Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Matko od Literatury! Jaka to jest wspaniała robota! Jane Austen zacierałaby ręce z zachwytu, że o zachwycie Ferrante nie wspomnę. Od razu zaznaczę, że gdyby taka rzecz wyszła spod męskiego pióra natychmiast rozległoby się larum, że zbój, mizogin, frustrat i w ogóle nienawistna menda.
A kiedy w ten sposób o kobietach pisze kobieta, to jest zonk i pozamiatane. Trzeba mieć odwagę, żeby odmitologizować siostrzeństwo, wspólnotę jajników i dziewczyńską przyjaźń. I zrobić to tak, żeby czytelnik nie miał wyjścia, jak tylko się zgodzić. Autorka nie usiłuje przekonywać, że nie istnieje przyjaźń na miarę "Seksu w wielkim mieście". Ale niestety, często jest to pejzaż z truchłem.
To jest tak smutne. I tak wiarygodne. Tak genialnie wypunktowane wszystkie miazmaty. Trupy z szaf powymiatane. Obnażona prawda o ludzkiej kondycji.
Ten konik ma gliniane nóżki. Porcelana jest tak popękana, że skruszy ją najlżejsze dotknięcie. Konik i porcelana więzi, która nigdy nią nie była. Przyjaźni, która nią nie była. Siostrzeństwa wzajemnych oskarżeń i skrywanej nienawiści. Tubylewicz pokazuje, co się dzieje, kiedy kobieta ucieka od siebie, a nie do siebie. Dotyka niemiłości. Niemałżeństwa. Nieprzyjaźni. Uwypukla pułapkę fanatyzmu: światopoglądowego i religijnego. Jeden i drugi są głęboko opresyjne. Zatruwają nienawiścią do wszelkiej inności. Zamykają w klatce, z której nie ma wyjścia. Nienawiść rozlewa się i niszczy wszystko i wszystkich. Przyjaźń, rodzinę i nienawidzącego.
Widzimy, że kobieta może być jak cios kończący. Kiedy jest więźniarką immanencji. Nie potrafi żyć poza schematem narzuconym przez innych i przez religine zaklęcia. Nie wie kim jest, pozwala, by inni pisali za nią scenariusz jej życia. A potem chce pisać takie scenariusze dla wszystkich wokół. Dla rodziny i dla przyjaciółek. Nie ma w niej miejsca ani dla niej samej, ani dla nikogo innego. Młodzi nazwaliby ją "przegrywem" i to chyba najadekwatniej ją określa.
Ale są też inne portrety. Inne rozwiązania.
Nie wszystkie wyjdą cało z tej opowieści.
To nie jest historia stworzona do radosnych podskoków w finale. To jest opowieść, która mówi: "obudź się, otwórz klatkę, fruń póki możesz".

Matko od Literatury! Jaka to jest wspaniała robota! Jane Austen zacierałaby ręce z zachwytu, że o zachwycie Ferrante nie wspomnę. Od razu zaznaczę, że gdyby taka rzecz wyszła spod męskiego pióra natychmiast rozległoby się larum, że zbój, mizogin, frustrat i w ogóle nienawistna menda.
A kiedy w ten sposób o kobietach pisze kobieta, to jest zonk i pozamiatane. Trzeba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To już trzecia książka księdza Jana Kaczkowskiego. Druga, o której chcę coś powiedzieć. I boję się. Może byłoby łatwiej, gdyby Ksiądz (odtąd będzie już z dużej litery) nie był mi tak bliski. I gdyby nie te bon moty! Ile ich! Tak sobie wykoncypowałam, żeby je wpleść w recenzję. Niemożliwe! Osobnej odsłony potrzebują. A teraz tylko o książce. Tylko.

To niezwykle trudne, pisać bez patosu, z chłodem naukowego szkiełka o książce człowieka, którego chwilę temu się żegnało. Na cmentarzu, wśród kwiatów, westchnień i łez, albo tylko modlitwą w domu, modlitwą pod innym niebem, myślą ciepłą, wspomnieniem ostatniego słowa. A nie byłoby i nie było prościej dwa miesiące temu, kiedy skończyłam lekturę „Gruntu pod nogami”. Zapisałam pierwszy akapit i dopadło mnie milczenie. Ale teraz spełnię, co obiecałam. Być może w samą porę.

Ksiądz Jan swymi kazaniami nie tworzy literatury i literaturoznawca nic tu do roboty nie ma. Nie ma tu nic do roboty krytyk. Czytelnik może powiedzieć więcej. Słuchacz jeszcze obszerniej. A historyk filozofii miałby tu piękne pole do popisu. Toteż nie ma mowy o recenzji w klasycznym wydaniu. Bo nie mamy tu do czynienia z dziełem literackim. Mamy za to styczność z życiem, w jego najgłębszych wymiarach.

Najściślej obcujemy z filozofią życia, pogłębioną filozofią dialogu oraz filozofią Boga. Nie da się tych trzech kontekstów zamknąć jedną klamrą. Akcenty są rozłożone równomiernie. Usłyszymy echo epifanii twarzy w duchu Levinasa, przemyślenia Tischnerowskie, a także agatologiczną wizję życia społecznego i teologicznego Jana Kaczkowskiego. Ta filozofia jest swoistą inkarnacją etyki chrześcijańskiej oraz koncepcji dialogicznych, wyrosłych na jej fundamencie. Można ją opowiedzieć, idąc tropami, wskazanymi w książce. Ocena należy do przyszłości. Zarówno ocena dyskursywna, jak i normatywna.

Marzyła się Księdzu Janowi habilitacja. I marzył się skrypt dla lekarzy, o sztuce przekazywania pacjentom i ich rodzinom niepomyślnych rokowań. Była w tym pragnieniu i nadzieja i pokora wobec czasu, który Mu jeszcze został. Pokora szła z Księdzem Janem niemal przez całą Jego kapłańską drogę. Pokora, dystans i zniewalająca autoironia. O swoim doktoracie powiadał, że jest „śmieszny”, tak prosty, że z jego napisaniem każdy by sobie hop siup poradził. Kazania nazywał „nieporadnymi”, jako, że pochodziły z głowy, wspomagane – z racji słabego wzroku – jedynie konspektem. I dodawał, że zazwyczaj głosił kazania „żebracze”, dla swego dziecka – Puckiego Hospicjum, ale zaraz z uśmiechem krygował się na „ekskluzywnego” żebraka, co to nie musi przed kościołem datków wypatrywać, lecz w murach świątyni ich wygląda.

Zgodnie z duchem etyki chrześcijańskiej był Ksiądz Jan przeciwnikiem eutanazji. Podkreślał, że w żadnym momencie życia „nie można utracić godności osoby”. Taką godność ma także embrion, chociaż w sensie bioetycznym nie jest jeszcze człowiekiem. Godność osoby daje mu posiadanie genotypu odmiennego od tych, jakimi są obdarzeni rodzice. Indywidualizacja na poziomie podziału komórkowego pozwala mówić o embrionie w kategoriach aksjologicznych. W przypadku eutanatycznych praktyk w świecie mamy do czynienia z podobnym dylematem i moralną tragedią, jak w przypadku aborcji. Przeciwwagą dla przyzwolenia na eutanazję mają być katolickie hospicja. Jednak warto zauważyć, że Ksiądz Jan nie był radykałem, nie prezentował skrajnych poglądów ani antyeutanatycznych ani antyaborcyjnych. Obie formy zakończenia życia budziły w nim głęboki sprzeciw, zawsze wszakże zostawała przestrzeń intencji, która w przekonaniu Jana Kaczkowskiego miała kluczowe znaczenie. Jeśli intencja chroni godność osoby, należy wziąć ją pod rozwagę. W tym kontekście zdecydowanie kontestował uporczywość terapeutyczną. Podkreślał, że cierpienie fizyczne nie posiada uszlachetniającej wartości. Ból fizyczny nie wiąże się z żadną moralną korzyścią, zatem terapia uporczywa także powinna być „moralnie zakazana”. Uważał zasadność zwiększenia dawki leków przeciwbólowych, nawet jeżeli może to doprowadzić do wcześniejszej śmierci. „Intencja, z jaką podajemy leki się liczy”, pisał. Zamiarem nie jest przecież zabicie cierpiącego, lecz jedynie uśmierzenie bólu. Był orędownikiem „testamentu życia”, który pozwoli na świadomą odmowę terapii daremnej.

Na lekturę całej recenzji zapraszam tu:

http://eudaimoniawbibliotece.blogspot.com/2016/04/jan-kaczkowski-grunt-pod-nogami-juz.html

To już trzecia książka księdza Jana Kaczkowskiego. Druga, o której chcę coś powiedzieć. I boję się. Może byłoby łatwiej, gdyby Ksiądz (odtąd będzie już z dużej litery) nie był mi tak bliski. I gdyby nie te bon moty! Ile ich! Tak sobie wykoncypowałam, żeby je wpleść w recenzję. Niemożliwe! Osobnej odsłony potrzebują. A teraz tylko o książce. Tylko.

To niezwykle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie spodziewałam się, że Agnieszka Chylińska wróci jeszcze do Zezi. Wydaje się, że i ona sama także się tego nie spodziewała. Może spełniła jedynie prośbę Czytelników? Wskazuje na to obecne w książce znużenie. Znużenie Autorki. Niedookreślenie, niedopracowanie, brak uważności poświęconej bohaterom. Nic dziwnego, że lektura owocuje niedosytem. Otrzymujemy wersję roboczą, zamiast wycyzelowanego tekstu.

W życiu Zezi rozpoczyna się okres burzliwego dorastania. Nastoletnie napięcia, zamykanie jednych dróg, by otworzyć inne. Nowe wyzwania i zmaganie się ze światem dorosłych, który staje się zarazem coraz bliższy i coraz bardziej obcy. W domu i wokół domu spiętrzają się huraganowe chmury. Zaleczone rany, zabliźnione już i niemal zapomniane otwierają się na nowo i na nowo bolą.

Zezia kolejny raz doświadcza koleżeńskiej zdrady. Julkę straciła za sprawą fizycznego oddalenia po przeprowadzce do Malinówki. Andżelikę traci w sposób trudny do zrozumienia i do zaakceptowania dla jedenastolatki. Andżelika opuszcza ją bez słowa wyjaśnienia. Oddala się i przepada u boku innej dziewczynki. Podąża obcą drogą, dopasowuje się do nowych wzorców. W jej świecie nie ma miejsca dla skromnej Zezi. Agnieszka Chylińska nie zostawia jednak Zezi, a właściwie chwilowo Zuzi, w pustce osamotnienia. W szkole pojawia się para nowych uczniów. W dziewczynce znajdzie Zuzia bratnią duszę, chłopiec obudzi nastoletnie serce do skrytych zachwytów. Będzie też czas na rozbudzenie pasji sportowej dziewczynki. Życie nagle przyspieszy, ale na kartach tej krótkiej powieści ten pośpiech będzie wyczuwalny jedynie w tle. Perypetie sportowe, szanse i rozczarowania. Pozorne szczęścia innych i rzeczywiste problemy własnej rodziny. Klęski na bieżni odkryją prawdziwe oblicze obiektu westchnień, a niezauważany dotąd kolega okaże się prawdziwym wsparciem. Serce Zuzi będzie musiało rozpoznać, kto jest fałszywy, kto autentyczny i oddany. O oddaniu opowiedzą jej rozmowy, niekrępujące miłe milczenie, a wreszcie prezent, o jakim marzy każda dziewczyna. Nie tylko nastoletnia.

Agnieszka Chylińska nie ucieka przed dotykaniem w powieści tematów trudnych, ale też fundamentalnych dla ludzkiego doświadczenia. Zuzia musi poradzić sobie ze śmiercią. Do tej pory nie spotkała jej twarzą w twarz, śmierć zdarzała się innym rodzinom, dom Zuzi omijała. I ledwie otrząśnie się ze straty, ujrzy kłębowisko obcości, narosłej między rodzicami. Usłyszana przypadkiem rozmowa, spotkanie mamy w towarzystwie kogoś, kto mamę wyraźnie odmienia, zapadanie się taty, jego oddalenie i rezygnacja popchną Zuzię do szukania pomocy na zewnątrz rodzinnego świata. Niestety, nie dowiemy się, kto lub co tak naprawdę zmienił wektor działań i uczuć rodziców. Czy ksiądz, któremu Zuzia powierzyła swe obawy? Czy Babcia? Czy jeszcze ktoś inny? Czytelnik stoi na progu rozpadającego się domu, a po chwili widzi ten dom jaśniejący odrodzoną miłością. I odnosi się wrażenie, że gdzieś przepadł brakujący rozdział, że coś ważnego powinno być nam dane. Droga do uzdrowienia relacji. Obserwacja rodzicielskiego powrotu do wzajemności i obecności. Tymczasem było fatalnie, sztorm przybierał na sile, mama prawie pakowała walizki, a nagle pstryk! i jesteśmy w rzęsiście oświetlonym pokoju, w którym rzeczy i ludzie stoją na właściwych miejscach i nikt nie ma co do tego wątpliwości.

Mimo potknięć, mimo niedopracowania, mimo autorskiego zaniedbania, nie jest to powieść ani zła, ani błaha. Trochę postrzępiona, trochę pourywana, ale z pewnością ważna. Z pewnością potrzebna.

Nie spodziewałam się, że Agnieszka Chylińska wróci jeszcze do Zezi. Wydaje się, że i ona sama także się tego nie spodziewała. Może spełniła jedynie prośbę Czytelników? Wskazuje na to obecne w książce znużenie. Znużenie Autorki. Niedookreślenie, niedopracowanie, brak uważności poświęconej bohaterom. Nic dziwnego, że lektura owocuje niedosytem. Otrzymujemy wersję roboczą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno pojąć, co się stało z piórem Harlana Cobena, ani tym bardziej z jego literacką wyobraźnią, kiedy tworzył "Nieznajomego". Trudno pojąć, jakie czynniki odpowiadają za powstanie powieści tak rażąco odbiegającej poziomem od rzeczy popełnionych wcześniej.Czytelnik, przyzwyczajony do mistrzowskiego kunsztu, rzuca się na gromko zapowiadaną nowalijkę jak wygłodniały rekin, a tu śpiączka. A tu marazm, żadnego kryminału, a tym bardziej thrillera niegodny. A tu ślimaki przez strony kolejne suną tak leniwie, że kroplówka z kawą nie przyniesie ocalenia.

Oto historia, z której nikt nie wychodzi cało. Zostawiamy za sobą armię poległych. W sensie dosłownym i metaforycznym, w wymiarze fizycznym lub duchowym. Każda strona broczy krwią, a jeśli nie krwią, to potem spływa, a jeśli nie potem, to wewnętrznym rozpadem. I nie ma pewności, czy w istocie jej głównym bohaterem jest paskudnie zaskoczony Adam Price. Można odnieść wrażenie, że niekoniecznie. Ci, którzy współuczestniczą w jego doświadczeniu, stając się ofiarami podobnych manipulacji tytułowego Nieznajomego, są nie mniej ważni, niż Adam. Adam tylko momentami zajmuje miejsce w pierwszym szeregu. Plany fabularne ulegają przemieszczeniu, i nic dziwnego, skoro każdy z bohaterów zmierza w ciemność.

Adam, postawiony oko w oko z demonem tajemnicy, którą skrywa przeszłość jego żony, przepada w pyle własnej dumy i fałszywie pojętego honoru. Ten honor zbuduje schody do koszmaru, z którego trudno będzie się wydostać. Jedno pytanie odsłoni kurtynę, za którą ukaże się obraz małżeństwa, którego wolałby nigdy nie zobaczyć. Rozsypią się ściany domu.

Podobnie dzieje się z innymi bohaterami, do których dotarł Nieznajomy. Gubi ich ambicja, egoizm, albo mylna percepcja miłości. Nieznajomy zderza się z misją budowania dobra na fundamentach zła. Niesienie katharsis poprzez odsłonięcie ludzkich błędów nie może się powieść. I nagle nikt nie jest tym, kim się wydawał. Ojcowie chronią własne rodziny, rujnując życie innych. Zdegradowany psychopatyczny policjant udowadnia, że nawet poświęcenie może zmienić człowieka w bestię. Przyjaciele okazują się bezwzględnymi mordercami, szukającymi usprawiedliwienia dla swych nieprawości. I nawet Adam, do tej pory stojący na straży prawa, ulega atmosferze obłędu i decyduje się na rozwiązanie, które radykalnie zmienia jego portret. Dzieci skarlałych moralnie ojców nadal będą spotykać się w sportowej drużynie. Być może nigdy nie dosięgnie ich prawda o tym, kto po meczu otacza ich ramieniem. A Nieznajomy? Złudzenie prawdy zawsze znajdzie drogę.

Jakimż potencjałem ta historia dysponowała! Bo przecież styl i język opowieści zostały w stanie nieskażonym. I idea uwikłania w zaciskającą się pętlę fatalnych niespodzianek zwielokrotniała literackie potencje. Ale to wszystko zawisło pod okapem melodramatycznych miazmatów! Ale się nie działo, a jeśli działo to przewidywalnie. W tempie telewizyjnego tasiemca. W zalewie niepotrzebnych słów. W powodzi psychologicznie płytkich opisów. W grzęzawisku nudy Cobenowi nieprzystojącej.

Trudno pojąć, co się stało z piórem Harlana Cobena, ani tym bardziej z jego literacką wyobraźnią, kiedy tworzył "Nieznajomego". Trudno pojąć, jakie czynniki odpowiadają za powstanie powieści tak rażąco odbiegającej poziomem od rzeczy popełnionych wcześniej.Czytelnik, przyzwyczajony do mistrzowskiego kunsztu, rzuca się na gromko zapowiadaną nowalijkę jak wygłodniały rekin, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Joanna Fabicka jest jedną z tych pisarek, których pióro nie zawodzi. Słowo jest im posłuszne, opowieść uległa słowu. Nie zabłądzisz pomiędzy obrazami, nie przepadniesz na manowcach. Dziecko rozpozna je intuicyjnie, dorosły na mocy doświadczenia i wiedzy, niekiedy także na mocy pamięci. Tak dzieje się w „Rutce”.

„Rutka” rozgrywa się w świecie dziecięcych przeżyć i dziecięcych wyobrażeń. Jej bohaterami są dzieci, ale czy one, lub czy tylko one są jej adresatem? Historia, która wyłania się z kart „Rutki” nie odczyta się młodemu człowiekowi poza oglądem czysto intuicyjnym. Bo to opowieść o partycypowaniu w czasie, którego żadne dziecko nie obejmie. Dziecko do rozpoznania głębi tej pięknej opowieści ma czucie; jeśli czucie nie wystarczy, pomoże „mędrca szkiełko i oko”, dostępne dorosłemu odbiorcy. Dlatego tę książkę powinno czytać się wielopokoleniowo.

Zosi, dziesięcioletniej mieszkance łódzkich Bałut, doskwiera letnia samotność. W wyludnionej wakacyjnie dzielnicy została niemal zupełnie sama. Mama przepakowuje walizki między kolejnymi służbowymi wyjazdami, ziemia paruje w upale, na opustoszałym podwórku usycha smutna wierzba. Zosia usycha pośród rozgrzanych ścian i bez jakiegokolwiek towarzystwa. Z dystansem przyjmuje przyjazd ciotki Róży, która ma się nią zaopiekować pod nieobecność mamy.

A potem ciotka się zjawia i historia rozwija skrzydła. Bo to przedziwna staruszka. Staruszka o zawadiackim wejrzeniu, nieokiełznanym temperamencie i osobowości, która przywodzi na myśl Pippi. Ciotka nie wyrosła z dzieciństwa, dlatego doskonale rozumie Zosine tęsknoty i potrzeby. Przywozi ze sobą ciepło i obecność. Przywozi niedorosłe pomysły i nadzwyczajne postępki. Miejsce brudnych skarpetek jest za oknem, a arbuzowych pestek można pozbyć się uszami. Czyż nie?

Zosia w obecności ciotki odzyskuje swobodę, ale nie pozbywa się poczucia osamotnienia. Tęskni za przyjaciółką, za wzajemnością. I wówczas pojawia się Rutka. Rudowłosa, zadziorna, tajemnicza. Z jaką czułością opowiada Joanna Fabicka o tej niezwykłej dziewczynce! Z jaką finezją ją rysuje! I jak plastycznie oddaje klimat czasu spędzonego z Rutką. Czasu wyłącznie zyskanego. Ujętego w klamrę gromkiego śmiechu, wzruszenia, lęku, łez. Jest w tym autentyczność. Szczerość jest. I jest historia. W zrujnowanym domu Rutki, na zapomnianej stacji, na odmienionych nagle ulicach dzieją się rzeczy ważne i nienazwane. Zosia w spotkaniach z Rutką dotyka historii, której nie zostanie przypisane żadne imię. Imiona dookreślą się w głowie dorosłego czytelnika. Spłyną między obrazami, w echu języka, w atmosferze paniki, wypełniającej ulice, w rdzawej barwie rzeki i pól, w cierpkim smaku owoców. Dziecku Joanna Fabicka nie musiała tego dawać. Dziecko, jeśli zechce, zapyta. Co to za język, w którym śpiewa Rutka i którym mówią jej rodzice, przywołani we wspomnieniu? Przed czym uciekają dziewczynki? Co to za Biały Pan czyha na dzieci? I dokąd wyjechała rodzina Rutki? Zosia rzadko pyta. Zosia przeżywa z Rutką jej czas, jakże inny, niż jej własny. W tym czasie wszystko jest możliwe. I rzeka się czerwieni, i lot jest możliwy, choć skrzydła nie rosną, i zmartwychwstanie bezgłowych kurczaków, a nawet przyjaźń z takim kurczakiem. Gdy rzeczywistość przestaje być przewidywalna, świat stwarza się w czerwonej czapeczce, wydzierganej dla nieistniejącej głowy. W tym niepojętym czasie ani razu nie pada słowo „wojna”, „Żyd”, „getto”. Ale nie musi paść, by historia wybrzmiała do ostatniej litery. Rutka pokazuje Zosi skarbiec wspomnień. Wykradła je, zamknęła w kufrze, jak Liesel „Złodziejka książek” – książki. Miłość i tęsknotę. Lęk. Czeka na rodziców i brata, a potem czekać przestaje. Dojrzewa do niepowrotu. Do prawdy. I do własnego ułożenia się w przypisanym jej momencie historii. Pokazuje Zosi, jak zacumować w najpiękniejszym wspomnieniu, w najczulszym akordzie własnej biografii.

Rutka przenika do świata Zosi, ale nie może tego zrobić dla jej mamy. Mama utknęła w teraźniejszości, a dzieci przeszłości są widzialne jedynie dla tych, którzy nie boją się pamiętać, dla których czas nie ma jednego wymiaru. Ciotka Róża widzi Rutkę bardzo wyraźnie. Ale ona, akurat ona musi ją widzieć. Kto po tę książkę sięgnie, łatwo odgadnie, dlaczego.

Joanna Fabicka bez moralizatorstwa i bez patosu, pomiędzy złączonymi dłońmi Zosi i Rutki, pomiędzy zdjęciem niekompletnej rodziny a skrzynią zatrzymującą pamięć, przypomina, że wszyscy jesteśmy dziećmi przeszłości i że bez jej zrozumienia, nie zbudujemy ani wartościowego „dzisiaj”, ani tym bardziej mądrego „jutra”.

Joanna Fabicka jest jedną z tych pisarek, których pióro nie zawodzi. Słowo jest im posłuszne, opowieść uległa słowu. Nie zabłądzisz pomiędzy obrazami, nie przepadniesz na manowcach. Dziecko rozpozna je intuicyjnie, dorosły na mocy doświadczenia i wiedzy, niekiedy także na mocy pamięci. Tak dzieje się w „Rutce”.

„Rutka” rozgrywa się w świecie dziecięcych przeżyć i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno już wzięłam rozbrat z poezją. Dawno ją pożegnałam, gdy po dwóch tomach Pawła Wojciechowskiego, które bez echa minęły i w nikim poza mną chyba nie rezonowały, po tym przełomie gwałtownym uznałam, że nie ma czego szukać u poetów rówieśnych i w prozie się ukryłam, i w prozie ocalenia poczęłam szukać. Stanisław Barańczak na osłodę mi został. I mistrzowie przebrzmiali, do których nikt nie wraca, odtrąceni, wyszydzeni, zapomniani.

Aż nagle w mrokach poetyckiej nocy gwiazda zajaśniała nowa, planeta tak gorejąca, że z niej galaktyka cała zdaje się wypromieniać. Nadzieją niepospolitej urody. Nadzieją dla rodzimej literatury, obumarłej i spłaszczonej w jednobrzmieniu.

I kto to do drzwi mistrzów odrzuconych zapukał? Kto wziął sobie, co mieli najlepsze i przetoczył przez głuche dekady do ponowoczesności? Kto się nie uląkł krytyki, kto sobie za nic miał szyderców? Kto Kasprowicza, Leśmiana i Lechonia w niebach dalekich ucieszył, piękno polszczyzny na nowo odkrywając? Kto ze strofami Rilkego gawędził, aby im własnym głosem odpowiedzieć? Kto wreszcie prostotę wiersza wolnego precz cisnął i z klasycznymi formami jął się mierzyć?

Kto?! Biada wam, rodzimi poeci, bo to młode pióro wszystkich was wespół i każdego z osobna na leksykalne oraz na formalne, a najbardziej na frazeologiczne łopatki rozkłada. Bardzo młode pióro. Zuchwałe tak, jak tylko młodość jest zuchwała. Niepokorne. Uskrzydlone dziecięcą odwagą. I obok niej powagą mędrca. Zuchwałość wytrąca język z kolein. Kpi z gramatyki. Gardzi jej prawami. Bierze sobie słowa i układa je w nowym ordynku. Mówi: „Ów drżenie” („Świt nad Burgundią”). I jak dziecko wylewa strumień słów w każdą zakładkę rzeczywistości. Zagląda w jej plisy, przetrząsa zakamarki. Nie boi się poszukiwań. Nie ma przestrzeni tabu. Rzeka słów wartko pędzi między życiem z miłością i spełnieniem, a śmiercią z rozczarowaniem i klęską. Rozbieganemu, krzykliwemu dziecku pomaga wewnętrzny starzec. To on nazywa rzeczy właściwym imieniem. To on osuwa się w odwieczną samotność artysty. To on opowiada o alienacji kochających. To on kreśli ramy świata, który z trudem daje się objąć. Młodzieniec podaje starcowi słowa, dla których znalazł nowe miejsca, starzec układa je w mandalę. Mandalę z symboli. Wibrującą, płomienną. Każda fraza coś odsłania. Przez symbolonośną kurtynę prześwieca prawda o kondycji człowieka pozbawionego złudzeń, czującego zanadto i zanadto zakorzenionego w świecie.

Podmiot tych muślinowych strof jest uwikłany we własne doznania. Mości się w rzeczywistości. Żeby odkryć bezradność i żeby na nią przystać. Pogodzić się z nią. Zaprzestać szamotaniny.

„ Mam marne krótkie życie i dwie zmęczone dłonie,
Nikt nie wie nic i nicość ma wiedzę niezupełną”. („Biała zaduma”)

Wędruje przez dookolność i prześwietla ją. Dostrzega szczegóły, syci się szczegółami.

„Opodal okienko drzewiny mchem mlaśnie,
Rozparta na piętrze żylasta skakanka”. („Prześcieradła”)

Świat, którego złożoności nadaje imiona, odbija jego nastroje. Współgrają z nim biografie artystów, potwierdzają, że jeśli jest szalony, to każda nadwrażliwość jest szaleństwem. Chylą się ku niemu w każdym tętniącym życiem przejawie.

„Słonecznik – łzawą kulą, miota się i płacze, (…) „ („Vincent van Gogh”)

Dookolność, choć już oswojona, nie przestaje przerażać. Wzmożonej wrażliwości doskwiera przemoc, zbyt często doświadczana od tych, którym się zaufało. I wówczas obok wiary pojawia się bunt rozpaczy. Anima lachrymans, tak czysto i boleśnie brzmiąca w poezji Jana Kasprowicza wraca w strofach ponowoczesnego poety. Bo i on wadzi się z Bogiem.

„Od przedwczoraj mroczność barłożąca śni się,
A dnie wstecz puszczałem… w marzeniach latawce…” („Ochrona”)


I on, jak egzystencjaliści, czuje, że w niebie jest pusto. Nikt nad człowiekiem nie czuwa. Nie ma komu się pokłonić. Nie ma nic poza cieniem anioła, który też być może jest tylko pobożnym życzeniem.

„Raz, słyszałem, anioł me imię zapamiętał,
I odtąd go spostrzegam, gdy smutny wiatr kołysze.” („Czarny”)

Co może ocalić, poza przystaniem na własną nadczułość? Miłość? Miłość jest krucha i być może daremna. Bohater wpływa w nią, chce zacumować, oddać jej swe insygnia, żeby tylko była, została, nie okazała się kolejnym złudzeniem.

„Wspinam się w mlecz gwiezdny, w hejnał nocy kruchej,
Na drabinie z duszy, nad ziemską kołyską,
Półsenny, niczyi…półstwórcą, półduchem…
Po księżyc dla ciebie, po gwiazdy… po wszystko…” („Czy się uda?”)

„ … I tylko twe oczy, twe oczy z ochotą
Oglądam, gdy mroki wietrzeją w bezdenność”. („Sekret twoich oczu”

I choć także wybór serca zawodzi, choć zamiast miłości jest nieobecność i trzeba znów otulić się jedynym, co oswojone: samotnością:

„W miejscu, gdzie stałaś, powietrze przycichło (…)” („Motyli okrucieństwo”)

„Wytrwale czekam na twoje nieprzyjście…”(„Nie przyszła”)

Nie można się poddać. Semantyczny ornament na to nie pozwoli. Jest jeszcze dorastanie do miłości. Cierpliwość jest. I czekanie wbrew.

„Ruszyłem, lecz przeciwnie do skrzydeł jej skakanki,
Może gdzieś w przyszłości tak samo spojrzy na mnie…
I w puch się kamień zmienia, a w mgłę piaskowe zamki…
Świat gubi czasem liście…I gasną w krąg latarnie…” („Zuzanna”)

Bywa, że czekanie skropli się w nowe oblicze miłości. Bywa, że się zdarzy spełnienie. Z pewnością jednakże, że nawet ono nie wiedzie ku życiu.

„A ja z uśmiechem gładkim, bo uśmiech koi drogę
Tę już pokonaną i tę, co nas pożera,
Przytulę cię do piersi… bo cóż tu więcej mogę…
W świecie, w którym ciągle nas coraz więcej nie ma”. („Przewinienia”)

Poezja Tomasza Kowalczyka przynosi głęboką refleksję nad losem wędrowców, którzy po złote runo idą własną drogą. Nie wybierają ścieżek za cudzym światłem. Nie szukają potwierdzenia w cudzych oczach. Nie chcą się w nikim odbijać, nie pragną uzasadniać własnego istnienia czułym odruchem innego serca. Patrzą i widzą, rozumieją, czują. Pomimo. Z rzadka „dla”.

Dawno już wzięłam rozbrat z poezją. Dawno ją pożegnałam, gdy po dwóch tomach Pawła Wojciechowskiego, które bez echa minęły i w nikim poza mną chyba nie rezonowały, po tym przełomie gwałtownym uznałam, że nie ma czego szukać u poetów rówieśnych i w prozie się ukryłam, i w prozie ocalenia poczęłam szukać. Stanisław Barańczak na osłodę mi został. I mistrzowie przebrzmiali, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niekiedy dzieje się tak, że powieść, której narratorką jest nastolatka, tylko z pozoru przeznaczona jest dla młodego odbiorcy. Niekiedy nastoletni głos dociera do głębszych rejestrów dorosłej duszy. Dostraja się do niej, dźwięczy w niej wyższym tonem niż opowieść snuta przez osobę dojrzałą i wprost dla dojrzałej przeznaczona.

„Wiek cudów” to przejmująca relacja jedenastoletniej Julii z czasu nad przepaścią. Pewnego dnia Ziemia zwalnia bieg, czas traci definicję, zegary gubią sens, życie na zielonej planecie odbija się w krzywym zwierciadle. Doba z dnia na dzień poczyna się wydłużać, wariuje grawitacja, pole magnetyczne pęka w szwach, światło słoneczne z błogosławionego staje się przeklęte. Deszcz martwych ptaków, śnieg w środku lata, śmierć zieleni; wszystko opowiada kres czasu, jaki był znany i jaki był bezpieczny. Trzeba się zredefiniować. Trzeba się dopasować. Albo odpaść z umierającego drzewa przed innymi owocami.

Opowieść Julii snuje się delikatnie, cicho i powolnie, jak powolny jest ruch planety pod jej stopami. Opowieść Julii przeraża, bo może stać się twoim i moim udziałem. Nieoczekiwanie. Jutro. Wbrew nauce. Wbrew wiedzy. Wbrew logice. Jak szyderczy śmiech wrogiego nagle słońca.

Opowieść Julii uwodzi psychologiczną prawdą i finezją języka. Łagodnością dziecka, któremu przyszło przed czasem dorosnąć. Przenikliwością właściwą nastoletniemu, wszędobylskiemu obserwatorowi.

Kiedy czas poczyna wypadać z utartych kolein można się dostroić do jego codziennej odmienności albo próbować iść po jego zacierających się śladach. Zostać w znajomej kapsule, ignorować zmiany, żyć pomimo. Trzeba dokonać wyboru. Budować przyszłość, póki można ją budować. Nawet w narastającym złowrogim promieniowaniu, wśród martwych waleni zalegających na plażach, wśród martwych roślin, wśród wydłużającej się nocy i piekła nastających po nocy dni.

Julia, nieśmiała, wrażliwa, samotna, w coraz bardziej skarlałej rzeczywistości próbuje odnaleźć siebie i swoje miejsce. Próbuje wydostać się z kokonu jedenastolatki w motylą dziewczęcość. Dopuszcza do głosu uczucia i emocje, które mają nikłe szanse przetrwać pomiędzy chłodnym mrokiem a wirem słonecznej burzy. Przygląda się, jak wokół niej rozpada się świat. Przyjaźń, w którą ufała, umiera nagle i bezpowrotnie. Miłość rodziców zostaje wystawiona na próbę i długo nad losem rodziny trwa złowrogi znak zapytania: co dalej? Przebudzone, nastoletnie serce kieruje swój rytm w stronę, z której nie spodziewa się odzewu, ale go otrzymuje i Julia zostaje wyrwana z samotności do cudownego czasu wzajemności. Wzajemność trwa, dopóki nie zmiażdży jej słońce. I nie rozdzielą kilometry.

Wbrew prognozom i apokaliptycznym wieszczbom życie na coraz bardziej pustynnej planecie trwa. Julia dorasta. Znów samotna. I mimo wszystko pełna nadziei. W cieniu dawnych demonów, po których zostały puste parcele. W cieniu odrodzonej miłości rodziców: z tęsknotami ojca i z lękami matki, z echem obecności dziadka, który przegrał wcześniej niż mógł i chciał. Z tętnem niezapomnianej pierwszej miłości, która wyżłobiła głęboki ślad w jej biografii. Miłości, która zaświadczyła, że żadna zagłada nie zabroni człowiekowi kochać.

Co zrobić z miłością, od której nas oderwano? Która była nam dana na krótko, a wystarczająco, by zakorzenić się w tkance doznań i w wewnętrznej prawdzie? Co zrobić z miłością na planecie osuwającej się w śmierć?

Julia wie. Wie to każde dziecko.

Niekiedy dzieje się tak, że powieść, której narratorką jest nastolatka, tylko z pozoru przeznaczona jest dla młodego odbiorcy. Niekiedy nastoletni głos dociera do głębszych rejestrów dorosłej duszy. Dostraja się do niej, dźwięczy w niej wyższym tonem niż opowieść snuta przez osobę dojrzałą i wprost dla dojrzałej przeznaczona.

„Wiek cudów” to przejmująca relacja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy pisarz świadomie wybiera styl opowieści w najmniejszym stopniu nieprzystający do języka epoki, w której przyszło mu tworzyć; kiedy się pisarz decyduje czerpać z literackich źródeł, o których większość czytelników nie pamięta, ani też pamiętać nie chce; kiedy pisarz trwa w swym wyborze, bo gdyby obrał inną drogę, samego siebie musiałby zdradzić i samemu sobie paskudnie się sprzeniewierzyć; kiedy tak się dzieje, na żaden top czytelniczy pisarz liczyć nie może, bo szanse jego w języku są pogrzebane. Taki pisarz dla wąskiego kręgu tworzy. Dla wąskiego bardzo. Jednak ci, którym starczy odwagi, by zmierzyć się z jego dziełem, niemodnym, niełatwym, wymagającym uważności, nagrody pięknej spodziewać się mogą. A nawet, jeśli polegną, jeśli ich język przebogaty zmoże, jeśli tropy zgubią, przegrani z tej lektury nie wyjdą. Może skonsternowani, może zdumieni, że dwudziestokilkuletnie pióro taki popis dało. A owszem, zdarzają się jeszcze takie pióra, u zarania swych dziejów nad wiek dojrzałe.

"Maszynopis z Kawonu" brzmi echem literackich głosów europejskiego modernizmu i polskiego Międzywojnia. Szepczą w nim Antoni Lange, Tadeusz Miciński, Guy de Maupassant, Stanisław Przybyszewski, Bolesław Leśmian. Z tych szeptów wzbija się barokowy przepych. Uwznioślony logos. I żadnej dosłowności. Toteż lektura może zmęczyć. W labiryncie lingwistycznej ekwilibrystyki poszukiwanie znaczeń nie jest zadaniem łatwym. Ornamentyka zaburza czytelność, ale w kontekście treści symplifikacja języka nie miałaby żądnego zastosowania.

Bohater powieści, głęboko zanurzony w wewnętrzny wszechświat, zafascynowany autoanalizą i uwikłany w nią, coraz silniej rozmija się z dookolną rzeczywistością. I - paradoksalnie - doświadcza jej tym głębiej, im mocniej zakleszcza się w kokonie własnych, niezwiązanych z nią doznań. Staje się najczulszą membraną świata, przed którym za wszelką cenę chce uciec. Wszystko go dotyka i wszystko boli. Kształty chmur, zapach wzrastających drzew, ryk samochodów. Ratuje go muzyka. Układa się w jej rytm, spowalnia, izoluje. Muzyka stąpa w nim, on kroczy jej śladem. Celebruje sztukę w każdym kroku w głąb świata, będącego dlań miejscem tyleż zachwycającym, ile groźnym.

"Dostrzegamy puste butelki po środkach czystości, plastikowe worki usmarowane zgnilizną, nie cenimy ludzi". Ta diagnoza kondycji współczesnego człowieka dotyczy także bohatera, którego liczba znajomych osiągnęła "minus jeden". Ten brak zakorzenienia w świecie Innego uwiera. A dostroić się nie da. Nie da się wypatroszyć siebie z idiosynkrazji, z uporczywego odium. Nie da się wstać, iść, dojść, rozmawiać, bratać się. Jakże się bratać, skoro w dialogu stać bohatera jedynie na nonszalancką górnolotność? Ale można zostać. I pić. Zalać alkoholem nieadekwatność i gorycz. Zaczytać arystokratami ducha. Zasłuchać. Ha! Żeby zostać, trzeba mieć co pić. Więc dobrze, pójdzie. Po wino. Przez kolejne dysonanse. Bo mierzi go powszechny konsumpcjonizm, ale intryguje na tyle, że po swoje wino udaje się nie do najbliższego sklepiku monopolowego, lecz do supermarketu. Poobserwować. Podgrzać wewnętrzne przekonanie o swej wyższości nad niewolnikami materii.

W winnych oparach snują się somnambuliczne podróże, oniryczne wizje wpisane w strumień świadomości. Czytelne dla tych, którzy z bohaterem odnajdą duchowe pokrewieństwo. W pozawerbalnym cieniu odkryją semantyczne kody, Odnosi się wrażenie, że ta powieść pisała się sama. Palce młodego pisarza były jedynie podległymi dziełu narzędziami. Zatem do pierwotnych skojarzeń dodajmy jeszcze Prousta. Kto się kocha w "W poszukiwaniu straconego czasu", zachwyci się "Maszynopisem z Kawonu".

Bohater "Maszynopisu" kpi sobie z -izmów. Z radykalizmu i z liberalizmu, z rasizmu i z abolicjonizmu. Kpi z wszelkich ideologii. Wolnościowe, opresyjne, wszystkie umieszcza w jednym tyglu, prześmiewczo, szyderczo i drwiąco. Wszystkie są dla niego jednakowo zniewalające. Pragnie świata bez -izmów. Świata wyzwolonego z ram, niespętanego wyborem, którego trzeba dokonać natychmiast, aby potwierdzić swoją wolność.
Równie obca jest mu współczesna sztuka. Zacumował w artystycznej przeszłości i jedynie tam, kilka epok wstecz, czuje się komfortowo. Brak dopasowania w przestrzeni stricte ludzkiej i obok niej, w przestrzeni sztuki, oddala bohatera nawet od najbliższych. Generuje nienawiść do matki, którą obwinia o swoje niepotrzebne pojawienie się na niemożliwym do zaakceptowania świecie. Brutalistyczne wyobrażenie odbierania matce życia przynosi mu nagłe ukojenie, nadzieję na wyrwanie z objęć wrogiej rzeczywistości.

Przemieszczenia między jawą i snem. Na jawie zdarzenia intrygujące nie mniej jak we śnie. Zacieranie granic i ich przekraczanie. Swoista gra z czytelnikiem: czy wiesz, po której sferze teraz cię oprowadzam? Czy doznajesz mych narkotycznych majaków, czy idziesz przez manowce rzeczywistości? I czy ja sam potrafię je nazwać? Śni, że gnają za nim troglodyci zbrojni w łańcuchy? Że policja oskarża o posiadanie narkotyków, z lubością, a nawet nieco lubieżnie przeszukuje, a wreszcie, uniewinnionego, ze skruchą odtransportowuje do domu? Śni się, czy się dzieje?


W tym zapętlonym świecie nie brakuje miejsca na miłość. Nazwaną. Imieniem Tosia. Jest miłość i jest erotyzm. Pod piórem Tomasza Kowalczyka oryginalnie i zabawnie erotyzm się objawia. I nie płytko, z pewnością nie płasko. Świat zacicha wokół zakochanych. Kontemplacja libidyczna zbiega się z kontemplacją duchową. Sfera czystej zmysłowości rozgałęzia się w rozgwiezdne wszechświaty tak potrzebnej literaturze świeżości i witalności.

Los naszego bohatera determinuje ambiwalencja. To bunt, to rezygnacja, wszakże z przewagą imperatywu, by rzucać się na barykady dookolności i dosłowności. Dlatego buntownik wygrywa. I pewnie z tego samego powodu przegrać musi człowiek. Człowieka, w jego wiecznym rozdarciu dopada agorafobia. Wielokierunkowy strach. Przed przestrzenią wszędzie i przed zanikaniem przestrzeni nigdzie; przed bezpieczeństwem i przed groźbą, przed kobiecością w jej pięknie i okrucieństwie, przed żądzą życia i abnegacją. Przed działaniem i przed zaniechaniem. Ten strach implikuje tęsknotę do wolności w sobie i wobec siebie. Do wolności aktywnej w coraz bardziej niezrozumiałym i wrogim świecie.


Kawon to wewnętrzny azyl, w którym miłość ma szansę się spełnić, a wolność ma szansę zaistnieć. Miejsce, w którym bohater - artysta dotyka prawdy o sobie, wbrew szczelinom rzeczywistości, w które ciągle wpada. Wbrew brakowi adekwatności z innymi ludźmi, którzy są coraz bardziej INNI.
Ale jest Kawon także miejscem zupełnie nieoczekiwanym. Zewnętrznym. Tym, gdzie Artysta, jako Niedostosowany ma otrzymać farmakologiczny klucz do Normalności. Klucz do więzienia. Jest zatem Kawon wyzwoleniem i opresją. Iluzją i rzeczywistością. Najistotniejsze: jest Wyborem. Między dźwiękami, obrazami, tęsknotami. W powodzi słów. Tonięcie. Zatapianie. Siebie. Innych. Bez odwrotu.

Czy masz odwagę zmierzyć się z własnym Kawonem?

Kiedy pisarz świadomie wybiera styl opowieści w najmniejszym stopniu nieprzystający do języka epoki, w której przyszło mu tworzyć; kiedy się pisarz decyduje czerpać z literackich źródeł, o których większość czytelników nie pamięta, ani też pamiętać nie chce; kiedy pisarz trwa w swym wyborze, bo gdyby obrał inną drogę, samego siebie musiałby zdradzić i samemu sobie paskudnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta historia może zmrozić krew, może zawirować w żyłach jak niszczycielski orkan. Ta historia może się zdarzyć każdego dnia, każdemu z nas. Każdemu rodzicowi. Emocje napinają się jak struny. Powieść, dzięki prawdopodobieństwu historii, dzieje się w nas.

Sąsiedzka sielanka. Przyjaźń między rodzicami, miłość między nastoletnimi dziećmi. A nagle śmierć. Zadana czy wybrana? I podejrzany. Ten, który miał kochać. Który kochał. Chronić miał, nie ochronił?

Gus i James, rodzice Chrisa. Melanie i Michael, rodzice Emily. Rozsypane puzzle, niemożliwe do ponownego ułożenia. Jak zrozumieć, że twoje dziecko wybrało śmierć? Jak pojąć, że dziecko, które zdawało się być szczęśliwe, nie życia pragnęło, lecz śmierci? Jak uwierzyć, że przyszłość, którą planowałeś dla dziecka, nie nastąpi? Jak unieść, że dziecko zabrało ze sobą nie tylko siebie, ale i drugie, ledwie kiełkujące, życie? I co teraz? Kto zawinił?

A jeśli nikt nie zawinił? Jodi Picoult akcentuje wewnętrzny krajobraz doznań Emily. Jej melancholię. Jej cierpienie. Przenikliwie portretuje sytuację graniczną, w której centralnym punktem staje się pragnienie niebytu. Choroba na śmierć. Ta, którą tak dobrze znali moderniści. I z której nikt ich nie leczył. Poza sztuką może. Czasami. Emily też próbuje się ratować. I także wybiera sztukę. Bo miłość nie dźwiga. Miłość, zwłaszcza ta spełniona, paradoksalnie, potęguje autodestruktywność. A Emily spełniona być nie może. Pragnienie nieistnienia rośnie wraz z poczuciem seksualnego rozwarstwienia, z przeczuciem, że to nie Chris mógłby być jej dopełnieniem. Nie mężczyzna. Emily w wyobraźni układa siebie obok ciał kobiecych. Gubi się. Chciałaby zrealizować marzenia rodziców i marzenia Chrisa. Ale czyniąc to, pogrzebałaby siebie. Nie udźwignie tego. Życie, powołane i rosnące pod jej sercem, pieczętuje jej klęskę. Emily sama jest przecież tylko dzieckiem. Zbyt wcześnie dojrzałym, zbyt głęboko czującym. Ucieknie w śmierć za wszelką cenę. Nie widzi innej drogi. Nie udźwignie miłości Chrisa, nie uniesie zawodu, który sprawiłaby rodzicom, wybierając kierunek odmienny od tego, który dla niej wybrali. I nie udźwignie samej siebie. Jeszcze przez chwilę się miota, ale broń już wymierzona. Strzał już pada. Kto nacisnął spust?

Chris. Ten, któremu zawierzono. Ten, który wedle rodziców Emily zdradził. Ten, który rzekomo zabił. Morderca. Chris, który najpierw zmagał się z cierpieniem ukochanej dziewczyny. Wspierał ją, otaczał kokonem troski, nieustannego czuwania. Potem musiał się zmierzyć nie tylko z jej stratą. Musiał pożegnać dziecko, o którego poczęciu nie wiedział. Wstrząśnięty, niepogodzony, zakleszczony pomiędzy miłością, goryczą i gniewem. W areszcie. Podczas kolejnych przesłuchań. Rozmów z adwokatem. Pomiędzy nagłą wrogością matki Emily a bezradnością własnej. Zaszczuty. Opuszczony przez ojca, nagle w ojcu Emily znajduje sojusznika. Michael nie wierzy w jego winę. Czy słusznie?

Rozbite relacje dwóch rodzin. Ekstremalna sytuacja oświetla prawdę o przyjaźni. O jej iluzoryczności. Pęka więź. Tak łatwo uwierzyć w winę tego, któremu się ufało? Tak łatwo oślepnąć? Wybrać najprostsze rozwiązanie? Okaleczyć siebie i wszystkich wokół? Takie jest wyjście Melanie. I takie samo Jamesa. Gus walczy. Michael myśli. Poza czuciem, które zniekształca obraz. Myśląc, nie może się zgodzić na łatwo przyjęty fakt winy Chrisa. Myślenie zbliży go do Gus. Po jednej stronie barykady. Po stronie prawdy. Po stronie Chrisa i Emily. Przez chwilę razem.

W tej powieści nikt nie jest szczęśliwy. Nikt nie jest spokojny. Nikt nie jest wewnętrznie uładzony. Wszyscy tkwią w szczelinach rzeczywistości. Wszyscy nad przepaścią, na samym krańcu urwiska. Tylko Emily na jej dnie. Smutny i zmęczony jest Jordan, adwokat Chrisa. Skuteczny w swych zawodowych działaniach, ale walczy pełznąc, bo życie prywatne zwala go z nóg. Nieułożone relacje z synem. Bałagan w domu, w sercu, w głowie. W tym rozgardiaszu przerasta go jedynie prokurator Barrie Delanay. Drapieżna, zgnębiona, zamknięta w klatce nieprzetrawionych kompleksów i niszczących emocji.

Wszyscy walczą. Czy wiedzą o co?

Ta historia może zmrozić krew, może zawirować w żyłach jak niszczycielski orkan. Ta historia może się zdarzyć każdego dnia, każdemu z nas. Każdemu rodzicowi. Emocje napinają się jak struny. Powieść, dzięki prawdopodobieństwu historii, dzieje się w nas.

Sąsiedzka sielanka. Przyjaźń między rodzicami, miłość między nastoletnimi dziećmi. A nagle śmierć. Zadana czy wybrana? I...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Proza Jodi Picoult stanowi przykład znakomitej literatury obyczajowej, pogłębionej o wnikliwe analizy psychologiczne oraz wyraziste, niezwykle celne obserwacje socjologiczne oraz antropologiczne. Pisarka z wielkim zaangażowaniem śledzi transformacje, zachodzące w obrębie mentalności amerykańskiej klasy średniej, eksploruje mechanizmy, którymi rządzą się relacje interpersonalne oraz wewnętrzna konstytucja uczuć. Bohaterowie jej powieści obdarzeni są klarownie zarysowaną osobowością oraz kompatybilnym z nią charakterem. Są czytelni, precyzyjnie skonstruowani i pozbawieni cech papierowej osoby dramatu. Historie, opowiadane przez nich lub o nich są spójne, rzetelne i wiarygodne. Dzięki temu można odnieść wrażenie, że czytamy o sobie lub o ludziach zza płotu. Emocjonalne zawirowania, stanowiące fundament prozy Picoult, są przecież identyczne pod każdą szerokością geograficzną.

W polifonicznym „Głosie serca” mamy szansę obserwować powieściowe wydarzenia z różnych perspektyw. Otwiera się przestrzeń wewnętrznych poszukiwań każdego z bohaterów. Diariusz biografii każdego z nich ma do opowiedzenia inną historię, nawet, jeśli konstytuujące ją wypadki, ich natura i miejsce dziania się przylegają do życia innego bohatera. To powieść drogi – przez świat do siebie i Drugiego, przez siebie w stronę świata. Nie każdy wychodzi z niej zwycięsko. Może nikt. Może i tryumfy są iluzją, którą chce się za wszelką cenę zatrzymać i zaufać jej. Picoult nie zostawia złudzeń: każdy potrzebuje skały, o którą mógłby się oprzeć. Jeśli nie znajdzie jej na zewnątrz, musi zbudować tę opokę w sobie. Zanim się rozsypie. Nie zawsze udaje się zdążyć.

Jane. Kłótnia małżeńska. Nic takiego. Wszystko. Torba, samochód, ucieczka. W towarzystwie wiernej córki Rebeki, która nie chce stawać po żadnej stronie w absurdalnym konflikcie (wszystkie małżeńskie tąpnięcia są absurdalne), ale zdaje się kierować mądrością, której matce zabrakło. Próbuje jej pilnować. I chronić. Nastoletnia Rebeka ma do tego wszelkie predyspozycje. Obdarzona bujnie rozwiniętą inteligencją emocjonalną, rozsądna i zrównoważona, dojrzalsza jest od obojga swoich rodziców. Niestety, pomóc im nie może. Co więcej, przed ich krótkowzrocznością, egoizmem i głupotą nie będzie w stanie obronić nawet siebie. Rodzice znajdą do siebie drogę po trupach miłości. I ludzi. I jak dzieci w piaskownicy, którym udało się odebrać rywalowi łopatkę, będą czuli się arcymistrzami życia. A ta, która jest w powieści najważniejsza, zostanie z przetrąconym sercem i z koniecznością wybaczenia głupiej matce. Jeśli tego nie zrobi, jej życie z rodzicami stanie się nie do zniesienia. Rebeka to wie. Rebeca zdaje się wiedzieć więcej i przenikać głębiej niż wszyscy dorośli razem wzięci.

Nie lubię Jane. Infantylnej, próżnej, roszczeniowej lalki. Nie lubię Olivera, jej męża, który mógłby nosić imię Humbak, bo poza humbakami nic go nie zajmuje, nic nie potrafi zaangażować na tyle, by podjął realną walkę i poświęcił to, co najcenniejsze: czas. Zawsze będzie w rozdarciu, zawsze pierwsza myśli gna ku humbakom. O zbiegłą Jane wojuje siłą inercji i męskiej dumy. Miłość? Została przy śpiewie humbaków.

Tymczasem Jane ucieka. Wiezie Rebekę przez wielkie przestrzenie Stanów do odległej farmy, na której pracuje jej brat Joley. Biedny Joley! Gdyby wiedział, że Jane to zagłada! Gdyby wiedział, że pojawienie się siostry w proch rozsypie spokój farmerskiego życia. Nie tylko jego życia. Jane z rykiem trąby powietrznej przetoczy się po życiu trzech mężczyzn. I zostawi za sobą zgliszcza. Joleya tylko zawstydzi, Sama (farmera) rozkocha i zostawi jak ochłap, Headleya (pomocnika) strąci w przepaść bez odwrotu. Headleyowi odbierze wszystko.

Oliver się miota, długo się miota, za długo. Ale zdąży dopełnić rozpoczęte przez Jane dzieło zniszczenia. Wróci w samą porę. Jane bawi się sercem Sama jak trofeum. Piękna, żywa zabawka. Sam czeka. Sam łudzi się, że Jane jego wybierze. Ale Jane nie wybiera nikogo poza sobą. Wygodne życie, tylko to się liczy. Nikogo nie dziwi, że kiedy Oliver porzuca humbaki i przyjeżdża po żonę, żona z miną obrażonej gwiazdy spalonego teatru wraca na łono małżeńskiej rutyny.

I Rebeka. Nastoletnim sercem pokochała dojrzalej, niż jej rodzice kiedykolwiek by zdołali. Z wzajemnością. Po to, żeby stracić. Najdosłowniej stracić. Bez odwołania. Za miłość czekała tylko jedna nagroda. Urwisko. Lot z urwiska. Nie jej, ale była tam, szybowała w bezpowrotność. I tylko dla Jane i Olivera, sprawców nieszczęścia, świat mógł wrócić do dawnego rytmu, wpasować się w utarte koleiny. Nie dla Rebeki. Rebeka sprzed podróży już nie istniała.

Pomyślcie: ocaleć z katastrofy lotniczej tylko po to, żeby własna matka zrujnowała ci życie. To dopiero ironia. I nadal jesteś dzieckiem tej głupiej kobiety. I nie przestaniesz nim być. W rozbłysku objawienia widzisz dwie prawdy: czasem lepiej zginąć niż ocaleć i strzeż się głupich ludzi, bo są niebezpieczni. Ostateczny morał jest nadzwyczaj okrutny: twoje przeżycie może być przepustką do „losu gorszego od śmierci” (ci, co czytali Vonneguta wiedzą, co to oznacza).

Rebeka jest więźniem nieprzemyślanych decyzji Jane. Jest jej niezawinioną ofiarą.


Nie słyszymy głosu Headleya. Jodi Picoult nie pozwala mu mówić. Może dlatego, że jego droga kończy się na kartach powieści. Nie wyjdzie poza nią. Nie może. Jego głos uwiązł w sercu i pamięci Rebeki. Tam jest bezpieczny.

Nie zawsze głos serca jest tym, którego warto słuchać. Niekiedy zwiastuje najlepszą przyszłość. Czasem zapowiada nieszczęście.

Proza Jodi Picoult stanowi przykład znakomitej literatury obyczajowej, pogłębionej o wnikliwe analizy psychologiczne oraz wyraziste, niezwykle celne obserwacje socjologiczne oraz antropologiczne. Pisarka z wielkim zaangażowaniem śledzi transformacje, zachodzące w obrębie mentalności amerykańskiej klasy średniej, eksploruje mechanizmy, którymi rządzą się relacje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Oto powieść tryumfatorka w konkursie zorganizowanym przez wydawnictwo ZNAK Literanova. Powieść, która pokonała tysiąc rywalek. Pokonałaby i milion.

Żanna Słoniowska snuje swą opowieść o Lwowie, miłości i sztuce z koronkową subtelnością, z czułą miłością do żywiołu słowa. Splata warkocz zdarzeń nostalgią. W tęsknej pieśni czasu i kruchej mozaiki tytułowego witraża. Powieść dzwoni jak dumki ukraińskie, śpiewane świetlistym głosem Anny German. Pobrzmiewa w niej echo lwowskich tęsknot Mariana Hemara i widać ślady mistrzów rosyjskiej prozy. Pachnie Dostojewskim, Tołstojem, Gorkim. Pachnie albo dźwięczy. I nie da się czytać tej książki pospiesznie. Jest jak spacer plażą w zmieniających się porach roku. W słonecznym brzasku i w poświście burzy. Spacer powolny, mimo upału, mimo błyskawic. Tylko emocje podczas lektury przelewają się kaskadami, z rykiem. Taranują.

W domu z witrażem mieszka historia. Historia Lwowa, Ukrainy i trudnych relacji między kobietami czterech pokoleń. Witraż rodzinny trzeszczy, rozpada się, skleja na nowo. Nie będzie mandalą, nie dopasują się do siebie konstruujące go żywioły. Jego czas się kurczy. Mówił, że jest Lwowem. Mówił, że jest Ukrainą. Życiem. Był sercem kamienicy. Był świadkiem miłości. Pod nim uczucia się rodziły, umierały i wracały. Az do chwili, kiedy świat czterech kobiet rozpadł się. Los witraża został przesądzony. Zdemontowany, przeniesiony, naprawiony będzie własnym grobem, bo nic z tego, czemu zaświadczał już nie zostało.

Ukraina Żanny Słoniowskiej jest kobietą, Lwów nieodgadnionym mężczyzną. Trzeba go rozpoznać, odtajemniczyć. Szarpany wojnami, pogruchotany od wewnątrz. Każda nacja chce go dla siebie. Ludzie noszą go w sobie, taki zdewastowany, taki dla nikogo, zawsze pomiędzy. Może dlatego Lwów zaczyna protestować. Opadami… balkonów. Kruszy się, jakby pytał, do kogo należy? Do jakiego kraju, do jakiego narodu? Szuka swojej tożsamości. Szukają jej również bohaterki. Miasto kuleje. Kuleją kobiety. I Historia.

Miasto opowiada o zagubionej tożsamości. Indywidualne biografie zamknięte są w witrażu. W pejzażu z drzewem, rosnącym nad jeziorem, u stóp gór. W tym krajobrazie mieszkają cztery żywioły. Cztery uosabiające je kobiety są bohaterkami powieści Żanny Słoniowskiej.

Powieść Żanny Słoniowskiej jest zjawiskiem absolutnie oryginalnym. Ustanawia nową jakość, nowe płaszczyzny dla literackiego dyskursu. Warto się w niej zanurzyć.

Do przeczytania całej recenzji zapraszam tu:

http://eudaimoniawbibliotece.blogspot.com/2015/03/zanna-soniowska-dom-z-witrazem-oto.html

Oto powieść tryumfatorka w konkursie zorganizowanym przez wydawnictwo ZNAK Literanova. Powieść, która pokonała tysiąc rywalek. Pokonałaby i milion.

Żanna Słoniowska snuje swą opowieść o Lwowie, miłości i sztuce z koronkową subtelnością, z czułą miłością do żywiołu słowa. Splata warkocz zdarzeń nostalgią. W tęsknej pieśni czasu i kruchej mozaiki tytułowego witraża. Powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej. Mogłaby i do NIKE. Mogłaby i gdzieś wyżej się piąć, bo warsztatowo już się wzniosła na wyżyny dla wielu nieosiągalne.

Prosta wojenna historia. Historia miłości Niemki i Polaka. Na Śląsku się dzieje i głównie Śląska dotyczy. Górnego Śląska. I może trudniej tam tej miłości dziać się niż gdzie indziej. I może tu jest pierwszy pies pogrzebany. Bo miłość jest najpierw, ale obok niej istnieją zjawiska ważkie, którym Sabina Waszut poświęca tyle uwagi, aby nie było wątpliwości, że należy o nich pamiętać. W perspektywie historycznej i dziś.

Górny Śląsk. Sophie i Władek. Nikt ich miłości kłód pod nogi nie rzuca, choć nie budzi entuzjazmu ani po jednej ani po drugiej stronie rodzinnej barykady. Ta barykada jest krucha, rwie się. Wojna porwie ją ostatecznie. Na wojnie wszyscy są ofiarami. I wojna jest pierwszą i jedyną kłodą, która miłość podcina. Władka wyrzuci najpierw pod polską banderą, potem łupnie obuchem i do Wermachtu wcieli, wreszcie w szeregi oddziałów Andersa wrzuci. I po całej Europie miotać nim będzie. I tylko polskość ta sama, nie mniej intensywna niż przed wojną, pulsować w nim będzie. I miłość do Sophie, pożegnanej tak niedługo po ślubie.

Na Górnym Śląsku w międzynarodowym młynie Ślązak, Niemiec i Polak żyli jak bracia, dopóki wojna im nie powiedziała, że wrogami są i przede wszystkim wrogami samych siebie. Bo kimże są w istocie? Tylko Ślązacy znają własną tożsamość. Ślązacy nie są Niemcami, ani Polakami. Są Ślązakami. Ich język jest śląski. Ich mentalność jest śląska. A tu mówią im, że mają uciekać, że mają się ewakuować, bo jeśli nie z jednej strony okupant, to z drugiej „zbawca” w śląskość ich mierzy. Niemiec, do wczoraj brat, dziś jest agresorem. Rosjanie, co to mieli wyzwolić, gwałt zadawać przyszli. I tylko gwałt.

W wojennym tyglu Sophie. Niemka. Ślepo zapatrzona w wąsik Hitlera i zasłuchana w jego zaklęcia. Długoletnia indoktrynacja odebrała jej zdolność myślenia. Sophie nie myśli. Nie analizuje. Wierzy. Dopóki nie zobaczy żniwiarzy w mundurach SS, dopóki nie obejrzy ich plonów. Dopóki nie poczuje mdlącego zapachu śmierci. Ale zanim to nastąpi, Sophie przerzucą do Pszczyny, do ratusza. Stenotypistką będzie w urzędzie miejskim. Stamtąd będzie tęsknić. Stamtąd będzie o Władku marzyć. I o życiu po wojnie, które nie wiadomo, jakie ma szanse się zdarzyć. I bronić się będzie przed Erykiem Lanxem, okulawionym przez życie; przed Erykiem, który swoje pogruchotane serce chciałby jej potłuczonym sercem zaleczyć. Nie zaleczy. Sophie jest niezłomna w miłości i dla niej przez ośnieżone pola, wprost z bydlęcego wagonu, wiozącego pszczynian na poniewierkę do Czech, do Katowic pójdzie. I przetrzyma każdą napotkaną śmierć. I Rosjan, przed którymi obroni ją pordzewiała wanna. Szkoda, że tych wanien nie starczyło dla jej siostry i dla innych dziewcząt.

A potem wrócił Władek. „Teraz” nabrało sensu, choć nie był to sens łatwy do nazwania. Trzeba się przecież do siebie na nowo dopasować. Trzeba się poznać od nowa. Przecież poślubionych Władka i Sophie już nie ma. Wojna ich napiętnowała. Tak, jak piętnuje śmierć.

Książka dzieje się na przestrzeni lat przedwojennych i wojennych. W prologu i epilogu dotyka współczesności. Osiemdziesięcioletnia Sophie wraca do korzeni. Odzyskuje domy, należące niegdyś do jej ojca. Odzyskuje – i może odczarowuje – przeszłość. Każde rozdroże daje przecież szansę. Stawia człowieka w kręgu wolności. Daje wybór.

W „Rozdrożach” emocje przelatują jak wicher nie w słowach, ale gdzieś ponad nimi. Kłębią się w spacjach, w oddechach. Język opowieści jest chłodny, bardzo konkretny i esencjonalny. Jak wystrzał z karabinu. Serie. Raz po raz. Spiętrzony, nabrzmiały sens. Tylko. Bez śladu szminki, bez melodramatycznych uniesień.

Jeszcze jedno wyróżnia pióro Sabiny Waszut. Każda postać, pojawiająca się na kartach książki ma wyrazisty rys psychologiczny. Każda mówi własnym językiem. Schodzi z kart powieści i siada przy naszym stole. Widzimy ją poza historią. I po zamknięciu książki pamiętamy, że poza Władkiem i Sophie, poza Erykiem, były jeszcze przyjaciółki Sophie: Truda, Gerda i Marika. Był wiecznie zatroskany ojciec, udręczona matka, siostry: Agnes i Helenka i Antek, najmłodszy brat. Była nieodgadniona teściowa, co to raz łajała, raz do łona tuliła. Była babcia Zającowa, z posterunku parapetowego podglądająca świat. Była dziewczyna ratująca życie Sophie i ratujący jej życie Niedźwiedź. Byli inni. Nikogo przypadkowego. Nikogo zamiast.

Z „Rozdroży” nie wychodzi się cało. Ale z pewnością wychodzi się z nadzieją.

Książka nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej. Mogłaby i do NIKE. Mogłaby i gdzieś wyżej się piąć, bo warsztatowo już się wzniosła na wyżyny dla wielu nieosiągalne.

Prosta wojenna historia. Historia miłości Niemki i Polaka. Na Śląsku się dzieje i głównie Śląska dotyczy. Górnego Śląska. I może trudniej tam tej miłości dziać się niż gdzie indziej. I może tu jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta historia znana jest wszystkim. Nawet tym, którym podobne opowieści są najzupełniej obojętne. A jednak jakiś wewnętrzny imperatyw pcha mnie ku tej szlachetnej literackiej wysepce.

Proza Jane Austen z cudowną finezją oddaje społeczny i obyczajowy klimat dziewiętnastowiecznej Anglii. Tę wyrafinowaną aurę niepospolitej próżności, narcyzmu, przyziemnych ambicji i wygórowanych roszczeń.

Lizzy Bennet można wyłącznie współczuć. Jej sokole wewnętrzne oko doskonale rozpoznaje niuanse mentalności każdego członka rodziny oraz otaczających ich przyjaciół. I nie ma czym się zachwycić. Matka oraz jej sąsiadki mają na uwadze wyłącznie jak najkorzystniejszy mariaż córek, siostry albo są emocjonalnie wycofane albo nadpobudliwe, ojciec ucieka do biblioteki albo gdziekolwiek, byle dalej od swej mało udanej rodziny. Najstarsza siostra (Jane) tak skutecznie opancerza swoje uczucia, że odstrasza upatrzonego kawalera, a jego przyjaciela (tak, tak, pana Darcy) utwierdza w przekonaniu, że należy biednego chłopaka chronić przed fatalnym wyborem. Jedna z sióstr młodszych (Mary) pozuje na intelektualistkę i nieustannie zadręcza wszystkich swoją pseudo filozoficzną logoreą. Dwie kolejne (Lidia i Kitty) myślą jedynie o pieszych eskapadach do pobliskiego miasteczka, w którym stacjonują oficerowie. Oficerowie to ich jedyna pasja. Rozkochać, usidlić, poślubić. Ach, poślubić oficera!

Biedna, biedna Lizzy z rosnącą desperacją obserwuje kompromitujące zachowania rodziny i traci nadzieję na przyszłość obdarzoną jakimkolwiek sensem. A tu jeszcze ojciec wygłasza tezę swej stoickiej filozofii: „Po cóż innego żyjemy, jak nie po to, by być przedmiotem rozrywki naszych sąsiadów i z kolei sami śmiać się z nich”. Na takie dictum Lizzy nie odpowie. Zwłaszcza w chwili, gdy Lidii udaje się wreszcie upolować wojaka, uciec z nim i okryć rodzinę hańbą wiekuistą. Tymczasem Jane opłakuje stratę, do której sama się przyczyniła, odstraszając wielbiciela wyuczoną obojętnością i chłodem.

Lizzy patrzy, Lizzy słucha i ma najserdeczniej dosyć. Zwłaszcza, że sama nie wie, co ze swoim sercem począć. Serce nieposłuszne leci na oślep za panem Darcy. Lizzy jest dumna, pan Darcy zdaje się być uprzedzony. Ma ku temu powody rozmaite. Odpycha go niepojęta głupota matki Lizzy, zwodnicza obojętność Jane, trzpiotowatość młodszych dziewcząt, skandal spowodowany przez Lidię, uparte monologi Mary. Ale pan Darcy kocha Lizzy i nie zamierza z niej rezygnować. Nie zrezygnuje nawet pod presją apodyktycznej ciotki, lady Katarzyny, której wątłej córce został ongiś przyrzeczony. Ciotka z piekłem w oczach przybędzie i piekłem będzie Lizzy straszyć. I tak się miotają,Lizzy i Darcy. I już nie wiadomo, czy w tej żurawio-czaplej udręce on jest uprzedzony, a ona dumna, czy ona uprzedzona, on dumny, czy może oboje tę dumę i uprzedzenie dzielą po równo. A kiedy już się zdecydują, kiedy pośród fantastycznej nudy balów i podróży, pogodzą Jane z jej ukochanym, a siostrze marnotrawnej podścielą jako tako wygodny dywanik, sami będą mogli zająć się reanimacją nadszarpniętych uczuć.

Wszyscy wiemy, jaki z tego morał. I wszyscy znamy finał. Ale, kto książki nie czytał, nie wie, że matka Lizzy, choć powinna ostatecznie odzyskać spokój i utemperować nieco swoje histeryczne usposobienie szczęściem trzech córek, „pozostała jednak niekiedy nerwowa i zawsze głupia”. Nielekki to garb dla mądrej Lizzy, zwłaszcza, gdy ma się u boku dumnego i uprzedzonego męża i samej jest się do niego podobną.

Wielka to sztuka oddać i aurę czasów i charakter bohaterów. Wszyscy, bez żadnego wyjątku, są tak genialnie skonstruowani, tak psychologicznie pogłębieni i tak wiarygodni, że człek się poczyna głowić, czy to rzeczywiście jedynie postaci literackie, czy może realne osoby w książce uwięzione.

Zamykam „Dumę i uprzedzenie” zawsze z wielką melancholią. Kto w obecnej Epoce Wielkiej Grafomanii potrafi tak opowiadać?

Ta historia znana jest wszystkim. Nawet tym, którym podobne opowieści są najzupełniej obojętne. A jednak jakiś wewnętrzny imperatyw pcha mnie ku tej szlachetnej literackiej wysepce.

Proza Jane Austen z cudowną finezją oddaje społeczny i obyczajowy klimat dziewiętnastowiecznej Anglii. Tę wyrafinowaną aurę niepospolitej próżności, narcyzmu, przyziemnych ambicji i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Oto książka rekomendowana przez Beatę Tyszkiewicz. Na opasce notka wydawnicza: „Nowa mistrzyni powieści obyczajowej” i „Obiecujemy, że ta książka cię zachwyci”. Czytelnicy opiniują ją z zachwytem. Sięgam po nią z nadzieją, że będzie mi dane go podzielić.

Myślałam: ot, lekka lektura podróżna. Wdzięczny język, historia z potencjałem. Po kilkudziesięciu stronach lingwistyczna ekwilibrystyka, okulawiona brakiem korekty, zaczęła mocno uwierać. „Rządza przygód” czytam, przecieram oczy, patrzę raz jeszcze, nie wierzę. Nie dowierzam, że filia prestiżowego wydawnictwa publikuje z błędami ortograficznymi. Jednak ta żenująca gafa stanowi szczyt góry. Pod nim rozpościera się rozległa przestrzeń błądzenia w żywiole słowa. Korektor zaspał. Zaspała Autorka.

To nie jest powieść. To zły sen. Nie sprawia żadnej satysfakcji ustawianie lodowatego strumienia na debiut literacki. Czekałam z recenzją. Dwa tygodnie czekałam sądząc, że emocje się wychłodzą, że choć jeden atut odnajdę, choćby najlichszy punkt zaczepienia. I nic. Wiem, że w oceanie entuzjazmu czytelniczego mój sztylet krzywdy żadnej nie uczyni. Ale zaistnieć musi. Milczenie byłoby świadectwem nieuczciwości.

W tkance powieściowej „Obietnicy Łucji” kryje się cały wszechświat ludzkiego doświadczenia. Nie sposób w obrębie jednej historii ułożyć spoistej mandali z takiej mnogości pomysłów. Bardzo wyraziście zarysowują się kontury kilku książek. Można odnieść wrażenie, że Autorka wykorzystała wszystkie idee, które narosły w niej przez lata przygotowań do pisarskiego debiutu.

Zajrzyjmy do świata Łucji tak, jakbyśmy patrzyli przez oko kalejdoskopu. Traumatyczne dzieciństwo: odejście ojca, depresja matki, dziecko w dorosłym garniturze musi przejąć rolę głowy rodziny, dźwigać życie własne i zrozpaczonej rodzicielki; studia, mąż, kariera; ucieczka do wiejskiej szkółki w Różanym Gaju, jako antidotum na rozpad małżeństwa; uwikłanie w problemy całego świata: tu nachalny kolega, tu gospodyni Matylda i jej rodzinne zawirowania, tu wystraszona uczennica, jej chora matka, jej nieznany ojciec; park i pałac Kreiwetsów z romantyczną historią i licznymi tajemnicami; śmierć, zastępcze macierzyństwo, trudna droga ku spełnionej miłości. Istny festiwal cudów z historią w tle. Dlaczego cudów? Ano: Łucja jest piękna, Łucja ma nieskazitelny charakter i takąż osobowość, Łucja ratuje śmiertelnie chorych obiecując im to, co spełnią za nią inni – ale nadal jej portret nie ma żadnej rysy; Łucja jest niezastąpiona, jako przyjaciółka, jako przysposobiona matka, jako potencjalna żona. Cuda idą dalej: przy Łucji ludzie z bestii przeistaczają się w anioły, ojcowie wracają na łono, marnotrawne córki korzą się we łzach, pałace trafiają we właściwe ręce. Jeszcze mało: w pałacu Łucja zamieszka ze swą wyśnioną rodziną i będą żyli długo i kiczowato. To, co miało szansę być autentyczne, emocjonalne i poruszające, jest ckliwe. I, niestety, przewidywalne.

Łucja, prezentowana, jako niepokalana anielica, tchórzem jest niepospolitym. Ucieka zewsząd. Od tęsknoty za posiadaniem dziecka i od miłości. Wygłusza emocje. Cierpienie matki, nic to. Utracone ciąże, nic to. Spływają po niej jak deszcz: poronienia, rozwód, śmierć matki. Ucieka od nieprzepracowanego dzieciństwa, od nieudanej dorosłości, od wypełnienia woli umierającej Ewy. Wpuszcza ojca Ani do jej życia, ale żadnego z nich nie informuje o łączącym ich pokrewieństwie. Ucieka z własnej biografii i nie wróciłaby, nie weszła na przeznaczoną jej drogę, gdyby nie silniejsze ramiona innych. Łucja uosabia skarlałą kondycję ponowoczesności. Abnegację, miałkość, brak tożsamości. Nie umiem jej lubić.

Dostrzegalna w powieści symplifikacja ważkich egzystencjalnych doświadczeń to cecha dystynktywna kiepskiej prozy. Grafomanii, która usiłuje udowodnić, że gra na kontrabasie w narodowej orkiestrze, nie na cymbałkach ulicznego grajka.

Prośba umierającej Ewy miała w sobie wielki psychologiczny potencjał. Szkoda, że Autorka nie potrafiła go wykorzystać. Szkoda, że go nie dostrzegła. Jak samotny, jak zdesperowany musi być człowiek, jeśli misję odszukania ojca własnego dziecka powierza przypadkowej osobie? Jak zrozpaczony, jeśli obcej kobiecie powierza los córki?

W tej opowieści nikt nie jest autentyczny. Nikt nie jest psychologicznie spójny. Wszystko rozmyte, ledwie naszkicowane, naskórkowe. Jedenastolatka „zaczyna przeistaczać się w kobietę”. Pod jakim względem? Wczesnej menstruacji? Zjeżone włosy podnoszą się coraz wyżej. Żeby było ciekawiej, ta jedenastoletnia „kobieta” jest w powieści jedyną postacią, o której można powiedzieć, że się Autorce mimochodem udała. Jakże mnie to cieszy! Bo nie rzuciłam tej książki w błoto, nie spaliłam, nie oddałam do biblioteki nie tylko dlatego, że Wydawnictwo obiecuje wymianę na inną. Szukałam światła w mrocznej otchłani wybitnej grafomanii. Szukałam czegoś, co pozwoli powiedzieć: „o, to dobre”.

W starannym języku opowieści brakuje lekkości. Jest wrażenie nieustannego, uporczywego cyzelowania. Z którego wynika przede wszystkim żenująca infantylizacja. Oraz archaizacja. Unurzane w sentencjonalności gimnazjalnych zeszytów. Czterdziestokilkuletnia córka Matyldy jest „Antosią”. Myślę „Antosia” i nie widzę dojrzałej kobiety. Widzę dziewczynkę z warkoczykami. Antosia pije „herbatkę” z „kubeczka”. Oraz jest w „stanie błogosławionym”. Nie jest w ciąży, nie spodziewa się dziecka, jest w „stanie błogosławionym”. Drogi Czytelniku, nie uśmiechasz się kpiąco? „Stan błogosławiony”? Czas zwariował, poszybował dwa wieki wstecz? Albo i trzy? Matylda z kolei jest siedemdziesięcioletnią „starszą panią”. I ja sobie tego, Drogi Czytelniku, wyobrazić nie jestem w stanie. Znane mi siedemdziesięciolatki nie mają nic wspólnego ze starością. Na „starszą panią” obraziłyby się śmiertelnie. I słusznie.

Z językiem powieściowym jest jeszcze inny kłopot. Autorka konsekwentnie myli proste zjawiska oraz kwestie fundamentalne: ganek jest wewnątrz domu, a stan zakochania jest tożsamy z kochaniem. No dobrze, Autorce może się wszystko pomieszać, ale gdzie przebywał korektor?

Jeszcze słowo o bohaterach. Z wyjątkiem Ani, wybitnie nieudolni. Same karły: albo pozbawieni wewnętrznej logiki, albo tchórze, albo żałośni nieudacznicy, albo wściekłe smutne, hieny. Jaką szansę ma Ania? Czy wyrośnie na olbrzyma, jeśli otaczają ją pokurcze?

Jak głęboko sięgnął regres w rodzimej literaturze, jeśli prestiżowe wydawnictwo uznaje ramotę za dobrą prozę? Jak nisko sturlał się smak czytelniczy, jeśli konkursowa grafomania budzi powszechny aplauz?

Dezynfekuję się emocjonalnie i literacko. Obmywam Murakamim i Proustem.

Oto książka rekomendowana przez Beatę Tyszkiewicz. Na opasce notka wydawnicza: „Nowa mistrzyni powieści obyczajowej” i „Obiecujemy, że ta książka cię zachwyci”. Czytelnicy opiniują ją z zachwytem. Sięgam po nią z nadzieją, że będzie mi dane go podzielić.

Myślałam: ot, lekka lektura podróżna. Wdzięczny język, historia z potencjałem. Po kilkudziesięciu stronach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Muszę umyć zęby. Teraz. Już.

Taka pierwsza myśl. Bo niesmak po lekturze taki, że miotam się w popłochu, czy najpierw te zęby, czy lepiej kawy się napić, otrząsnąć, czy może okno otworzyć, oddychać, czy książkę wziąć inną, jakąś bezpieczną.

Może nie zęby, może od razu prysznic. Ale co ja gadam, miała być recenzja.

Nie umiem wyjść z tej książki, chociaż czuję się nią zdewastowana. Wszystko jest nie takie. Bohaterka jest bardzo dorosła, ale rozprawia językiem nastoletnim. I nie wiadomo, na Boga, nie wiadomo, o co tak naprawdę jej w tej narracji chodzi. Karnawalizacja w natarciu. Tytuł nieadekwatny. Wewnątrz świat do góry dnem i w poprzek. Wszystko porozrzucane, wybebeszone, postrzępione. Ani to dialog, ani monolog, ani polifonia. Jarmark przechodzonych wzruszeń. Odgrzane emocje, poprzestawiane wspomnienia, nie wiesz, czy śmiechem wybuchać czy może zatonąć w rozpaczy. Bohaterka sama nie wie. Niechlujnie o swoim życiu opowiada. I wydumane te historie, biografia wielkiego nieistnienia.

Ba! Tu wszystko jest niechlujne. Chyba z wściekłości. Bohaterka się wścieka na siebie, na życie, na matkę, na ojca, na mężów i nie mężów. Na siebie, że nie panuje nad życiem. Na matkę, że w schematy ją wtłoczyła nie do pokonania; że w rytuały wepchnęła bez odwrotu. Na ojca, że ośmielił się umrzeć. Na gwałt, który zastąpił jej inicjację seksualną, bo nie miała głosu, który by ją obronił, bo nie miała tożsamości, która by się przeciwstawiła przemocy. Na nie mężów, że nie zostali mężami. Na mężów, że sobie takich wybrała. Na dziecko, że go nie urodziła, choć doskonale wie, jakie by było i od dawna ma imię. Na pieniądze, że były, a teraz być nie chcą. Na mieszkanie w mieście, że generuje marazm. Na wiejską „rezydencję”, że rezydencji nie przypomina. Na psy… Nie, na psy się nie wścieka. Ale na wszystko inne owszem. Z Panem Bogiem włącznie. Jeszcze na sąsiada, że przyszedł, albo nie przyszedł. Na nowego mężczyznę, że się pojawia, ale nie do końca tak, jak może powinien. Na pioruny, że nie uderzają we właściwe miejsca. Na historie kryminalne, że się piszą do lustra, na tarasie, nie naprawdę. Wściekłość się spienia. Wulgarna jest. Ta wulgarność może by się obroniła w ramach wściekłości, ale jest tak mizerna, w trzech powtarzających się słowach zamknięta, że może wywołać grymas politowania. Najwyżej.

Pielgrzymka w głąb siebie, ta peregrynacja wielce nieudolna, nie przynosi żadnego efektu, który mógłby czytelnika zadowolić. Pogodzenie? Pies i na spacer, jakby się historia nie opowiedziała. Bo się nie opowiedziała. Wypluła się. Dalekosiężnie. Lepka ślina, zatruta wścieklizną, dosięga czytelnika i jest za późno. Dla wszystkich.

Czytelnik ugodzony strzałami paskudnych emocji, a z historii nic nie wynika. Kram został zwinięty, narracja zakończona, ale po odłożeniu książki wszystko się lepi. I ręce. I pamięć.

Muszę umyć zęby. Teraz. Już.

Taka pierwsza myśl. Bo niesmak po lekturze taki, że miotam się w popłochu, czy najpierw te zęby, czy lepiej kawy się napić, otrząsnąć, czy może okno otworzyć, oddychać, czy książkę wziąć inną, jakąś bezpieczną.

Może nie zęby, może od razu prysznic. Ale co ja gadam, miała być recenzja.

Nie umiem wyjść z tej książki, chociaż czuję się nią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo miło spędza się czas z prozą Katarzyny Grocholi. Miło i refleksyjnie. Można się zamyślić, można się uśmiechnąć, często nawet roześmiać. Rzadko można się zdenerwować. Przyznam natychmiast, że się raz jeden mocno wzburzyłam, zbulwersowałam oraz – najdelikatniej mówiąc – wkurzyłam. Raz jeden i może kiedyś o tym opowiem, ale niekoniecznie.

To jest wprost zachwycające, kiedy o kwestiach prymarnych ludzkiej kondycji i egzystencji, o kwestiach rudymentarnych pisarz prawi i z wielką powagą i nie bez ironii. I z wielkim humorem. To jest wspaniałe, kiedy się człowiek może porządnie wypłakać nad lekturą. I równie porządnie ubawić.

Tom opowiadań „Zagubione niebo” przypomina teksty znane, ale znakomicie wybrane, bo ich ponowne odczytanie nie sprawia żadnej przykrości. Więcej jest jednak tekstów, które w publikacji książkowej pojawiają się po raz pierwszy. Co ciekawe, nie ma wśród nich żadnego utworu, nad którym pokręcilibyśmy głową z niesmakiem lub zażenowaniem, że nieudolny, że niepotrzebny, że miałki.

Jeśli ktoś w tych opowiadaniach chce wytropić ślady pospolitej ramoty, mocno się rozczaruje. Katarzyna Grochola z grafomanią nic wspólnego nie ma. Nie podejrzewam, by kiedykolwiek mieć zaczęła.

W „Zagubionym niebie” znajdziemy portrety skomplikowanych relacji z samym sobą i z drugim, obcym, jeszcze obcym, już obcym, kochanym, niekochanym, porzuconym, przypomnianym. Portrety relacji i portrety ludzi. Znajdziemy syntezę charakterologiczną obu płci. Możemy się poprzyglądać, możemy się nauczyć tudzież zrozumieć, co w istocie rzeczy dzieli kobiecy punkt widzenia i czucia od punktu widzenia i czucia męskiego.

Bohaterowie opowiadań są uwikłani w miłość albo w śmierć. Albo w śmierć i miłość. Dla wszystkich jest nadzieja, nawet, jeśli oni sami nie potrafią jej odkryć. Niektórzy zamykają szczelnie emocje i ślepną na miłość. Niektórzy się odwracają od miłości. Niektórzy za głupie wybory i ucieczkę z własnego życia płacą jego utratą. Dosłowną. Inni się otwierają, znajdują w sobie odwagę. Mężczyźni myślą wprost i wprost działają, kobiety myślą i działają okrężnie. Mężczyźni rzeczywistość syntetyzują, kobiety analizują. Niekiedy ta synteza i analiza przebiegają na wyrost i wynikają z nich rzeczy nieoczekiwane i niechciane. Wszyscy siedzą na miłosnej karuzeli. Jednych to cieszy, inni walczą z nudnościami. Jedni chcą widzieć, inni chcą się łudzić. Jedni czekają, inni chcą działać. Jedni są wolni, inni uzależnieni. Jedni otwierają drzwi otwarte, inni jeszcze szczelniej zamykają zamknięte. Wszyscy tęsknią. Za miłością, która dźwiga i uwzniośla. Za jednością z drugim. Za spokojem i pewnością. Za spełnieniem. Ich drogi są kręte. Niektórzy sami je wybrali, innym los je zapętlił. Jednych śmierć wiedzie w miłość, innych miłość wiedzie do śmierci. Jedni wędrują, inni przystają, wpatrzeni we własną klęskę. Wszyscy pokaleczeni. I dla wszystkich w zagubionym niebie istnieje szansa uzdrowienia; relacji, serca, życia.

Bardzo miło spędza się czas z prozą Katarzyny Grocholi. Miło i refleksyjnie. Można się zamyślić, można się uśmiechnąć, często nawet roześmiać. Rzadko można się zdenerwować. Przyznam natychmiast, że się raz jeden mocno wzburzyłam, zbulwersowałam oraz – najdelikatniej mówiąc – wkurzyłam. Raz jeden i może kiedyś o tym opowiem, ale niekoniecznie.

To jest wprost zachwycające,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Murakami jest groźny. Snuje swoje opowieści łagodnie, bez pośpiechu i bez wysiłku. A kiedy zamykasz książkę okazuje się, że pozostały ślady i wyżłobienia, których nie można się pozbyć. A przecież lektura była jak spacer promenadą. Bezwietrzny dzień, idylliczny pejzaż. Morze jak tafla lustra, nieskażona jedną zmarszczką. I nagle, zapatrzony w odległy horyzont, w śnieżne żagle między wodą a niebem, czujesz pomruk rozszalałego tornada. Tornada, które jest w tobie. Musisz przyklęknąć. Kulisz się jak po nagłym ciosie w brzuch. I wymiotujesz. Wymiotujesz życiem: spełnionym, przegranym, może po raz pierwszy przeżywanym tak dogłębnie, pomiędzy milczeniem i krzykiem.

Hajime i Shimamoto. Połączeni w dzieciństwie nieco zuchwałym porozumieniem jedynaków. Hajime zmagał się z kompleksem swej pojedynczości do momentu, w którym pojawiła się Shimamoto. Nie dość, że jedynaczka, to jeszcze jedynaczka dysfunkcyjna. Z kaleką nogą. Odważna, silna, kojąca wewnętrznym spokojem i niezachwianą pewnością siebie. Zawsze z podniesioną głową. Zawsze pod prąd. Przy niej i Hajime wyprostował przygarbione plecy i odczytał jedynactwo jako atut. Dzięki niemu przecież zaprzyjaźnił się z Shimamoto. Zbliżył do niej. Pokochał. Jeszcze mu serce niewiele mówiło, ale zyskał pewność, że Shimamoto jest mu niezbędna. Nie jak siostra. Jak oddech.

Rozdzieleni przestrzenią. Ale nie pamięcią. Pamięć ożywiała portret Shimamoto i nie pozwalała mu zblaknąć. Dlatego żadna kobieta przy boku Hajime nie mogła być bezpieczna. Dlatego ciągle wędrował. Od ciała do ciała, od serca do serca. Szukał mirażu, który zatrzymał się w jego pamięci i nie przestawał dręczyć utraconym pięknem.

Jest Izumi. Dziewczyna, którą Haijme bezmyślnie zdradzi, gdy posłucha zewu ciała. Z jej kuzynką to zrobi. Nie będzie chciał czekać. Nie przewidzi, że dla Izumi doznana krzywda okaże się niemożliwa do udźwignięcia. Nie przewidzi, że cierpienie może unieruchomić ludzką twarz, zahibernować ją w momencie, gdy zraniono serce. A jego porwała przecież tylko wewnętrzna rzeka. Tylko pożądanie. Dla niego „tylko”.

Trzeba powiedzieć, że Murakami znakomicie radzi sobie z językiem ciała, z językiem seksu. Traktuje go w sposób naturalny i mówi o nim naturalnie. Nie szuka nowego dyskursu dla opisu erotycznych relacji. Gładko idzie drogą, na której tak wiele piór trafia na miny.

Wracajmy do opowieści. Jest Izumi, a potem nic. Prawie nic. Studia, nudna robota w wydawnictwie, samotność. Samotność wybrana. Ze wstydu. A może z tęsknoty. Za zranioną Izumi. Za utraconą Shimamoto. Jest zawsze pochmurny wieczór. Wyłącznie.

Wlecze się Hajime przez puste lata, z których nic nie jest godne zapamiętania. Poznaje Yukiko. Yukiko ma zastąpić Shimamoto. Zagłuszyć pamięć. Ona, a później córki. Dwie. Są bary jazzowe zamiast wydawnictwa. Dwa. Jak najdalej od jedynaków. I w jednym z nich nagle pojawia się przeszłość.

Shimamoto wraca. Z zakrytymi kartami. Których nie chce odsłonić. Poza jedną. Odsłania ją przed Hajime, bo Hajime bije w niej, jak ona w Hajime i przed nikim innym nie mogłaby się obnażyć. W rozpaczy po utraconym dziecku. Którego prochy oddaje rzece. Z Haijme u boku.

Shimamoto pojawia się. Znika. Zbliżają się do siebie, zaklinają przeszłość, której zakląć nie można. Nie można wrócić do czasu, który minął. Ten czas jest dla nich więzieniem, oboje się uwikłali w jego zakładkach. Hajime dla przeszłości, dla marzenia gotów porzucić mandalę codzienności, kruchego szczęścia z Yukiko i dziećmi. Shimamoto kusi. Tak kusi. Intymnością nagle darowaną, obietnicą trwania, przyrzeczeniem odpowiedzi na niezadane pytania.

Kusi. I przepada. Rozpływa się. Hajime przeczuwa bezpowrotność tego zniknięcia. Bezradny, zrozpaczony próbuje wrócić do dawnego życia. W którym nie jest łatwo ponownie zacumować. Ciosy zostały zadane. Dzień po dniu spróbuje odczarować teraźniejszość. Z Yukiko. I z BRAKIEM Shimamoto, który z nim zostanie. Z brakiem pełni. Bo Shimamoto… Może odbiegła szukać miejsc „na zachód od słońca”. A może nie.

Ludzki los zawsze jest naznaczony magią i klęską. Tak stygmatyzuje go miłość.

Po Murakamim: oddychasz. Krajobraz znowu jest spokojny. A ty stoisz nagi i skrwawiony emocjonalnie, jak po cięciu samurajskim mieczem. Ślepniesz od prawdy.

Nie oglądaj się. Idź. Istnieje tylko teraz.

Powroty rzadko bywają możliwe.

Murakami jest groźny. Snuje swoje opowieści łagodnie, bez pośpiechu i bez wysiłku. A kiedy zamykasz książkę okazuje się, że pozostały ślady i wyżłobienia, których nie można się pozbyć. A przecież lektura była jak spacer promenadą. Bezwietrzny dzień, idylliczny pejzaż. Morze jak tafla lustra, nieskażona jedną zmarszczką. I nagle, zapatrzony w odległy horyzont, w śnieżne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dlaczego na cześć Joanny Fabickiej nie powstał żaden pean pojąć nie mogę. Coś ktoś docenił, niepospolity talent zauważył, pisarskiego potencjału nie pominął. Że „Second Hand” do żadnego gatunku nie przystaje powiedziano, że się schematom opiera i szufladkować nie pozwala; entuzjazm recenzencki był, owszem, ale niemrawy jakiś, jakby onieśmielony?

Onieśmiela Joanna Fabicka. Udowadnia, że kobieta nie tylko pisać potrafi, ale robi to jak trzeba, po męsku. Mięsistym, esencjonalnym językiem. Konkretnie. Bez nadymania policzków, dzióbków i trzepotu rzęs. Bez lania łez i bez piany z pustki. I tak, że się po zamknięciu książki człowiek podnieść nie może. Ten, co alkoholu nie doświadczył, sponiewierany się czuje. Jakby go Palahniuk w łeb grzmotnął, jakby go Pilch żółtym szalikiem zadławił i logoreą całą noc zadręczał, do namysłu zmuszając.

W kobiecym państwie, w kobiecym Kosmosie, przez kobietę po męsku opowiedzianym duszno jest. Od nadmiaru duszno. Nadmiar hormonalny i emocjonalny targa powietrzem. Patroszy mężczyzn, którzy mają nieszczęście do tego świata trafić. Zwłaszcza, że żaden z nich nie jest właściwy, wszyscy moralnie albo mentalnie okulawieni. Ani do życia, ani do kochania nie dorośli. Nie wkleją się w rzeczywistość kobiet, nie zapełnią pustki, nie napoją sobą, nie nakarmią. Przyjdą, odejdą. Za nimi będą coraz bardziej sczerniale zgliszcza. Pogniecione ciała. Przetrącone skrzydła talentu. Znieważone życia.

W tym państwie, które w istocie rzeczy jest małym miasteczkiem wszędzie, gdziekolwiek, nigdzie, nie ma miejsca na szczęście. Wszystko jest od zarania dziejów poprzestawiane. Matki rodzą zbyt wcześnie. Zbyt wcześnie rodzą ich córki. Matki odchodzą, córki odchodzą. Córkę wychowują ciotki i ciotki wychowują wnuczkę. Nikt nie wie, gdzie są jego korzenie. Nikt nie wie, kto jest kim dla kogo. Czy jesteś moją siostrą? Czy jestem twoją matką? Czy jesteś moją ciotką? Czy jesteś karłem czy karlicą, kobietą czy w kobiecym ciele zatrzaśniętym mężczyzną?

Przyjaciółki wszystko dzieli. Łączy szafa i w tej szafie schwytany owoc pocałunku. Łączy schowek na Żyda i schwytany w nim ptak śmierci.

Najstarsza matka uciekała i uciekać nie umiała. Młodsza matka uciekła na tyle daleko, że wracając mogła przywlec ze sobą tylko bogato rozgałęzioną kosę. Najmłodsza uciekła blisko. Łatwiej jej było wrócić. Do córki, której nie miała odwagi wyznać prawdy. Do swego, z góry naznaczonego klęską losu.

W pensjonacie Second Hand i goście i właścicielki, i rodzina właścicielek są przechodni. Z drugiej ręki. Nieświeży. Niedoprani. Mrok jest w nich, w najjaśniejszej godzinie półmrok. Cecylia mści się za ukradzioną sławę, za przełajdaczony talent i rozkłada nogi przed całym męskim światem. Tak szeroko, jak niegdyś gotowa była otworzyć serce. Edzia, karlica, topi swój statek w coraz większych butelkach, holuje kuchnię, holuje dom, tylko dla siebie nigdzie nie znajduje miejsca. Maria i Marlena uciekają. Róża bujnie rozkwitła na zgubę dla siebie. I dla nikogo. Jovanka i Femi próbują ominąć to zbutwiałe życie. Wyrosnąć ponad nie. Pójść inaczej. Zbudować konstrukcję, która nie runie. Jednak Maria wraca. Maria leci. A z Marią leci rozgałęziona kosa. I okazuje się, że nawet schowek na Żyda nie jest w stanie uchronić przed zagładą.

Ale jest Femi. Femi, która nagle, gwałtowanie wchodzi w kobiecość. Strumieniem tak silnym, że rwące się do dorosłości ciało trzeba koić w szpitalu. I kiedy obłąkany żniwiarz spada z nieba na pensjonat i na kobiecy, od dawna zdruzgotany świat, Femi jest poza jego zasięgiem. Femi ma szansę tak, jak zawsze ma szansę nawet najbardziej upodlona kobiecość. Nie ma takiego piekła, z którego człowiek nie umiałby się wydostać. Femi to wie. Może wstać. Drzwi są otwarte.

http://eudaimoniawbibliotece.blogspot.com/2015/03/joanna-fabicka-second-hand-dlaczego-na.html

Dlaczego na cześć Joanny Fabickiej nie powstał żaden pean pojąć nie mogę. Coś ktoś docenił, niepospolity talent zauważył, pisarskiego potencjału nie pominął. Że „Second Hand” do żadnego gatunku nie przystaje powiedziano, że się schematom opiera i szufladkować nie pozwala; entuzjazm recenzencki był, owszem, ale niemrawy jakiś, jakby onieśmielony?

Onieśmiela Joanna Fabicka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Edyta Czepiel napisała książkę na podstawie gotowego scenariusza. Zabieg nader ryzykowny. Mierzyłam się już z takimi kuriozalnymi dziełami. Każde z nich musiałam odchorować. Każde z nich było niepojęcie nieudolne; literackie popłuczyny, grafomański pomiot.

Zaskoczyły mnie „Jasne, błękitne okna”. Ich mistrzowska konstrukcja, głębia psychologiczna, wewnętrzna prawda w oprawie zmysłowego, bujnego języka nie przywodzą myśli o jakiejkolwiek wtórności. To wielkie wyzwanie stworzyć ze scenariusza rzecz osobną, świeżą, niepotrzebującą wsparcia ani pierwowzorem tekstualnym, ani formą wizualną.

Ta książka we mnie zapadła i idzie ze mną tak blisko, że nie jestem pewna, czy to ona niesie mnie w sobie, czy ja ją dźwigam w torbie. Poetyckość mnie uwiodła. Poetyckość, która się nie złamała nawet w obliczu spraw najtrudniejszych. I o chorobie umiała opowiedzieć i dla śmierci właściwe słowa znalazła. I dla miłości.

W „Jasnych, błękitnych oknach” nie choruje tylko ciało. Choruje wszystko. Cały świat zaropiał. Strupy, rany i ropa nawet w delikatnej koronce chmur na pogodnym niebie. Dusza się dusi. Dusza świata. Dusza podzielona na bohaterów, nad którymi nawet łez nie wylejesz, bo już za późno. Długo za późno.

Sygita – co to za imię! – nie może być normalna wedle żadnej reguły, bo w jej domu nic się realiów nie trzyma. Ten dom nie jest uszyty na żadną miarę. Matka – niespełniona artystka. Ojciec - zakochany w drobiu. W kogutach, ściśle rzecz ujmując. Kogutom przyznaje wyższość nad człowiekiem i daje im pierwszeństwo w łożu, przy stole, w sercu. Z nimi rozmawia, je wybiera. Sygita dorasta między goryczą matki a dewiacją ojca. Jej dusza kurczy się i zwija, powoli robiąc miejsce dla niedobrej przyszłości.

Beata – córka trumniarza. Jej ojciec pije i hebluje. Trumny hebluje. Zalewa je spirytusem. Do wewnątrz. Tak przed śmiercią ucieka, dłońmi dla śmierci obstalowując posłanie. Jego żona, pieszczotliwie zwana Panią Pierdolińską, próbuje wychować córki między alkoholem a trumnami. Jest jeszcze Babcia. Babci starcza pamięci na codzienne, nieustanne odszeptywanie pacierzy, ale nie starcza mądrości, by nie błogosławić Beaty barszczem. Barszcz nie zastąpi wody święconej. Krople barszczu na białej bluzce to zła przepowiednia. Wypełni się po latach w powodzi krwi, zwiastującej utratę dziecka.

Jest Marek. Marek nie potrafi wybrać między Sygitą a Beatą. Nie potrafi, bo nic o sobie nie wie. Wie tylko, że wódka smakuje lepiej niż oranżada i że nie podoła temperamentowi Beaty, która swoją przyszłość widzi w wielkim świecie. Marek potrafi uratować dziecko, ale nie umie ocalić własnego życia. Jego prawdy, jego godności. Nie ma w nim miejsca na żadną ze społecznych ról. Nie umie być mężem. Nie umie być ojcem. Potrafi tylko pić. I ranić. Został z Sygitą. Zostając, zrujnował jej serce i osłabił tak, że gładko otworzyła się przestrzeń dla śmierci.

Beata wyjeżdża, Sygita zostaje. Z Markiem, ze zgorzkniałą matką i z kogutami ojca. Potem jeszcze z córką. Z Marysią. Marysia przed nienormalnością domu chroni się w świecie „duszaków”. Wyobraźnia ratuje rzeczywistość.

Beata robi karierę i ucieka. Przed trumnami ojca, przed podległością matki, przed zaśniedzeniem małego miasteczka, przed Markiem. Wraca, kiedy wrócić powinna. Kiedy w głowie Sygity poczyna rozpierać się potwór. Beata walczy o Sygitę jak siostra. Żeby potwora pokonać cyrograf podpisze, sięgnie po antymaterię. Nie wie, że Sygity już nie ma. Poddała się. Cierpienie, które zawładnęło jej ciałem nie dało jej wyboru. A może dało. Może tylko taki.

Kiedy ojciec Sygity gadał z kogutem, ojciec Beaty niósł w deszczu trumnę. Ostatnią sukienkę. Dla nie swojego dziecka.

A potem Marysia. Marysia nie chce Beaty. Najeżona, chropowata. Odsuwa się. Żeby mocniej przylgnąć. Przypomnieć dorosłej ciotce o zapomnianym w niej dziecku. I o tym, które odpłynęło w strumieniu krwi. Marysia zastąpi wszystkie dzieci.

Doznać takiej przyjaźni. Która tylko daje. I trwa. Nawet potem.

Edyta Czepiel napisała książkę na podstawie gotowego scenariusza. Zabieg nader ryzykowny. Mierzyłam się już z takimi kuriozalnymi dziełami. Każde z nich musiałam odchorować. Każde z nich było niepojęcie nieudolne; literackie popłuczyny, grafomański pomiot.

Zaskoczyły mnie „Jasne, błękitne okna”. Ich mistrzowska konstrukcja, głębia psychologiczna, wewnętrzna prawda w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W światach kreowanych przez Monikę Szwaję zawsze jest przytulnie. Co ciekawe, nawet, jeśli powieściowe zdarzenia są w najwyższej mierze nieprawdopodobne; nawet, jeśli podczas lektury człek kręci głową i mruczy pod nosem „to się nie mogło zdarzyć w żadnym czasie”, nie ma ochoty opuszczać tej kawiarni. Bo istotnie, książki Moniki Szwai są jak ulubiona kawiarnia: wpadasz z ulewy, walczysz z wichurą, żeby drzwi domknąć, a tu ciepło, kawa paruje, ludzie przy sąsiednich stolikach uśmiechają się życzliwie. Rozpierasz się w fotelu, przymykasz oczy, kawa rozgrzewa, jest dobrze.

Po lekturze „Anioła w kapeluszu” było mi miękko i radośnie. Zdarzenia nieprawdopodobne, a opowiedziane tak przekonująco, że nagle zaczynasz dawać wiarę, że może, że jednak… I nic tu nie denerwuje. Mimo, że życie układa się w baśniowe fałdki, a bohaterowie są tak nierzeczywiście sympatyczni. Wszyscy są sympatyczni! Ci, co to w pierwszym odruchu budzą grozę, też dają się lubić. Możemy się litować nad ich głupotą, emocjonalną dysfunkcją, miałkością charakteru, ale to wszystko nie przeszkadza darzyć ich sympatią.

Jest sobie Jaśmina, stateczna pani profesor o dziewczęcym duchu. Jest sobie Miron z pokiereszowaną biografią. Jest Jonasz, który wedle swej nadpobudliwej ambicjonalnie matki Andżeli – zwanej nader trafnie Ędżi Piranią – musi być arcymistrzem w każdej możliwej dziedzinie i który, kolokwialnie mówiąc, „przegrzał się”. Miał prawo. Dziecko, które nie ma czasu być dzieckiem, bo musi być omnibusem oraz sportowym geniuszem, ma prawo się „przegrzać”. Ma prawo zdezerterować.

Jonasz dezerteruje w najlepsze ręce. Przez najkorzystniejszą dla niego koincydencję. Przypadki Jonasza rozwijają się bujnie i biorą w nich udział znani czytelnikom prozy Szwai bohaterowie: wiecznie niepoukładana Miranda, poetyczny Sasza, niezastąpiona Lila i pomocny Noel. A wszystko zmierza ku temu, by wyprostować kręte ścieżki Jonaszowych relacji z rodzicami, przy okazji układając los Mirandy oraz wprowadzając Jaśminę i Mirona do nowego, intrygującego etapu życia. Dzieje się wiele i szybko. Dzieje się entuzjastycznie i refleksyjnie. I może nawet Ędżi powita całkiem nowe wcielenie. Kto wie?

Lubię tę książkę, bo jest przykładem prozy obyczajowej, po której człowiekowi, jak Bułeczce z powieści Jadwigi Korczakowskiej „ciepło w sercu”. „Anioł w kapeluszu” to powieść idealna na kiepskie czasy. Odczarowuje złowrogi klimat, reanimuje mizerną kondycję współczesnego człowieka. Dodaje otuchy.

W światach kreowanych przez Monikę Szwaję zawsze jest przytulnie. Co ciekawe, nawet, jeśli powieściowe zdarzenia są w najwyższej mierze nieprawdopodobne; nawet, jeśli podczas lektury człek kręci głową i mruczy pod nosem „to się nie mogło zdarzyć w żadnym czasie”, nie ma ochoty opuszczać tej kawiarni. Bo istotnie, książki Moniki Szwai są jak ulubiona kawiarnia: wpadasz z...

więcej Pokaż mimo to