pobudza jakieś ukryte w czytelniku uczucia, wprowadza tez w stan melancholii i zadumy. Podejrzewam, że jest to nawiązanie do okładki, jednego z polskich wydań "Argonautów zachodniego Pacyfiku" Bronisława Malinowskiego. Tak jak by czas się zatrzymał, ale z książki Montgomerego dowiadujemy się że to nieprawda. I chyba jest to dysonans zamierzony.

Pacyfik. Melanezja. Wyspy porośnięte w większości dżunglą. W książce Montgomerego, przedstawione prawie sto lat po Seligmanie, Codringtonie no i oczywiście Malinowskim. W pierwszej połowie XX wieku, teren ten jak najbardziej związany z rodzącą się antropologią z prawdziwego zdarzenia. Czyli taką związaną z badaniami terenowymi, a nie gabinetowymi, w większości, rozprawami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niestety, gorsza niż jedynka, która była naprawdę świetnie i sprawnie napisana, i mimo, iż oparta na fabule kampanii Terran z gry wnosiła wiele nowego.
A cześć druga to niestety rozczarowanie. Niektóre opisy jednostek żywcem wyrwane z instrukcji gry. Autor sili się na oryginalność, ale wtedy wszystko wypada jeszcze gorzej. Niektóre pomysły są naprawdę niezłe, ale nieco "techniczny" i "maszynowy" sposób pisania psuje ogólne wrażenie.Przy końcu powieści wkrada się chaos, rozwiązany niezbyt przekonującym, acz efektownym motywem. Typowe zastosowanie "Deus ex machina"(nie, nie pojawia się tytułowa tajemnicza rasa),które średnio ma się do uniwersum SC. Zresztą czytałem tegoż autora
"Ucznia ciemnej strony" i mam podobne zastrzeżenia.

Niestety, gorsza niż jedynka, która była naprawdę świetnie i sprawnie napisana, i mimo, iż oparta na fabule kampanii Terran z gry wnosiła wiele nowego.
A cześć druga to niestety rozczarowanie. Niektóre opisy jednostek żywcem wyrwane z instrukcji gry. Autor sili się na oryginalność, ale wtedy wszystko wypada jeszcze gorzej. Niektóre pomysły są naprawdę niezłe, ale nieco...

więcej Pokaż mimo to