-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant2
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2014-05-04
2014-03-27
Któż z nas nie słyszał o słynnym szesnastowiecznym francuskim proroku, lekarzu i astrologu o nazwisku Nostradamus? Jego przepowiednie były i nadal są znane na całym świecie, a znawcy tematu wciąż usiłują je zinterpretować, dostosowując do konkretnych wydarzeń z dziejów ludzkości. Są tacy, którzy sceptycznie podchodzą do osoby Nostradamusa i nie dają wiary jego przepowiedniom, ale są też i tacy, którzy za nic nie pozwolą podważyć autentyczności jego proroctw. Niemniej jednak, w tym gąszczu niepewności i rozmaitych spekulacji jedno jest pewne. Otóż, Michel de Nostredame prowadził zapiski dotyczące przeróżnych kataklizmów, klęsk żywiołowych, wojen, czy też pojawienia się na świecie antychrysta. Przepowiedział nawet koniec papiestwa.
Michel de Nostredame przyszedł na świat w czwartek, 14 grudnia 1503 roku w Saint-Remy w Prowansji. Jak podają źródła historyczne, przodkowie jego matki byli niezwykle uzdolnieni w dziedzinie matematyki i medycyny. Jeden z owych protoplastów był nawet osobistym lekarzem księcia Kalabrii. Pośród przodków ojca można również odnaleźć przedstawicieli medycyny. Po śmierci dziadka, młody Michel udał się do Awinionu, aby tam podjąć studia humanistyczne. Chociaż Awinion należał do papieża, to jednak w epoce renesansu panowała tam całkowita swoboda. Oczywiście teologia nadal oficjalnie uchodziła za królową nauk, lecz wpływ renesansu sprawił, iż mogła ona być w tych kategoriach traktowana jedynie pozornie. Kościół katolicki również uległ znacznej laicyzacji, natomiast wszystkie szczeble kościelnej hierarchii zostały opanowane przez osoby, które w żadnym razie nie nadawały się do pełnienia powierzonych im funkcji, gdyż otrzymywały je bez uprzedniego sprawdzenia czy delikwent odznacza się potrzebnym powołaniem. Stanowiska kupowano sobie za pieniądze. Humanizm reaktywował filozofię starożytnych. Arabowie z kolei przetłumaczyli oryginały, lecz wkradły się do nich liczne błędy, czego przykładem był fakt, iż z astronomii uczynili astrologię. Nie wykładali również filozofii, lecz teologię oraz zbudowali fantastyczny obraz świata. Podczas studiów humanistycznych od tego typu wizji wyzwolił się młody Nostradamus. Udało mu się zgłębić naturalnego ducha antyku, zaś radosny świat bogów Rzymian i Greków stał mu się równie bliski jak Bóg oraz święci chrześcijańscy. Mając dwadzieścia dwa lata Michel de Nostredame przeniósł się na uniwersytet do Montpellier, który wówczas cieszył się ogromną sławą, jeśli chodzi o studiowanie tam medycyny.
W 1546 roku Nostradamus już jako doświadczony lekarz zwalczał zarazę rozprzestrzeniającą się w Aix – stolicy Prowansji. W swojej książce, która ukazała się w 1557 roku w Antwerpii, astrolog opisuje ogromne spustoszenia spowodowane przez wspomnianą zarazę.
"(…) „Czarna śmierć” tak zajadle atakowała mieszkańców Aix, że nawet rodzice nie dbali już o dzieci. Gdy tylko zauważono pierwsze objawy choroby, ojcowie opuszczali żony i dzieci. W przypływie szaleństwa skakali do studni, wielu z nich rzucało się z okien. Ciężarne rodziły swoje dzieci przedwcześnie. Ale dzieci te umierały jeszcze szybciej, a widziałem, że ciała ich pokryte były plamami. Ludzie byli w tak straszny sposób zatruci zarazą, że zdrowy, spojrzawszy tylko na chorego, momentalnie się zarażał. Obojętnie czy ktoś posiadał złoto, czy srebro – musiał umrzeć. Nie było nikogo, kto by podał łyk wody.(...)"
Te tragiczne wydarzenia bynajmniej nie załamały Nostradamusa. Jako doświadczony lekarz i farmaceuta, sporządził lek, dzięki któremu udało mu się uratować życie setkom osób. Gdy po jakimś czasie pojechał do Aix, zmuszony był uciekać przed ludźmi, ponieważ podziękowaniom nie było końca. Na podstawie zapisków Nostradamusa można wysnuć także wniosek, że zwalczał również inną chorobę, która dziesiątkowała ówczesne społeczeństwo, a był to syfilis, który pojawił się w 1484 roku i zbierał naprawdę bogate żniwo wśród nieuświadomionych obywateli. Podczas zarazy uniwersytet w Montpellier został zamknięty, a Nostradamus przebywał wtedy w Narbonne, Bordeaux oraz Tuluzie. W każdym z tych miejsc walczył z zarazą, ratując ludzkie życie. Na szczęście sam nie zachorował, natomiast w 1529 roku, gdy epidemia choroby minęła, Nostradamus zdał egzamin doktorski z najwyższym wyróżnieniem. Potem przez pewien czas pracował jako wykładowca na uniwersytecie.
Podczas pobytu we Francji Michel de Nostredame zyskał wielu przyjaciół. W Augen w 1530 roku nawiązał znajomość ze słynnym ówczesnym humanistą – Juliuszem Cezarem Scaligerem. Również w Augen Nostradamus zawarł swój pierwszy związek małżeński, którego owocami byli syn i córka. Niestety, bardzo szybko na skutek nieznanej zarazy zmarła jego żona oraz dzieci. Ta tragedia wstrząsnęła astrologiem bardzo mocno, i chyba właśnie dlatego udał się w daleką podróż przez Francję i Włochy. I tym oto sposobem Nostradamus został wędrownym lekarzem. Podczas swoich podróży, dzięki otwartości umysłu na otaczającą go rzeczywistość oraz krytycznemu zmysłowi, lekarz wiele rzeczy zaobserwował i wiele się nauczył.
W roku 1548 Nostradamusa poproszono, aby zjawił się w Salon de Caux – miejscowości znanej dzisiaj jako Salon-de-Provence. To właśnie tam znajduje się dom Nostradamusa, w którym spędził ostatnie lata swojego życia. W Salon de Caux pojawiło się kilka przypadków zarazy niewiadomego pochodzenia, więc nie dziwi fakt, iż po niego posłano. To tam lekarz ożenił się po raz drugi, a wybranką jego serca okazała się dostojna i niezwykle posażna dama – Anna Ponsart Gemelle. Tak więc w Salon de Caux rozpoczął się drugi etap życia Nostradamusa. To tutaj jakaś nieznana siła zaczęła popychać go do zgłębiania tajemnic sfery duchowej. W liście do syna swojego przyjaciela – wspomnianego już Juliusza Cezara Scaligera – pisał, iż podczas czytania pism okultystycznych, które potem wrzucił do ognia, Nostradamus doznał po raz pierwszy widzenia. Płomienie ducha rozjaśniły cały jego dom, a on nagle posiadł umiejętność widzenia i spisywania wydarzeń z przyszłości. Nostradamus twierdził, że ten dar pochodził od samego Boga, natomiast cała reszta, jak obliczenia astronomiczne czy wiedza astrologiczna, służyły mu jedynie do kontroli oraz potwierdzenia przepowiedzianych przez Bożego anioła wyroczni.
Michel de Nostredame wszędzie, gdzie tylko się pojawił, natychmiast zdobywał sławę jako lekarz. Walczył z dżumą, zaś pacjenci, którym pomógł, po prostu go ubóstwiali. Natomiast jego dar przepowiadania przyszłości sprawił, iż spotykał się z najznakomitszymi osobami ówczesnego świata. Henryk II Walezjusz sprowadził go na swój dwór po tym, jak w roku 1555 ukazała się pierwsza część dzieła Nostradamusa pod tytułem Centurie. Tak więc w dniu 15 sierpnia 1556 roku Michel de Nostredame zawitał do Paryża. Niektóre źródła historyczne podają, że jego wizyta na królewskim dworze była zorganizowana z inicjatywny Katarzyny Medycejskiej – żony Henryka II Walezjusza, która zleciła prorokowi zbadanie losów Francji. Chodziło głównie o przyszłość dynastii Walezjuszy i ich panowania we Francji. Niestety, Nostradamus nie miał dla królowej dobrych wieści, ponieważ już w swoim dziele w dość zawoalowany sposób przepowiedział tragiczny koniec i króla, i rodu de Valois.
Król również przyjął w swoich komnatach jasnowidza, a ten ostrzegł go – podobnie jak słynny na tamte czasy astrolog o nazwisku Lucas Guaric, biskup z Civita – iż pojedynek podczas turnieju rycerskiego może zagrażać oczom monarchy, a nawet jego życiu. Jak wiemy z historii, Henryk II zlekceważył owo ostrzeżenie, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że proroctwo Nostradamusa wypełniło się. W dniu 1 lipca 1559 roku Henryk II podczas pojedynku w czasie rycerskiego turnieju utracił prawe oko, zaś rana ta przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci. Król zmarł 10 lipca 1559 roku. Po swoim ojcu na tron kolejno wstąpili trzej Walezjusze: Franciszek II, Karol IX oraz Henryk III. Ten ostatni był przez pewien czas również królem Polski, lecz zwyczajnie z niej uciekł w bardzo niechlubnych okolicznościach. Właśnie taką przyszłość dla Francji przewidział Michel de Nostredame.
Pozostańmy zatem na dworze Henryka II Walezjusza i jego żony – Katarzyny Medycejskiej, bo właśnie tam zaprasza nas Judith Merkle Riley w Tajemnicy Nostradamusa. Ówczesna królowa Francji praktycznie przez całe swoje małżeńskie życie miała jeden, ale jakże istotny, problem. Otóż, jej małżonek okazał się niewiernym draniem i na jej oczach zdradzał ją ze sporo starszą od siebie Dianą de Poitiers diuszesą de Valentinois, która w dodatku sprzymierzyła się z Gwizjuszami. Chyba nikomu nie trzeba specjalnie wyjaśniać do czego może być zdolna zazdrosna kobieta, a szczególnie niewiasta pokroju Katarzyny Medycejskiej, dla której obcowanie z czarną magią było czymś, co uznawała za rzecz normalną. Nie dbała o skutki swoich poczynań, ale też bardzo łatwo można było wywieść ją w pole, o czym doskonale wiedzieli magowie, którzy ją otaczali i których porad monarchini oczekiwała. Nie dziwi więc fakt, że Katarzyna Medycejska, upokarzana i wciąż odsuwana od władzy, w końcu zapragnęła posłuchać co na temat jej kłopotów małżeńskich ma do powiedzenia słynny Michel de Nostredame. I tak oto Nostradamus trafia na królewski dwór, gdzie nie tylko musi rozwiązać problemy Katarzyny Medycejskiej, ale też przy okazji przepowiedzieć przyszłość dynastii Walezjuszy.
Szanowany przez lud Nostadamus zostaje zupełnie przypadkiem wplątany w sytuację, która bynajmniej nie zapewnia mu spokoju. Otóż, w jego życiu pojawia się niejaki Menander Mag, a właściwie jego odcięta przez kata głowa, która teraz ukryta jest w tajemniczym kuferku. Właścicielką owego kuferka wbrew swojej woli zostaje Sybilla Artaud de La Roque. Menander zwany jest również Panem Wszelkich Życzeń, a to dlatego, iż od setek lat jego zmumifikowana głowa spełnia rozmaite życzenia tych, którzy wyrecytują je w formie specjalnego zaklęcia, patrząc mu w oczy, a właściwie w to, co po jego oczach zostało. Głowa jest tak obrzydliwa, że budzi odrazę, ale też przyciąga każdego, kto przy jej pomocy pragnie dopiąć celu. Dla Sybilli Menander jest jedynie koszmarnym balastem, którego za wszelką cenę chciałaby się pozbyć, lecz nie jest to wcale takie proste, ponieważ Pan Wszelkich Życzeń jakoś szczególnie upodobał sobie tę młodą i niewinną niewiastę.
Dla Katarzyny Medycejskiej zmumifikowana gadająca głowa staje się jedynym ratunkiem w jej upokarzającym życiu. Ona wie, że tylko Pan Wszelkich Życzeń może pomóc jej w odzyskaniu męża i ostatecznym pogrążeniu rywalki w łożu królewskiego małżonka. Nie dba o to, że Menander pragnie czegoś znacznie więcej, aniżeli tylko spełniania życzeń innych. Jak głosi legenda żył on jeszcze w epoce starożytnej, został ścięty, ale w jakiś magiczny sposób zapewnił sobie nieśmiertelność i od tamtej pory krąży po świecie, zmieniając swoich właścicieli i doprowadzając ich na skraj rozpaczy. Jak zatem skończy się przygoda Katarzyny Medycejskiej i Nostradamusa z gadającą głową? Czy faktycznie Menander spełni życzenia królowej i przywróci ją do łask Henryka II? A może dojdzie do tragedii, a jej następstw nie będzie można już cofnąć?
Wróćmy na chwilę do Sybilli Artaud de La Roque. Dziewczyna pochodzi ze szlachetnego rodu. Nie uchodzi za jakąś nadzwyczajną piękność, ale też niczego jej nie brakuje. Decyzją ojca została już przyrzeczona pewnemu szlachcicowi, którego bynajmniej nie kocha. Oczywiście w grę wchodzą kwestie majątkowe. Fakt rychłego zamążpójścia Sybilli budzi zazdrość jej młodszej siostry. Na krótko przed ślubem dochodzi do tragedii, na skutek której Sybilla musi uciekać. Schronienie znajduje u swojej ukochanej ciotki, która od lat żyje skłócona z jej ojcem, a swoim bratem. To właśnie pod dach ciotki Pauliny trafia Sybilla wraz ze swoim nieodłącznym kuferkiem. Od tego momentu w jej życiu zaczynają się poważne problemy, których przyczyną jest rzeczona głowa Menandra. Jak Sybilla poradzi sobie w tej trudnej dla siebie sytuacji? Czy ktoś pragnie jej śmierci, tylko dlatego, że jest w posiadaniu Pana Wszelkich Życzeń? A może jak zawsze wygra miłość i zło zostanie odesłane na samo dno piekieł?
Tajemnica Nostradamusa to druga powieść autorstwa Judith Merkle Riley, którą przeczytałam. Poprzednia – Czara wyroczni – również dotyczyła czarnej magii, tak więc można przypuszczać, że Autorka czuła się doskonale w tego typu klimatach. W tym przypadku czytelnik ma do czynienia nie tylko z faktami stricte historycznymi, ale także ze sporą domieszką fikcji literackiej. Postać Sybilli Artaud de La Roque oraz osoby, które ją otaczają – jak rodzina i niektórzy z przyjaciół – to bohaterowie czysto fikcyjni. Nie wiadomo też do końca, jak sprawa wygląda z ową makabryczną legendą o Panu Wszelkich Życzeń. Choć Judith Merkle Riley podaje wyjaśnienie owej legendy to jednak w toku własnych poszukiwań natrafiłam na coś zgoła odmiennego. Otóż, faktem jest, że w epoce starożytności żył wprawdzie niejaki Menander (342-291 p.n.e.), lecz bynajmniej nie został ścięty, ani też nie oddał duszy diabłu, ale zwyczajnie skończył tragicznie, topiąc się podczas kąpieli. Odnaleziony przeze mnie Menander był greckim poetą tworzącym komedie. Być może treść legendy, na której oparta została fabuła powieści, stanowi jedynie wytwór ludzkiej wyobraźni.
Kiedy autor wciela do fabuły swojej książki motyw czarnej magii, wówczas nie może uchronić się przed wprowadzeniem elementów fantastyki oraz znamion literatury paranormalnej. W Tajemnicy Nostradamusa jest to bardzo widoczne. Oprócz gadającej głowy Pana Wszelkich Życzeń, mamy również ducha, który praktycznie przez cały czas towarzyszy Nostradamusowi i wspomaga go swoimi radami. Przypuszczam, że ów duch pojawił się tutaj dlatego, ponieważ jak wspomniałam powyżej Michel de Nostredame był święcie przekonany, że jego dar przepowiadania przyszłości pochodzi właśnie od Boga.
To, co najbardziej zwróciło moją uwagę w tej książce, to fakt, iż Autorka podeszła do tematu z ogromnym poczuciem humoru. Czytelnik nie jest skazany na suchą opowiastkę historyczną ze szczegółowym podaniem wydarzeń i dat, lecz na coś w rodzaju prozy á la Alexandre Dumas. Sama byłam zaskoczona, kiedy uświadomiłam sobie, że styl tej powieści jest bardzo podobny do tego, jaki preferował Alexandre Dumas. On również podchodził do wielu kwestii z humorem i przedstawiał swoich bohaterów w sposób nie szczędzący sarkazmu i ironii, pokazując jednocześnie ich wady.
Sięgając po książkę, czytelnik musi wiedzieć, że nie jest to zbeletryzowana biografia Nostradamusa. Według mnie jego osoba praktycznie pojawia się tutaj zbyt rzadko, choć tytuł może wskazywać na coś zgoła innego. Natomiast w centrum zainteresowania jest fikcyjna postać Sybilli Artaud de La Roque i jej perypetie związane z gadającą głową Pana Wszelkich Życzeń. Sam Michel de Nostredame jest już człowiekiem w podeszłym wieku i schorowanym, choć dzisiaj na pewno nikt tak by o nim nie powiedział, bo przecież w latach 1556-1559, czyli okresie, kiedy rozgrywa się akcja powieści, jasnowidz nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat.
Oprócz czarnej magii, w powieści mamy również do czynienia z intrygami, zazdrością, zawiścią, a także miłością i tajemnicą z przeszłości, która skrzętnie była skrywana przez tych, którzy z zaistniałymi wydarzeniami mieli coś wspólnego. Pojawia się także dreszczyk napięcia. Myślę, że Tajemnica Nostradamusa jest doskonałą lekturą dla tych, którzy lubią powieści historyczne z domieszką humoru i fantastyki.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Któż z nas nie słyszał o słynnym szesnastowiecznym francuskim proroku, lekarzu i astrologu o nazwisku Nostradamus? Jego przepowiednie były i nadal są znane na całym świecie, a znawcy tematu wciąż usiłują je zinterpretować, dostosowując do konkretnych wydarzeń z dziejów ludzkości. Są tacy, którzy sceptycznie podchodzą do osoby Nostradamusa i nie dają wiary jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-02
Myślę, że gdyby każdy z nas poszperał w starych rodzinnych pamiątkach, odnalazł jakieś zapiski poczynione ręką naszych przodków, czy też przeglądnął sfatygowane – choć wciąż cenne – fotografie, wówczas zdałby sobie sprawę z tego, ile tak naprawdę znaczy historia. Bo przecież historia to nie tylko opowieści o monarchach, bitwach, czy rozmaitego rodzaju wydarzeniach, które w jakiś szczególny sposób zapisały się w ludzkiej pamięci. Wcale nie musimy wybiegać gdzieś daleko poza granice naszego indywidualnego świata, aby mieć kontakt z historią. Pamiętajmy, że historię tworzą ludzie. Jedni robią to na większą, zaś inni na mniejszą skalę. Każdy z nas żyje też w jakiejś rodzinie, a skoro historia to ludzie, pewne jest, iż każda rodzina również posiada swoją własną i niepowtarzalną historię, i przypuszczalnie dzieje niejednej familii zasługują na bliższe poznanie. Niemniej, najwierniejszymi świadkami ludzkich pogmatwanych losów są przedmioty, które towarzyszyły im podczas długich lat życia i bardzo często przechodziły z pokolenia na pokolenie. Gdyby potrafiły mówić, zapewne zrelacjonowałyby nam szereg ciekawych faktów, niekiedy radosnych, ale też i tragicznych. Wszystko zależałoby od czasów, w jakich poszczególnym pokoleniom przyszło żyć.
A teraz przenieśmy się na chwilę do przepięknej wsi Stokowo położonej nad Narwią. To właśnie tam na świat przychodzi główna bohaterka rodzinnej sagi, której autorką jest Katarzyna Droga. Janka Zajewicz urodziła się w pewną deszczową noc roku 1923, a więc przed nią naprawdę trudny czas. My – żyjący współcześnie – doskonale wiemy, co nastąpiło potem. Historia pokazała nam, jakie dramaty przeżywali ludzie, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku. Lata drugiej wojny światowej, a później stalinizmu i PRL-u wcale nie należały do najłatwiejszych. Najpierw czający się na każdym kroku faszyści, którzy z zimną krwią mordowali niewinnych ludzi, a potem znów komuniści, którzy wysyłali między ludzi swoich szpiegów, aby ci donosili im kto nie jest z nimi, lecz przeciwko nim. Totalny brak swobody słowa i wyznania. Trzeba też pamiętać, że tuż po wojnie zawiązywały się oddziały partyzanckie, które miały na celu eliminowanie komunistów, chronienie cywili przed bandytami oraz odbijanie więźniów politycznych. Zdarzało się jednak, że walka tychże oddziałów wymykała się spod kontroli i wtedy ginęli niewinni ludzie, którzy na daną chwilę znaleźli się w nieodpowiednim miejscu. Na terenie Podlasia działali tak zwani „leśni”, których okrucieństwo Janka miała odczuć bardzo dotkliwie. Nie daj Boże, jeśli ktoś odważyłby się pomóc takiemu komuniście! Ów miłosierny czyn był równoznaczny z podpisaniem na siebie wyroku śmierci, i jedyne, co wówczas można było zrobić, to uciekać.
Janka Zajewicz ma też rodzeństwo. Szczególnie bliska więź łączy ją z młodszą siostrą o niezwykle oryginalnym imieniu – Cezaryna. W miarę upływu lat ta więź będzie coraz bardziej przybierać na sile. Życie Janki z okresu drugiej wojny światowej poznajemy głównie z jej pamiętnika, który systematycznie pisze. Opowiada w nim o swoich przodkach urodzonych jeszcze w dziewiętnastym wieku. Mówi o bezwzględnych i brutalnych nazistach. Wspomina swoich sąsiadów – Żydów – którym za swoją narodowość przyszło zapłacić najwyższą cenę. Relacjonuje masakrę, która dokonała się w pobliskim lesie. I tak oto słowa zapisane przez Jankę w pamiętniku do pewnego momentu książki przeplatają się z narracją prowadzoną przez Autorkę powieści, a właściwie biografii opowiadającej o losach jej własnej rodziny. Czytelnik jest świadkiem jak bardzo życie ludzi, którym przyszło żyć w tamtych czasach zmieniało się z dnia na dzień. Widzimy w jakich niepewnych czasach przyszło im żyć. Lecz z drugiej strony pomimo tych wszystkich trudności potrafili odnaleźć w sobie radość i choć odrobinę szczęścia, aby móc obdarować nim osoby najbliższe. Jakże odmienne było tamto pokolenie od tego, które żyje dzisiaj. Wówczas wyznawano zupełnie inne wartości. Kierowano się innymi uczuciami. Wydaje się, że ufano sobie wzajemnie znacznie bardziej niż ma to miejsce teraz. Nie było tyle zawiści czy podejrzliwości, które destrukcyjnie wpływają na psychikę każdego człowieka. Wtedy ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. Nieraz cieszyły zwyczajne drobiazgi, które obecnie mogą wydawać się czymś śmiesznym, jak na przykład zakup samochodu czy telewizora.
Większość tej biograficznej powieści przypada na lata komunizmu w Polsce. Janka Zajewicz po bardzo trudnym dla niej okresie, odnajduje wreszcie sens życia i miłość, którą niegdyś utraciła. Kiedy na jej życiowej drodze staje młodszy od niej student medycyny – Leszek Borenga – dla kobiety kończy się pewien etap życia. Janka staje u progu tego, co nieznane i co przyniesie jej zarówno ból, jak i szczęście, lecz ona jeszcze o tym nie wie. Czuje, że ta zmiana jest jej potrzebna, a Leszek jest mężczyzną, u boku którego chce spędzić resztę życia. Janka jest teraz daleko od Stokowa i od miejsc, które tak bardzo kocha. Niemniej jednak, powoli przyzwyczaja się do innego życia, bo przecież nie jest już sama. Ma ukochanego męża, który robi zawrotną karierę w świecie polskiej medycyny. Choć nie wszyscy są mu przychylni, to jednak Leszek nie poddaje się i uparcie dąży do celu. Dla niego bycie lekarzem to przede wszystkim powołanie i służenie ludziom, zaś nie prestiż i pieniądze, które dzięki tej pracy zarabia.
Janka i Leszek żyją jak normalni ludzie. Choć los rzuca ich w różne strony Polski, to jednak wciąż pozostają tymi samymi ludźmi. Każde z nich ma za sobą życiowe tragedie. Leszek nie może pogodzić się ze śmiercią matki, z kolei Janka gdzieś podświadomie pielęgnuje pamięć po tym, którego odebrali jej „leśni”. Mają też przyjaciół, z którymi się spotykają i którzy pomagają w razie potrzeby. Ale czy ci przyjaciele będą równie uczynni, kiedy Jankę i Leszka dotkną poważne kłopoty? Czy wtedy też wszyscy jak jeden mąż pospieszą im z pomocą? A może odwrócą się od nich i będą udawać, że Borengowie są im obcy? I tak mijają lata, a temu wszystkiemu ze spokojem przygląda się Wiluś – zdobiona szafka pamiętająca jeszcze czasy cesarza Wilhelma.
Ponieważ bardzo lubię sagi rodzinne, a szczególnie te spisane na faktach, niesamowicie ucieszyła mnie propozycja przeczytania i zrecenzowania powieściowego debiutu Autorki. Pomimo że jest to biografia, to jednak nie znajdziemy tutaj nudnych i monotonnych opisów poszczególnych wydarzeń z życia bohaterów. Tak jak już wspomniałam, książka posiada formę powieści i napisana jest językiem prostym i zrozumiałym. Katarzyna Droga nie używa jakichś dziwacznych porównań czy przenośni. Nie eksperymentuje językiem polskim. Widać, że napisała tę powieść tak, jak czuła, dedykując ją swoim Rodzicom, co jest zrozumiałe i każdy kto, przeczyta tę historię będzie wiedział dlaczego.
Jeśli o mnie chodzi, to jestem z pokolenia tych, którzy lata PRL-u pamiętają z wieku dziecięcego. Moje dorastanie przypadło na lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku. Pamiętam zatem stan wojenny, strajki, niezapominane festiwale rockowe w Jarocinie, muzykę disco, która szturmem z Zachodu wdzierała się wówczas do Polski, niosąc ze sobą specyficzną modę, za którą młodzi ludzie ślepo podążali. Doskonale pamiętam też upadek komunizmu i zmianę ustroju, natomiast wszystko to, co działo się wcześniej znam jedynie z opowiadań swoich rodziców albo z filmów i literatury. Dlatego też tego rodzaju lektura jest dla mnie niezwykle cenna. Pierwsze rozdziały kojarzyły mi się z Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. To chyba głównie z powodu rzeki Narew. Potem, gdy już kończy się wojna, a bohaterowie wkraczają w inne życie, przed oczami stanął mi serial Dom w reżyserii Jana Łomnickiego, kiedy to po ulicach jeździły niezapomniane syrenki i warszawy – marzenie każdego ówczesnego polskiego kierowcy.
Katarzyna Droga doskonale oddała klimat tamtych lat. Nie zapominajmy, że wtedy na pierwszy plan wysuwała się partia, do której wypadało należeć. Niektórzy zapisywali się do niej „dla interesu”, aby szybciej zdobyć mieszkanie, samochód, pracę. Ale byli też i tacy, którzy brzydzili się partią i za nic nie chcieli do niej przynależeć, uważając, że ten „smród” będzie się za nimi ciągnął już przez całe życie. Woleli swoje poglądy przypłacić więzieniem, niż sprzedać się, aby tylko zyskać święty spokój i lepsze warunki materialno-bytowe.
Bohaterowie powieści w większości budzą w czytelniku sympatię. Janka jest kobietą, która nie boi się mówić głośno tego, co akurat myśli. Szczególną antypatię czuje do władz państwowych, czego nie ukrywa w gronie swoich znajomych. Jest też kobietą niezwykle silną i nawet jeśli gdzieś w kącie sobie popłacze, to jednak bardzo szybko zbiera się w sobie i wychodzi życiu naprzeciw. A trzeba wiedzieć, że los jej nie oszczędza. Praktycznie tragedia goni tragedię. Lecz w końcu przychodzi taki dzień, kiedy Janka i Leszek po życiowych trudach, z którymi zmagali się przez tyle lat, otrzymują od życia bezcenną nagrodę.
Na kartach powieści realia lat ubiegłych mieszają się ze współczesnością. Autorka co pewien czas ukazuje prozę życia, która nie jest obca współczesnemu człowiekowi. Tak więc z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych dwudziestego wieku nagle przenosimy się do roku 2012. Odniosłam wrażenie, że ten przeskok jakoś nie bardzo pasuje do opowiadanej historii. Jest jak gdyby nieco sztuczny. Te fragmenty czytałam szybko, aby znów móc delektować się tym, czego doświadczali główni bohaterowie.
Moim zdaniem książki takie, jak Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca są niezwykle cenne, chociażby z tego powodu, iż nie zawierają bezsensownego bełkotu, jakim wielokrotnie raczą nas współcześni pisarze. Nie zawaham się użyć sformułowania, iż ta biograficzna powieść napisana jest „w starym stylu”, choć współczesnym językiem. W mojej opinii jest to jeden z kluczowych walorów tej książki. Wydaje mi się, że powinniśmy częściej pisać i czytać tego rodzaju historie, ponieważ jesteśmy to winni tym, którzy żyli przed nami, a których życie niejednokrotnie usłane było cierniami i bólem.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Myślę, że gdyby każdy z nas poszperał w starych rodzinnych pamiątkach, odnalazł jakieś zapiski poczynione ręką naszych przodków, czy też przeglądnął sfatygowane – choć wciąż cenne – fotografie, wówczas zdałby sobie sprawę z tego, ile tak naprawdę znaczy historia. Bo przecież historia to nie tylko opowieści o monarchach, bitwach, czy rozmaitego rodzaju wydarzeniach, które w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-24
Król-Słońce. Takim właśnie przydomkiem historia określa jednego z królów Francji i Nawarry – Ludwika XIV Wielkiego, przedstawiciela dynastii Burbonów. Faktyczną władzę w państwie Ludwik XIV przejął dopiero w wieku dwudziestu dwóch lat, a stało się to po śmierci kardynała Mazzariniego w 1661 roku. Przygotowania do objęcia tronu odbywały się niezwykle starannie. Nowy król już w pierwszym roku swojego panowania wydał czternaście edyktów, tym samym zapoczątkowując we Francji obszerne i wszechstronne reformy, które dotyczyły między innymi prawa, gospodarki, finansów, wojska, porządku publicznego, czy podatków. Poza tym reformy te wprowadziły również nowy podział administracyjny. Ludwikowi XIV przypisuje się, iż wyrzekł takie oto słowa: „Ja jestem ludem i władcą.” Natomiast określenie Król-Słońce nie wzięło się bynajmniej stąd, że uchodził za wielkiego monarchę, lecz dlatego, iż uwielbiał przedstawiać się w ten sposób, a dodatkowo wydał rozkaz wybijania monet ze swoim wizerunkiem na tle słońca.
W otoczeniu monarchy przewijali się urzędnicy najczęściej wywodzący się z jego rodziny. Ten fakt nie wykluczał bynajmniej ich umiejętności i zdolności dotyczących zarządzania. Ludwik XIV wspierał też bardzo aktywnie rozwój sztuki i nauki, zaś w czasie jego panowania powstało szereg monumentalnych budowli konstruowanych w stylu dojrzałego baroku. To właśnie za wolą króla powstał zespół pałacowo-ogrodowy w Wersalu, gdzie władca miał swoją siedzibę. Trzeba przyznać, że Ludwik XIV nie był władcą tolerancyjnym. Za jego przyczyną w roku 1598 został anulowany edykt traktujący o równouprawnieniu innowierców, co wywołało falę represji i tym samym doprowadziło do emigracji ponad dwustu tysięcy protestantów (hugenotów). Fakt ten niezwykle negatywnie odbił się na gospodarce Francji, jak również na relacjach z protestanckimi państwami Europy, czego przykładem może być odmowa krajów wchodzących w skład Rzeszy w kwestii popierania Francji w jej konfliktach z katolickimi Habsburgami.
Za czasów Ludwika XIV Burbona we Francji, a szczególnie w Paryżu aż roiło się od wszelkiego rodzaju czarownic, wiedźm i czarnej magii. Choć nie obowiązywał oficjalny zakaz korzystania z ich usług, to jednak pewne rzeczy dotyczące ich działalności były nie do przyjęcia i za ich praktykowanie groził proces nafaszerowany wymyślnymi torturami, a potem już tylko śmierć na stosie lub przez ścięcie. Chodziło głównie o odprawianie czarnych mszy, mordowanie niemowląt celem ofiarowania ich piekielnym demonom, aby uzyskać ich pomoc, bezczeszczenie zwłok poprzez wyjmowanie organów i wróżenie z nich, a także nielegalne spędzanie płodu, nawet wtedy, kiedy ciąża była już mocno zaawansowana. Taki rozwinięty płód również służył jako ofiara składana szatanowi. To właśnie wtedy w Paryżu swoją działalność prowadziła Catherine Deshayes Voisin, znana też jako Madame La Voisin lub po prostu Catherine Montvoisin. Uznawana była za francuską królową czarownic, a pomocy u niej szukały największe znakomitości ówczesnego paryskiego społeczeństwa i nie tylko. Szczególnie przychodziły do niej kobiety z wyższych sfer, bo i słono trzeba było płacić za jej usługi, a lud z nizin raczej nie dysponował bogactwem materialnym. Twierdziła, że nie ma dla niej nic niemożliwego. Była niezwykle pewna swoich magicznych zdolności, jednak jak to w życiu bywa, nadchodzi w końcu taki dzień, kiedy pewność siebie może zgubić. Upadek Madame La Voisin nastąpił w chwili, gdy uznano, że jej czarodziejska moc jest w stanie zaszkodzić samemu królowi.
Catherine Montvoisin była dość atrakcyjną kobietą, czego zupełnie nie widać na jej portretach, które możemy dziś oglądać. Niektórzy twierdzą, że urodę odbierały jej niezwykle świdrujące oczy, którymi potrafiła przewiercić człowieka na wylot. Swoje niecodzienne umiejętności najprawdopodobniej odziedziczyła w genach bądź nauczyła się ich od matki, która swego czasu również znana była jako czarownica pierwszej klasy, a z jej usług korzystali nawet królowie. Jej wróżbiarski talent opierał się głównie na informacjach pozyskiwanych od swoich szpiegów poruszających się we francuskich wyższych sferach. Mówiono, iż była w stanie czytać z oczu, a także przepowiadać przyszłość z kart tarota, twarzy czy dłoni osoby zainteresowanej. Ale z drugiej strony, skoro posiadała szpiegów, którzy donosili jej o pewnych sprawach, to czy można uważać jej dar za nadprzyrodzony? A może była zwykłą oszustką żerującą na naiwności innych? Niemniej prawdą jest, że Madame La Voisin przygotowywała również wszelkiego rodzaju mikstury i proszki. Wiedziała też w jaki sposób pozbyć się u swoich klientek niechcianej ciąży, aby nie przypłaciły tego życiem, i aby nikt się nie zorientował, co takiego zaszło. Z kolei żeby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, starała się regularnie uczestniczyć w życiu Kościoła katolickiego, uczęszczając na wszelkiego rodzaju nabożeństwa.
Madame La Voisin specjalizowała się także w truciznach. Ich wytwarzanie powierzała dwóm zaufanym kobietom, które potrafiły zaopatrzyć ją w ponad pięćdziesiąt rodzajów rozmaitych trucizn. Zmieniając dawki, czarownica była pewna, że podczas każdorazowego ich użycia objawy otrucia będą inne, a tym samym powód zgonu ofiary trudny do rozpoznania. W jej domu bardzo często odprawiano czarne msze, a ona sama podczas tych obrzędów wdziewała albę z wyszytymi na niej czarnymi fallusami, zaś jako ołtarz służyła jej naga kobieta. Wszystko zaczęło się zmieniać w momencie, kiedy jej wróżby skierowały się w stronę polityki i królewskiego dworu. Lawinę aresztowań francuskich czarownic rozpoczęło zatrzymanie wiedźmy o imieniu Marie Bosse, która podejrzewana była przez policję o działalność trucicielską. Ta przyznała, iż uczestniczyła w obrzędach mających na celu czczenie szatana, a na ich czele stała sama Madame La Voisin. I właśnie to oskarżenie przesądziło o wszystkim. Podczas procesu Catherine Montvoisin przyznała się do swoich czarodziejskich praktyk, a żeby być bardziej wiarygodną (a może dumną z tego, co robi?) przyznała, iż w piecu znajdującym się w jej ogrodzie pozbywała się setek zwłok dzieci oraz embrionów, które wykorzystywała w trakcie czarnych mszy. Oczywiście miała wspólników. Niektórzy z ich podzielili jej los, zaś innym szczęśliwie udało się zachować głowę. Historyczne przekazy mówią, iż wiedźma La Voisin próbowała po jakimś czasie odwołać swoje zeznania, jednak było już na to za późno, natomiast dowody znalezione przez policję w jej mieszkaniu tak silnie obciążały jej osobę, że nie było już choćby najmniejszych szans na ujście z życiem.
Jedną z najczęstszych i najbardziej dochodowych klientek Madame La Voisin była markiza de Montespan – oficjalna i chyba najbardziej znana kochanka Ludwika XIV. Prawdę powiedziawszy, monarcha wciąż zmieniał swoje nałożnice. Jednym nadawał tytuły, podczas, gdy inne jedynie zadowalały go w łożu bez szans na awans społeczny. Franciszka-Atena de Rochechouart vel markiza de Montespan wciąż obawiała się konkurencji, co tłumaczyło jej częste wizyty w domu czarownicy. Markiza wręcz obsesyjnie bała się utracić swoje wpływy na dworze, a także miłość króla, któremu urodziła liczne potomstwo. Każde z siedmiorga dzieci zostało prawnie uznane przez Ludwika XIV, lecz mimo to, królewska metresa podejrzliwie spoglądała na swoje rywalki.
Postać Madame La Voisin zainspirowała Judith Merkle Riley do napisania doskonałej powieści traktującej o czasach niezwykle istotnych dla Francji, a zarazem niesamowicie ciekawych z historycznego punktu widzenia. Autorka oprócz bohaterów stricte historycznych wprowadziła także postacie czysto fikcyjne, do których zalicza się główna bohaterka powieści – Geneviève Pasquier oraz jej rodzina i niektórzy znajomi. Losy Geneviève przedstawiają się dość dramatycznie. Dziewczyna nie pochodzi z wyższych warstw społecznych. Jedynie jej matka może poszczycić się arystokratycznym pochodzeniem, lecz nie jest to brane pod uwagę, bo przecież szlachecki rodowód powinien mieć swoje źródło w przodkach ojca. Geneviève od najmłodszych lat jest bardzo zżyta właśnie z ojcem, który prowadzi z nią poważne dyskusje na temat filozofii. Z kolei matka to zwykła materialistka, która zdolna jest przyjmować pod swoim dachem na oczach męża licznych kochanków. Co tu dużo mówić, Geneviève nie urodziła się jako bogini piękności. Ma poważną wadę postawy, a do tego jeszcze zniekształconą stopę, co budzi obrzydzenie u niektórych osób. W domu jest traktowana jako zło konieczne, zaś na jakiekolwiek uczucie może liczyć jedynie ze strony babci i ojca, a także starszej siostry – pięknej Marie-Angélique. Natomiast matka, starszy brat oraz wuj tolerują ją tylko do momentu śmierci babci i ojca. Wtedy w życiu dziewczyny rozpoczyna się istny koszmar. A kiedy już udaje jej się wydostać z więzienia, jakie stworzyli jej najbliżsi, okazuje się, że ma tylko jedno wyjście – rzucić się w wody Sekwany i skończyć ze sobą raz na zawsze. I wtedy nie wiadomo skąd na jej drodze we własnej osobie staje osławiona królowa paryskich czarownic – Catherine Montvoisin. Wiedźma zabiera ją do swojego domu, lecz już wkrótce Geneviève będzie musiała zacząć spłacać swój dług wobec czarownicy. Madame La Voisin niczego nie robi za darmo. A już na pewno nie ratuje komuś życia za zwykłe „dziękuję”.
Bardzo szybko okazuje się, że piętnastoletnia wówczas Geneviève będzie musiała dołączyć do społeczności czarownic, choć tak naprawdę nie widzi siebie w tej roli. Lecz nie ma wyjścia. Teraz przypomina sobie, że jeszcze w dzieciństwie, kiedy wraz z matką odwiedziła Catherine Montvoisin, czarownica odkryła u niej niezwykły talent wróżbiarski. Otóż Geneviève potrafi doskonale odczytywać przyszłość z tafli wody, a niekiedy też rozmaite obrazy ukazują jej się w lustrze, co ją niesamowicie przeraża, jednak wie, że teraz będzie już musiała wykorzystać swój dar, bo inaczej czeka ją śmierć w rynsztoku albo w wodach Sekwany. Poza tym panna Pasquier ma też do spełnienia pewną misję. To zemsta na tych, którzy ją skrzywdzili. Chęć odpłacenia pięknym za nadobne popycha ją do rozpoczęcia życia zgoła innego niż było to w planie. W dodatku wiedźma trzyma ją w szachu, wiedząc, że Geneviève będzie dla niej doskonałym źródłem dochodu, co pomoże jej pomnożyć majątek i zyskać jeszcze większą sławę niż dotychczas. I tutaj pojawia się pytanie. Czy spotkanie uczennicy i nauczycielki naprawdę było przypadkowe? A może któraś z nich dokładnie je zaplanowała?
Niemniej jednak, sprytna czarownica doskonale wie, że jej nowa podopieczna nie może czuć się bezpiecznie w Paryżu. Jej rodzina, a szczególnie brat i okrutny wuj, będą deptać jej po piętach z uwagi na zapis w testamencie ojca. Madame La Voisin wymyśla Geneviève nową tożsamość. Od tej pory dziewczyna staje się stupięćdziesięcioletnią staruchą o nazwisku de Morville z tytułem markizy. Jej drzewo genealogiczne również ulega sfałszowaniu dla dobra sprawy, a sama Geneviève zmienia się nie do poznania. Teraz przyodziewa się w czerń adekwatną do jej wieku i stanu cywilnego (wdowa), zaś twarz smaruje jakimś paskudnym mazidłem, którego celem jest dodanie jej lat.
Jak można się spodziewać, wieść o markizie de Morville – wróżbitce, która przepowiada przyszłość w tafli wody i zawsze mówi prawdę – bardzo szybko obiega Paryż i trafia aż na królewski dwór. Drzwi mieszkania markizy nie zamykają się. Klienci walą do niej drzwiami i oknami, mówiąc kolokwialnie, a co za tym idzie jej majątek powiększa się z dnia na dzień, zaś zadowolenia z tego faktu nie ukrywa jej protektorka i nauczycielka. Jak długo Geneviève Pasquier vel markiza de Morville będzie w stanie tkwić w świecie, do którego zupełnie nie pasuje? Czy Madame La Voisin pozwoli jej kiedyś odejść i ułożyć sobie życie, tak jak dziewczyna by tego chciała? A co stanie się, jeśli ktoś pomimo przebrania i tak ją rozpozna? Czy grozi jej śmierć?
Okultyzm, czarna magia, ofiary z ludzi, wróżbiarstwo i trucicielstwo – to wszystko obecne jest na kartach Czary wyroczni. Judith Merkle Riley stworzyła naprawdę świetną powieść, która doskonale oddaje klimat siedemnastowiecznego Paryża. Widać, że Autorka zadbała o najdrobniejszy szczegół, nakreślając środowisko czarownic. Mamy tutaj nie tylko przekrój przez rozmaite warstwy społeczne, ale przede wszystkim poznajemy cechy charakterystyczne dla tamtej epoki. Każda z przedstawionych postaci, czy to historycznych, czy fikcyjnych, jest niezwykle wyrazista i autentyczna. Temat, jaki obrała sobie Judith Merkle Riley nie należy do najłatwiejszych, zaś w pewnych kręgach może wywołać lawinę oburzenia, kontrowersji, a niekiedy nawet spowodować zakaz czytania powieści. Bo przecież skoro seria o Harrym Potterze swego czasu budziła tak wiele emocji z powodu magii, która w tym przypadku czarną nie jest, to cóż dopiero Czara wyroczni, gdzie kultywuje się wiarę w szatana, a Boga wręcz obraża się poprzez mieszanie go z księciem ciemności? Tam, gdzie odprawia się czarne msze, znajdują się również obrazy przedstawiające sceny biblijne. Tak więc zanim ktoś zacznie negatywnie wyrażać się na temat Czary wyroczni, musi uzmysłowić sobie, że jest to powieść historyczna oparta na faktach zmieszanych z fikcją. I tak należałoby to traktować. Historii zmienić się nie da, zaś temat do napisania powieści jest dobry, jak każdy inny. Liczy się dystans, zaś nie emocjonalne podejście do sprawy.
Wydarzenia zachodzące na kartach powieści czytelnik obserwuje z punktu widzenia głównej bohaterki. To ona jest narratorem i to ona opowiada nam o swoim życiu pod skrzydłami królowej francuskich czarownic. Praktycznie przez całą powieść widzimy, jak dziewczyna-starucha męczy się, prowadząc życie wróżbitki. Do swojej profesji podchodzi z dystansem, choć niektóre wizje naprawdę ją przerażają. Jej starość to tylko otoczka, która chroni ją przed działaniem wrogów. Tak naprawdę jest młoda i chciałaby żyć, jak na młodego człowieka przystało. Chce też kochać i być kochaną, pomimo że los poskąpił jej urody. Wydawałoby się, że szuka miłości za wszelką cenę, lecz zanim ją odnajdzie przyjdzie jej przeżyć również głębokie rozczarowanie. Poza tym jest jeszcze policja, która wciąż węszy, aby tylko znaleźć dowody przemawiające na niekorzyść paryskich czarownic. Z drugiej strony jednak Geneviève Pasquier vel markiza de Morville to naprawdę silna kobieta. Kiedy uznaje, że jej działania zaszły już za daleko i z tego tytułu grozi jej niebezpieczeństwo, robi wszystko, aby nie podzielić losu pozostałych czarownic. Wyraźnie widać, że jest niezwykle zdeterminowana, aby wyrwać się ze środowiska, w którym nigdy nie czuła się dobrze, a które, oprócz bogactwa, przyniosło jej też lęk o własne życie. Po drodze odkrywa też szereg tajemnic, które otwierają jej oczy na pewne sprawy.
Na kartach Czary wyroczni doskonale widać walkę Dobra ze Złem. Czytelnik ma tutaj do czynienia z ludźmi, którzy pomimo że parają się czarną magią, to jednak nie są źli i zepsuci do szpiku kości. W każdej z tych osób tkwią zarówno dobre, jak i złe cechy. Odniosłam wrażenie, że ci wróżbici i truciciele, bo są wśród nich również mężczyźni, jak chociażby Primi Visconti – nadworny wróżbita Ludwika XIV – swoją profesję traktują przede wszystkim jako źródło dochodu, zaś klientów jak głupców, którzy uwierzą we wszystko, co się im powie. Pomyślałam sobie zatem, że pomimo iż minęły wieki, a czasy diametralnie się zmieniły, współcześni wróżbici niekiedy również są w ten sposób nastawieni do swojej pracy, a przynajmniej ja tak ich odbieram. Wiem, że dziś jest wiele osób, które wierzą w sens przepowiedni, wróżb i magii, ale tak naprawdę jedyne, co wnosi ona do naszego życia, to stratę pieniędzy i czasu. Może przemawia przeze mnie wrodzona realistka, ale uważam, że żaden śmiertelnik nie jest w stanie poznać przyszłości, a wszelkiego rodzaju zabobony i wróżby traktuję z przymrużeniem oka i podchodzę do nich z wielkim dystansem.
To jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Judith Merkle Riley i mam nadzieję, że nie ostatnie. Pisarka nie żyje już od trzech lat i w związku z tym nie napisze już żadnej książki. Szkoda, bo po przeczytaniu Czary wyroczni jestem skłonna stwierdzić, że posiadała nietuzinkowy talent. Książkę polecam głównie ze względu na jej walory historyczne i literackie. Myślę, że powinny ją przeczytać osoby, które nie podchodzą do tego rodzaju tematyki zbyt emocjonalnie i nie widzą działania szatana w czytaniu tego typu powieści. Tak jak napisałam powyżej: temat dobry, jak każdy inny. Poza tym tak zwana Sprawa trucizn w tamtych czasach odbiła się naprawdę głośnym echem i pociągnęła za sobą szereg ofiar, zarówno wśród czarownic, jak i osób, którym owe trucizny podano, aby móc się ich pozbyć. Byli wśród nich niewierni mężowie, kobiety walczące między sobą o względy tego samego mężczyzny, a nawet przedstawiciele bogatych rodów, których przedwczesne zejście z tego świata gwarantowało pozyskanie ogromnego majątku przez tych, którzy zostali. Tak więc szkoda byłoby, gdyby taki temat nie znalazł swojego odzwierciedlenia w literaturze, zważywszy że magia i wszelkiego rodzaju przesądy towarzyszą człowiekowi praktycznie od zarania dziejów.
Źródło tekstu: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Król-Słońce. Takim właśnie przydomkiem historia określa jednego z królów Francji i Nawarry – Ludwika XIV Wielkiego, przedstawiciela dynastii Burbonów. Faktyczną władzę w państwie Ludwik XIV przejął dopiero w wieku dwudziestu dwóch lat, a stało się to po śmierci kardynała Mazzariniego w 1661 roku. Przygotowania do objęcia tronu odbywały się niezwykle starannie. Nowy król już...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-20
Gdzieś na Śląsku w okolicach Gliwic leży małe miasteczko o nazwie Kasztelowo. Jak to zazwyczaj bywa w tego typu miejscowościach, ludzie wiedzą tutaj wszystko o sobie nawzajem, a jeśli jakimś sposobem jest inaczej, to przecież zawsze można zapytać sąsiadki albo przeprowadzić własne śledztwo, chociażby podglądając innych zza firanki. Mieszkańcy Kasztelowa to z jednej strony społeczność niezwykle ze sobą zżyta, lecz z drugiej nieufnie spoglądająca w stronę przyjezdnych. Na ich zaufanie trzeba sobie solidnie zapracować. Jeśli w miasteczku dzieje się coś niepokojącego to oczywiście pierwsze podejrzenia zawsze padają na tych „nowych”. W Kasztelowie panuje pewna specyficzna mentalność dotycząca w głównej mierze moralności i wiary w Boga. Można by pomyśleć, że ludzie wsiąknęli tutaj niezwykle mocno w pewne stereotypy i za nic w świecie nie potrafią przyjąć do wiadomości, iż można żyć inaczej i mieć swoje własne poglądy, co nie zawsze oznacza, że są one gorsze.
W Kasztelowie mieszka pewna stateczna wdowa – Janina Gawron. Kobieta ma już swoje lata i niejedno za sobą. Straciła męża i ukochanego syna. Pomimo że i jednemu, i drugiemu daleko było do ideału, to Janina myśli o nich bardzo ciepło. Wie, że mężczyźni jej życia mieli swoje na sumieniu, ale trudno jest jej przyznać to nawet samej przed sobą, a co dopiero przed obcymi, szczególnie w kwestii syna. Łatwiej winą obciążyć innych. A kto nadaje się do tego lepiej, jak nie jej synowa – Ada? Skoro już mowa o synowej, to trzeba wiedzieć, że kobieta mieszka teraz w Krakowie, gdzie prowadzi w miarę ustabilizowane życie, choć nie pozbawione problemów dnia codziennego. W stolicy Małopolski Ada ma przyjaciół, na których może liczyć. Posiada też satysfakcjonujące ją zatrudnienie, które nie każdemu kojarzy się z pracą, bo przecież wykonuje rękodzieła, a to nie wymaga wychodzenia z domu i przebywania w miejscu pracy standardowych ośmiu godzin. Ada Gawron wykonuje wolny zawód i czas pracy może ustalać sobie według własnego uznania.
Owocem związku Ady z Henrykiem Gawronem są dwie dorosłe córki, które prowadzą już samodzielne życie z dala od mamy. Pracują w Warszawie, więc siłą rzeczy Ada nie ma z nimi tak częstego kontaktu, jak by tego chciała. Niemniej jednak, pomimo odległości ich wzajemne uczucie wcale nie jest słabsze niż byłoby to w przypadku, gdyby bliźniaczki mieszkały pod jednym dachem z matką. Wiktoria i Maja to naprawdę rozsądne dziewczyny, które wiedzą jak radzić sobie w życiu, a niekiedy nawet wykazują więcej rozwagi niż ich rodzicielka. Śmierć ojca przeżyły dość mocno, zaś z babcią Gawronową są w jak najlepszych stosunkach. To tylko Ada nie jest mile widziana w Kasztelowie. Można się łatwo domyślić dlaczego. Otóż, jeszcze przed śmiercią Henryka ich związek się rozpadł i pozostał jedynie żal, tak z jednej, jak i z drugiej strony. Konserwatywna Janina Gawron jakoś nie może wybaczyć synowej tego rozstania i jeszcze wielu innych kwestii z przeszłości, pomijając w tym wszystkim winę swojego syna. Natomiast Ada nie czuje się komfortowo w towarzystwie teściowej właśnie z tego powodu. Jedynym łącznikiem pomiędzy teściową a synową są bliźniaczki.
Jest zima, a jak wiadomo o tej porze roku o wypadek nietrudno. Aura nie sprzyja wychodzeniu z domu bez ryzyka ulegnięcia wypadkowi, szczególnie w przypadku osób starszych i zniedołężniałych. Pewnego dnia pech dotyka również Janinę Gawron. Kobieta ulega bardzo poważnej kontuzji na schodkach prowadzących do jej domu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jej upadek wydarzył się gdzieś na kasztelowej drodze, ale tuż przed drzwiami jej domu? Na schodkach, o które dbała każdego dnia, aby nie były śliskie? Wgląda to bardzo podejrzanie. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Janina musi najbliższe tygodnie spędzić w szpitalu. I w tym momencie pojawia się problem. Kto zaopiekuje się nią po powrocie do domu? Przecież starsza pani nie będzie w stanie funkcjonować bez pomocy drugiej osoby. Owszem jest sąsiadka, ale ona pracuje i raczej nie będzie mogła przebywać z Gawronową dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ukochane wnuczki też nie wchodzą w grę, ponieważ mają swoje życie, robią karierę w stolicy i za nic nie przyjadą do Kasztelowa, aby zaopiekować się chorą babcią. Kto zatem pozostaje? Oczywiście Ada. Przecież zdaniem niektórych osób kobieta nie pracuje, więc i czasu ma pod dostatkiem. W dodatku Wiktoria i Maja nie przestają wiercić matce dziury w brzuchu i wzbudzać w niej wyrzutów sumienia. Niechęć do opieki nad teściową, która pojawia się u Ady jest jak najbardziej zrozumiała, bo kto przy zdrowych zmysłach podjąłby się tego w sytuacji, gdy wzajemne stosunki pomiędzy kobietami do najcieplejszych nie należą? Co jednak dziwne, ten opór występuje chyba tylko po stronie Ady, ponieważ Janina godzi się na taką ewentualność. A może jedynie wybiera mniejsze zło? Kto ją tam wie. Niemniej faktem jest, że Ada Gawron w końcu przeprowadza się do Kasztelowa do domu teściowej, lecz nie robi tego bynajmniej z miłości do starszej kobiety. W grę wchodzi coś jeszcze, ale o tym już w powieści.
Już w pierwszym dniu swojego pobytu w Kasztelowie Ada poznaje kogoś bardzo wyjątkowego. Piszę „kogoś”, bo tegoż osobnika jak najbardziej możemy potraktować na równi z człowiekiem. To piękny rasowy kot, który od tej pory będzie jej towarzyszył i wywrze na jej życie ogromny wpływ. Jak zakończy się ta historia? Czy kobiety będą w stanie przebywać pod jednym dachem, nie skacząc sobie do oczu? Czy pobyt w Kaszelowie sprawi, że życie Ady Gawron już nigdy nie będzie takie samo? A w jaki sposób odbije się to na Janinie Gawron? Czy uda się zapomnieć o przeszłości i uleczyć rany, które do tej pory nie potrafiły się zabliźnić?
Już kilkakrotnie pisałam, że Renata Górska znana jest z tworzenia przepięknych powieści obyczajowych, które zawierają w sobie swego rodzaju magię. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić czym jest to spowodowane. Prawdę powiedziawszy powieści Autorki nie posiadają jakieś szczególnie wyjątkowej fabuły. To historie z życia wzięte, które mogą przytrafić się każdemu/każdej z nas. A jednak jest w nich coś, co sprawia, że człowiek czuje jakieś niewypowiedziane ciepło, kiedy je czyta. Te powieści dają nadzieję na to, iż dopóki żyjemy wszystko jest możliwe, a mówienie, że nic dobrego nas już nie czeka, jest błędem.
Historia kotem się toczy to powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Spokój panujący w Kasztelowie pewnego dnia zostaje zburzony w wyniku zaistnienia szeregu dziwnych sytuacji. A to ktoś obleje farbą nagrobki na cmentarzu. A to znowu zabije jakieś zwierzę – tutaj szczególnie koty muszą mieć się na baczności. Lecz kiedy złoczyńca uderza w ludzi, robi się naprawdę niebezpiecznie. Ten kryminalny wątek znacząco podnosi walor powieści. Nie należy też zapominać o języku powieści, a dokładnie o śląskiej gwarze, z którą Autorka poradziła sobie wyśmienicie. Dzięki temu zabiegowi fabuła nabiera autentyczności. Na pewno jest to ogromna zachęta dla czytelników pochodzących ze Śląska, dla których ten specyficzny język jest codziennością. Nie obywa się również bez zabawnych sytuacji, kiedy to „gorole” nie potrafią zrozumieć tego, co rodowity Ślązak ma na myśli. W dodatku mamy też do czynienia z bardzo mądrym kotem, który widzi wszystko zupełnie inaczej niż ludzie i nie waha się o tym opowiadać.
Jak każda powieść Renaty Górskiej, tak i ta zawiera w sobie szereg życiowych przesłań. Wygląda na to, że czasami nic nieznaczące gesty czy słowa w perspektywie czasu mogą zaważyć na całym naszym dalszym życiu. Nieprawdą jest, że liczy się tylko to, co tu i teraz, ponieważ tu i teraz może przynieść skutki, z którymi nie będziemy mogli sobie poradzić na dłuższą metę. Ale z drugiej strony działanie pod wpływem impulsu może też mieć dobre strony, czego początkowo zupełnie nie dostrzegamy.
Historia kotem się toczy to przede wszystkim powieść rodzinna. Jej fabuła dokładnie pokazuje, ile tak naprawdę znaczą dla nas bliscy, nawet jeśli jesteśmy z nimi skłóceni. Wspólne przebywanie pod jednym dachem nie zawsze może grozić awanturą. Może to być też sposób na zażegnanie dotychczasowych waśni i spojrzenie na te same sprawy pod zupełnie innym kątem. Ten, kogo traktowaliśmy jak wroga, może nagle stać się dla nas przyjacielem. Możemy zobaczyć tę osobę w zupełnie innym świetle.
Renata Górska w swojej najnowszej powieści pokazuje również, że nigdy nie jest za późno na miłość. Ludzie bardzo często mówią, że gorące uczucie to domena młodych, a osoby w średnim wieku powinny o tym zapomnieć. Nic bardziej mylnego. Jedyną różnicą jest to, że w miarę jak przybywa nam lat, nasza miłość również się zmienia. Mamy wobec niej zgoła inne oczekiwania niż miałoby to miejsce w młodszym wieku. Już nie pierwszy raz Autorka ukazała miłość dojrzałą i świadomą. Przy okazji pisania recenzji powieści Renaty Górskiej bardzo często powtarzam, że Pisarka nie tworzy cukierkowych romansów, gdzie największą wagę przywiązuje się do strony erotycznej, lecz pokazuje miłość dojrzałą, bez narzucania się. Jest to miłość, która znajdzie swoje spełnienie, jeśli tylko bohaterowie dadzą jej czas i pozwolą biec własnym torem.
Przyznam, że bardzo lubię takie małomiasteczkowe klimaty w literaturze. Jak wspomniałam na wstępie, w tym przypadku czytelnik ma do czynienia właśnie z taką atmosferą. Ten klimat naprawdę wciąga. Już nie po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że Renata Górska potrafi pisać w taki sposób, iż czytelnik w pewnym momencie chce przenieść się do miejsca, które Autorka opisuje i spotkać się z ludźmi, którzy tam żyją, choć wiadomo, że są to tylko postacie fikcyjne. I chyba właśnie w ten oto sposób odkryłam tę niezwykłą magię powieści Renaty Górskiej, oraz odnalazłam odpowiedź na pytanie, dlaczego książki Pisarki są tak wyjątkowe.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Gdzieś na Śląsku w okolicach Gliwic leży małe miasteczko o nazwie Kasztelowo. Jak to zazwyczaj bywa w tego typu miejscowościach, ludzie wiedzą tutaj wszystko o sobie nawzajem, a jeśli jakimś sposobem jest inaczej, to przecież zawsze można zapytać sąsiadki albo przeprowadzić własne śledztwo, chociażby podglądając innych zza firanki. Mieszkańcy Kasztelowa to z jednej strony...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-13
I tak oto nadszedł czas na recenzję kolejnej powieści Philippy Gregory pod tytułem Uwięziona królowa. Jest to szósta część cyklu opowiadającego o dynastii Tudorów (przyp. Wieczna księżniczka, Kochanice króla, Dwie królowe, Błazen królowej, Kochanek dziewicy, Uwięziona królowa). Na tę książkę z niecierpliwością czekałam już od dłuższego czasu, podobnie jak wciąż wyczekuję na następne powieści tej niezwykłej Autorki. Uwięziona królowa to niesamowita opowieść o losach Marii I Stuart, która na kartach historii Anglii zapisała się przede wszystkim jako władczyni uzurpująca sobie prawo do tronu, który teoretycznie wcale jej nie przysługiwał, a już na pewno nie w chwili, kiedy się tego domagała. Ale czy na pewno tak było? Czy przypadkiem Maria I Stuart nie miała racji, twierdząc, że to właśnie ona powinna zasiadać na angielskim tronie zamiast jej krewnej – Elżbiety I Tudor? Czy nie miała racji, uważając, że to właśnie ona jest królową, którą z Tudorami łączą prawdziwe, zaś nie wyimaginowane więzy krwi, dające jej prawo ubiegać się o władzę w Anglii? Do dziś historycy spekulują na ten temat, a co za tym idzie, pojawia się szereg opinii, które nie zawsze zgadzają się ze sobą. Maria I Stuart do dnia dzisiejszego ma swoich zwolenników i przeciwników. Jej niezwykle barwna postać obecnie również budzi emocje. Kim zatem była królowa o nieziemskiej urodzie, będąca w stanie rozkochać w sobie niemalże każdego mężczyznę, bez względu na jego wiek i pozycję społeczną?
Maria I Stuart. Kobieta piękna, mądra i za wszelką cenę dążąca do wypełnienia swojego przeznaczenia. Już od wczesnego dzieciństwa wpajano jej, iż urodziła się po to, aby kiedyś stać się monarchinią potężną i władającą aż trzema państwami: Szkocją, Francją i Anglią. Maria I Stuart zwana również Królową Szkotów to kobieta będąca w stanie rozkochać w sobie każdego mężczyznę do tego stopnia, że ten był skłonny wmieszać się w spisek przeciwko panującej aktualnie królowej, narażając dla swojej wybranki własne życie. Takiemu mężczyźnie nie straszny szafot. Ważne było jedynie to, że może intrygować na rzecz najpiękniejszej władczyni ówczesnej Europy.
Wróćmy jednak do momentu narodzin monarchini, o której historycy obszernie rozpisują się do dnia dzisiejszego. Maria I Stuart była po linii prostej spokrewniona z dynastią Tudorów. Jej pradziadkiem był sam Henryk VII Tudor, zaś babką jego najstarsza córka – Małgorzata, która poślubiła Jakuba IV Stuarta. Ślub odbył się 8 sierpnia 1503 roku w opactwie Holyrood w Edynburgu. Wydarzenie to było wynikiem zawarcia tak zwanego „pokoju wieczystego” pomiędzy Szkocją a Anglią. Niestety, pokój szkocko-angielski przetrwał jedynie do dnia śmierci Henryka VII Tudora.
Zostawmy jednak politykę, a zajmijmy się drzewem genealogicznym Marii I Stuart. To, co nas najbardziej interesuje, to narodziny następcy szkockiego tronu Jakuba V. Przyszły monarcha przekroczył próg tego świata 10 kwietnia 1512 roku i był on czwartym z kolei dzieckiem zrodzonym ze związku Małgorzaty Tudor i Jakuba IV Stuarta. Niestety, potomstwu urodzonemu wcześniej nie dane było dożyć chociażby wieku nastoletniego. Jakub V dorastał, zakochiwał się, odkochiwał, płodził nieślubne dzieci, aż w końcu postanowiono go ożenić. Na ewentualną matkę jego dzieci z prawego łoża, a tym samym następców tronu, zaproponowano Magdalenę de Valois – francuską księżniczkę, córkę Franciszka I Walezjusza i Klaudii de Valois. Niestety, młodziutka królowa po pół roku piastowania urzędu monarchini Szkocji, zmarła. Jak się okazało, Magdalena cierpiała na gruźlicę i to właśnie ta choroba ją zabiła, kiedy ta miała zaledwie szesnaście lat. Oczywiście para królewska nie doczekała się potomstwa.
Jednakże Jakub V Stuart nie próżnował i niespełna rok po śmierci swojej pierwszej żony, poślubił Marię de Guise – najstarszą córkę Klaudiusza, będącego głową francuskiej dynastii Gwizjuszy. Małżeństwo doczekało się dwóch synów oraz córki. Z trojga dzieci Jakuba V Stuarta przeżyła jedynie Maria – późniejsza Królowa Szkotów. Kiedy przyszła na świat, jej ojciec uwikłany był w wojnę z Anglią. Konflikt ten zakończył się klęską Szkotów, co przyprawiło króla o śmierć. Tak więc Maria odziedziczyła po ojcu tron, przebywając na tym świecie jedynie od sześciu dni. Wówczas władzę w jej imieniu objęła matka, stając się regentką Szkocji.
Maria I Stuart wychowywała się na francuskim dworze, natomiast jako piętnastoletnia dziewczyna poślubiła delfina Francji, który już rok po ślubie został królem Franciszkiem II Walezjuszem. Było to 24 kwietnia 1558 roku. Fakt ten sprawił, iż jej teściową stała się sama Katarzyna Medycejska. Młodziutka królowa Francji nie mogła jednak cieszyć się ani rozkoszami alkowy, ani tym bardziej długim życiem swojego małżonka. Franciszek był chorowitym chłopcem i już rok po objęciu tronu oddał ducha Bogu. Po śmierci Franciszka II Walezjusza, Maria zdecydowała się wrócić do rodzinnej Szkocji i już w 1561 roku jako prawowita królowa zasiadła na tronie.
Szkocja w tamtym okresie była państwem niezwykle niebezpiecznym. Na jej terenie tworzyły się skłócone ze sobą obozy polityczne, wynikiem czego stały się spiski i intrygi. Ponadto panował także poważny konflikt na tle religijnym. Trzeba też wiedzieć, że Maria miała przyrodniego brata, którego nie darzyła nawet sympatią, a co dopiero siostrzaną miłością. James Stewart, 1. hrabia Moray przyszedł na świat z nieprawego łoża, a w dodatku był protestantem, czego Maria, jako zagorzała katoliczka, tolerować nie mogła. To właśnie wyznawana przez nią wiara czyniła ją podejrzaną w wielu kręgach, a szczególnie w oczach Elżbiety I Tudor, która władała już Anglią i opowiadała się po stronie protestantów.
Najprawdopodobniej tuż po objęciu tronu, Maria zapraszała do Szkocji Elżbietę I, lecz ta nie przyjęła propozycji złożenia wizyty swojej krewnej. Fakt ten poważnie nadszarpnął – jak dotąd – w miarę poprawne stosunki pomiędzy obydwoma państwami. Niedługo ze strony Królowej Szkotów padła kolejna propozycja odwiedzin jej kraju, lecz i tym razem „rudy bękart” – jak zdaniem Philippy Gregory zwała Elżbietę I jej szkocka krewniaczka – również odmówił. Aby nieco zneutralizować działania Marii, angielska monarchini postanowiła poświęcić swojego wieloletniego kochanka – Roberta Dudley'a 1. hrabiego Leicester, próbując zaaranżować małżeństwo Marii i Roberta.* Zdaniem Marii propozycja ta uwłaczała jej godności, dlatego natychmiast ją odrzuciła.
W 1565 roku Maria I Stuart poślubiła Henryka Stuarta, lorda Darnley'a, który był potomkiem Henryka VII Tudora i jednocześnie jej kuzynem młodszym od niej o około cztery lata. Małżeństwo to miało posłużyć Marii do wzmocnienia swojej pozycji dotyczącej objęcia angielskiego tronu po śmierci Elżbiety I, która nie miała swojego następcy i praktycznie nic nie wskazywało na to, że coś w tej kwestii może ulec zmianie. Nie dziwi więc fakt, iż ślub krewniaczki przyprawił „rudego bękarta” o atak furii. Jednakże już wkrótce młody małżonek okazał się być pijakiem chadzającym własnymi drogami. Nie wahał się zadawać z kobietami wywodzącymi się z niższych sfer, co stanowiło bolesny policzek dla Marii. Jak gdyby tego było mało lord Darnley spiskował za plecami swojej żony, aby tym samym pozbawić ją tronu, a sobie zapewnić tytuł regenta.
Szereg rozmaitych i przede wszystkim tragicznych okoliczności złożyło się ostatecznie na to, iż Maria postanowiła opuścić Szkocję i uciekać do Anglii. Już jako wdowa po lordzie Darnley'u, z nowym mężem na karku, który tak naprawdę nie wiadomo, gdzie wówczas przebywał (najprawdopodobniej w niewoli), a przede wszystkim jako przegrana królowa, Maria ze szkockiego więzienia na zamku Loch Laven trafiła do kolejnego, tym razem pod panowanie Elżbiety I Tudor. Początkowo angielska monarchini nie bardzo wiedziała, co powinna uczynić z Marią, jednak wtedy na scenę wkroczył jej oddany doradca – William Cecil, późniejszy 1. baron Burghley.
Właśnie od tego momentu Philippa Gregory rozpoczyna swoją opowieść o najpiękniejszej królowej Europy tamtych czasów. Autorka powadzi czytelnika poprzez trójtorową narrację. Oprócz wspomnianej już Marii I Stuart, te same wydarzenia możemy śledzić z punktu widzenia Elizabeth Talbot, hrabiny Shrewsbury oraz jej męża George’a. To właśnie tych dwoje będzie odgrywać kluczową rolę w życiu Marii przez kolejne lata, aż do jej tragicznej śmierci.
Jaka zatem jest Elizabeth Talbot, nazywana przez Autorkę zdrobniale „Bess”? Przede wszystkim jest to typowa materialistka, która swoje wcześniejsze małżeństwa wykorzystywała jedynie do tego, aby się wzbogacić i zapewnić przyszłość swoim dzieciom. Jest takie przysłowie mówiące, że „chytry dwa razy traci”. W przypadku Bess sprawdza się ono idealnie. Im bardziej chce pomnażać swój majątek, tym ma go coraz mniej. Jednak z drugiej strony, choć niewykształcona i pochodząca z nizin społecznych, doskonale wie, co zrobić, aby tego majątku doszczętnie nie stracić.
Z kolei mąż Bess – George Talbot 6. hrabia Shrewsbury – to mężczyzna o słabym charakterze. Przynajmniej w ten sposób przedstawia go Philippa Gregory. Na pewno jest to człowiek, który w życiu kieruje się honorem. Pragnie, aby wszystko odbywało się zgodnie z prawem i w obliczu sprawiedliwości, do czego zobowiązuje go też stanowisko zajmowane na królewskim dworze. Jednak nie zawsze tak się dzieje. Pamiętajmy, że tło historyczne powieści to czasy, kiedy w Anglii i nie tylko zawiązywały się spiski, czasami wręcz za wszelką cenę szukano winnych, wymuszano przyznawanie się do winy, stosując okrutne tortury. W takich okolicznościach nawet ten, kto jest do szpiku kości przekonany o swojej niewinności, jest w stanie przyznać się do popełnienia najgorszej zbrodni, nawet do szykowania zamachu na życie królowej, jednocześnie pogrążając swoich towarzyszy. Wszędzie też znajdują się szpiedzy. Nie jest zatem łatwo przestrzegać prawa, kiedy wokół tyle niegodziwości, a dowody są fałszowane, byle tylko znaleźć winnego, który położy głowę pod katowski topór.
Choć czasy Henryka VIII i jego córki Marii I Krwawej już dawno minęły, to jednak Elżbieta I wcale nie odbiega sposobem postępowania od swoich poprzedników. Owszem, za jej panowania może i nie wykonywało się tak masowych egzekucji, co niegdyś, ale trzeba pamiętać, że Elżbieta to histeryczka, która po swoim ojcu odziedziczyła podejrzliwość wobec każdego, kto odważy się choćby tylko krzywo spojrzeć. Boi się nawet własnego cienia, a to sprawia, że jej decyzje nie są do końca sprawiedliwe i przemyślane. Królowa ma też swojego doradcę, który podszeptuje jej najgorsze niedorzeczności, aby tylko móc zabezpieczyć siebie. W tym przypadku jest to rzeczony William Cecil. Jak widać, zawsze jakiś Cecil na królewskim dworze musi się znaleźć. Za czasów Edwarda IV Yorka i słynnej Wojny Dwu Róż w otoczeniu króla rej wodził wszechmocny hrabia Warwick zwany też Twórcą Królów. Przy Henryku VIII niepodzielnie panował Thomas Howard 3. książę Norfolk, który na śmierć posyłał nawet swoich krewnych, a rozhisteryzowany król był mu posłuszny niczym dziecko. Teraz jest podobnie. Elżbieta I ma przy sobie Williama Cecila, któremu ufa bezgranicznie, i za którego namową skazuje na śmierć nawet swojego krewniaka z rodu Howardów.
To, co zwraca szczególną uwagę w Uwięzionej królowej, to przede wszystkim relacje na linii Maria I Stuart – Elżbieta I Tudor oraz Maria I Stuart – Bess Talbot. Królowe toczą pomiędzy sobą zażartą walkę o władzę, natomiast Maria i hrabina spoglądają na siebie nieprzychylnym okiem z powodu tego samego mężczyzny. Królowa Szkotów przez wiele lat zmuszona jest przebywać pod kuratelą George’a Shrewsbury, a ten zamiast sprawować nad nią nadzór, zwyczajnie obdarza ją miłością, co ta doskonale wykorzystuje, narażając go tym samym na śmierć. Nie dziwi więc fakt, iż nawet własna żona nazywa go „głupcem”.
Uwięziona królowa to także cała galeria postaci skonstruowanych perfekcyjnie pod kątem psychologicznym. Zauważyłam już nie po raz pierwszy, iż Philippa Gregory, prowadząc narrację pierwszoosobową, szczególną wagę przykłada do stanu psychicznego danego bohatera. Ta cała otoczka i realia, w których bohaterowie muszą egzystować jest jak gdyby gdzieś w tle. Liczą się ich emocje, plany i działania, które podejmują, aby zachować życie czy władzę. Czytelnik doskonale wie, co takiego dzieje się w ich głowach. Czuje ich strach, złość, a czasami nawet bezradność, kiedy jedyne, co można zrobić, to dać głowę na szafocie. Te tak bardzo realne postacie są w stanie wywołać w czytelniku żal, smutek, radość, a niekiedy wręcz współczucie z powodu losu, jaki je spotkał.
Chyba po raz pierwszy nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, która z tych trzech postaci prowadzących czytelnika przez tragiczne losy Królowej Szkotów obudziła we mnie sympatię, a która wzbudziła odrazę. Każdy z bohaterów jest tak bardzo skomplikowany pod względem psychologicznym, a ich zachowanie zmienne w zależności od sytuacji, że trudno jest opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Marii I Stuart z jednej strony można współczuć, lecz z drugiej można śmiało rzec, iż zasłużyła sobie na los, jaki ją spotkał. Królowa spiskowała nawet wtedy, gdy przysięgała, że robić tego nie będzie. Wykorzystywała uczucia innych wobec własnej osoby, byle tylko osiągnąć swój cel. Z kolei Bess Talbot broniła własnej rodziny i starała się zabezpieczyć jej przyszłość. Dlatego też jej negatywne zachowanie w pewnych momentach może zostać usprawiedliwione właśnie z tego powodu. A George Talbot? Typowy, niemłody już mężczyzna, któremu piękna buzia zawróciła w głowie na tyle mocno, że zatracił gdzieś poczucie wartości, którymi kierował się praktycznie przez całe życie, pamiętając czego oczekiwaliby od niego zmarli przodkowie.
Moja dzisiejsza recenzja praktycznie niczym nie różni się od pozostałych, które pisałam odnośnie do innych powieści Philippy Gregory. Książka jest doskonała w każdym calu. Uważam, że generalnie twórczość Philippy Gregory może zainteresować nie tylko pasjonatów historii, ale też tych, którzy tej historii na co dzień unikają i boją się jej. Tak jak wspomniałam powyżej, tło historyczne to jedynie zarys, zaś to, co najbardziej wysuwa się na czoło, to postacie skomplikowane pod względem psychologicznym.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
I tak oto nadszedł czas na recenzję kolejnej powieści Philippy Gregory pod tytułem Uwięziona królowa. Jest to szósta część cyklu opowiadającego o dynastii Tudorów (przyp. Wieczna księżniczka, Kochanice króla, Dwie królowe, Błazen królowej, Kochanek dziewicy, Uwięziona królowa). Na tę książkę z niecierpliwością czekałam już od dłuższego czasu, podobnie jak wciąż wyczekuję na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-03
Los Angeles, popularnie zwane również Miastem Aniołów, stanowi nie tylko światowe centrum biznesu, handlu międzynarodowego, rozrywki, kultury, mediów, mody, nauki, sportu, technologii czy edukacji. City of Angels znane jest także z bardzo wysokiego wskaźnika przestępczości. Policja i wszelkie inne organa ścigania naprawdę mają co robić, szczególnie nocą, kiedy wydawać by się mogło, że całe miasto pogrążone jest we śnie. Nic bardziej mylnego. To właśnie wtedy na ulice wychodzą ci, którzy z działań przestępczych czerpią korzyści, krzywdząc przy tym innych. To właśnie nocą nie tylko w podejrzanych dzielnicach miasta można spotkać tych, którzy sprzedają śmierć o nazwie ToxicCristal. Kryształ generalnie kojarzy się z czymś czystym i bez skazy. Ale czy tak jest i w tym przypadku? Być może ci, którzy stoją za rozpowszechnianiem tego śmiercionośnego narkotyku tak właśnie myślą. Bo przecież to nie oni będą zabijać. Z ich punktu widzenia oni będą czyści, a winien będzie jedynie ten, kto sam odbierze sobie życie. Trzeba bowiem wiedzieć, że ToxicCristal to jeden z tych narkotyków, które w konsekwencji doprowadzają do samobójczej śmierci.
Jednak dealerzy nie mogą czuć się bezpieczni i bezkarni, ponieważ jest ktoś, kto ma do wypełnienia pewną misję. Misję mającą na celu ukaranie winnych. Ten ktoś co noc zakłada na twarz maskę i wyrusza na łowy. To dzięki niemu przestępcy trafiają za kratki. To on podaje ich policji na tacy. Stróże prawa doskonale wiedzą, że nie są w mieście sami. Oni świetnie zdają sobie sprawę z tego, że swoją walkę ze złymi siłami muszą dzielić z kimś, kto nie podda się dopóki nie doprowadzi całej sprawy do końca. Lecz każdej ze stron przyświeca inny cel. Policji zależy na wyeliminowaniu przestępców, zaś JEMU na zemście i wymierzeniu sprawiedliwości, o której marzy od lat. Co zatem lepsze? Wzajemna współpraca czy może walka po dwóch przeciwległych biegunach, choć w imię tych samych wartości?
Niejaka Melisa Mallory również upodobała sobie temat dotyczący dealerów ToxicCristal. Mówi się, że dziennikarze to czwarta władza, więc Melisa ma spore szanse odnieść sukces. Kobieta pracuje dla gazety L.A. Night. W redakcji ma opinię najlepszej dziennikarki śledczej. Próbuje również – z dość dobrym skutkiem – swoich sił w pisaniu powieści. Wydaje się, że jest nieustraszona i nic nie jest w stanie przeszkodzić jej w realizacji planów. To jedna z tych kobiet, które najpierw mówią, a dopiero potem myślą. Mówiąc kolokwialnie, Melisa słynie z niewyparzonej gęby, czym doprowadza innych do pasji. To najprawdopodobniej życie ją tego nauczyło. Był taki czas, kiedy musiała walczyć o przetrwanie, a to sprawiło, że wiele się wówczas nauczyła. Wydaje się, że teraz już nikt nie jest w stanie jej poskromić. Kobieta pakuje się w najbardziej niebezpieczne sytuacje i tylko łut szczęścia sprawia, że wychodzi z nich w jednym kawałku. Ale czego nie robi się dla dobrego tematu i bycia „na jedynce” w kolejnym numerze gazety. Czy naprawdę nie istnieje nic ani nikt, kto byłby w stanie sprawić, aby Melisa nieco przyhamowała?
W Los Angeles mieszka również pewien zarozumiały potentat mediowy. James Maseratti, bo o nim mowa, to multimilioner o włoskim pochodzeniu, który trzęsie przemysłem medialnym, zagarniając co pewien czas kolejne tytuły prasowe i nie tylko. W końcu przychodzi też czas na L.A. Night. Kiedy James Maseratti staje się właścicielem gazety, w której pracuje Melisa Mallory, wszystko zaczyna diametralnie się zmieniać. Ten nieziemsko przystojny biznesmen nieźle namiesza w życiu naszej pyskatej dziennikarki. Ale czy i ona nie zrobi tego samego z jego życiem? A jaka w tym wszystkim rola Nocnego Łowcy, który każdej nocy usuwa ze społeczeństwa „chwasty” wyrastające w Los Angeles niczym grzyby po deszczu? O tym wszystkim przeczytacie w najnowszej powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej pod tytułem Obrońca nocy.
Tym razem Agnieszka Lingas-Łoniewska proponuje swoim czytelnikom coś innego niż do tej pory. Owszem, Obrońca nocy nie jest wolny od scen sensacyjnych i gorących uczuć, które rozpalają serca i umysły bohaterów, lecz to nie wszystko. W tej powieści Autorka doskonale połączyła gatunki. Tak więc mamy rzeczoną sensację i romans oraz elementy fantasy, a tego do tej pory w książkach Pisarki jeszcze nie było. Jednakże Agnieszka Lingas-Łoniewska nie eksperymentuje z fantastyką. Nie wymyśla postaci, które będą oderwane od rzeczywistości, jaka otacza współczesnego człowieka. Swój pomysł opiera na tradycji, a to sprawia, że niektórzy z nas podczas lektury mogą znów powrócić do lat dorastania, kiedy zachwyt budziły takie kinowe produkcje, jak Superman czy Batman. Pomimo że autor, tworząc powieść fantastyczną, ma ogromne pole do popisu i może rozwinąć swoją wyobraźnię do maksimum, to jednak musi też uważać, aby nie wyszła z tego karykatura. Wydaje się, że Autorka Obrońcy nocy doskonale o tym wie, dlatego też jej bohater jest z jednej strony realny, lecz z drugiej nie do końca prawdziwy. Można odnieść wrażenie, że wszystko, co w powieści wiąże się z Nocnym Łowcą jest przemyślane i wyważone w taki sposób, aby czytelnik mógł również doświadczyć tego napięcia, które towarzyszy bohaterowi podczas każdej nocnej „wycieczki” w miasto.
W książce bardzo wyraźnie pokazany jest także problem walki z demonami przeszłości. Do tego tematu Agnieszka Lingas-Łoniewska zdążyła już przyzwyczaić swoich czytelników. Bo przecież niemalże w każdej powieści Autorki bohaterowie muszą najpierw uporządkować to, co za nimi, aby móc patrzeć w przyszłość bez lęku i bez wrażenia, że ból przeszłości kiedyś ich dogoni. Tak też jest i w tym przypadku. Główni bohaterowie to postacie, które wiele już doświadczyły i teraz potrzebny jest jedynie splot sprzyjających wydarzeń, aby zacząć żyć od nowa. Tylko czy będzie im to dane? Czy gdzieś nie czai się ktoś, kto za wszelką cenę będzie chciał zniszczyć ich spokój i szczęście?
Obrońca nocy to również powieść dotykająca problemu zaufania. Są rzeczy, których ludzki umysł nie jest w stanie ogarnąć. Co zatem należy wtedy zrobić? Przyjąć fakty takimi, jakie one są, nie zadając zbędnych pytań. Jeśli bardzo nam na kimś zależy, musimy po prostu temu człowiekowi zaufać i nie drążyć tematu. Musimy też spróbować go zrozumieć, choć nie będzie to sprawą łatwą. Ale przecież od czego mamy takie uczucie, jak miłość? To przecież ona wymaga od ludzi zaufania i bezwarunkowej wiary w to, że wszystko kiedyś się ułoży. Ale miłość nie tylko żąda zaufania. Ona także generuje strach. Czasami ten lęk o najbliższą osobę jest tak wielki, że aż powoduje ból.
Czego jeszcze dowiemy się z najnowszej powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej? Na pewno tego, czym jest przyjaźń. Na kartach książki spotykamy kilka jej rodzajów. Jest przyjaźń typowo męska, ale jest też taka, która tworzy się bez podtekstów seksualnych pomiędzy mężczyzną a kobietą. Czasami jest to przyjaźń wykreowana w oparciu o wdzięczność, a kiedy indziej wynikająca ze zwykłego przywiązania do drugiej osoby.
Nie można też zapominać o nienawiści, która była budowana przez lata, aż w końcu znalazła swoje ujście w teraźniejszości. Nienawiść nie przychodzi do człowieka bez powodu. Na nienawiść pracuje wiele ludzi i wydarzeń z nimi związanych. W konsekwencji nienawiść doprowadza do chęci zemsty i odpłacenia winnym za własne krzywdy.
Tak więc, jak widać, tych emocji mamy w Obrońcy nocy naprawdę sporo. Jest ich wiele, ale nie wszystkie budowane są w oparciu o te same wydarzenia. Różnorodność zdarzeń, uczuć i postaci to ogromny plus tej powieści. Bo trzeba wiedzieć, że w książce wykreowani są także bohaterowie drugoplanowi, których rola wcale nie jest taka bez znaczenia. To dzięki nim czytelnik może się uśmiechać podczas lektury, ale może też czuć napięcie. Podobnie jak do głównych bohaterów, do nich również możemy poczuć albo sympatię, albo niechęć.
Myślę, że wiernym fanom twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej tej książki nie trzeba specjalnie polecać, bo oni wiedzą, że powieściami tej Autorki nie sposób się rozczarować. Moim zdaniem Obrońcę nocy należy polecić przede wszystkim tym czytelnikom, którzy jeszcze nie znają książek Pisarki. Ta powieść jest czymś nowym w dorobku literackim Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, chociażby właśnie dzięki połączeniu gatunków.
Na koniec chciałabym jeszcze dodać, że Autorka jest mistrzynią w konstruowaniu zakończeń. Agnieszka Lingas-Łoniewska doskonale wie, jak zagrać na emocjach czytelnika. Robi to nie tylko na bieżąco podczas lektury, ale przede wszystkim w epilogach, sprawiając, że czytelnik czuje się zdezorientowany i odnosi wrażenie, że gdzieś tam musi być druga część!!! Po prostu musi!!! Nie ma innej możliwości! Drugi tom Obrońcy nocy też gdzieś musi być!!! Może wpadł za jakąś starą i zniszczoną kanapę i to właśnie tam należy go szukać?!
Źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Los Angeles, popularnie zwane również Miastem Aniołów, stanowi nie tylko światowe centrum biznesu, handlu międzynarodowego, rozrywki, kultury, mediów, mody, nauki, sportu, technologii czy edukacji. City of Angels znane jest także z bardzo wysokiego wskaźnika przestępczości. Policja i wszelkie inne organa ścigania naprawdę mają co robić, szczególnie nocą, kiedy wydawać by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-09-23
Wszelkiego rodzaju konflikty – czy to zbrojne, czy takie codzienne, międzyludzkie – bardzo często mają absurdalne podłoże. Zazwyczaj przekonujemy się o tym dopiero po jakimś czasie, kiedy już ochłoniemy i zaczniemy dokonywać ich analizy. Te bezsensowne i nielogiczne przyczyny powstawania konfliktów w dość specyficzny sposób opisuje Marcin Brzostowski w swojej powieści pod tytułem "Słodka bomba Silly". Już sam tytuł wskazuje na to, że podczas lektury może być naprawdę wybuchowo. Czy tak jest w istocie musicie przekonać się sami. Ta powieść ma to do siebie, że nie daje jednoznacznej odpowiedzi na stawiane sobie pytania. To od każdego czytelnika indywidualnie zależy, w jaki sposób będzie postrzegał niektóre kwestie. Dla mnie osobiście jest to jedna z tych mądrych książek, o których tak łatwo się nie zapomina i które skłaniają czytelnika do refleksji.
Już kilkakrotnie przekonałam się, że objętość książki – czy to w wersji tradycyjnej, czy elektronicznej – wcale nie świadczy o jej jakości. Bo przecież można spisać jakąś historię na kilkuset stronach, a tak naprawdę napisać o niczym. Można też stworzyć krótką opowieść z głębokim i sensownym morałem, który na długo zapadnie w pamięci czytelnika. Marcin Brzostowski wybrał tę drugą opcję i stworzył niezwykle oryginalną historię, w której na pierwszy plan wysuwa się… bomba. Tak, tak. Dobrze zrozumieliście. Bomba lotnicza z serii S6-X02 o imieniu „Silly” wcale nie jest taka głupiutka, jak mogłoby na to wskazywać jej imię. To niezwykle rezolutna i bardzo ciekawska bomba, która w dość dramatycznych – jak dla niej – okolicznościach traci najlepszego przyjaciela, którym był granat ręczny z serii K8-0. Zarówno Silly, jak i jej druh zostali powołani do życia w Fabryce Bomb Tradycyjnych i Granatów w Czerniewie. Od chwili „narodzin” są żołnierzami, a ich przeznaczeniem jest udział w konfliktach zbrojnych. Osierocona przez przyjaciela Silly jest żołnierzem pierwszego rocznika inteligentnej armii masowego rażenia.
Bomba funkcjonuje praktycznie jak człowiek. Ma rączki, nóżki, oczka i oczywiście swój specyficzny rozumek, a nawet odczuwa głód, jak każdy normalny człowiek. Lecz nie jest to jedynie głód walki. Silly jest niezwykle dumna ze swojego przeznaczenia. Uważa siebie za żołnierza, który prędzej czy później i tak polegnie w walce. Gdyby chcieć ją sobie wyobrazić, to można utożsamić bombę z klasyczną komiksową postacią. Taka sobie Silly z kreskówek. Nasza bohaterka, choć jest żołnierzem, to tak naprawdę niewiele wie o wojnie. Jej wiedza oparta jest jedynie na tym, czego dowiedziała się na szkoleniu. Na pewno nie dostrzega tego, co dzieje się w armii pomiędzy ludźmi, którzy nią dowodzą. Wielu rzeczy też nie rozumie, jednak z brakiem wiedzy doskonale sobie radzi, zadając mnóstwo pytań. W pewnym momencie nasza słodka Silly zostaje wmieszana w rozgrywki pomiędzy dwoma armiami, które usiłują zwalczyć siebie nawzajem. Jak rezolutna bomba poradzi sobie w tej sytuacji? Czy wyjdzie cało z tego konfliktu?
Teraz powinnam napisać standardowe zdanie, które powtarza większość czytelników: „generalnie nie czytam e-booków, ale ten wyjątkowo mnie ujął”. Tak, zgadza się. E-booków nie czytam za dużo, ale nie ze względu na ich jakość, ale na brak czytnika. Uważam jednak, że e-booki w niczym nie ustępują książkom tradycyjnym pod względem jakości. Należałoby zacząć wreszcie obalać ten stereotyp, jakoby książki elektroniczne były gorsze od papierowych. Przecież dziś wielu cenionych autorów również wydaje swoje powieści zarówno w wersjach tradycyjnych, jak i elektronicznych.
Wracając natomiast do "Słodkiej bomby Silly", uważam, że Marcin Brzostowski stworzył naprawdę oryginalną opowieść, o czym wspomniałam już powyżej. Przy lekturze każdej książki zwracam szczególną uwagę nie tylko na stronę techniczną, ale przede wszystkim na unikatowość pomysłu i fabułę. I co tu dużo mówić. Polubiłam naszą Silly, która tak naprawdę sprawia wrażenie znacznie mądrzejszej od dowodzących armią. Z jej perspektywy wiele spraw wygląda zupełnie inaczej niż widzi je człowiek. Przy tej lekturze wiele razy na twarzy czytelnika wykwita uśmiech, jednak pod poczuciem humoru Autora kryje się gorzka prawda o ludziach, ich poczynaniach i generalnie o otaczającym nas świecie. Wiele kwestii podejmowanych jest zupełnie bez sensu, aby tylko zaspokoić własne ambicje albo spełnić jakieś niedorzeczne pragnienia. Ten swoisty absurd dotyczący podejmowania rozmaitych decyzji towarzyszy czytelnikowi praktycznie przez cały czas czytania książki.
Książka Marcina Brzostowskiego nie jest bynajmniej powieścią stricte wojenną, jak mogą sądzić niektórzy czytelnicy. Bardziej zaliczyłabym ją do literatury science-fiction z elementami psychologii. Myślę, że każdy, kto sięgnie po tę niewielkiej objętości powieść, nie tylko nie rozczaruje się, ale przede wszystkim już od pierwszych stron zapała sympatią do głównej bohaterki. Bo jej naprawdę nie można nie polubić.
źródło recenzji: http//wkrainieczytania.blogspot.com
Wszelkiego rodzaju konflikty – czy to zbrojne, czy takie codzienne, międzyludzkie – bardzo często mają absurdalne podłoże. Zazwyczaj przekonujemy się o tym dopiero po jakimś czasie, kiedy już ochłoniemy i zaczniemy dokonywać ich analizy. Te bezsensowne i nielogiczne przyczyny powstawania konfliktów w dość specyficzny sposób opisuje Marcin Brzostowski w swojej powieści pod...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-09-21
Śmierć ukochanej Barbary z Radziwiłłów w 1551 roku była dla młodego jeszcze wówczas Zygmunta II Augusta ogromnym ciosem. Jak pokazuje historia, żadnej ze swoich trzech żon ostatni z Jagiellonów nie kochał tak bardzo jak właśnie Barbary. Pomimo że krążyły o niej rozmaite opinie, to jednak młody król nie przywiązywał do nich wagi. Dla niego liczyło się jedynie to, co łączyło go z wojewodziną trocką. Był pewien, że nie tylko on jest szaleńczo zakochany w damie swojego serca, ale jego wybranka również darzy go głębokim uczuciem. Królowi nie przeszkadzał nawet fakt, że to praktycznie bracia Barbary kierują losami Polski. Władca zaślepiony miłością godził się na wszystko, czego od niego zażądali. Nie dbał również o zdanie swojej matki – porywczej furiatki rodem z Włoch. Bona Sforza d’Aragona próbowała wyperswadować synowi to zdradzieckie – jej zdaniem – uczucie, lecz na nic zdały się jej wysiłki.
Barbara Radziwiłłówna była niezwykle piękną kobietą, więc nie dziwi fakt, że nie mogła opędzić się od wielbicieli. Źródła historyczne podają, że raczej nie odmawiała mężczyznom, bez względu na to z jakiej warstwy społecznej pochodzili. Złośliwi twierdzili nawet, że choroba, która ostatecznie ją dotknęła i w konsekwencji przyprawiła o śmierć, zesłana była przez samego Boga jako kara za grzech rozpusty. Nie wiadomo, ile w tym wszystkim prawdy, jednak faktem jest, że Zygmunt II August kochał ją nad życie, a kiedy odeszła na zawsze, monarcha pogrążył się w nieprzebranej rozpaczy.
Trzeba jednak pamiętać, że żaden tron nie może długo być pusty. Po stracie drugiej żony dla Zygmunta Augusta nadszedł czas, aby ponownie się ożenić i spłodzić potomstwo. I tak oto za radą swoich popleczników ostatni z Jagiellonów zawarł małżeństwo z Katarzyną Habsburżanką. Ślub odbył się w 1553 roku, jednak małżeństwo dość szybko okazało się całkowitą porażką. Chodziły słuchy, jakoby królowa wmawiała mężowi urojoną ciążę. Kiedy cała sprawa wyszła na jaw, Zygmunt odsunął się od żony. Po kilku latach okazało się również, że Katarzyna cierpi na dziedziczną epilepsję, co sprawiło, że król zupełnie ją odtrącił. Cóż zatem innego pozostało upokorzonej kobiecie, jeśli nie całkowite odejście z królewskiego dworu? Gdy w październiku 1566 roku Katarzyna Habsburżanka wyjeżdżała z Polski, być może sądziła jeszcze, że kiedyś powróci do kraju swojego królewskiego małżonka. Tak się jednak nie stało.
Osamotniony król bez kobiety u boku popadał w coraz to głębsze przygnębienie. Owszem, jego łoże niemalże każdej nocy grzały nałożnice sprowadzane na zamek, lecz to nie to samo, co prawowita żona zasiadająca na tronie. Poszukiwanie kolejnej małżonki nie wchodziło w rachubę, gdyż Katarzyna Habsburżanka pomimo swojej dolegliwości, miała się całkiem dobrze. Rozwód także był kwestią nie do przeskoczenia wobec stanowczego sprzeciwu papieża i innych duchownych. Zygmunt II August to przecież nie Henryk VIII Tudor, który takimi błahostkami, jak pozbycie się żony – nawet przy sprzeciwie Kościoła – zupełnie by się nie przejmował. Tutaj należało działać delikatniej i przy jednoczesnej akceptacji duchowieństwa. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż Polska nadal nie posiadała męskiego królewskiego potomka, który po śmierci Zygmunta II Augusta zasiadłby na tronie i tym samym przedłużył dynastię Jagiellonów. Na Katarzynę Habsburżankę nie można było już w tej kwestii liczyć. Chociaż monarcha miał w swoim życiu wiele kobiet, to jednak z żadną nie spłodził dziecka. Fakt ten doradcom króla spędzał sen z powiek i mógł świadczyć o jednym. Król był bezpłodny!
I w tym oto momencie na scenę wchodzi dwóch braci – Mikołaj i Andrzej Mniszchowie. Byli oni najbliższymi doradcami Zygmunta II Augusta, i to właśnie ich podszeptom władca był posłuszny. Czy czegoś Wam to nie przypomina? Czy taka sytuacja nie miała już miejsca w życiu ostatniego z Jagiellonów? Ależ oczywiście, że miała! Przecież ponad dwadzieścia lat wcześniej to kuzyni Radziwiłłowie kierowali poczynaniami króla niemalże w taki sam sposób, jak teraz będą czynić to Mniszchowie. Aby poprawić nastrój monarchy, a tym samym zaskarbić sobie jego łaski Mniszchowie sprowadzają na zamek w Warszawie młodą kobietę, która praktycznie może uchodzić za sobowtóra królowej Barbary, zmarłej przed dwiema dekadami. Los chce, że potencjalna kochanka Zygmunta II Augusta również nosi imię Barbara. Czego zatem można chcieć więcej? Mniszchowie są wręcz przekonani, że król na pewno zakocha się w kobiecie z niższej warstwy społecznej, chociażby jedynie przez wzgląd na łudzące podobieństwo do ubóstwianej żony. Czy tak się w istocie stanie? Czy schorowanemu monarsze naprawdę można wmówić wszystko, aby tylko osiągnąć dla siebie profity? A jak w całym tym spisku będzie czuć się Barbara Giżanka, zważywszy że na królewskim dworze aż roi się od wrogów?
Pomijając prolog, to właśnie od tego momentu Renata Czarnecka zaczyna swoją opowieść o ostatniej miłości Zygmunta II Augusta. Robi to tak perfekcyjnie, że od książki nie sposób się oderwać. Mam nadzieję, że już niedługo mój zachwyt nad tą powieścią podzielą też inni czytelnicy. Książka trafiła na rynek całkiem niedawno, więc istnieje prawdopodobieństwo, iż informacja o jej wydaniu nie dotarła jeszcze do wszystkich zainteresowanych.
Po przeczytaniu "Królowej w kolorze karminu", która jest powieściowym debiutem Autorki, do każdej kolejnej książki Renaty Czarneckiej siadam z mocno bijącym sercem, ponieważ wiem, że już od pierwszej strony zostanę wręcz porwana w świat intryg, romansów, ale też zwykłych ludzkich uczuć, jak radość czy cierpienie. Postacie, które ożywają pod ręką Autorki są niezwykle realne. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że ci bohaterowie naprawdę żyją. Że oni wcale nie znikną, kiedy zamknę książkę i wrócę do otaczającej mnie rzeczywistości. Tak też dzieje się w przypadku "Barbary i króla". Już od pierwszych stron czytelnik zostaje przeniesiony do królewskich komnat na zamku w Warszawie. Jest rok 1570, a więc wiadomo, iż będziemy towarzyszyć Zygmuntowi II Augustowi w ostatnich latach jego życia. Patrząc na wiek króla nie można powiedzieć, że jest on staruszkiem. W porównaniu ze swoim ojcem, który dożył naprawdę sędziwego wieku, Zygmunt to młodzieniaszek. Jednak ciężka choroba i życiowe trudy odebrały mu chęć do życia. Być może to właśnie ta rozpacz sprawiła, że monarcha w wieku pięćdziesięciu lat egzystuje niczym starzec.
Dla mnie "Barbara i król" to powieść wyjątkowa i bardzo wyczekiwana. Już przy okazji czytania Królowej w kolorze karminu zapałałam ogromną sympatią do Zygmunta II Augusta wykreowanego przez Autorkę. Tutaj moja sympatia jeszcze bardziej się pogłębiła. Widać, że Pisarka nie zmieniła królowi charakteru i nie odnosimy wrażenia, że mamy do czynienia z dwoma różnymi mężczyznami. Owszem, monarcha zmienił się, lecz jest to zmiana adekwatna do jego wieku. W poprzedniej powieści był przecież dwadzieścia lat młodszy, a tutaj spotykamy króla schorowanego i starzejącego się. Teraz, kiedy przeczytałam te dwie powieści bardzo brakuje mi tych dwudziestu lat z życia Zygmunta II Augusta. Jako czytelnik chciałabym poznać życie monarchy tuż po śmierci Barbary Radziwiłłówny obejmujące lata, w czasie których był mężem Katarzyny Habsburżanki. To taki mój osobisty apel do Autorki z prośbą o kolejną powieść, która zapełniałaby tę lukę. Mam nadzieję, że tak się kiedyś stanie i powstanie kolejna książka traktująca o ostatnim królu z dynastii Jagiellonów.
W niniejszej powieści oprócz postaci pierwszoplanowych, mamy również do czynienia z bohaterami ukazującymi się gdzieś w tle. Wszystkie te postacie są ze sobą po mistrzowsku połączone i uzupełniają się wzajemnie. Doskonale przedstawiona jest rodzina Barbary Giżanki. Czytelnik poznaje jej owdowiałą matkę oraz rodzeństwo. Bardzo dokładnie nakreślone jest też jej pochodzenie, co czyni tę powieść autentyczną.
Jak Autorka sama przyznaje, w tekstach źródłowych nie można odnaleźć zbyt wiele informacji na temat Barbary Giżanki. Z tego też powodu niektóre z powieściowych wydarzeń stanowią fikcję literacką i powstały w wyobraźni Pisarki oraz na podstawie jej domysłów. Aczkolwiek fikcja z prawdą miesza się tutaj tak doskonale, że czytelnik zupełnie nie ma o tym pojęcia. Pisarze tworzący powieści historyczne bardzo często stosują taki zabieg, ponieważ nie wszystko zostało zapisane w kronikach, czy też innych materiałach historycznych. Należy też pamiętać, że podejmując się pracy nad powieścią historyczną, autor korzysta z publikacji historyków, którzy na ten sam temat mogą mieć zgoła odmienne zdanie. W takiej sytuacji należy wybrać to, co wydaje się być najbliższe prawdy.
Akcja niniejszej powieści jest niezwykle dynamiczna. Podczas czytania odnosiłam wrażenie, że postacie na kartach książki poruszają się niebywale szybko, a więc – jak już wspomniałam – żyją! Szczególną uwagę zwróciłam również na styl pisania, głównie na sformułowanie dialogów. Autorka nie używa bynajmniej słownictwa staropolskiego, lecz współczesne. Jednak robi to tak perfekcyjnie, że wypowiadane przez bohaterów kwestie nie są sztuczne, co sprawia że książkę czyta się płynnie i szybko. Jak dla mnie za szybko, ponieważ chciałabym jeszcze długo pozostać na dworze Zygmunta II Augusta. Wielu z bohaterów historycznych nie znałam do tej pory. Dzięki tej książce dowiedziałam się, że był ktoś taki, jak bracia Mniszchowie czy Samuel Żaliński, który był wychowankiem i faworytem Anny Jagiellonki – siostry Zygmunta II Augusta. A skoro już mowa o Annie Jagiellonce, to należałoby wspomnieć o konflikcie, jaki panował pomiędzy nią a Zygmuntem. Kością niezgody był oczywiście ślub z nieakceptowaną Barbarą Radziwiłłówną. Na kartach powieści czytelnik widzi, iż ów konflikt wcale nie stracił na sile. A wręcz przeciwnie. Osoba Barbary Giżanki stała się kolejnym powodem do jego podsycenia.
Kończąc chcę napisać, iż książka jest naprawdę niezwykła. Z każdą kolejną stroną wciąga coraz bardziej. Przyznam, że do tej pory nie znałam postaci Barbary Giżanki. Dzięki tej lekturze mogłam ją poznać i z jednej strony jej współczuć, bo przecież padła ofiarą intryg, natomiast z drugiej wręcz ją znienawidzić, bo tak naprawdę nie była uczciwa wobec zniedołężniałego króla, który jednak obdarzył ją uczuciem i wydawać by się mogło, że to właśnie dzięki młodziutkiej kupcównie zapomniał choć przez chwilę o swojej rozpaczy po Radziwiłłównie.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Śmierć ukochanej Barbary z Radziwiłłów w 1551 roku była dla młodego jeszcze wówczas Zygmunta II Augusta ogromnym ciosem. Jak pokazuje historia, żadnej ze swoich trzech żon ostatni z Jagiellonów nie kochał tak bardzo jak właśnie Barbary. Pomimo że krążyły o niej rozmaite opinie, to jednak młody król nie przywiązywał do nich wagi. Dla niego liczyło się jedynie to, co łączyło...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-23
2013-06-15
Jest na świecie takie miasto, gdzie spełniają się marzenia. Miasto, które swoim blaskiem przyciąga młodych i niedoświadczonych ludzi, pragnących zaistnieć na dużym ekranie lub w świecie muzyki. Sama myśl o pojawieniu się ich twarzy na okładkach najbardziej poczytnych czasopism napawa ich ogromnym podnieceniem. Bardzo często jednak ludzie ci nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za marzenia, które w konsekwencji mogą przynieść nie tylko radość i szczęście, ale też ból, cierpienie i rozczarowanie. Mogą zaprowadzić tam, skąd nie będzie już drogi powrotnej.
Okazuje się jednak, że również są i tacy, którzy do Los Angeles przyjeżdżają po to, aby od czegoś uciec. Od przeszłości. Od złych życiowych doświadczeń. Od ludzi, którzy skrzywdzili. Dla nich Miasto Aniołów ma stać się oazą spokoju i miejscem, gdzie można zapomnieć o tym, co za nimi. Lecz czy w najbardziej zaludnionym i hałaśliwym mieście stanu Kalifornia naprawdę można odnaleźć spokój?
Zapewne w taki właśnie sposób myślała Kathrina Russell, pakując walizki, a potem wsiadając ze swoim synkiem na pokład samolotu lecącego do Los Angeles. Kathrina nie planowała zrobić tam zawrotnej kariery w show businessie. Ona pragnęła jedynie odnaleźć spokój i zapewnić bezpieczeństwo sobie i swojemu dziecku. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, bo tajemnica, którą nosi w sercu już zawsze będzie jej ciążyć i kłaść się cieniem zarówno na jej życiu, jak i życiu małego Jimmy’ego.
Pomimo powszechnego przekonania, że w Los Angeles wszystko przychodzi bez trudu, to jednak nawet tam trzeba w jakiś sposób zarabiać na życie. Najważniejsze, że Kathrina nie jest sama. Obok siebie ma siostrę, która od samego początku ją wspiera. Gdyby nie Amelie, być może nie znalazłaby w sobie wystarczająco dużo siły, aby móc rozpocząć nowe życie z dala od koszmaru przeszłości. Kathrina jest też niezwykle utalentowana. Potrafi pisać niesamowite teksty piosenek. Wydaje się, że w mieście, gdzie aż roi się od międzynarodowych gwiazd muzyki, ze znalezieniem pracy nie będzie mieć większych problemów. Lecz to, co wydawałoby się rzeczą banalnie prostą, w jej przypadku przychodzi z trudem. Ale młoda tekściarka nie rezygnuje tak łatwo. Jej upór sprawia, że ostatecznie rozpoczyna pracę dla rockowej grupy Semtex. W tym momencie jej – zdawałoby się – poukładany świat brutalnie zderza się z rzeczywistością, która do tej pory była jej obca. Kolorowe okładki magazynów, miliony sprzedanych płyt, rzesze rozhisteryzowanych wielbicieli, to tylko pozory. Prawdziwe życie tego specyficznego środowiska ma miejsce za kulisami tego wszystkiego, co stanowi jedynie cienką otoczę, coś na kształt bańki mydlanej, którą w każdej chwili można przebić.
Choć Kathrina wie, że to środowisko nie jest dla niej, i że trudno jej będzie zaakceptować reguły, jakie nim rządzą, a właściwie ich brak, to jednak nie wycofuje się. Gdzieś w głębi serca czuje, że to właśnie w tym środowisku odnajdzie to, czego nie był w stanie dać jej świat, w którym żyła do tej pory.
Jakże inny od Kathriny Russell jest Tommy Cordell. On nie ma najmniejszego problemu z przystosowaniem się do tej brudnej i zepsutej rzeczywistości, bo żyje w niej od lat. Jeszcze w liceum wraz ze swoim starszym bratem Trevorem, założył Semtex, który wyniósł go na sam szczyt. Teraz nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Świat Tommy’ego to koncerty, lejący się strumieniami alkohol, narkotyki na wyciągnięcie ręki, łatwe dziewczyny, szybkie i drogie samochody, wielka kasa, tłumy paparazzich podążających za nim niczym cień, sława i podziw ze strony tych, dla których bramy tego świata nigdy nie będą stać otworem. Ale czy naprawdę należy mu zazdrościć? Czy można powiedzieć, że Tommy Cordell – bożyszcze fanek na całym świecie – jest szczęśliwym facetem, pomimo że ma wszystko? Zapewne, gdyby któryś z dziennikarzy podczas konferencji prasowej zapytał go, czy czuje, że jest naprawdę szczęśliwy, lider Semtexu raczej nie byłby w stanie dać mu szczerej odpowiedzi. Być może przytaknąłby dziennikarzowi, ale czy w głębi duszy też czułby, że już nic więcej nie jest mu do pełni szczęścia potrzebne? Że to, co ma w zupełności mu wystarcza?
Kiedy stykają się ze sobą dwa tak różne światy, jak Kathriny Russell i Tommy’ego Cordella, niemożliwe jest, aby nie doszło do wybuchu. Praktycznie więcej ich dzieli niż łączy. Jedynym wspólnym ogniwem jest praca nad najnowszą płytą Semtexu. W dodatku każde z tych dwojga dźwiga na barkach dramat swojej własnej przeszłości. Czy będą w stanie pokonać wzajemną niechęć? Jak poradzą sobie z uczuciem, którego do tej pory żadne z nich nie znało, a które nagle eksploduje niczym Etna?
Bardzo trudno jest napisać recenzję książki, która praktycznie od samego początku tak potężnie gra na emocjach czytelnika. A taki właśnie jest Dirty World. Jest to powieść niezwykła pod każdym względem. Przede wszystkim dlatego, że dotyka problemów środowiska, o którym marzą miliony nastolatków na całym świecie. Kiedy młody człowiek patrzy na swojego idola nie dostrzega tego, co kryje się po tej drugiej stronie. Widzi jedynie jego sławę, bogactwo, miliony sprzedanych płyt, a zapomina, że to bożyszcze prowadzi również życie poza sceną. A ono nie jest już takie kolorowe jak okładki czasopism. Ci ludzie to nie maszyny, które wychodzą do publiczności zagrać dwugodzinny koncert. Ci ludzie nie są też automatami wchodzącymi do studia i bez problemu nagrywającymi któryś z kolei singiel, mający stać się za jakiś czas międzynarodowym hitem. Gwiazdy z pierwszych stron gazet to tacy sami ludzie, jak każdy z nas. Oni także mają uczucia, które ktoś rani. Czasami ich życie to pasmo problemów, których statystyczny fan nie dostrzega, ponieważ skupia się jedynie na tym, co można łatwo zobaczyć, czyli na plastikowym wizerunku, który jakiś specjalista od tworzenia image wykreował dla potrzeb wielbicieli.
W "Dirty World" Agnieszka Lingas-Łoniewska nie skupia się bynajmniej na tym, co widoczne, lecz na tym, czego dojrzeć nie można. Autorka pokazuje życie gwiazd show businessu od strony ich życia prywatnego. Tytuł powieści doskonale idzie w parze z tym, o czym możemy przeczytać w książce. Nie znajdziemy tutaj tylko i wyłącznie blasku międzynarodowej sławy. W tej powieści środowisko show businessu zostaje odarte z pozorów. Autorka obala stereotypy, pokazując bohaterów autentycznych, z krwi i kości. Czytelnik namacalnie czuje ich emocje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Rozwiązuje wraz z nimi problemy, z którymi oni nie potrafią sobie poradzić od lat. To, co wydarzyło się w przeszłości wciąż tkwi w ich psychice i nie pozwala normalnie żyć. Błędne pojmowanie przez nich rzeczywistości doprowadza do niepotrzebnych konfliktów i sytuacji, z których może już nie być wyjścia.
"Dirty World" to również opowieść o wewnętrznej metamorfozie. Autorka stworzyła czytelnikowi możliwość obserwowania stopniowej przemiany, jaka zachodzi w bohaterach. Bo trzeba wiedzieć, że nie tylko Tommy Cordell takowej przemiany potrzebuje, aby móc wreszcie normalnie żyć. Nie tylko on został doświadczony przez los. Nie tylko jemu ktoś wyrządził krzywdę. Oczywiście czynnikiem, który jest odpowiedzialny za tę metamorfozę jest miłość. To właśnie to uczucie posiada tak wielką moc sprawczą, że w końcu zło zamienia się w dobro. Lecz nie chodzi tutaj jedynie o miłość pomiędzy mężczyzną a kobietą. Jest też inny rodzaj miłości. To uczucie do dziecka. To właśnie niewinny mały chłopiec sprawia, że serce, które do tej pory nie było w stanie kochać, teraz otwiera się na ten nowy rodzaj uczucia. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie żyją w ścisłej symbiozie ze sobą, a ogniwem, które ich łączy są rozmaite rodzaje miłości, jak: matczyna, ojcowska, siostrzana, braterska, i oczywiście ta najważniejsza, czyli mężczyzny do kobiety i odwrotnie.
Uważny czytelnik dostrzeże również, że Dirty World to także opowieść o poświęceniu, pokonywaniu lęku przed czymś nowym i dotąd nieznanym, jak i o spełnianiu marzeń, ale nie tych zawodowych, lecz tych osobistych, które do tej pory były skrywane gdzieś na dnie serca i nie dawały o sobie znać, będąc wyparte przez strach i ciągłe oglądanie się za siebie. To także opowieść o akceptacji, tolerancji i zaufaniu do drugiego człowieka, bez względu na to, co podpowiada rozum.
Myślę, że wielbicielom twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej nie trzeba szczególnie tej powieści polecać, ponieważ jest sprawą jasną, że każdy z Was w pewnym momencie po nią sięgnie. Na chwilę obecną "Dirty World" można przeczytać jedynie w języku angielskim, ale już wiosną przyszłego roku powieść powinna ukazać się w polskiej wersji językowej. Myślę, że historia Kathriny Russell i Tommy’ego Cordella w pamięci wielu czytelników pozostawi swój niezatarty ślad. Tak jak napisałam powyżej, uważam, że jest to książka niezwykła. Książka, która wzrusza, choć w pewnych momentach również rozśmiesza, wywołując na twarzy czytelnika uśmiech. Nie zamierzam porównywać Dirty World z pozostałymi powieściami Autorki, bo każda z nich jest wyjątkowa na swój własny i niepowtarzalny sposób. Jednak myślę, że emocje, których czytelnik doświadcza podczas lektury stoją na najwyższym poziomie. Mam też nadzieję, że czytelnicy w Stanach Zjednoczonych docenili tę powieść i nie jest ona pierwszą i ostatnią w dorobku Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, która przekracza granice Polski.
źródło recenzji: htpp://wkrainieczytania.blogspot.com
Jest na świecie takie miasto, gdzie spełniają się marzenia. Miasto, które swoim blaskiem przyciąga młodych i niedoświadczonych ludzi, pragnących zaistnieć na dużym ekranie lub w świecie muzyki. Sama myśl o pojawieniu się ich twarzy na okładkach najbardziej poczytnych czasopism napawa ich ogromnym podnieceniem. Bardzo często jednak ludzie ci nie zdają sobie sprawy z tego,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-27
Nazywam się Arciszewska. Liliana Arciszewska. Zabrzmiało całkiem jak Bond. James Bond. O Bondzie też będzie. Za chwilę. Żyję pod jednym dachem z trzema kotami i nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej. Kocham te moje sierściuszki. Pracuję w fabryce. To znaczy w korporacji, ale nazywamy ją fabryką, bo trzeba tam się nieźle na… Piiip! I znów to robię. Przeklinam jak przysłowiowy szewc. Ale cóż poradzić. Życie ciężkie i do tego jeszcze ten Kryzys. Od jakiegoś czasu staram się kląć tylko w myślach, bo inaczej zbankrutuję. Poważnie! Moje przyjaciółki wymyśliły, że za każde niecenzuralne słowo wypowiedziane na głos, trzeba płacić. No i tak dokarmiamy tę biurową świnkę-skarbonkę, wrzucając do niej po pięćdziesiąt groszy za każde „piiip”. A skoro już o przyjaciółkach mowa, to mam cztery. Trzy z fabryki i jedną taką z lat szkolnych. Te z korpo to Baśka, Marta i Lidka. Nie wyobrażam sobie, żeby mogłoby ich nie być. A ta czwarta to Julka. Dawno się nie widziałyśmy, ale od czego jest Internet, prawda?
Mam też wypasioną furę. Tylko z miejscem do parkowania problem, bo wciąż mi je ktoś zajeżdża. Noszę baaardzo wysokie szpilki. Ale nie jakieś tam zwykłe szpilki. Firmowe. Od Manolo. Generalnie wszystko ze mną ok., tylko czasami jestem strasznie upierdliwa. Całkiem jak moja Mamulka. To pewnie genetyczne, bo dziś wszystko jest genetycznie modyfikowane. Chyba coś pokręciłam, ale nie szkodzi. Jak już mówimy o mojej Mamulce, to muszę się Wam do czegoś przyznać. Ona chce mnie uszczęśliwić na siłę. No, ja to bym nie zagłaskała swoich kotów na śmierć. Za bardzo jestem do nich przywiązana. A moja Mamulka próbuje mnie zagłaskać. Ale trzymam się dzielnie i nie dam się. Wiem, że ona się o mnie martwi i dlatego ją kocham. Ojca też kocham. Mojego przyjaciela – Kamila – też kocham. Ale nie tak jak myślicie. To miłość braterska. Moja Mamulka chce mnie z nim wyswatać. Ani fizycznie, ani psychicznie niewykonalne. Ale ona o tym nie wie, a ja nie będę jej uświadamiać.
Miałam kiedyś faceta. Marek miał na imię. Już był w ogródku i witał się z gąską i nagle bum!!! Swoje walizki znalazł przed drzwiami mojego mieszkania. Nie, żeby były puste. Te walizki, oczywiście. Poświęciłam się i nawet go spakowałam. Teraz mam innego faceta. A właściwie chyba mam. Jeszcze nie jestem do końca pewna. To facet z parkingu. Nie, żeby to ten od pobierania opłat. O, nie! On mi bezczelnie zajechał MOJE WŁASNE miejsce i jeszcze się dziwił, że nie było podpisane! To co miałam zrobić?! Wbić tabliczkę z napisem ZAJĘTE? Jak na cmentarzu? Jeszcze mi do tego daleko. Pomyślę o tym za jakieś sześćdziesiąt lat, a może i później. To znaczy o tym cmentarzu pomyślę.
Czasami lubię imprezować. Najczęściej ze swoimi przyjaciółkami. Tylko potem często film mi się urywa i sporo czasu musi upłynąć, zanim sobie przypomnę, co robiłam poprzedniego wieczoru.
Prowadzę też bloga o książkach. To tak w ramach odprężenia od harówki w korpo. Lejdi naprawdę daje mocno w kość. Tak mocno, że aż boli. Ale jak ma nie boleć, kiedy szefowa z bólem w dowodzie chodzi? Osobistym dowodzie, oczywiście. Bo ona nazywa się Hanna Ból…
– Lilka, bardzo cię przepraszam, ale chciałabym recenzję napisać.
– A co? Przeszkadzam ci w czymś? Ja sobie tu tylko siedzę i opowiadam. Jak na spotkaniu AA. Ale nie myślcie sobie, że ja jakiś nałóg jestem. Czasami tylko zdarza mi się odlecieć.
– Teoretycznie mi nie przeszkadzasz, ale chciałabym się skupić, a przez ciebie nie mogę.
– No dobra. Już nic nie mówię.
– Dzięki…
– Tylko dobrze napisz. Widziałam jak ci banan wyskakiwał na twarzy podczas czytania, więc mnie nie oszukasz. Poza tym mam świadków. Mój „blue eye” też to widział.
– Przecież wiesz, że ja przy recenzjach nie oszukuję. Zawsze piszę szczerze, a ciebie szczególnie polubiłam.
– Bardzo mi miło z tego powodu. Polecam się na przyszłość.
– Twojego „blue eye” też polubiłam.
– Od mojego Bonda, to ty wiesz co… Z daleka!
Jak widać, główna bohaterka najnowszej powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej to zwariowana trzydziestoparolatka, która nie boi się wyrażać na głos tego, co akurat chodzi jej po głowie. Myślę, że sama zdążyła opowiedzieć o sobie wystarczająco dużo, aby wzbudzić sympatię czytelników już od pierwszej strony książki. Liliany po prostu nie sposób nie lubić. Poprzez nieprzeciętne poczucie humoru i cięty język, zdobywa serce czytelnika i nie pozwala o sobie zapomnieć. Lilka wspomniała już o pewnym mężczyźnie, który nagle pojawił się w jej życiu. Poznała go na parkingu i od tej chwili nie potrafiła już myśleć o niczym innym, jak tylko o przystojnym brunecie o niebieskich oczach. Bardzo szybko okazało się, że z Michałem Maliszewskim będą łączyć ją nie tylko myśli, ale przede wszystkim wspólna praca, bo oto zupełnie niespodziewanie mężczyzna zostaje jej przełożonym, któremu Lilka ma składać raporty. Ale czy Michał naprawdę jest tą osobą, za którą się podaje? Dlaczego tak nagle znalazł się w korporacji i co go tutaj przywiodło?
W powieści, której akcja rozgrywa się we Wrocławiu, czytelnik ma również do czynienia z doskonale skonstruowanym wątkiem kryminalnym. Autorka prowadzi nas w taki sposób, że praktycznie do końca nie wiemy, kto stoi za tajemniczymi zniknięciami kobiet i dlaczego to robi.
Na pierwszy rzut oka W szpilkach od Manolo wydaje się być powieścią z gatunku tych „lekkich, łatwych i przyjemnych”. Prawdę powiedziawszy w pewnym sensie tak właśnie jest. Książkę czyta się z uśmiechem na ustach, a Lilka potrafi rozśmieszyć nawet największego ponuraka. Niemniej dopatrzyłam się w tej powieści także drugiego dna. Według mnie główna bohaterka to tylko z pozoru twarda baba z silnie ukierunkowanym życiowym celem. Jednak pod powłoką tego zdecydowania i buntu wobec pewnych społecznych schematów, kryje się mała dziewczynka, która jak my wszyscy, potrzebuje miłości i bliskości ukochanej osoby. Lilka może sobie wmawiać, że ta „druga połówka” nie jest jej do szczęścia potrzebna, lecz tak naprawdę na dłuższą metę nie potrafiłaby funkcjonować bez miłości. Kiedy już dosięga ją strzała Amora, nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Jest to taki pewien rodzaj zdziwienia, że był niegdyś taki czas, gdy żyła bez miłości. Przecież przyjaciółki wszystkiego nie załatwią.
Skoro już mowa o przyjaciółkach, to należy zwrócić uwagę na kwestię prawdziwej kobiecej przyjaźni. Dziewczyny są tak bardzo ze sobą zżyte, że trudno im zaakceptować zmiany zachodzące w ich wzajemnych relacjach. Każda przeżywa to na swój własny sposób i niełatwo im wyobrazić sobie fakt, że teraz już będą spotykać się w innym środowisku niż dotychczas.
Ta powieść to także historia opowiadająca o spełnianiu marzeń; o wyrwaniu się z jakiegoś – wydawałoby się – zamkniętego kręgu, z którego tak naprawdę nie ma wyjścia. Niemniej okazuje się, że wystarczy jedna decyzja, jedno wydarzenie, które popycha człowieka do zebrania w sobie odwagi i rozpoczęcia czegoś nowego, co od dawna zaprzątało myśli.
W szpilkach od Manolo to również opowieść o nienawiści, której nadmiar może doprowadzić człowieka tam skąd nie będzie już drogi powrotnej. Lecz z drugiej strony to także powieść o zaufaniu i nie dawaniu wiary pozorom, bo one bardzo często mogą mylić.
Przyznam, że chyba nigdy nie zdarzyło mi czytać książki napisanej tak lekko i z takim zdrowym poczuciem humoru. Najnowsza powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej naprawdę zasługuje na najwyższą ocenę. Tak więc, drodzy Czytelnicy, jeśli macie w swoim życiu jakiś gorszy dzień albo jeżeli chcecie oderwać się od problemów dnia codziennego i od szarej rzeczywistości, to jestem wręcz przekonana, że Liliana jest właśnie tą bohaterką, która zapewni Wam nie tylko doskonałą rozrywkę, ale w niektórych momentach dostarczy również wzruszeń. Choć Lilka jest postacią fikcyjną, to jednak jest niezwykle autentyczna. Jak każdy z nas, posiada wady i zalety. Podobnie jak każdy z nas, pragnie kochać i być kochaną i tak jak większość ludzi boi się do tego głośno przyznać. To los musi za nią zadecydować.
Mnie ta książka i rozśmieszyła, i wzruszyła jednocześnie. Mam ogromną nadzieję, że Lilka jeszcze do nas wróci w jakiejś innej odsłonie. Jeśli nie będzie to druga część tej historii, to może pojawi się jako postać poboczna w którejś z kolejnych powieści Autorki. Dziś mogę śmiało przyznać, że właśnie zyskałam nową przyjaciółkę, która nazywa się Liliana Arciszewska, a właściwie Liliana…
– Może już wystarczy, co? Nie za dużo przypadkiem chcesz zdradzić?
– Masz rację, Lilka. Niech resztę sami sobie doczytają.
– Fajnie mi się tu z tobą siedziało, ale muszę już wracać. Mój Bond na mnie czeka. Obiecał coś specjalnego na wieczór, a ja bardzo lubię te jego niespodzianki.
– A wrócisz jeszcze?
– Się zobaczy. To nie zależy tylko ode mnie. Sama wiesz jak jest.
– Jasne. Dzięki, że wpadłaś…
– Oj, bo zaraz się popłaczę. Dobra, idę już. A ty nie zapomnij podziękować za książkę.
– Bez obaw. Nie zapomnę. Zawsze dziękuję.
– I za dedykację…
– Za dedykację też podziękuję.
– No, to trzymaj się.
– Ty też, Lilka. I pozdrów tego swojego Bonda…
Obawiam się jednak, że moich ostatnich słów Lilka już nie usłyszała. Wróciła do swojego życia i do swojego Bonda, a w moich uszach jeszcze bardzo długo rozlegał się odgłos jej wysokich szpilek, którymi uderzała o posadzkę. Oczywiście szpilek od Manolo.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Nazywam się Arciszewska. Liliana Arciszewska. Zabrzmiało całkiem jak Bond. James Bond. O Bondzie też będzie. Za chwilę. Żyję pod jednym dachem z trzema kotami i nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej. Kocham te moje sierściuszki. Pracuję w fabryce. To znaczy w korporacji, ale nazywamy ją fabryką, bo trzeba tam się nieźle na… Piiip! I znów to robię. Przeklinam jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-17
Rodzinne tajemnice, niedopowiedzenia, błędne wyciąganie wniosków to kwestie, które bardzo często towarzyszą nam w codziennym życiu. Ileż to razy zdarzyło nam się coś źle zrozumieć i potem przez wiele lat tkwić w prawdzie, która była znana tylko nam? Pomimo że inni przekonywali nas o braku słuszności naszych decyzji czy przekonań, my nie daliśmy sobie wmówić, że jest inaczej. Na świecie jest wiele ludzi, którzy do ostatniej minuty swojego życia przekonani są o własnych racjach i za nic mają to, co rodzina czy znajomi próbują im uświadomić. Często słyszy się, że ktoś leżąc na łożu śmierci zarzeka się, że nie wybaczy wyrządzonej mu wiele lat temu krzywdy. W związku z tym, co też takiego musi się stać, aby wreszcie przejrzeć na oczy i zrozumieć swój błąd? Czy potrzebna jest tragedia, aby zmienić zdanie o drugim człowieku?
Kate Robertson, niegdyś Katarzyna Wojciechowska od dwudziestu lat mieszka w Silver Spring pod Waszyngtonem. Jest matką dziewiętnastoletniego Petera i żoną Stephena. Rodzina świata poza nią nie widzi. Szczególnie mąż jest w nią wpatrzony niczym w obraz. Od początku ich znajomości kocha Kate całym sercem, choć wie, że żona gdzieś na dnie serca skrywa jakąś mroczną tajemnicę, która nie pozwala jej w pełni cieszyć się życiem. W Stanach Zjednoczonych Kate osiągnęła to, co w życiu najważniejsze. Oprócz tego, że ma wspaniałą rodzinę, posiada również dobrą pracę. Praktycznie nic więcej nie jest jej potrzebne do szczęścia. Ale czy naprawdę jest szczęśliwa?
Pewnego dnia syn Kate podejmuje decyzję swojego życia. Otóż postanawia lecieć do Polski, aby móc wreszcie poznać rodzinę swojej matki i kraj, w którym urodziła się i dorastała. Wiadomość o wyjeździe Petera uderza w Robertsonów niczym grom z jasnego nieba. Do czego potrzebne jest młodemu chłopakowi takie odgrzebywanie przeszłości? Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Na świat przyszedł w Stanach, tutaj się wychował, jest Amerykaninem pełną gębą, więc po co grzebać w czymś, co może przynieść jedynie cierpienie?
Jednak młody Robertson nie pozwala wybić sobie z głowy tego pomysłu. Poczynił już pewne starania, aby móc choć minimalnie zadomowić się w kraju swojej matki. W kraju, o którym wie tak niewiele, ponieważ Kate nigdy mu o nim nie opowiadała. Ba! Ona wręcz przez te wszystkie lata emigracji nie posługiwała się językiem polskim, jakby chciała w ten sposób wymazać z pamięci swoją prawdziwą tożsamość. Fakt, że matka jest Polką też odkrył zupełnie przypadkowo. Dlaczego tak się stało? Co kryje się za dziwnym zachowaniem matki, która za każdym razem, gdy chłopak wspomina o Polsce, reaguje niezwykle nerwowo?
Chociaż Robertsonom nie jest na rękę rozdrapywanie starych ran, to jednak ostatecznie zgadzają się na wylot syna do Warszawy. Starają się nie okazywać swojego zdenerwowania i przerażenia tym, co Peter może zastać w Polsce. Niemniej, nie potrafią już myśleć o niczym innym. W jaki sposób ta podroż wpłynie na Petera? Czy kiedy chłopak pozna prawdę, będzie mógł nadal normalnie żyć? A może jego życie straci sens?
Sięgając po Jezioro cierni doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Każdy, kto choć trochę zna twórczość Magdaleny Zimniak wie, że jej książki stanowią doskonałą analizę ludzkiej psychiki. Jej bohaterowie nie są cukierkowi, nie są wyidealizowani, a wręcz przeciwnie. Oni dźwigają na barkach traumatyczne przeżycia z przeszłości, aby wreszcie dojść do momentu, kiedy będą musieli stawić czoła temu, co było i raz na zawsze rozprawić się z przeszłością. Nie jest inaczej i tym razem. W Jeziorze cierni mamy do czynienia z całą galerią postaci, których życie nie oszczędzało. Choć mijają lata, oni wciąż tkwią w problemach, których dotąd nie zdołali rozwiązać. Owszem, na pewien czas są w stanie o nich zapomnieć, ale na dłuższą metę nie potrafią sobie z nimi radzić. Te traumatyczne dylematy ciągle wracają niczym bumerang i nie pozwalają normalnie funkcjonować i cieszyć się życiem. W tej powieści praktycznie każda z postaci walczy i wciąż przegrywa z przeszłością. Tak będzie dopóki nie stanie się coś, co przerwie ten labirynt kłamstw, niedopowiedzeń i skrywanych uczuć.
Magdalena Zimniak nie boi się wkraczać na teren tematów tabu. Nie boi się, że zostanie skrytykowana. Tak było w przypadku Willi czy Pokoju Marty, tak też jest i tym razem. Autorka po mistrzowsku prowadzi czytelnika ścieżkami ludzkich dramatów. Kiedy już wydaje się, że wszystko zostało powiedziane i praktycznie nie ma już nic do dodania, wówczas zupełnie nieoczekiwanie następuje gwałtowny zwrot akcji, co sprawia, że czytelnik nadal nie potrafi uzyskać jednoznacznej odpowiedzi.
Zapytacie zatem, o czym tak naprawdę jest ta książka? Otóż Jezioro cierni to przede wszystkim historia opowiadająca o walce z własnymi demonami, w której nie ma jednoznacznych zwycięzców ani przegranych. Jest to także powieść o bezgranicznej miłości, która pomimo trudów nie daje się pokonać. Przecież Stephen Robertson w pewnym momencie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żona przez te wszystkie lata ich małżeństwa nie mówiła mu prawdy albo inaczej – prawda, którą mu serwowała była dość zawiła. On wie, że jest coś, czego nigdy nie zdecydowała się mu wyjawić. Czy teraz będzie inaczej? Czy podroż ich syna do Polski sprawi, że ich wzajemnie relacje staną się bardziej szczere?
A jak reaguje młody Robertson, kiedy poznaje kraj swojej matki? Zachwyca się nim. Wiele kwestii naprawdę go interesuje i przyciąga jego uwagę. Bardzo szybko nawiązuje nowe znajomości i przyjaźnie, a nawet odnajduje w Polsce miłość. Języka polskiego uczy się jak szalony, aby móc w miarę biegle się nim posługiwać. Nowa rodzina jest dla niego niezwykłym odkryciem. Cieszy się na każde spotkanie z bliskimi. Tylko nie wie jeszcze, że przyjdzie jedna chwila, jeden ułamek sekundy, w którym cała przeszłość runie mu na głowę i nic już nie będzie takie samo.
Czy polecam tę powieść? Jak najbardziej. Wszyscy, którzy nie lubią w literaturze słodkich historyjek z gatunku „i żyli długo i szczęśliwie” zapewne będą tą powieścią zachwyceni. Dodatkowym walorem tej książki jest też to, że Autorka pozostawia szereg niedopowiedzeń i niewyjaśnionych sytuacji. To czytelnik musi poprowadzić dalej niemal każdego z bohaterów. Ta powieść aż się prosi o kontynuację.
Jezioro cierni to kolejna powieść Magdaleny Zimniak, którą czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Nie sposób odłożyć jej na półkę dopóki nie pozna się jej zakończenia. Ta historia pokazuje jak wiele kłamstw może towarzyszyć nam każdego dnia. Nawet ci, którym ufamy mogą wyrządzić nam krzywdę, z której skutkami nie będziemy mogli poradzić sobie pomimo upływu lat. Lecz z drugiej strony, losy Kate i Stephena są przykładem na to, że brak bezgranicznego zaufania do drugiej osoby, która tak naprawdę chce tylko i wyłącznie naszego dobra, może w efekcie doprowadzić do utraty czegoś faktycznie bezcennego.
Cóż mogę dodać na koniec? Chyba tylko to, że Magdalena Zimniak właśnie stworzyła kolejną książkę, która w pamięci czytelnika pozostaje na bardzo długo.
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Rodzinne tajemnice, niedopowiedzenia, błędne wyciąganie wniosków to kwestie, które bardzo często towarzyszą nam w codziennym życiu. Ileż to razy zdarzyło nam się coś źle zrozumieć i potem przez wiele lat tkwić w prawdzie, która była znana tylko nam? Pomimo że inni przekonywali nas o braku słuszności naszych decyzji czy przekonań, my nie daliśmy sobie wmówić, że jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-18
Wszyscy, którym historia Polski nie jest obca, doskonale wiedzą, że tak naprawdę Rzeczpospolita okupowana była jeszcze przed II rozbiorem. Ta wojskowa okupacja obcych mocarstw oraz rządy targowiczan stały się dla kraju niezwykle uciążliwe, dlatego też ludność bardzo szybko zaczęła manifestować swoje niezadowolenie i buntować się przeciwko zaistniałej sytuacji, zawiązując spiski przeciwko okupantowi. Z II rozbiorem Polski łączą się chyba najbardziej krwawe wydarzenia spośród wszystkich trzech rozbiorów.
Co, w takim razie, przyniósł owy pamiętny rok 1794? Otóż, w marcu wybuchło powstanie narodowe skierowane przeciwko Rosji i Prusom. Rewolcie dowodził generał Tadeusz Kościuszko. Jednak ówczesny król, Stanisław August Poniatowski nie poparł walki ludu, mającej na celu wyrwanie się spod jarzma okupanta. W zamian monarcha w dniu 19 marca wystosował list do księcia Józefa Poniatowskiego, w którym uznał za swój święty obowiązek „trzymać z Rosjanami”. Mało tego. W momencie, gdy dowiedział się o charakterze działań Tadeusza Kościuszki, natychmiast uznał go za rebelianta, którego on, jako sojusznik Rosji, musi zwalczać wszelkimi siłami. W związku z tym dnia 2 kwietnia król złożył swój podpis na uniwersale przeciwko powstaniu, który przygotowany został przez Departament Sprawiedliwości Rady Nieustającej. Stanisław August Poniatowski w owym akcie stanowczo potępiał rewolucję francuską, natomiast swój naród wzywał do opamiętania się oraz usilnie przestrzegał przed wiarą w pomoc ze strony Francji.
W wyniku walk zbrojnych pomiędzy wojskiem polskim i ludem Warszawy a okupacyjnym garnizonem rosyjskim w dniach 17-18 kwietnia 1794 roku, została zdobyta rosyjska ambasada, a ponadto przejęto dokumenty, które były niezbitym dowodem zdrady. Poświadczały one bowiem pobieranie przez otoczenie króla stałej pensji od carycy Katarzyny II. Od tej chwili król stał się zakładnikiem powstańców i zamknął się w zamku.
Jednak wspomniane walki to dopiero początek. Najbardziej krwawe miały miejsce w chwili, gdy do Warszawy wjechały wojska dowodzone przez Aleksandra Wasiljewicza Suworowa. Pamiętna rzeź mieszkańców Pragi jeszcze długo odbijała się echem pośród ludu Warszawy.
Na tle powyższych wydarzeń rozgrywa się akcja powieści Renaty Czarneckiej pod tytułem Pod sztandarem miłości. Powieść stanowi drugą część historii opowiedzianej w książce "Pożegnanie z ojczyzną. Rok 1793". Czytelnik ponownie wkracza na salony wraz z ówczesną warszawską arystokracją. Po raz kolejny zapraszany jest do pałacu Radziwiłłów i Czartoryskich. Spotyka też przedstawicieli rodu Potockich i Lubomirskich. Niemniej, podobnie jak w poprzedniej części, tak i tutaj na czoło również wysuwa się księżna Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa. To właśnie ją słychać najgłośniej. To jej głos odbija się echem w pałacowych murach, a obcasy jej butów stukają na marmurowych posadzkach. Jest tak realna, że aż czuć zapach jej perfum i słychać szelest wytwornych sukni.
Pomimo zamieszek na ulicach Warszawy i niebezpieczeństwa utraty życia, które może dosięgnąć również Radziwiłłów, do końca pozostają oni wierni Katarzynie II. Helena wciąż drży, aby nikt z jej rodziny przypadkiem nie wyrzekł złego słowa pod adresem jej najserdeczniejszej przyjaciółki, jaką w jej mniemaniu jest imperatorowa. Ale czy ta przyjaźń jest równie silna ze strony carycy? Chyba nie, skoro po odwołaniu z Warszawy ambasadora, Jakoba Johanna Sieversa, wojewodzina wileńska robi wszystko, aby wkraść się w łaski jego następcy i tym samym odzyskać zaufanie Katarzyny II. Przecież wciąż myśli o korzystnym wydaniu za mąż swojej córki, Krystyny i wie, że tylko caryca może jej w tym pomóc. Oczywiście, jak to w życiu bywa, nie wszystko układa się po jej myśli. Przecież posiada liczną rodzinę, a w związku z tym istnieje ryzyko, że nie każdy z jej członków będzie podzielał jej zdanie.
Podobnie jak w poprzedniej części dylogii, tak i tutaj arystokracja próbuje żyć normalnie, choć sprawy kraju są dla niej bardzo ważne. Radziwiłłowie z wiadomych przyczyn sympatyzują z Rosjanami i to ich w główniej mierze zapraszają na przyjęcia do swojego pałacu na Miodowej.
Obok Heleny Radziwiłłowej, na pierwszy plan wysuwa się też inna, równie silna, kobieta. Jest nią hrabina Maria Naryszkin z domu Czetwertyńska – przyjaciółka księżnej i żona Rosjanina, co sprawia, że wciąż drży o swoje bezpieczeństwo. Jest też bardzo piękną kobietą, więc nie dziwi fakt, że wpada w oko pewnemu rosyjskiemu oficerowi, którym nie jest bynajmniej jej małżonek. Czy ta miłość do mężatki znajdzie w końcu spełnienie? Czy może krwawe rozruchy w kraju sprawią, że pozostanie ona jedynie w sferze marzeń?
Renata Czarnecka znów dokonała czegoś niezwykłego. Otóż, stworzyła powieść niełatwą, jeśli chodzi o tło historyczne, ale z drugiej strony tak wciągającą, że nie sposób się od niej oderwać. Zagmatwane kwestie polityczne przeplatają się tutaj z codziennym życiem bohaterów. Czytelnik jest doskonale poinformowany, co czuje dana postać i jakie są jej zamiary. Nie tylko Helena Radziwiłłowa sprawia wrażenie kobiety z krwi i kości. Tak dzieje się w przypadku każdej postaci, którą spotykamy na kartach książki. Kiedy Autorka pisze, że za oknem pałacu Radziwiłłów rozpętała się burza z piorunami, to tak w istocie jest. Czytelnik również słyszy odgłos grzmotu, wielkie krople deszczu uderzające w okienne framugi i szybkie kroki jednego z synów księstwa, który właśnie zajechał przed pałac karetą. Z kolei, gdy przemierzamy ulicami Warszawy, niemal na własne oczy widzimy tłumy mieszczan żądnych krwi zdrajców. Przed naszymi oczami wyrastają szubienice i czujemy strach towarzyszący tym, którzy prowadzeni są na stracenie. Wraz z Marią Naryszkin i Heleną Radziwiłłową słyszymy huk armat i szczęk oręża. Widzimy zakrwawionych ludzi i łowimy uchem ich jęki, kiedy śmierć jest już blisko. Autorka używa niby prostych słów, a jednak potrafi je dobrać w taki sposób, że w pewnym momencie czytelnik traci poczucie rzeczywistości.
W książce nie brak też scen humorystycznych, choć ogólnie tematyka powieści jest poważna. Fakt ten bez wątpienia urozmaica fabułę powieści. Tak więc czytelnicy znajdą w tej książce wszystko to, co powinna mieć dobrze skonstruowana powieść, czyli doskonale wykreowanych bohaterów, uczucia nimi targające, miłość, przyjaźń, zdradę, niekiedy komizm sytuacji, a ponieważ jest to powieść historyczna, nie brakuje w niej perfekcyjnie namalowanych słowami obrazów z naszej historii. Autorka zadbała o najdrobniejszy szczegół, oczywiście na tyle, na ile pozwala na to objętość książki. Dodatkowy walor stanowią także doskonale skonstruowane dialogi.
Chyba nie muszę dodawać, że jestem pod ogromnym wrażeniem tej powieści, podobnie jak innych książek Renaty Czarneckiej, które czytałam. Niemniej, w tym przypadku występuje jeszcze trudne tło historyczne, z którym Autorka fantastycznie sobie poradziła. I właśnie ten fakt przemawia za tym, aby tej powieści podnieść ocenę, ponieważ zdaję sobie sprawę, ile pracy kosztuje napisanie takiej książki. Obawiam się jednak, że słowo „rewelacyjna” to stanowczo za mało, aby wyrazić fenomen tej powieści. W tym kontekście znacznie bardziej pasuje „wybitna”.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
Wszyscy, którym historia Polski nie jest obca, doskonale wiedzą, że tak naprawdę Rzeczpospolita okupowana była jeszcze przed II rozbiorem. Ta wojskowa okupacja obcych mocarstw oraz rządy targowiczan stały się dla kraju niezwykle uciążliwe, dlatego też ludność bardzo szybko zaczęła manifestować swoje niezadowolenie i buntować się przeciwko zaistniałej sytuacji, zawiązując...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-03-16
Mówią, że każdy człowiek w coś wierzy i każdy wyznaje jakąś swoją indywidualną religię. Jedni aktywnie działają we wspólnotach, inni stanowczo się od nich odcinają, twierdząc, że wiara to tylko i wyłącznie ich sprawa i nie będą jej z nikim dzielić. Nawet ten, kto uważa, że w nic nie wierzy, po zastanowieniu się stwierdza, że jednak chyba w jego życiu jest coś, co sprawia, że dzięki temu czuje się lepiej. Ludzie wierzą nie tylko w Boga. Ważna jest dla nich miłość, Dobro, pomoc potrzebującym i wiele innych spraw, które powodują, że ludzkie życie nabiera wartości. Ale co dzieje się wówczas, gdy nasze przywiązanie czy wiara stają się fanatyzmem, który zmierza do zagłady nie tylko osoby, która wierzy, ale przede wszystkim tych, którzy znajdują się w jej otoczeniu? Jak cienka jest granica pomiędzy rozsądkiem a uzależnieniem od wiary? Otóż okazuje się, że ta granica jest bardzo cienka i tylko przytomny umysł może uratować człowieka przed jej przekroczeniem.
W Rzeszowie mieszka i pracuje pewien młody dziennikarz prasowy, Rafał Kamiński. Mężczyzna pracuje dla Głosu Podkarpacia. Jest młody, ambitny, więc nie dziwi, że chciałby pisać o rzeczach, które pozwoliłyby mu popchnąć do przodu jego karierę zawodową. Niestety, Podkarpacie to niezwykle spokojne województwo i raczej nie uświadczy tam niczego, co mogłoby wstrząsnąć opinią publiczną. Tak więc Rafał Kamiński pewnego dnia stawierdza, że jako dziennikarz po prostu się cofa. W dodatku życie prywatne też jakoś tak nagle przestało mu się układać. Co w takim razie robić? Czekać na łut szczęścia czy może wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć szukać sensacji na siłę?
Wygląda na to, że los usłyszał narzekania dziennikarza, bo oto któregoś dnia do swojego gabinetu zaprasza go naczelny i kładzie przed Rafałem tajemniczy list. Nadawca listu jest anonimowy. Rafał sceptycznie nastawiony do kawałka papieru, w końcu rozkłada kartkę i czyta:
Panie redaktorze!
Nie mogę już dłużej milczeć na temat tego, co się dzieje w Polanie, gdzie mieszkam. To taka mała wioska w Bieszczadach niedaleko Lutowisk. Do tej pory trzymałem język za zębami, ale dłużej nie mogę. Trzeba przerwać zmowę milczenia. Zmusza mnie do tego moje sumienie. Sprawa wygląda następująco.
Od trzech lat w naszej wsi krzyżuje się ludzi. Dokładnie tak, krzyżuje albo jeśli pan woli, uśmierca na krzyżu. Co roku w Wielki Piątek ginie w ten sposób jeden mężczyzna. Do tej pory zginęło ich trzech: Józef Deręgowski (w 2008), Tomasz Pacześniak (w 2009) i Mieczysław Żurek (w 2010). Zdjęcia ich grobów na tutejszym cmentarzu załączam w kopercie.
W tym roku zawiśnie kolejna ofiara. Żeby temu zapobiec, piszę do pana ten list z gorącą prośbą o pomoc. Niech się pan pośpieszy, bo Wielki Piątek już w następnym tygodniu.
Z poważaniem – mieszkaniec Polany.*
Po takiej lekturze aż ciarki przechodzą po kręgosłupie, prawda? Rafałowi też przeszły, jednak już po chwili otrząsnął się i stwierdził, że ludzie to są chyba nienormalni, żeby coś takiego wysyłać do redakcji poważnej gazety. Przecież jest dwudziesty pierwszy wiek i nikt już ludzi nie krzyżuje! Tamte czasy minęły bezpowrotnie! Czyżby? I tutaj pojawia się moment zawahania, bo tak naprawdę nie wiadomo czy dziennikarze mają do czynienia z szaleńcem, czy może we wsi Polana naprawdę odbywają się te makabryczne egzekucje, o jakich donosi anonimowy informator.
W takiej sytuacji jedyne, co pozostaje Rafałowi, to zbadać sprawę osobiście i odwiedzić Polanę. Bez wiary w jakiekolwiek powodzenie, dziennikarz jedzie w Bieszczady. Sam nie wierzy w to, co właśnie robi. Bo przecież jak młody i inteligentny facet może podążać za czymś, co z góry jest skazane na niepowodzenie! Nie w tym stuleciu! Jednak z drugiej strony, gdyby donos okazał się być prawdziwy, Rafał miałby niepowtarzalny materiał na pierwszą stronę. Jego kariera zawodowa wreszcie nabrałaby tempa. Przestałby bezczynnie siedzieć za biurkiem i zabijać nudę bezmyślnym gapieniem się w monitor komputera.
Wreszcie Rafał dociera na miejsce. I co go tam spotyka? Dziwaczna atmosfera i podejrzliwe spojrzenia mieszkańców. A kiedy próbuje zasięgnąć języka, ludzie zaczynają wrogo na niego patrzeć. Jednak Rafał nie zraża się i brnie w tę tajemniczą sprawę coraz dalej. Czy chęć złapania świetnego tematu jest aż tak bardzo kusząca, że dziennikarz nie zwraca uwagi na grożące mu niebezpieczeństwo? Czy anonimowy informator pisał prawdę i w Polanie na wierzchołku Baszty naprawdę każdego roku na krzyżu umierają młodzi mężczyźni? A jeśli tak, to kto stoi za tymi makabrycznymi zgonami?
Ceremonia to klasyczny przykład religijnego fanatyzmu i ślepego zawierzenia słowom człowieka, który w jakiś niewiadomy sposób zawładnął umysłami ludzi mieszkających w bieszczadzkiej wsi. Z jednej strony wiedzą, że to, co dzieje się w ich miejscowości jest złe i nie powinno mieć w ogóle miejsca, ale z drugiej nie mają w sobie na tyle siły, aby zbuntować się i przerwać to fanatyczne misterium. Na przykładzie tej wiejskiej społeczności dokładnie widać, ile tak naprawdę w ludziach jest zakłamania i nienawiści, a ile prawdziwej wiary.
Przyznam, że trochę obawiałam się tej powieści, dlatego z trzech książek Janusza Koryla tę zostawiłam sobie na sam koniec i ostatecznie przeczytałam ją w jeden wieczór, ponieważ nie sposób się od niej oderwać. Podobnie jak w przypadku Urojenia i Snów, tutaj również Autor zaskakuje, szczególnie jeśli chodzi o zakończenie. Kiedy czytelnik myśli, że już wszystko zostało powiedziane, nagle następuje nieoczekiwany zwrot akcji i wracamy do punktu wyjścia. Moim zdaniem na tle wspomnianych powyżej książek, ta jest tą, która najbardziej trzyma w napięciu.
Oczywiście Autor niczego nie neguje ani nie popiera, nie próbuje też narzucać czytelnikowi swoich przekonań. Wydaje mi się, że Janusz Koryl znacznie bardziej skupia się na psychice mieszkańców niż na samej ceremonii. Bo przecież ludzkie działania najpierw rodzą się w umyśle człowieka, a dopiero potem materializują się i możemy widzieć ich efekty.
Jestem przekonana, że wielbiciele thrillerów nie zawiodą się, czytając Ceremonię. Oczywiście nie należy sugerować się wzmianką Wydawcy, iż Janusz Koryl to polski Stephen King. Autor sam doskonale się broni, dzięki swojemu nieprzeciętnemu talentowi pisarskiemu i zupełnie niepotrzebne są tego typu porównania. Każdy pisarz to swego rodzaju indywidualność. Każdy ma własną koncepcję pisania powieści i naprawdę nie jest konieczne, aby popularność zdobywał „na plecach” zachodnich autorów, bo w rezultacie może się to negatywnie odbić na jego twórczości.
___________________
* J. Koryl, Ceremonia, Wyd. Dreams, Rzeszów 2012, s. 11-12.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
Mówią, że każdy człowiek w coś wierzy i każdy wyznaje jakąś swoją indywidualną religię. Jedni aktywnie działają we wspólnotach, inni stanowczo się od nich odcinają, twierdząc, że wiara to tylko i wyłącznie ich sprawa i nie będą jej z nikim dzielić. Nawet ten, kto uważa, że w nic nie wierzy, po zastanowieniu się stwierdza, że jednak chyba w jego życiu jest coś, co sprawia,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-03-07
W życiu każdego człowieka z reguły jest tak, że sytuacje, jakie go spotykają są dziełem przypadku. Przypadkowo poznajemy innych ludzi, którzy potem stają się nam bardzo bliscy. Zazwyczaj to właśnie przez przypadek dowiadujemy się, co też takiego o nas myślą inni. Niekiedy przypadkowym zrządzeniem losu jest wybór studiów czy charakteru pracy zarobkowej. Tak więc można by rzec, że z przypadkiem mamy do czynienia na co dzień.
Od 6 lutego 2000 roku do 16 października roku 2005 na antenie TVP można było obejrzeć pewien serial komediowy pod tytułem Lokatorzy. Serial ten został wyprodukowany przez gdański oddział TVP, a jednym z jego głównych bohaterów był niejaki Jacek Przypadek, w którego rolę wcielił się Michał Lesień. Serialowy Jacek Przypadek to właściciel bistro i jednocześnie znakomity szef kuchni. Wraz ze swoją koleżanką, Małgosią zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze, uchodził też za wielkiego kobieciarza.
Kiedy w moje ręce trafiła książka Pan Przypadek i trzynastka pierwszym moim skojarzeniem był właśnie tamten serial, zwłaszcza że jej głównym bohaterem również jest Jacek Przypadek. Jednak bardzo szybko przekonałam się, że postać wykreowana przez Jacka Getnera ma niewiele wspólnego z serialowym Przypadkiem, może jedynie to, że obydwaj są w podobnym wieku (około trzydziestu lat) i charakteryzuje ich specyficzne poczucie humoru, a w pewnych sytuacjach mogą sprawiać wrażenie mało rozgarniętych.
W takim razie jaki jest Jacek Przypadek z pierwszej części cyklu Jacka Getnera? Zacznijmy może od tego, kim tak naprawdę jest główny bohater. Jak już wspomniałam, ma on około trzydziestu lat, nieustabilizowane życie prywatne i zawodowe, którego jakoś specjalnie stabilizować nie chce, żyje z wynajmu mieszkań i usilnie przygotowuje się do udziału w maratonie, ćwicząc praktycznie wszędzie. Taki tryb życia syna spędza sen z powiek ojcu Jacka, który jest znanym warszawskim prawnikiem. Lecz Jacek niewiele się tym przejmuje. Jak ojciec ma problem, to niech z nim żyje. Jemu jest dobrze tak jak jest i raczej niczego zmieniać nie będzie. Ale do czasu, bo któregoś dnia upomina się o niego… przypadek.
Jacek ma też przyjaciela, Błażeja, zwanego Młodym Bogiem Seksu, „udawaną” narzeczoną i oczywiście nieocenioną sąsiadkę, panią Irminę Bamber, która zwykła dokarmiać swojego ulubieńca pysznymi ciasteczkami. Pewnego dnia panią Irminę spotyka wielkie nieszczęście, bo oto pod jej nieobecność, ktoś kradnie z jej mieszkania wartościowe obrazy z przełomu XIX i XX wieku, wśród których jest mało znany autoportret Malczewskiego. Dochodzenie w tej sprawie prowadzi podkomisarz Łoś. Jednak działania policjanta przynoszą niewiele pożytku. I wtedy do akcji wkracza Jacek Przypadek. Tak oto zupełnie przypadkowo rozpoczyna się kariera detektywistyczna głównego bohatera. Od tej chwili Jacek tropi przestępców, w czym pomaga mu niestrudzenie pani Irmina, nasyłając nowych klientów i dbając o rozwój jego kariery. W uzyskaniu kolejnego zlecenia pomocna staje się także „udawana” narzeczona Przypadka.
Pan Przypadek i trzynastka to pierwsza z czternastu części cyklu opowiadającego o losach Jacka Przypadka, który zupełnie niespodziewanie zaczyna rozwiązywać sprawy o podłożu kryminalnym. Mottem jego działań jest twierdzenie, że „ludzie są banalnie przewidywalni” i łatwo można ich rozgryźć, wystarczy jedynie odpowiednio połączyć właściwe fakty. Takie rozumowanie bardzo pomaga Jackowi w pracy. Czasami prosi też o pomoc przyjaciół. Jego irytujące zachowanie niejednokrotnie doprowadza osoby zainteresowane do pasji. Chodzi tutaj przede wszystkim o potencjalnych przestępców i oczywiście o podkomisarza Łosia, któremu Przypadek staje na drodze w najmniej odpowiednich momentach.
Jacek Getner nie szczędzi czytelnikowi poczucia humoru, sprawiając że wielokrotnie podczas lektury uśmiechamy się pod nosem. Sam główny bohater budzi ogromną sympatię, a jego brak rozgarnięcia jest tylko pozorny. W rzeczywistości Przypadek jest niezwykle przenikliwy i inteligentny. Aczkolwiek rozwiązywanie kryminalnych zagadek to nie jedyna kwestia, jaka towarzyszy detektywowi. Pomiędzy jego działania zawodowe, Autor wplata również problemy z życia prywatnego. Tak więc Jacka Przypadka poznajemy także od tej drugiej strony, na przykład, jako oryginalnego romantyka.
Twórczość Jacka Getnera nie jest mi obca, ponieważ miałam już przyjemność czytać i recenzować inną książkę Autora pod tytułem Dajcie mi jednego z was. Podobnie jak przy poprzedniej książce, tutaj Jacek Getner również zaskakuje oryginalnością pomysłu. W Polsce chyba niewielu autorów porywa się na pisanie powieści detektywistycznych, a przynajmniej mnie nic na ten temat nie wiadomo, aby na naszym rodzimym rynku wydawniczym miał miejsce wysyp tego typu lektur. Może się mylę? Nie wiem. Dlatego też do Pana Przypadka i trzynastki podeszłam z ogromnym zainteresowaniem, zważywszy że główny bohater określany jest jako kombinacja Sherlocka Holmesa, porucznika Borewicza i doktora House’a. Jest to mieszanka dość wybuchowa, ale nie robi przy tym krzywdy czytelnikom. Przygody Jacka Przypadka czyta się bardzo przyjemnie. Gdybym miała zakwalifikować tę książkę do jakiejś konkretnej kategorii, to z pewnością stwierdziłabym, że jest to lekki kryminał, który odpręża czytelnika.
W tej części cyklu przeczytamy o trzech sprawach, których rozwiązania podejmuje się Jacek Przypadek. Oczywiście każda z nich jest dziełem przypadku. Nie chciałabym wybiegać w przyszłość, ale myślę, że pozostałe części, a raczej to, czym nasz bohater będzie się zajmować, również stanął się dziełem przypadku. Choć z drugiej strony można zastanawiać się czy tak będzie w istocie, skoro już teraz Przypadek urządził sobie coś na kształt biura, o co usilnie zabiegała ulubiona sąsiadka. Może w kolejnej części pani Irmina zostanie sekretarką Przypadka? Kto wie, czym też Autor w osobie detektywa planuje zaskoczyć czytelnika.
Z książkami, które publikowane są jako seria wydawnicza zazwyczaj jest tak, że nie można ich jednoznacznie ocenić, ponieważ zdarza się, że każda z części reprezentuje inny poziom. Dlatego myślę, że najlepiej jest oceniać całość. Niemniej ze swej strony wróżę tej serii popularność i pozytywny odbiór przez czytelników. Mnie Jacek Przypadek ujął przede wszystkim poczuciem humoru i jestem bardzo ciekawa co też czeka go w przyszłości. Ile jeszcze spraw będzie musiał rozwiązać? Jak będzie układać się jego współpraca z podkomisarzem Łosiem? Czy jego życie prywatne wreszcie się ustabilizuje? Właśnie z tego typu pytaniami Autor pozostawia czytelnika, kończąc pierwszą część cyklu. Miejmy nadzieję, że już niedługo poznamy odpowiedzi na te pytania i dowiemy się czy Jacek Przypadek to faktycznie „detektyw z przypadku”, czy może „detektyw z powołania”, który do tej pory nie odkrył w sobie detektywistycznego talentu, żyjąc pod presją ojca-prawnika, który stale przypominał mu o przerwaniu rodzinnej tradycji i zrezygnowaniu ze studiów prawniczych.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
W życiu każdego człowieka z reguły jest tak, że sytuacje, jakie go spotykają są dziełem przypadku. Przypadkowo poznajemy innych ludzi, którzy potem stają się nam bardzo bliscy. Zazwyczaj to właśnie przez przypadek dowiadujemy się, co też takiego o nas myślą inni. Niekiedy przypadkowym zrządzeniem losu jest wybór studiów czy charakteru pracy zarobkowej. Tak więc można by...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-02-05
Zapewne większość z nas doświadczyła choć raz w życiu sytuacji, kiedy jakaś magiczna, niezidentyfikowania, a może nawet nadprzyrodzona siła ochroniła nas przed popełnieniem czynu, którego negatywnych skutków nie dałoby się już odwrócić. Przypomnijmy sobie czy na przykład pewnego dnia zbyt długo nie ociągaliśmy się z wyruszeniem w podróż samochodem i tylko dzięki temu uniknęliśmy wypadku, ponieważ jedynie sekundy dzieliły nas od czołowego zderzenia z ciężarówką. A może wściekli spóźniliśmy się na samolot, który nie dotarł do celu, bo gdzieś po drodze się rozbił? Kiedy dokładnie przeanalizujemy swoje dotychczasowe życie, to tego typu szczęśliwych dla nas zbiegów okoliczności możemy doliczyć się całkiem sporo. Zazwyczaj pierwsze, co nam przychodzi wtedy do głowy, to myśl, że ktoś, gdzieś tam nad nami czuwał. Interpretujemy to na rozmaite sposoby w zależności od naszych przekonań. Jednak bez względu na to, w co wierzymy, owy szczęśliwy traf zazwyczaj przypisujemy jakimś siłom nadprzyrodzonym, może nawet opiece aniołów?
Główną bohaterką najnowszej powieści Karoliny Wilczyńskiej jest Olga. Młoda kobieta, która ma praktycznie wszystko. Dobrą pracę, przystojnego mężczyznę u boku, a niedawno zdołała, choć w pewnym stopniu, zyskać samodzielność, wyprowadzając się od matki. Czego można chcieć więcej? Lecz pewnego dnia to uporządkowane życie Olgi zakłóca pewna dziwna wiadomość, którą kobieta otrzymuje drogą mailową. Otóż, ktoś chyba wyraźnie sobie z niej zadrwił, wysyłając jej maila o następującej treści: ZOSTAŁAŚ WYBRANA, BY STAĆ SIĘ ANIOŁEM. Nadawcą tej niezrozumiałej wiadomości jest niejaki Ananke. Któż to taki? Nie wiadomo. Pierwsze podejrzenia Olgi padają na informatyków pracujących w firmie, lecz już niedługo kobieta przekonuje się, że jest w błędzie i oskarża niewinne osoby.
Praktycznie z dnia na dzień w życiu Olgi zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Niemniej najbardziej niepokoi ją tekst otrzymanej wiadomości, zważywszy że nie jest ona jedyna. Tego typu maili jest więcej, aż w końcu jej oczom ukazuje się ich nadawca, z którym Olga nawiązuje realny kontakt. Kim jest owy mężczyzna i czego od niej chce? Jakie przesłanie ze sobą przynosi? Czy Olga jest w stanie wypełnić swoje przeznaczenie? A może to, co właśnie ją spotkało należy traktować jak czyste szaleństwo i kobieta powinna zasięgnąć porady specjalisty?
"(…) Ani trochę nie wierzyła w to, co mówił ten dziwny człowiek. Odkąd usiadła na kanapie, nie mogła uczynić najmniejszego ruchu. Była sparaliżowana, nie wiedziała tylko, czy strachem, czy też dziwną atmosferą, którą stwarzał nieznajomy. Nie potrafiła kiwnąć nawet palcem, nie była zdolna do wezwania pomocy, bała się, że gdyby teraz zechciał ją zamordować, to nie napotkałby żadnego oporu. Ani jeden dźwięk nie wydobył się z gardła Olgi. Wodziła jedynie za nim wzrokiem, obserwowała, jak pogłaskał psa, który wyglądał na bardzo zadowolonego, jak poszedł do kuchni, skąd przyniósł tacę z filiżankami i dzbankiem pełnym kawy. Obserwowała każdy, najmniejszy nawet ruch, chciała dokładnie zapamiętać czego dotykał, żeby potem, jeśli przeżyje, zawiadomić policję i ułatwić im złapanie psychopaty. Podjęła ryzykowną grę, postawiła wszystko na jedną kartę, wpuszczając mężczyznę do swojego domu (…)"*
Olga podjęła tę ryzykowną grę nie tylko dlatego, że wpuściła nieznajomego do swojego domu. Ona przede wszystkim wpuściła go do swojego życia, pozwalając mu odmienić je nieodwracalnie.
Po lekturze Tej drugiej stwierdziłam, że sięgając po książki Karoliny Wilczyńskiej należy przygotować się na lekturę, która z całą pewnością zmusi czytelnika do zatrzymania się, choćby na chwilę i zastanowienia się nad sensem naszej egzystencji. W przypadku najnowszej powieści Autorki również mamy do czynienia z niebanalną historią, która na pierwszy rzut oka może wydawać się zgoła odmienna. Już sam fakt, że nagle w życiu Olgi pojawia się jakiś tajemniczy mężczyzna może budzić jednoznaczne skojarzenie. Ale czy na pewno należy w tej relacji dopatrywać się romansu?
Tym razem Autorka również mnie zaskoczyła. Choć po poprzedniej lekturze byłam przygotowana na niełatwą powieść z przesłaniem, to jednak nic w tej historii nie okazało się być takie, jak pierwotnie przewidziałam. Anielski kokon to przede wszystkim opowieść o sensie ludzkiej egzystencji. Jest to książka, która z całą pewnością posiada drugie dno i czytając ją należy robić to uważnie, aby niczego nie przegapić. Jeżeli podejdziemy do tej powieści na sucho, byle tylko zaliczyć kolejną lekturę, wówczas po jej przeczytaniu w naszych umysłach nie pozostanie nic. Ta powieść ma bardzo wiele ukrytych kwestii, które są niezwykle istotne w naszym życiu. Zasadniczym zagadnieniem jest to, po co tak naprawdę przychodzimy na ten świat. Czy jedynie dlatego, aby przeżyć życie skupiając się tylko na zarabianiu pieniędzy, imprezowaniu i zabawie, tak jak robi to Gabor, czy może chodzi tutaj o coś więcej? Może jesteśmy tu po to, aby dostrzegać też drugiego człowieka, a nie jedynie być zapatrzonymi w samych siebie?
Anielski kokon to również opowieść o wewnętrznej przemianie. Dopóki Olga nie otrzymała tej dziwnej wiadomości, żyła pod dyktando swojego partnera, wciąż strofowana przez wiecznie niezadowoloną z niej matkę. Dopiero te niecodzienne życiowe doświadczenia zaczęły powoli sprawiać, że ona sama również zaczęła dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie zauważała.
Karolina Wilczyńska porusza także problem przeznaczenia. Jedni w nie wierzą, inni nie. Ale może ono naprawdę istnieje i nie mamy na nie wpływu? Olga przed swoim przeznaczeniem bardzo się broni i buntuje. Próbuje spojrzeć na wszystko racjonalnie, ale czy ma to jakikolwiek sens? Może lepiej poddać się temu, czego od niej oczekują?
W Anielskim kokonie Autorka pokazuje także, do jakiego stopnia ingerencja rodziców w życie dorosłych dzieci może zaburzyć ich prawidłowe funkcjonowanie. Karolina Wilczyńska zwraca również uwagę na to, że należy słuchać, co inni mają do powiedzenia i nie oceniać ludzi po pozorach, bo tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, co też takiego drugi człowiek skrywa gdzieś w głębi swojej duszy. Przecież nie wszystkim od razu trzeba dzielić się z otoczeniem. Jest tutaj także problem toksycznego związku. Te wszystkie kwestie bardzo często mogą sprawić, że człowiek staje na krawędzi załamania nerwowego. I co wtedy? Jakie rozwiązanie należy znaleźć, aby nie popaść w paranoję?
Pytań w tej powieści naprawdę jest wiele, lecz odpowiedzi na nie musi odnaleźć sam czytelnik. W tym przypadku znów mamy do czynienia z powieścią z gatunku tych „mądrych”. Takich książek powinno na rynku wydawniczym pojawiać się coraz więcej. Cieszy fakt, że polscy autorzy nie boją się poruszać spraw ważnych, które wielokrotnie są wystawiane gdzieś poza nawias i zamiatane pod dywan. Z kolei w bohaterach możemy odnaleźć samych siebie, tylko to od nas będzie zależeć, z którym z nich będziemy się identyfikować.
Książkę polecają: Magdalena Zimniak (autorka m.in. Pokoju Marty) oraz Antonina Kozłowska (autorka m.in. Czerwonego roweru).
_____________________
* K. Wilczyńska, Anielski kokon, Wyd. MWK, Warszawa 2013, s. 80.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
Zapewne większość z nas doświadczyła choć raz w życiu sytuacji, kiedy jakaś magiczna, niezidentyfikowania, a może nawet nadprzyrodzona siła ochroniła nas przed popełnieniem czynu, którego negatywnych skutków nie dałoby się już odwrócić. Przypomnijmy sobie czy na przykład pewnego dnia zbyt długo nie ociągaliśmy się z wyruszeniem w podróż samochodem i tylko dzięki temu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-01-30
Dynów to małe miasteczko w województwie podkarpackim należące do powiatu rzeszowskiego. Jeszcze przed rokiem 1945 Dynów wchodził w skład województwa lwowskiego, natomiast po zakończeniu II wojny światowej miasto przyłączono do nowo utworzonego województwa rzeszowskiego. Z kolei w latach 1975-1998 Dynów pod względem administracyjnym należał do ówczesnego województwa przemyskiego. Tak po krótce można przedstawić historyczną charakterystykę Dynowa. Te informacje mogą okazać się pożyteczne dla tych, którzy nie do końca wiedzą, gdzie szukać miasteczka, w którym rozgrywa się akcja Snów Janusza Koryla.
Właśnie w Dynowie mieszka pewien ksiądz, który pełni funkcję proboszcza w parafii pod wezwaniem świętego Wawrzyńca. Jak już wspomniałam miasto nie jest duże, więc wszyscy mieszkańcy dobrze się znają. Ksiądz Eugeniusz również doskonale zna swoich parafian. Wie, gdzie pracują, dokąd chadzają na piwo, z kim pozostają w związkach formalnych i tych mniej formalnych, a z jego punktu widzenia w związkach grzesznych. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic dziwnego. Jednak jest coś, o czym wie tylko sam proboszcz Eugeniusz. On ma sny. Ale nie są to takie zwyczajne senne fantazje. To sny prorocze, a raczej koszmary, które nie pozwalają księdzu normalnie egzystować. W tych snach proboszcz bardzo dokładnie widzi, co w najbliższym czasie spotka jego parafian. Wie, kto zostanie zamordowany, komu urodzi się martwe dziecko albo która kobieta zostanie brutalnie zgwałcona, a kto umrze po zjedzeniu kolacji przyrządzonej z trujących grzybów.
Te wszystkie koszmary ksiądz skrupulatnie spisuje w zeszycie z niebieską okładką. Zapytacie zapewne: Skoro wie, to dlaczego tych ludzi nie ostrzeże i nie zmieni w ten sposób ich tragicznego losu? Może dlatego, że wciąż ma nadzieję, iż te sny wreszcie miną, a on będzie miał spokojną głowę i będzie mógł zająć się tym, do czego został powołany? Ale niestety sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Choć duchowny modli się żarliwie do Boga o pomoc, nie otrzymuje jej. Koszmary nadal go nawiedzają i są coraz bardziej makabryczne. Jak długo księdzu Eugeniuszowi wystarczy sił, aby móc zmagać się z nimi? Czy jest jakakolwiek szansa, aby uchronić tych, którzy są głównymi bohaterami snów duchownego? Czy przeznaczenie tych ludzi naprawdę można zmienić?
Takie właśnie pytania stawia Janusz Koryl w swojej powieści. Z jednej strony można twierdzić, że odpowiedź na nie jest jednoznaczna, co pokazuje fabuła książki. Jednak z drugiej strony życie potrafi też zaskoczyć i pokrzyżować plany nawet proroczym wizjom księdza Eugeniusza.
Pomyślmy też o społeczności Dynowa, kiedy na jaw wychodzą wreszcie sny proboszcza, a szczególnie ich treść. Na miasteczko pada blady strach. Nikt nie może czuć się bezpiecznie, bo nie wie, czy w tychże wizjach nie chodzi właśnie o niego. A sam proboszcz? Przecież jego wytrzymałość fizyczna i psychiczna też ma swoje granice.
Ta niewielkich rozmiarów powieść zaskakuje przede wszystkich pomysłowością. Czytając niedawno Urojenie, wiedziałam, że Autorowi należy pogratulować już samego pomysłu. Podobnie jest i w tym przypadku. Niebanalna koncepcja, świetnie poprowadzona akcja, nietuzinkowi bohaterowie to tylko niektóre z walorów tej powieści. Ponownie zachwycił mnie także styl pisania Autora. Nie jest dla czytelnika męczący, lecz zrozumiały, a to powoduje, że nie musimy zastanawiać się co też takiego Autor miał na myśli. Dodatkowo Janusz Koryl nie rozbudowuje pewnych kwestii, co moim zdaniem stanowi ogromny plus, ponieważ dzięki temu nie podaje czytelnikowi na tacy konkretnych rozwiązań. To tylko od nas zależy, jak dalej potoczą się losy głównych bohaterów. Podobnie jak od czytelnika zależy interpretacja zachowań poszczególnych postaci, ich motywacji i sensu podejmowania takich, a nie innych działań. Jako czytelnicy jesteśmy wolni, a nie ograniczeni gotowymi schematami akcji. Aby jeszcze bardziej zachęcić Was do sięgnięcia po tę lekturę dodam, że książka została uznana przez Internatów najlepszą książką na jesień 2011 w kategorii kryminał.
Jak widać, już sama okładka zachęca do przeczytania tej książki, szczególnie miłośników mrocznych historii. Jestem przekonana, że ci, którzy preferują opowieści z dreszczykiem, nie zawiodą się na tej lekturze. Załączona grafika fantastycznie oddaje klimat tej pozycji. Tak więc zapraszam Was do Dynowa, gdzie sny sprawdzają się na jawie, a miasteczko ogarnia mroczny strach.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
Dynów to małe miasteczko w województwie podkarpackim należące do powiatu rzeszowskiego. Jeszcze przed rokiem 1945 Dynów wchodził w skład województwa lwowskiego, natomiast po zakończeniu II wojny światowej miasto przyłączono do nowo utworzonego województwa rzeszowskiego. Z kolei w latach 1975-1998 Dynów pod względem administracyjnym należał do ówczesnego województwa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-02-08
2013-01-29
Wyobraźcie sobie, że pewnego wieczoru, a właściwie nocy, tuż pod Waszymi stopami ląduje pewien przystojniak. Nie wiecie tak do końca czy owy przystojniak to prawdziwy facet, taki z krwi i kości, czy może to wytwór Waszej wyobraźni. Kiedy człowiek jest świeżo po imprezie, to faktycznie trudno jest mu jednoznacznie stwierdzić co jest prawdą a co fikcją. A już chyba totalnym przegięciem jest, gdy ten nieznajomy domaga się Waszych… butów! Nawet Królowa Odlotów, jak mówią o niej przyjaciele i znajomi, jest tym faktem nieco zaskoczona.
Deznee Cross, bo o niej mowa, to siedemnastoletnia dziewczyna z głową pełną szalonych pomysłów. Uwielbia imprezować, kocha ryzyko, a jej kluczowym celem jest doprowadzanie swojego ojca do stanu wrzenia. Wykorzystuje ku temu każdą nadarzającą się sytuację, jednocześnie czerpiąc satysfakcję, widząc efekty swoich działań. Dez nie pamięta swojej matki. Ojciec twierdzi, że zmarła wiele lat temu, a ona mu wierzy. Bo i dlaczego miałby kłamać? Przecież takie rzeczy się zdarzają. Odkąd dziewczyna pamięta, zawsze miała obok siebie tylko ojca, genialnego prawnika, który wszystko wie najlepiej.
Życie Dez zmienia się diametralnie, gdy pewnej nocy u jej stóp ląduje przystojny, choć trochę dziwny, dziewiętnastolatek. Od razu widać, że coś z nim nie jest w porządku. W dodatku ktoś ewidentnie chce go dopaść. Dla Deznee jest to doskonała okazja, aby zabrać chłopaka do domu i tym samym doprowadzić ojca do pasji. Jednak już niedługo przekona się, że tym razem popełniła ogromny błąd. Kale nie powinien był w ogóle znaleźć się w jej domu. Przyprowadzając go tam, naraziła go na wielkie niebezpieczeństwo. Dlaczego? Co łączy jej ojca z nieznajomym? Jakie tajemnice ukrywał przez te wszystkie lata znienawidzony przez nią rodziciel?
"(…) Obserwował mnie bacznie przez chwilę, zrobił kilka kroków wstecz i znalazł się bliżej drzwi.
– Już więcej nie pozwolę im się wykorzystać.
– Do czego? – Coś mi mówiło, że nie chodzi o przynoszenie kawy ani przekąsek. W żołądku przelewały mi się kwasy.
Zmrużył oczy. Biło z nich tyle nienawiści, że aż zadrżałam.
– Jeśli spróbujesz mnie zatrzymać, zabiję cię.
– Dobra, dobra. – Podniosłam ręce w geście, miałam nadzieję, kapitulacji. Coś w jego oczach dawało do zrozumienia, że nie żartuje. Zamiast jednak przerażenia – głosik w głowie podpowiadał, że powinnam się bać – czułam zaintrygowanie. Cały tata. Zaprzyjaźnić się z człowiekiem, który straszy morderstwem. Dobrze, że mi nic nie grozi.
– Może na początek powiesz mi, kim twoim zdaniem jest mój ojciec?
– To Diabeł z Denazen.
– Tak, tak, diabeł. Załapałam za pierwszym razem. Ale on jest tylko prawnikiem. Już samo to świadczy, że niezły z niego dupek, ale…
– Nie, ten człowiek jest mordercą.
Kopara mi opadła. Ten koleś miał czelność (…)"*
I jak po takiej informacji przejść do porządku dziennego? Co ten cały Kale sobie myśli, żeby tak oczerniać ojca Dez! A może jednak facet ma rację? Może dziewczyna nie wie wszystkiego o swoim ojcu? I czym, u licha, jest Denazen? Na te wszystkie pytania przyjdą odpowiedzi z czasem. Dziewczyna bardzo szybko będzie musiała stawić czoło wielkiemu niebezpieczeństwu. Wraz z Kalem będzie odkrywać kolejne elementy układanki, które w końcu doprowadzą ją do poznania prawdy. Na swojej drodze będzie również spotykać ludzi, którym nie do końca można zaufać. Wokół niej zaczną rozgrywać się sceny, o których nigdy nie śmiała myśleć nawet sama Królowa Odlotów uwielbiająca adrenalinę.
A kim tak naprawdę jest Kale? Przede wszystkim jest on chłopakiem o niezwykłym, choć bardzo niebezpiecznym darze. Potrafi zabijać dotykiem. Każdy, kto choćby jedynie otrze się o niego, natychmiast zamienia się w proch. Jedynie Dez ten specyficzny dar nie dotyczy. Kale może dotykać dziewczynę bez żadnych ograniczeń, nie robiąc jej krzywdy. Chłopak nazywany jest także „Szóstką” lub „98”. Dlaczego? O tym dowiecie się, czytając Dotyk.
Niniejsza powieść jest pierwszą częścią serii Denazen. Jej kontynuację stanowią: Untouched, Toxic, Faceless oraz Tremble. Untouched i Toxic ukazały się już na amerykańskim rynku wydawniczym, natomiast premiera dwóch pozostałych przewidziana jest już niedługo. W tym przypadku jest to moje drugie spotkanie z romansem paranormalnym i czuję, że zaczynam powoli przekonywać się do tego rodzaju literatury.
Dotyk to przede wszystkim książka przeznaczona dla młodzieży, choć nie zaszkodzi, aby dorośli również się z nią zapoznali. Powieść zaliczana jest do urban fantasy, a jednym z jej głównych wątków jest romans paranormalny. Można też przyjąć, że jest to thriller, ponieważ emocje, jakie towarzyszą czytaniu są naprawdę ogromne. Czytelnik wciąż zastanawia się jak Dez i Kale poradzą sobie w starciu z niebezpieczeństwem. Czy wyjdą z tego cało? Przecież śmierć jest tak blisko. I do czego potrzebny im ktoś, kogo nazywają „Żniwiarz"?
Dotyk to również opowieść o niezwykłej miłości i przyjaźni. To również historia o swego rodzaju przemianie, która zachodzi w Deznee Cross. Ze zbuntowanej dziewczyny, myślącej jedynie o tym, jak zdenerwować ojca, powoli staje się odpowiedzialną młodą osobą. Przewartościowuje swoje życie i stara się chronić tych, na których jej zależy, a robi to nawet własnym kosztem. Podejmuje ryzyko, nie myśląc o sobie i własnym bezpieczeństwie. Dla niej liczy się tylko walka ze Złem, którego istnienie w końcu do niej dociera. Znika gdzieś beztroskie, imprezowe życie, a zaczyna się poważna gra o najwyższe cele.
W tej powieści można także dopatrzeć się problemu poszukiwania własnej tożsamości. To, co niemal od urodzenia uznawało się za prawdę, nagle pryska jak bańka mydlana i trzeba rozpocząć wszystko od początku. Może nawet naprawić błędy wyrządzone przez kogoś innego?
A jacy są sami bohaterowie? Na pewno bardzo wyraziści i z łatwością dający się odczytać. Czytelnik tak naprawdę nie musi zbyt długo zastanawiać się nad słusznością ich postępowania, ponieważ motywy ich działania są jasno pokazane. Oczywiście tę opinię przedstawiam z perspektywy osoby dorosłej. Być może młody czytelnik będzie tę kwestię widział inaczej.
W tej książce nie brakuje także humoru. Myślę, że ci, którzy lubią uśmiechnąć się nad lekturą, na pewno nie rozczarują się, czytając Dotyk. Ponieważ powieść adresowana jest do młodzieży, takim też, młodzieżowym językiem jest napisana. Uważam, że stanowi ona doskonałą lekturę dla osób gustujących w tego rodzaju literaturze. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie dowiedziałabym się, jakie są dalsze losy Dez i Kale’a, zwłaszcza że w tej części serii wiele kwestii nie zostało wyjaśnionych do końca. Mam nadzieję, że już niedługo czytelnicy w Polsce będą mogli się o tym przekonać.
_____________________
* J. Accardo, Dotyk, Wyd. Dreams, Rzeszów 2013, s. 26-27.
źródło recenzji: http://krainaczytania.blox.pl
Wyobraźcie sobie, że pewnego wieczoru, a właściwie nocy, tuż pod Waszymi stopami ląduje pewien przystojniak. Nie wiecie tak do końca czy owy przystojniak to prawdziwy facet, taki z krwi i kości, czy może to wytwór Waszej wyobraźni. Kiedy człowiek jest świeżo po imprezie, to faktycznie trudno jest mu jednoznacznie stwierdzić co jest prawdą a co fikcją. A już chyba totalnym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Aberdeen to miasto położone na północno-wschodnim wybrzeżu Szkocji. Choć miejscowość nie jest zbyt rozległa pod względem terytorium, to jednak oferuje wszystko, czego można sobie zażyczyć. Aberdeen stanowi centrum zarządzania złożami gazu i ropy naftowej z Morza Północnego. Architektura miasta charakteryzuje się budynkami wykonanymi z granitu., dlatego też miejscowość nazywana jest „granitowym miastem”. Turyści są zauroczeni przede wszystkim czystością oraz bezpieczeństwem Aberdeen, z którego bardzo blisko do gór Grampian Highlands, które z kolei wyróżniają się najpiękniejszymi widokami w Szkocji. W pobliżu miasta znajduje się także niezwykle popularna trasa turystyczna – Malt Whisky Trial – zachęcająca do odwiedzenia najlepszych destylarni whisky.
Niestety, dzieje miasta Aberdeen wcale nie są takie sielankowe, jak mogłoby się wydawać, czytając powyższe zdania. Dzień 6 lipca 1988 roku zapisał się nie tylko w pamięci Szkotów, ale i całego świata jako najbardziej tragiczny w historii miasta, bowiem doszło wówczas do największej katastrofy związanej z wydobywaniem i przetwarzaniem ropy naftowej. Dramat, jaki rozegrał się na platformie wiertniczej o nazwie Piper Alpha kosztował życie 167 ludzi. Platforma należała do firmy Occidental Petroleum i była ona największą platformą wiertniczą na Morzu Północnym. Zbudowana została w roku 1976, natomiast cztery lata później gruntownie ją zmodernizowano, tym samym przystosowując również do produkcji gazu.
Niestety, podczas tych prac poważnie naruszono zasady bezpieczeństwa, zgodnie z którymi poszczególne moduły powinny zostać oddzielone od siebie ogniotrwałymi ścianami oraz należało zlokalizować je tak, aby najbardziej niebezpieczne prace były prowadzone jak najdalej od modułu hotelowego, jak również od centrum dowodzenia platformą. Po przystosowaniu platformy do produkcji gazu, część instalacji umiejscowiono niepokojąco blisko wrażliwych stref, nie wiedząc, że w niedalekiej przyszłości przyjdzie za ten błąd srogo zapłacić.
Ponieważ moim celem jest skupienie się na fabule książki, nie będę szczegółowo wdawać się w harmonogram pracy, którą wykonywano tamtego pamiętnego dnia na platformie. Napiszę jedynie, że w dniu 6 lipca 1988 roku o godzinie 21:57 uruchomiono kompresor A, którego zadaniem było tłoczenie gazu do gazociągu prowadzącego na brzeg. Rankiem tego samego dnia główny zawór kompresora został zdjęty, aby móc przeprowadzić rutynowy przegląd, natomiast jego miejsce zajęła jedynie prowizoryczna zaślepka. Niestety, zawór nie wrócił na swoje miejsce w odpowiednim czasie z powodu przeciągających się prac. Inżynier odpowiedzialny za powrót zaworu na swoje miejsce zaznaczył w odpowiednim dokumencie, że kompresor nie powinien być w żadnym wypadku uruchamiany. Los (a może zwykły pech?) sprawił, że ów dokument zaginął i nigdy nie trafił do inżyniera dyżurnego, który myśląc, że wszystko jest w porządku, zadecydował o uruchomieniu kompresora A. W momencie, gdy kompresor wprawiono w ruch, nastąpiła eksplozja, która zabiła na miejscu wszystkich przebywających w pobliżu. Ponadto wybuch zniszczył ogniotrwałe ściany i spowodował zapłon ropy.
Akcja ratunkowa odbywała się bez żadnej koordynacji, natomiast ogień zablokował ludziom dostęp do przedziału, gdzie znajdowały się łodzie ratunkowe. Tak więc zgromadzili się oni w ogniotrwałym module hotelowym, oczekując ewakuacji śmigłowcami. Dym i ogień unoszące się nad lądowiskiem uniemożliwiły lądowanie helikopterów. Piper Alpha wyposażona była w automatyczny system gaśniczy, jednak pech sprawił, że tego feralnego dnia został on przełączony na ręczny z powodu podwodnych prac nurków. Potem ktoś zwyczajnie zapomniał przełączyć system z powrotem na automatyczny.
Katastrofę przeżyło tylko 62 ludzi, a wszystkich osób na platformie było 227. Życie uratowali tylko ci, którzy na samym początku desperacko skoczyli z kilkudziesięciu metrów we wzburzone fale morza. Zrobili to, pomimo iż na specjalnym szkoleniu wpojono im, że taki skok to pewne samobójstwo. Życie straciło również dwóch członków załogi jednego ze statków ratowniczych. Ofiary tej tragedii upamiętnia pomnik stojący w parku Hazlehead w Aberdeen.
Właśnie to dramatyczne wydarzenie stanowi tło powieści Muzyka gwiazd. Pomimo że od tamtego dnia minęło już wiele lat, to jednak główna bohaterka – Marianna Fraser – wciąż nie może o nim zapomnieć. Kobieta na platformie Piper Alpha straciła męża. Jak zatem żyć ze świadomością, że ukochana osoba już nigdy nie wróci do domu? Przecież jeszcze tyle było do powiedzenia, naprawienia! Los potrafi być naprawdę okrutny, bo wszak życie Marianny to praktycznie pasmo nieszczęść, chociaż ona sama tak do tego nie podchodzi. To ludzie w taki sposób ją postrzegają i litują się nad nią. Ale ona wcale tego nie chce. Marianna pragnie być traktowana jak każdy inny normalny człowiek. Jej upośledzenie nie powinno być tutaj miarą postrzegania jej osoby. Bo trzeba wiedzieć, że Marianna Fraser różni się od innych ludzi. Ona jest od urodzenia niewidoma. Poznawanie świata opiera się u niej na dotyku i słuchu. O, tak! Marianna ma doskonały słuch. Jej zmysł wykracza poza przeciętność i dotyczy nie tylko codziennego życia, ale przede wszystkim muzyki. Szczególnie muzyki klasycznej.
Marianna Fraser mieszka w Edynburgu z siostrą, z którą generalnie łączą ją poprawne relacje, choć są chwile, kiedy starsza od niej Louisa doprowadza ją do szału. Niemniej Louisie wiele trzeba wybaczyć, bo ona żyje w zupełnie innym świecie. Jej rzeczywistość to przede wszystkim fikcja literacka, ponieważ kobieta jest pisarką tworzącą literaturę wampiryczną. Dlaczego taki gatunek? Bo doskonale się sprzedaje. Nie jest ważne w tym momencie, czego chce sama Louisa. Istotne jest to, czego żąda od niej wydawca i na jakie książki czytelnicy wydają chętnie swoje pieniądze. No cóż… wampiry rządzą!
Pewnego zimowego dnia na schodach swojego domu Marianna spotyka nieznajomego mężczyznę. Oczywiście kobieta nie ma pojęcia kim on jest ani jak wygląda. Słyszy tylko jego głos i wie, że gdyby nie jego pomoc, nie byłoby szans, aby mogła dostać się do domu. Nieznajomy nazywa się Keir Harvey. Jego nazwisko uderza w Mariannę niczym grom z jasnego nieba. Przecież „Harvey” to imię jej zmarłego tragicznie męża! Czyżby ukochany wrócił i teraz będzie się nią opiekował? Czy Keir Harvey to duch pochodzący ze świata zmarłych? A może kobieta zwyczajnie go sobie uroiła i Harvey tak naprawdę nie istnieje?
Spotkanie tych dwojga nie jest jedyne. Od chwili, kiedy wpadli na siebie po raz pierwszy, spotykają się dość regularnie. A zatem jaki wpływ wywrze na Mariannie ta znajomość? Jak bardzo zmieni się jej dotychczasowe życie? Czy Marianna ma jeszcze szansę na to, aby być szczęśliwą? Czy zasługuje na szczęście? Jak sobie poradzi w nowej sytuacji, zważywszy że jest w pewnym stopniu upośledzona? A może Keir Harvey chce ją wykorzystać? Przecież kobieta i tak go nigdy nie zobaczy, dzięki czemu staje się dla niego łatwym celem.
Gdy patrzymy na okładkę tej książki, pierwsze co nam się nasuwa na myśl, to romans. Tak, ta powieść jest romansem, ale jakże innym od tych, jakie znamy. Na pewno nie znajdziemy tutaj łzawych i egzaltowanych wyznań. To romans dwojga dorosłych ludzi poszarpanych przez życie. Myślę, że Linda Gillard opowiadając tę historię chciała zwrócić uwagę na coś zupełnie innego niż ukazanie jedynie romantycznych chwil z udziałem swoich bohaterów. Moim zdaniem zamiarem Autorki było przede wszystkim pokazanie, że na szczęście nigdy nie jest za późno i każdy na nie zasługuje, bez względu na to kim jest i jakie życie prowadzi. Na bycie szczęśliwym zasługujemy zawsze. I nie jest istotne czy jesteśmy w pełni zdrowi, czy niepełnosprawni. Lecz zanim to nastąpi musimy przejść bardzo wiele wyboistych i ciernistych dróg, bo nic nie przychodzi łatwo.
Marianna Fraser to kobieta, która budzi w czytelniku ogromną sympatię, ale z drugiej strony potrafi też nieźle tego czytelnika zdenerwować. Niektóre jej decyzje sprawiają, że chętnie potrząsnęlibyśmy nią, aby się wreszcie opamiętała. To, co chyba najbardziej zwróciło moją uwagę w postaci głównej bohaterki, to jej dystans do własnej osoby. Pomimo że od urodzenia jest niewidoma, nie robi z tego tragedii. To ludzie, którzy ją otaczają trzęsą się nad nią z niewiadomych powodów. Ona swojej niepełnosprawności tak nie postrzega. Dla niej to normalność, z którą musi sobie radzić, i którą już dawno oswoiła. Marianna nie jest już przecież taka młoda, a lata egzystowania w świecie, który dla większości ludzi jest zupełnie obcy, nauczyły ją patrzeć inaczej na życie.
A jaki jest Keir Harvey? Na pewno ma on wiele wspólnego ze zmarłym mężem Marianny. Być może to właśnie to podobieństwo sprawia, że obydwoje bardzo dobrze czują się w swoim towarzystwie. Mężczyzna pragnie pokazać Mariannie świat, który do tej pory był dla niej niedostępny. Czy mu się to uda? Czy Marianna mu na to pozwoli? Czy mu zaufa?
Tak jak wspomniałam już wyżej, echo katastrofy na Piper Alpha wciąż słychać w tej powieści. Dzieje się tak chociażby dlatego, że główna bohaterka co roku w dniu 6 lipca jeździ do Aberdeen, aby odwiedzić pomnik upamiętniający ofiary. Na pomniku wyryte jest także imię i nazwisko jej męża wraz z jego wiekiem, a miał wtedy tylko 33 lata. Zapytacie zatem, czy książka napisana została na faktach? Nie wiem. W powieści nie znalazłam na ten temat żadnej informacji i chyba tylko sama Autorka wie, dlaczego podjęła się tego tematu. Myślę, że na chwilę obecną, nie znając prawdziwych pobudek, którymi kierowała się Linda Gillard przy pisaniu tej książki, możemy przyjąć, że Harvey Fraser jest swego rodzaju symbolem tamtych tragicznych dla Aberdeen chwil. Jego nazwiskiem, nawet jeśli tylko fikcyjnym, można podpisać każdego z tych 167 ludzi, którzy stracili życie podczas piekła na morzu. Wydaje mi się też, że ta książka jest swego rodzaju hołdem, który Linda Gillard pragnęła złożyć ofiarom katastrofy i ich rodzinom.
Muzyka gwiazd wywarła na mnie naprawdę bardzo pozytywne wrażenie. Już dawno nie czytałam romansu czy powieści obyczajowej, która miałaby w sobie tyle normalności. Autorzy czasami odbierają swoim bohaterom naturalność, wkładając w ich usta słowa, które są jak gdyby oderwane od rzeczywistości. Ta powieść pokazuje bowiem, że prawdziwe emocje można pokazać bez stosowania przesadnej egzaltacji, która bardzo często sprawia, że fabuła książki robi się niesamowicie infantylna. W tym przypadku czytelnik nie znajdzie niczego takiego. A wręcz przeciwnie. Dialogi są napisane wręcz z humorem. Tak więc choć temat niezwykle poważny, to jednak okraszony umiarkowaną dawką humoru, a to wszystko sprawia, że historię tę czyta się z ogromnym zainteresowaniem. W dodatku opowieść o Mariannie Fraser i jej życiu sprawia, że na pewne sprawy możemy zacząć patrzeć zupełnie inaczej. Przecież dzisiaj tak wiele mówi się o niepełnosprawności. A czy traktujemy osoby niepełnosprawne w taki sam sposób, jakby tej niepełnosprawności u nich nie było? Albo w sposób, w jaki ci ludzie chcieliby być traktowani?
źródło recenzji: http://wkrainieczytania.blogspot.com
Aberdeen to miasto położone na północno-wschodnim wybrzeżu Szkocji. Choć miejscowość nie jest zbyt rozległa pod względem terytorium, to jednak oferuje wszystko, czego można sobie zażyczyć. Aberdeen stanowi centrum zarządzania złożami gazu i ropy naftowej z Morza Północnego. Architektura miasta charakteryzuje się budynkami wykonanymi z granitu., dlatego też miejscowość...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to