rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zalety tak skonstruowanych książek są dość oczywiste: mamy szansę poszukać różnic kulturalnych, a także natknąć się na pewne, niekiedy zaskakujące, podobieństwa. Pomyśleć nad tym, co uniwersalne, a co zmienne i zależne od norm społecznych. I to na pewno nie jest błahe czy bezwartościowe.

A wady? No cóż. Książka składa się zasadniczo z przeprowadzanych przez autorkę wywiadów. Czasami są one przedzielone jakimś krótkim wprowadzeniem, czy ogólną refleksją, która ma nas wprowadzić w kontekst rozmowy. Są to jednak krótkie fragmenty i mam wrażenie, że pozbawiona ich publikacja niewiele by straciła. Najważniejsze według mnie jest to, że w takiej konwencji twórczyni wybiera jakąś grupę i z tej grupy tworzy reprezentację całości społeczeństwa. Umówmy się, że nawet przy najszczerszej chęci zapewnienia szerokiego spektrum, nigdy nie będzie ono pełne i reprezentatywne. Choćby dlatego, że autorka rozmawia z ludźmi o określonym społecznym statusie, wykształceniu i światopoglądzie. Pisząc o tym ostatnim mam na myśli fakt, że na kartach "Szwedzkiej sztuki kochania..." nie znajdziecie na przykład konserwatystek czy konserwatystów. Nawet osoby deklarujące się jako monogamiczne i spoglądające w stronę bardziej tradycyjnych modeli czy wartości są otwarte i pełne zrozumienia na inne formy czy sposoby życia erotycznego czy miłości w ogóle.

Niestety, autorka nie wnika w sens wypowiedzi swoich rozmówczyń i rozmówców szczególnie głęboko. Weźmy ostatni rozdział, w którym pojawia się fascynująca sytuacja: bohaterka jest wprost uzależniona od bycia zakochaną. Dla tej pani miłość to ten dobrze nam znany stan unoszenia się nad ziemią, niepewności, pożądania i zrywania z siebie ubrań już za progiem domu czy mieszkania. Kiedy ten stan oczywiście się wypala, dama rusza na łowy i tak to się kręci. Nie zrozumcie mnie źle: nie mam zamiaru tego oceniać. Chodzi mi jednak o to, że więcej o miłości dowiecie się z książek Esther Perel, która opiera się na wiedzy naukowej i własnej praktyce terapeutycznej, niż na wywodach kogoś, kto permanentnie musi czuć w brzuchu motyle. Można też sięgnąć po dość nowy film "Granice miłości" i spojrzeć na otwarte czy poliamoryczne związki jeszcze inaczej.

Czytałem opinie osób zawiedzionych zawartością "Szwedzkiej sztuki kochania..." - wiele osób spodziewało się czegoś odważniejszego, bezpruderyjnego i chyba potwierdzającego ich własne podejście do relacji oraz związków. Rozumiem takie stanowisko, chociaż się z nim nie zgadzam. Mnie bardziej brakuje większego zaangażowania autorki w rozmowy. Przyciśnięcia rozmówczyń i rozmówców. Próby zajrzenia za dekoracje, które przed nią i przed nami rozstawiają mówiąc "to jest moje / nasze życie". Mam wrażenie, że Katarzyna Tubylewicz zdołała jedynie opisać właśnie te dekoracje. Dość ładnie, ale płasko i bez głębi.

Zalety tak skonstruowanych książek są dość oczywiste: mamy szansę poszukać różnic kulturalnych, a także natknąć się na pewne, niekiedy zaskakujące, podobieństwa. Pomyśleć nad tym, co uniwersalne, a co zmienne i zależne od norm społecznych. I to na pewno nie jest błahe czy bezwartościowe.

A wady? No cóż. Książka składa się zasadniczo z przeprowadzanych przez autorkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisałem kiedyś o opinii Josifa Brodskiego, zgodnie z którą proza bardzo zyskuje na jakości, jeżeli tworzy ją poetka lub poeta. Bywa jednak i tak, że poezja unosi autorkę lub autora na skały, mielizny i w tatarak. "Dewocje" są w mojej opinii przykładem tej drugiej sytuacji.

Książka jest niestety pełna dopełniaczowych metafor a obraz wsi wskazywałby na XIX, góra początek XIX wieku, chociaż okazuje się, że opowieść jest dość współczesna. Niemniej wieś przedstawiona na kartach książki Anny Ciarkowskiej jest tak archaiczna, że czytając spodziewałem się wybuchu sporu o to, czy do podczas sianokosów można zastosować kosę zamiast tradycyjnego sierpa.

Nie odczuwałem emocji, nic mnie nie poruszało i ta krótka powieść zmęczyła mnie niemiłosiernie. Pozostałem niewierzący - także w urok i siłę "Dewocji".

Pisałem kiedyś o opinii Josifa Brodskiego, zgodnie z którą proza bardzo zyskuje na jakości, jeżeli tworzy ją poetka lub poeta. Bywa jednak i tak, że poezja unosi autorkę lub autora na skały, mielizny i w tatarak. "Dewocje" są w mojej opinii przykładem tej drugiej sytuacji.

Książka jest niestety pełna dopełniaczowych metafor a obraz wsi wskazywałby na XIX, góra początek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tę książkę czytałem dwa razy, ale nie tak, jak sobie to pewnie wyobrażacie. Otóż zacząłem ją czytać jak każdą inną pozycję poradnikowo-psychologiczną, szukając krzepiących myśli, które pomogłyby mi uporządkować doświadczenia. Nadać kształt intuicjom i przeżyciom. Tu jednak napotkałem poważną trudność. Otóż mam 47 lat i spory bagaż doświadczeń. Autorka ma dla takiego czytelnika nader mało istotnych rzeczy do powiedzenia. Wszystkie mieszczą się w moim zbiorze "oczywistości": nie da się zmarnować życia, jesteśmy formatowani i warunkowani do spełniania społecznych oczekiwań, ale przecież "możemy być sobą" i nie musimy podążać tą drogą. Oraz, moje ulubione, nigdy nie jest za późno, żeby coś zacząć. Życie nie kończy się na trzydziestce (na szczęście! od 17 lat byłbym w domu spokojnej starości!) i w ogóle żadne urodziny nie są magiczną cezurą dla tego, co nam wypada robić a czego nie, jeśli tylko chcemy i czujemy się z tym szczęśliwi.

Zacząłem zatem drugie czytanie. Z nastawieniem "co osoba bez bagażu doświadczeń faceta około pięćdziesiątki może wynosić z tej książki?" No tak. Jest szansa, że taka osoba znajdzie dzięki niej siłę do odrzucenia narracji o zmarnowanych potencjałach. Właściwie jest ona bardzo silnie wpleciona w naszą kulturę (weźmy biblijną przypowieść o talentach), wzmocniona przez miraże z mediów społecznościowych czy całe celebryctwo. Byłoby bardzo dobrze gdyby pani Katarzynie Czajce-Kominiarczuk udała się sztuka przekonania zmartwionych, żeby dali sobie spokój z wizją "sukces albo nic!" Zresztą autorka przytomnie pyta czym ten sukces w ogóle jest i jak go definiujemy.

Cieszyłbym się, gdyby udało się jej przekonać sfrustrowane i sfrustrowanych do tego, że granice 30, 40 i więcej lat nie zamykają nas na nowe doświadczenia, jeśli tylko sami jesteśmy na nie dość otarte i otwarci.

Zatem, podobnie jak autorka, mam nadzieję. Nadzieję, że znajdziecie w tej książce to coś. Może ja już to miałem i dlatego nie ucieszyłem się z natknięcia się na to po raz kolejny.

Tę książkę czytałem dwa razy, ale nie tak, jak sobie to pewnie wyobrażacie. Otóż zacząłem ją czytać jak każdą inną pozycję poradnikowo-psychologiczną, szukając krzepiących myśli, które pomogłyby mi uporządkować doświadczenia. Nadać kształt intuicjom i przeżyciom. Tu jednak napotkałem poważną trudność. Otóż mam 47 lat i spory bagaż doświadczeń. Autorka ma dla takiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i proszę: po tylu latach polubiłem caffe latte. Wszystko dlatego, że pod miękkimi, gęstymi warstwami, które smakują tak łagodnie i przyjemnie, kryje się mocne espresso. Uderzenie jest zatem całkiem konkretne, ale mleczna domieszka zmniejsza esencjonalną gorycz. Z tym, że jej nie eliminuje. Moc oczywiście pozostaje.

Tak to dla mnie było z opowiadaniami ze zbioru "Nikt nie tańczył, jak mój dziadek" Kateryny Babkiny. Książce, która traktuje swoich bohaterów z czułością i delikatnie, chociaż to, co przeziera zza zdań jest okropne do granic wrażliwości. Generalne można powiedzieć, że w tym bardzo krótkim tomie (stron jest razem 94) i w zwartych opowiadaniach autorka opisała wojenne traumy pokolenia oraz ich współczesne skutki i dziedzictwo. Rodzinne powiązania bohaterek i bohaterów pozwalają im współodczuwać i współprzeżywać tragedię Holokaustu, dramat wojennego okrucieństwa, głodu, biedy i straty, straty, straty. Każdy radzi sobie z tym jak umie, lub raczej: nie radzi sobie na własny sposób.

Szczególną rolę odgrywają tu też przedmioty, jak tani pierścionek z rubinem - pamiątka, która w jakiś sposób nie pasuje nikomu, będąca wehikułem ludzkich dramatów. Odnalezienie drugiego identycznego otwiera kolejną perspektywę - nieco lustrzaną. W pierwszej historii zakończonej śmiercią, w drugiej - ocaleniem.

Mocne wrażenie wywarła na mnie historia mitologii wojennej - nie chcę zdradzać szczegółów i odbierać Wam przyjemności lektury. Powiem zatem tylko tyle, że dla Rosjan Wielka Wojna Ojczyźniana jest jednym z fundacyjnych mitów i reperkusje tego faktu widzimy chociażby w dużej akceptacji dla agresywnej polityki państwa. Opowiadanie "Bohaterowie nie umierają" pozwala na to spojrzeć z innej perspektywy i, mam nadzieję, nieco lepiej zrozumieć tę sytuację. Co oczywiście nie oznacza akceptacji - w żaden sposób.

Wszystko jest tu napisane pięknym językiem i warto docenić wielką pracę tłumacza - Bogdana Zadury. Kateryna Babkina unika wielkich słów i ocen. Nie mogłem oderwać się od tej książki i jednocześnie żałowałem, że tak szybko docieram do końca, kiedy nastoletni potomkowie i potomkinie pokolenia globalnego kataklizmu ruszają we własną niepewną przyszłość zostawiając za sobą mrok sprzed minionych dekad.

Życzę im, żeby prowadziło ich jakieś, choćby najwątlejsze światło.

No i proszę: po tylu latach polubiłem caffe latte. Wszystko dlatego, że pod miękkimi, gęstymi warstwami, które smakują tak łagodnie i przyjemnie, kryje się mocne espresso. Uderzenie jest zatem całkiem konkretne, ale mleczna domieszka zmniejsza esencjonalną gorycz. Z tym, że jej nie eliminuje. Moc oczywiście pozostaje.

Tak to dla mnie było z opowiadaniami ze zbioru "Nikt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Josif Brodski napisał, że powieść może tylko zyskać, kiedy bierze się za nią poetka / poeta. W drugą stronę nie działało to już tak dobrze. Ale na szczęście Oksana Zabużko w "Badaniach terenowych nad ukraińskim seksem" potwierdza trafność obserwacji noblisty. Rzeczywiście książka stoi formą poetycką, nie mówiąc już o fragmentach wierszy, którymi jest usiana. Ta forma w mojej ocenie ratuje wszystko. Są tu bardzo piękne fragmenty, lapidarne ale wymowne opisy a sposób prowadzenia narracji, mimo niełatwego stylu, który oddaje wewnętrzny monolog osoby w emocjonalnej rozsypce, pozwala bez większego trudu na odtworzenie wydarzeń i wypadków. Ten monolog zresztą czasami się urywa i głos zabiera narrator - zwykle na krótko, szybko oddając inicjatywę protagonistce.

Związek z kart "Badań terenowych..." jest burzliwy i dramatyczny. Ja odczytywałem go jako metaforę losów Ukrainy - rozpiętej między chęcią dołączenia do zachodu, ale nie pasującą do niego, a wschodem, z jego ciemną "otwartą na zło" stroną, której zasłoną okazuje się być głęboka, wspaniała sztuka.

Ale to tylko ogólna myśl. Książka jest bowiem bardzo bogata w historyczne odniesienia. Autorka sięga do doświadczeń z najnowszej historii kraju i opisuje także życie rozciągające się między komunistyczną przeszłością a współczesnością lat 90.

Jeżeli coś mi w "Badaniach terenowych..." zawadza, to jednak przesada. Jakby bohaterka patrzyła na swoje życie przez wielkie szkło powiększające i każda najdrobniejsza rzecz rosła w jej oczach do skali makro. Przykład? Ma dziewczyna ledwo pod 40 lat a pisze o sobie jak o kimś na progu starości. Złe wieści są takie, że biorąc pod uwagę średnią długość życia, będzie musiała tak marudzić na własny temat jeszcze kolejnych 40...

Ale szczerze podobała mi się ta książka. Szczególnie za umiejętność przekazania emocji, sportretowania postaci czy opisania wydarzeń w zwięzłej, właśnie poetyckiej formie. Szczerze polecam.

PS Tylko z tą starością... dajcie spokój
PS1 To dlatego, że sam mam pod 50 ;)

Josif Brodski napisał, że powieść może tylko zyskać, kiedy bierze się za nią poetka / poeta. W drugą stronę nie działało to już tak dobrze. Ale na szczęście Oksana Zabużko w "Badaniach terenowych nad ukraińskim seksem" potwierdza trafność obserwacji noblisty. Rzeczywiście książka stoi formą poetycką, nie mówiąc już o fragmentach wierszy, którymi jest usiana. Ta forma w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka będąca głosem sprzeciwu wobec traktowania nauki - szczególnie genetyki - jako paliwa do niegasnącego silnika rasizmu. Mierząca się z wieloma wątkami, jak kwestie samych ras i ich taksonomii przez rzekomo wynikające właśnie z czynników pochodzenia sukcesy sportowe czy możliwości intelektualne. Fascynująca, erudycyjna i dobrze napisana. Czytaj: komunikatywna. Autor postawił sobie ambitny cel, bowiem bazą dla stereotypu jest dążenie do uproszczenia i redukcja złożoności. Proste wyjaśnienie na ogół oparte na zdroworozsądkowej obserwacji, które rodzi pokusę wszechwyjaśniającego podsumowania. Przykład? Ot, obiegowa opinia, że dominacja biegowa osób pochodzenia afrykańskiego wynika z ich genetycznych predyspozycji warunkowanych w toku ewolucji i czynników zewnętrznych. Np. przyszli mistrzowie mieliby biegać nawet do szkoły czy na uczelnie.

Nauka sięga jednak głębiej, w złożoną i wciąż niejasną siatkę genów. Szuka wzorów, potwierdzeń i zaprzeczeń. Zawsze jest gotowa mierzyć się z inną opcją, jeżeli znajduje ona potwierdzenie w wynikach badań i doświadczeń. Stereotyp - odwrotnie. Pozostaje raczej głuchy na argumenty, impregnowany na alternatywne warianty i wyjaśnienia. A ponieważ dotyczy to ludzi in gremio, nawet naukowcy nie są od tego wolni. To dodatkowo komplikuje sprawę, właściwie do poziomu, w którym rzeczowa dyskusja i gotowość do uznania racji strony przeciwnej zdają się być czymś arcytrudnym do zainicjowania.

I to jest dla mnie największy problem "Tak samo innych". Wydaje mi się, że autor dobrze rozumie sytuację i dlatego przywołuje zdanie Johnatana Swifta, zgodnie z którym nie da się kogoś przekonać argumentem wynikającym z myślenia, jeżeli oponent nie doszedł do swojego przekonania właśnie drogą intelektu. Krótko mówiąc, jeżeli poglądy opierają się w dużej mierze na emocjach, racjonalna argumentacja niemal na 100% zawiedzie.

Książka zatem raczej trafi do przekonanych, niż przekona sceptyków. Ale stanowi świetną prezentację metody naukowej i żarliwy manifest równości wszystkich ludzi, niezależnie od rasy, IQ czy genetycznych predyspozycji sportowych oraz innych. Warto po nią sięgnąć, co szczerze rekomenduję.

Książka będąca głosem sprzeciwu wobec traktowania nauki - szczególnie genetyki - jako paliwa do niegasnącego silnika rasizmu. Mierząca się z wieloma wątkami, jak kwestie samych ras i ich taksonomii przez rzekomo wynikające właśnie z czynników pochodzenia sukcesy sportowe czy możliwości intelektualne. Fascynująca, erudycyjna i dobrze napisana. Czytaj: komunikatywna. Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jedna z tych książek, które właściwie mógłbym ocenić ze względu na dwojakie kryterium. Pierwszym jest tematyka a drugim walory literackie. Sporo zresztą ostatnio znajduję podobnych pozycji na bibliotecznych i księgarskich półkach. Tekstów mierzących się z czymś super istotnym i ważnym, ale formalnie dyskusyjnych i nie wywołujących we mnie emocji czy wzruszeń.

"Blisko coraz bliżej" opowiada o kobiecej seksualności. I to w dość szerokim spektrum. Naprawdę warto docenić mnogość wątków: od seksu i erotyzmu osób z niepełnosprawnościami, przez dokopywanie się do marzeń, fantazji i potrzeb przez gromadzące się latami pokłady wstydu, wyparcia, niespełnień, czy wreszcie kwestie "slutshamingu", który spotyka kobiety otwarcie mówiące o swoich potrzebach. Seks jest tutaj fundamentalnym składnikiem życia. Komunikacja między partnerami, świadome dbanie o tę część związku - to wszystko Danuta Awolusi ujęła bardzo udanie. Wydaje mi się, że to bardzo ważne. Oczywiście autorka nie wyważa tu żadnych zatrzaśniętych na głucho drzwi, bo są one przynajmniej dość szeroko uchylone - sądząc po ilości książek poruszających w ten czy inny sposób podobne kwestie. Ale mimo wszystko warto docenić bezpośredni język, otwartość i skalę zadania, jakie postawiła sobie Danuta Awolusi.

Książka jest odważna i ważna - gdy mowa o wspomnianej treści i tematyce. Natomiast forma... No cóż.
Wydaje mi się, że "Blisko coraz bliżej" pada ofiarą podobnej choroby co "Koniec mężczyzn". Ze względu na mnogość wątków i postaci rozrasta się do sporych rozmiarów i siłą rzeczy zmusza do rezygnacji i cięć. W tym wypadku wylatują opisy, wszelkie smaczki, poetyka i tym podobne drobiazgi. Akcja, akcja, akcja. Niestety, cierpi na tym moje czytanie i trudno mi się utożsamić praktycznie z kimkolwiek, skoro na dobre nie potrafię nawet powiedzieć, jak on / ona w ogóle wygląda i kim na dobrą sprawę jest.

Postacie są czasem tak jednowymiarowe, że sprawiają wrażenie wyciętych z kartonu. Ich dialogi bywają płaskie jak Mazowsze i nie zdradzają głębi i złożoności ludzkiej istoty. Bohaterki przeżywają na kartach tej powieści wielkie napięcia, ale nie umiałem wejść w ich buty i w ich świat. Wydaje mi się, że to właśnie przez brak poetyki, niedopowiedzeń. Przez ciągłą ekspozycję i dosłowność. To oczywiście moje zdanie, co chciałbym mocno podkreślić.

Zdarzają się zdania całkiem niedobre. Np. takie, że ulica wyglądała jak bardzo zaniedbana, którą ktoś zaraz ma zacząć odnawiać. Serio, nie rozumiem co to w ogóle znaczy. Jak wygląda ulica, którą ktoś ma zamiar rewitalizować? Gdyby napisać, że stały tam jakieś tablice z informacją o nadchodzących pracach w projekcie, nie wiem - stał ankieter i pytał o kwestie społeczne - to byłoby jasne. Ale tak? Asfalt się mienił radosnym oczekiwaniem? Nie pojmuję.

Albo: bohaterki podjeżdżają pod hotel i SPA. Dowiadujemy się, że budynek jest monumentalny. Ale w jakim stylu? Widzimy w wyobraźni duży gmach, ale jaki? Co to za miejsce? I tak dalej.

Chciałbym jednak powiedzieć, że pomimo tego nie żałuję tej lektury. Cieszę się, że została napisana i może pomóc - kobietom i mężczyznom - lepiej się komunikować. Kochać siebie i dobrze się rozumieć. Razem i osobno, co równie ważne.

To jedna z tych książek, które właściwie mógłbym ocenić ze względu na dwojakie kryterium. Pierwszym jest tematyka a drugim walory literackie. Sporo zresztą ostatnio znajduję podobnych pozycji na bibliotecznych i księgarskich półkach. Tekstów mierzących się z czymś super istotnym i ważnym, ale formalnie dyskusyjnych i nie wywołujących we mnie emocji czy wzruszeń.

"Blisko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękna, poetycka, wzruszająca literatura. Oczywistym skojarzeniem jest podobieństwo do "Kroniki zapowiedzianej śmierci", ale to tylko kwestia konstrukcji, w której od początku znamy losy kluczowej postaci. Reszta jest na wskroś oryginalna. Opowiada o kulturze, która zmusza wszystkich do trzymania w tajemnicy fundamentalnych pragnień, fascynacji i marzeń. Wszystko w świecie pełnym przemocy, który szybko wychwytuje "anomalie" i absolutnie bezlitośnie je wyplenia. Już na samym początku dowiadujemy się, jak niewiele trzeba, aby zlinczowano człowieka. W takiej rzeczywistości osoby nieheteronormatywne dosłownie grają ze śmiercią - jeżeli się ujawniają. I dlatego część decyduje się tkwić w bezpiecznym azylu, co nie wszyscy potrafią.

Patriarchalny porządek świata przedstawionego wymusza na ludziach określone role i zachowania. Rodzice gubią się w nich tak samo jak ich dzieci. A kiedy odnajdują drogę ku czystym uczuciom jest już często za późno i szanse na prawdziwą (podkreślmy to słowo) więź są już dawno i na zawsze stracone. Albo wszystko przekreśla niewyobrażalna tragedia.

Książka nie ma dla mnie słabych punktów. Język jest wspaniały a narracja, mimo tego, że rzeczywiście znamy los tytułowej postaci, nie traci temperatury zaś napięcie trzyma do ostatnich zdań.

Szczerze rekomenduję!

Piękna, poetycka, wzruszająca literatura. Oczywistym skojarzeniem jest podobieństwo do "Kroniki zapowiedzianej śmierci", ale to tylko kwestia konstrukcji, w której od początku znamy losy kluczowej postaci. Reszta jest na wskroś oryginalna. Opowiada o kulturze, która zmusza wszystkich do trzymania w tajemnicy fundamentalnych pragnień, fascynacji i marzeń. Wszystko w świecie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Lubimy czytać" zachęca mnie "Oceń i napisz opinię". Ocenić nie mam odwagi. Trudno mi pochylać się nad wartością literacką, konstrukcją czy zawartością merytoryczną, skoro mówimy o książce będącej dowodem olbrzymiej miłości córki do ojca. Powiedzmy górnolotnie: pomnikiem ich więzi. "Obudź się Rosjo" to tyleż tytułowy apel, co przejście przez żałobę. Książka powstała w końcu ledwie rok po zabójstwie Borysa Niemcowa. Buzujące pod wydrukowanymi zdaniami emocje są wyczuwalne i żywe. Trochę jak inkluzja w bursztynie, książka zachowuje je na zawsze. Czy to istotne, na ile "ładnie" to wygląda? Według mnie nie.

Żanna Niemcowa tłumaczy swoją decyzję o opuszczeniu kraju. Opisuje machinę propagandową, formatującą umysły Rosjan od tylu już lat. Pisze o początkach eksperymentu z demokracją i jego fatalny koniec, który ma dziś twarz Władimira Putina - groteskowo podobnego do Voldemorta i podobnie uosabiającego siły czystego zła. W "Obudź się..." bardzo często powraca wątek zajęcia Krymu i jest jak przespany alarm dla nas wszystkich. Tak. Wtedy zaczynało się na dobre to, co dziś nie schodzi z pierwszych stron naszych mediów informacyjnych. Wojna. Nieszczęście. Śmierć.

I wreszcie ta intymna opowieść o Borysie Niemcowie - ojcu. Nie bezkrytyczna, ale pełna wielkiej miłości i podziwu. Wzruszająca. Tyle potrafię napisać.

Rosja się nie obudziła. To jasne. A może: nie tak i nie ta, o której marzyli Borys i Żanna Niemcowowie. Potraktujmy tę książkę jak niewielki element barykady, którą codziennie wznosimy na drodze zła. Wierzę głęboko, że w końcu je pokonamy. Także dzięki pamięci o bohaterach, którzy zginęli w walce. Słowa i pamięć mają wielką siłę. To dlatego każda tyrania chce opowiadać własną historię.

Sięgnijcie, przeczytajcie. Nie pożałujecie.

"Lubimy czytać" zachęca mnie "Oceń i napisz opinię". Ocenić nie mam odwagi. Trudno mi pochylać się nad wartością literacką, konstrukcją czy zawartością merytoryczną, skoro mówimy o książce będącej dowodem olbrzymiej miłości córki do ojca. Powiedzmy górnolotnie: pomnikiem ich więzi. "Obudź się Rosjo" to tyleż tytułowy apel, co przejście przez żałobę. Książka powstała w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, która zmieniła reportaż jako formę literacką. Pasjonująca, napisana żywym językiem i cudownie wielowątkowa oraz wieloplanowa. Kanwą są oczywiście amerykańskie programy kosmiczne z lat 50. i 60., kiedy to cały kraj zmobilizował się do technologicznego wyścigu z wyprzedzającym USA w podboju gwiazd Związkiem Radzieckim. Ale w gruncie rzeczy to opowieść o emocjach, ambicjach, hierarchiach i walce o uznanie. W tym stechnologizowanym świecie potężnych rakiet, komputerów i inżynieryjnego wysiłku, siły przeciążeń i grawitacji działały równie mocno, jak typowe ludzkie uczucia i potrzeby dotarcia na szczyt "niewidzialnej piramidy" uznania oraz szacunku.

I oczywiście wiele z tego, o czym pisał autor pozostaje kwestią uniwersalną. "Najlepsi kowboje..." to, jak pisał Tukidydes, "nabytek na zawsze". W tym znaczeniu, że oczywiście zmieniają się rekwizyty, technika i nauka prą do przodu, ale my - my wciąż zmagamy się z tym samym, media wciąż kreują nowych bohaterów i bohaterki zbiorowych wyobrażeń, politycy podejmują na pozór racjonalne decyzje na podstawie trudnych do pojęcia złudzeń czy wręcz histerii. Całkiem jak wtedy, kiedy obawiano się, że ZSRR zacznie bombardować świat zachodu wprost z ziemskiej orbity...

Moim zdaniem to pozycja obowiązkowa. Bardzo polecam!

Książka, która zmieniła reportaż jako formę literacką. Pasjonująca, napisana żywym językiem i cudownie wielowątkowa oraz wieloplanowa. Kanwą są oczywiście amerykańskie programy kosmiczne z lat 50. i 60., kiedy to cały kraj zmobilizował się do technologicznego wyścigu z wyprzedzającym USA w podboju gwiazd Związkiem Radzieckim. Ale w gruncie rzeczy to opowieść o emocjach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznijmy od końca, czyli od zapowiedzi z ostatniej strony okładki. A robię tak dlatego, że to właśnie te krótkie teksty skusiły mnie i skłoniły do kupienia "Jej ciała i innych stron", kiedy przeglądałem ofertę nadmorskiego kiermaszu taniej książki. Miała to być zatem pozycja pełna "drapieżnych i przekraczających granice opowiadań", mocno erotyczna (Olga Wróbel - "Kurzojady") i wreszcie pełna fascynujących i intymnych portretów kobiecych (Anna Dziewit-Meller). Żadna z tych opinii nie jest - według mnie - prawdziwa.

Wracamy zatem na start: książkę otwiera motto tak estetycznie i znaczeniowo bezwartościowe, że w sumie z miejsca pożałowałem wydanych pieniędzy. Oto ono:

"bóg powinien uczynić kobietę śmiercionośną
kiedy z mężczyzn uczynił potwory"

Dobre, prawda? Jasne, że bardzo łatwo skreślić moje obiekcje, skoro jestem potwor... to znaczy mężczyzną. Ale wystarczy zastanowić się przez dwie minuty i cała ta fraza zdradza absolutną pustkę znaczeniową. Spróbujmy: istnieje sobie jakiś bóg, który na raz zmienia facetów w sui generis bestie. Perspektywa groteskowa i do odrzucenia. Więc może: istnieje bóg, który w samej płci męskiej zawiera cechy potworne. No dobrze, ale przecież tych facetów rodzą i wychowują kobiety. Czyli śmiercionośna kobieta rodzi potwora? I co dzieje się dalej? Ginie ta męska bestia, czy jest wychowywana i dorasta do pełni okropieństwa? A może dziecko nie jest jeszcze... OK, wystarczy. To nie ma sensu i w mojej ocenie jest zwyczajnie seksistowskie. Mimo wszystko dałem szansę opowiadaniom Carmen Marii Machado. Jak je znajduję?

Z całego zbioru bronią się w mojej opinii dwa, może trzy teksty. Pierwsze, zbudowane w całości z opowieści rodem z serii "Strefa mroku" i ładnie poprowadzone w tej konwencji. Odczytałem je jako opowieść o tym, że oddanie każdego skrawka indywidualności i osobności kończy się nieszczęściem i smutkiem bez granic.

Podobało mi się opowiadanie "8 kęsów". Ciężkie i bolesne rozliczenie z macierzyństwem dalekim od idyllicznych obrazów z Instagrama. Oj, dalekie.

I "Towarzyskie trudności" o kobiecie, która zaczyna słyszeć myśli aktorów i aktorek filmów porno. Ale w gruncie rzeczy to opowieść o traumie, która przekreśla tyle fundamentalnych dla bohaterki rzeczy. O ofierze przemocy, najpewniej gwałtu. O ile można to tak ująć, podobało mi się to, jak autorka prowadzi narrację, jaki nastrój odmalowuje, jakie emocje wzbudza oszczędną formą prowadzonej historii.

I tyle, niestety. Pozostałe opowiadania są według mnie nieciekawe i nieudane. Wspomniany na początku mojej opinii erotyzm jest mechaniczny i dosłowny do tego stopnia, że przestał na mnie robić jakiekolwiek wrażenie. A pamiętam, jak mocno przemawiała do mnie Sara Hill - właśnie dlatego, że zostawiała wiele w sferze niedopowiedzenia. Wyobraźnia, impresjonistyczna malarka, naprawdę doda wszystko, co potrzebne, aby wpłynąć na zmysły lepiej, niż film z etykietą xxx. Niestety w "Jej ciele i innych stronach" rzecz wygląda inaczej i przez to zupełnie to na mnie nie zadziałało.

Według zapowiedzi ten zbiór to feministyczne "Black Mirror". Pewnie tak: efekciarskie zagrania pod którymi ledwo płynie jakaś rzeczywista treść - to łączy dla mnie oba wymienione zjawiska kultury. Nie jest to książka, do której będę wracał. Nie polubiliśmy się, co może wynika z faktu, że potwory takie jak ja czytają po prostu źle. Co robić.

Zacznijmy od końca, czyli od zapowiedzi z ostatniej strony okładki. A robię tak dlatego, że to właśnie te krótkie teksty skusiły mnie i skłoniły do kupienia "Jej ciała i innych stron", kiedy przeglądałem ofertę nadmorskiego kiermaszu taniej książki. Miała to być zatem pozycja pełna "drapieżnych i przekraczających granice opowiadań", mocno erotyczna (Olga Wróbel -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobraźcie sobie, że żyjecie w maleńkim meksykańskim Xalisco. Dach domu przecieka, ubikacja znajduje się na podwórku a szczytem marzeń jest posiadanie Levisów 501. Perspektyw na pracę za godziwe pieniądze nie ma właściwie żadnych. Robota przy trzcinie cukrowej jest ciężka i marnie płatna. Przyszłość nie ma kolorów i sensu. Trafiacie jednak na okazję życia: pół roku handlowania heroiną w USA i wracacie do rodzinnej miejscowości jak bohaterowie. Wymarzonych spodni macie kilka par, w bagażniku auta wieziecie prezenty dla rodziny. Montujecie antenę satelitarną i zaczynacie budować dom. Finansujecie zabawę, zyskujecie uznanie i szacunek. Potem jednak gotówka się kończy i wracacie do dawnego zajęcia: jeździcie po amerykańskich miastach i na podane koordynaty dowozicie niewielkie porcje narkotyku, który w waszej rodzinnej okolicy wytwarzają i dystrybuują znajomi i rodzina. Znów mieszkacie w pustych lokalach, wciąż zmieniacie adresy i samochody. Aż mija pół roku i bum! Smak sukcesu pojawia się ponownie...

Nie jest to najgorsza metafora ludzkiej pogoni za szczęściem, prawda? Nieustająca gonitwa, w której ulgi można zaznać tylko na pewien czas. Z wykładu Helen Fisher zapamiętałem, że ludzie nie są stworzeni do tego, by byli szczęśliwi. Każda taka chwila, według zasłużonej antropolożki, to skarb. Ale to oczywiście nie znaczy, że nie próbujemy. Jasne że tak i jesteśmy w tym bardzo pomysłowi.

"Dreamland" to znakomita, wielowarstwowa opowieść o epidemii opioidalnej, która wybuchła w jednym z najbogatszych państw świata. Rozpoczęła się od zmiany definicji walki z bólem i rozwojem leków, które bardzo silnie uzależniają - jak OxyConton. W świecie pozbawionym regulacji i poddanym bezlitosnym mechanizmom wolnorynkowym łatwe rozwiązanie w postaci przepisywania ludziom coraz większych dawek leków o składzie zbliżonym do heroiny wyparło złożone i holistyczne metody terapii bólowej. Wkrótce uzależnienia opanowały pas rdzy, czyli upadłe miasta przemysłowej Ameryki, ale również bogate przedmieścia i ludzi z klasy średniej i wyższej. Ucieczka od cierpienia okazała się uniwersalną potrzebą zrównując wszystkich.

W tym nasyconym opiatami świecie pojawiła się grupa chłopców z Xalisco - Meksykanów szukających zarobku i sposobu na wyrwanie się z biedy i beznadziei. Stworzony przez nich system dystrybucji heroiny, po którą chętnie sięgali lekomani, okazał się idealny jeśli idzie o potrzeby czasów i klienteli.

Książka Sama Quinonsa jest efektem olbrzymiej pracy reporterskiej. Obraz jaki się z niej wyłania jest wstrząsający. Wrażenie potęguje fakt, że mówimy tu o okresie relatywnie niedawnym, bo o minionej dekadzie. To okres, w którym wciąż wpatrywaliśmy się w Amerykę jak w kompas naszej transformacji rynkowej i przynajmniej po części kulturalnej. Uderzające.

"Dreamland" nie jest pozbawiony wad. Książka jest bardzo długa i w mojej ocenie faktycznie niewiele by straciła, gdyby odchudzić ją o dobre 100 stron. Zdarzają się miejsca, gdzie autor kolejny raz opisuje ten sam system handlu opiatami, ten sam mechanizm udoskonalany przez chłopców z Xalisco i tak dalej. W kilku miejscach widać potknięcia redakcyjne i zdarzają się akapity, które wprost wyglądają jak skopiowane i wklejone bez żadnego sensu i kontekstu:

"- to była biała młodzież z klasy średniej i wyższej - opowiadała mi Sarah Nerad, młoda kobieta spotkana na uniwersytecie..."

Nerad - mieszkający na przedmieściach Huston heroinista..."

Nie wiem o co chodzi i kim jest pani / pan Nerad.

Ale mniejsza z tym, bo tak dobrej książce potrafię wiele wybaczyć. Dla mnie to pozycja obowiązkowa i wgląd w nasze poszukiwania nieuzależniającego środka uśmierzającego ból - tak samo niemożliwe, jak odnalezienie Świętego Graala. Bezowocne, znaczone cierpieniem i tragediami.

Polecam z całego serca.

Wyobraźcie sobie, że żyjecie w maleńkim meksykańskim Xalisco. Dach domu przecieka, ubikacja znajduje się na podwórku a szczytem marzeń jest posiadanie Levisów 501. Perspektyw na pracę za godziwe pieniądze nie ma właściwie żadnych. Robota przy trzcinie cukrowej jest ciężka i marnie płatna. Przyszłość nie ma kolorów i sensu. Trafiacie jednak na okazję życia: pół roku...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tworzenie doświadczeń klientów Lucyna Dziewa, Artur Urbański
Ocena 6,8
Tworzenie dośw... Lucyna Dziewa, Artu...

Na półkach:

To jest książka, która zmieniła moje podejście do pracy. Pomogła mi uporządkować doświadczenia i intuicje w spójną wiedzę na temat tworzenia pełnego doświadczenia klientek i klientów. Rozbudowany wstęp przynosi podstawową wiedzę na temat teorii zarządzania, nowoczesnego prowadzenia projektów w Agile oraz wykorzystania najlepszych praktyk service design i design thinking. W drugiej otrzymujemy podręcznik Customer Experience, który prezentuje narzędzia i metody wykorzystane w ogniu walki. Autorka i autor są praktykami, więc ich praca budzi zaufanie a opisywane metody działają, co mogą poświadczyć również przywołani w publikacji liderzy rynkowi, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami.

Tworzenie doświadczeń klientów tylko na pozór jest prostą sprawą. Łatwo ją zrozumieć - to fakt. Ale całkiem jak w przypadku SCRUMa, pojąć istotę jest znacznie trudniej, niż opanować dany framework i wdrożyć ideę w życie organizacji.

Serdecznie polecam jako redaktor merytoryczny tej książki.

To jest książka, która zmieniła moje podejście do pracy. Pomogła mi uporządkować doświadczenia i intuicje w spójną wiedzę na temat tworzenia pełnego doświadczenia klientek i klientów. Rozbudowany wstęp przynosi podstawową wiedzę na temat teorii zarządzania, nowoczesnego prowadzenia projektów w Agile oraz wykorzystania najlepszych praktyk service design i design thinking. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całkiem niedawno jedna z moich dobrych znajomych umieściła na facebooku link do artykułu pod tytułem "Mężczyźni cierpią dłużej po rozstaniu. Nowe badanie pokazuje siłę kobiet w tej materii". Oczywiście wywołało to sporą dyskusję. A mnie zastanowiło użycie w tym kontekście słowa "siła". Zupełnie jakbyśmy wchodząc w relacje, oceniając sytuacje, które łamią nasze serca, brali udział w jakichś zawodach. Oczywiście rozumiem - artykuł streszcza wyniki badań. Daje nam wgląd w jakieś emocjonalne mechanizmy. Jasna sprawa. Ale dalej to już medium kule nosi i określone ujęcie: nasza siła - wasza słabość nadaje ton ogólnej refleksji nad ludzkim cierpieniem.

Sięgając po "Koniec mężczyzn" zastanawiałem się, czy koła tej narracji też buksują w starych koleinach dyskusji o tym, kto jest lepszy, silniejszy i bardziej zaradny. Na przykład cała rozczarowująca książka Liz Plank "Samiec alfa musi odejść" to dla mnie taka nieudana próba dotarcia do ważnego celu starą drogą konfrontacji. Jak jest w tym wypadku?

Bywa podobnie. Książka Christiny Sweeney-Baird opowiada o wybuchu globalnej pandemii, w wyniku której umierają sami mężczyźni - niezależnie od wieku, siły, pochodzenia i narodowości. W ciągu dwóch lat od wybuchu zarazy do wynalezienia szczepionki mężczyźni stają się absolutną mniejszością. Wiele osób podkreślało proroczy charakter prozy Sweeney-Baird. Autorka rozpoczęła pisanie książki jeszcze w 2018 roku, kończąc ją w okresie pandemii koronawirusa. Nie kupuję tego aspektu "Końca mężczyzn". W mojej ocenie pisarka nie trafiła ze swoimi wyobrażeniami o losach świata co najmniej tyle samo razy, ile jej się to udało. Nie wydaje mi się, żebym odnajdywał podobne reakcje czy decyzje. Książka pozostaje dla mnie myślowym eksperymentem na temat tego, co by było, gdyby...

No właśnie. Zacznijmy od tego, że na okładce polskiego wydania jest absurdalnie głupi błąd. "Tylko mężczyźni przenoszą wirus. Tylko kobiety mogą nas ocalić". Oba te zdania są nieprawdziwe. Zaczynając od końca: w zespołach, które zdołały opanować kataklizm znajdowali się też mężczyźni a jeden z nich otrzymał za to nagrodę Nobla. Ale ważniejsza rzecz: akurat zabójczego dla facetów wirusa przenosiły kobiety i jest to absolutnie fundamentalna dramatycznie sprawa. Otóż jest czymś całkiem innym, kiedy mężczyźni zarażają się wzajemnie a czym kompletnie innym i bez porównania bardziej wstrząsającym, jeżeli choroba wynika z kontaktu z żoną, matką... To jest inny emocjonalny kaliber. Nie wiem jak można zrobić coś tak niemądrego, ale wydawnictwo Czarna Owca powinno nad tym pomyśleć.

W mojej ocenie największą wadą tej książki jest język i jej wartość literacka. Oceniam je dość nisko. Opisów jest tu jak na lekarstwo, wdzięku - właściwie brak. Autorka konsekwentnie nie zostawia czytelnikowi nic do odkrycia. Nic w sferze niedomówienia. Wszystko jest jedną wielką ekspozycją. Rozumiem, że może to wynikać z dużej liczby bohaterek - narratorek. Ich obecność ma za zadanie pokazać nam wielość i różnorodność postaw w krytycznej sytuacji. Od altruistycznego poświęcenia, po egoistyczne do granic. Pragmatyczne i emocjonalne. Kreując tak wiele wątków i postaci Sweeney-Baird sprawnie dba o to, aby nasz fabularny pociąg sunął do przodu. Tęskniłem jednak za sposobem, w jaki odmalował swoje bohaterki Richard Powers na kartach "Listowieści". Pamiętacie Dorothy Kazali? Oliwię? Wielowymiarowe, złożone, fascynujące. Bohaterki "Końca mężczyzn" są w większości papierowe, narysowane grubym mazakiem. Ich życie jest naznaczone takim dramatem! Przydarza im się niesłychane a jednocześnie nie umiem w żaden sposób uwierzyć w nie nawet na moment.

Autorka leci też mocnym stereotypem. Tak, tak to właśnie widzę. Słuchajcie: jak pijak i sprawca domowej przemocy - to Rosjanin, prawda? Albo taki cytat: "Pewnie tak właśnie czuli się kiedyś mężczyźni. Wystarczy moja fizyczna obecność, by ktoś ze strachu zwyczajnie uciekł. Nic dziwnego, że się tym upajali". Uważam, że to słaba generalizacja. Jakby wszyscy faceci byli, bo ja wiem?, dwumetrowcami z siłowni i na sam ich widok ludzie pierzchali w popłochu. Zapewniam, że nigdy się nie upajałem swoją siłą fizyczną. Może poza treningami, kiedy udało mi się pobić rekord w zarzucie lub rwaniu.

Na plus mógłbym zapisać ambitny zamysł oraz krótki, ale wstrząsający fragment o programie odbierania matkom ich nowo narodzonych dzieci. Uzasadnienie, manipulacje, nieuczciwość motywowane wyższą wartością i celem są w całej książce najmocniejszymi, w mojej opinii, elementami.

Nie umiem się zdobyć na lepszą ocenę tej pozycji. Szkoda.

Całkiem niedawno jedna z moich dobrych znajomych umieściła na facebooku link do artykułu pod tytułem "Mężczyźni cierpią dłużej po rozstaniu. Nowe badanie pokazuje siłę kobiet w tej materii". Oczywiście wywołało to sporą dyskusję. A mnie zastanowiło użycie w tym kontekście słowa "siła". Zupełnie jakbyśmy wchodząc w relacje, oceniając sytuacje, które łamią nasze serca, brali...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda dobra literatura - według mnie - nakłada na siebie wiele planów. Każda porywająca mnie muzyka ma wiele warstw i nie da się łatwo sprowadzić do jednego motywu czy linii basu. Splot musi być harmonijny, wątki odpowiednio skręcone wokół siebie, kolory dobrze dobrane i ułożone we wzory, których nie muszę rozumieć, ale muszę - bo ja wiem? - czuć.

"Bratnia dusza" jest takim tekstem. Oczywiście dominuje wymowa antywojenna. Młodzi ludzie trafiają do piekła - na front. Zostają wyrwani ze swojego naturalnego środowiska wprost w przemoc i okrucieństwo, u którego podstawy znajduje się bezsens. Takie doświadczenie nie da się wymazać bez śladu ani nie da się go łatwo unieść. Wkrótce lądujemy zatem w nieokreślonej przestrzeni magii / szaleństwa, gdzie żaden rozsądek i racjonalność nie są nas w stanie ocalić.

W tle oczywiście wspaniale narysowano dynamikę relacji przyjaciół, których los rzucił do wspólnego okopu. Są od siebie całkiem różni. Uczucia, motywacje, decyzje i działania są niejednoznaczne, trudne i złożone - jak w życiu.

Poruszająca i bardzo mocna rzecz. Autor wykorzystał bardzo udanie zabieg z częstymi powtórzeniami. Wiele razy czytamy to samo sformułowanie czy frazę. Ale dla mnie podkreślało ty tylko efekt natręctwa myśli, nieprzerwany wewnętrzny monolog człowieka, którym wydarzenia wojny wstrząsnęły tak mocno, że znalazł się za cienką czerwoną linią własnej poczytalności.

Polecam każdemu, kto wojnę wciąż widzi na sposób hollywodzki lub romantyczny. Jest szansa, że mu się poprawi.

Każda dobra literatura - według mnie - nakłada na siebie wiele planów. Każda porywająca mnie muzyka ma wiele warstw i nie da się łatwo sprowadzić do jednego motywu czy linii basu. Splot musi być harmonijny, wątki odpowiednio skręcone wokół siebie, kolory dobrze dobrane i ułożone we wzory, których nie muszę rozumieć, ale muszę - bo ja wiem? - czuć.

"Bratnia dusza" jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie chciałem dawać tej książce wysokiej oceny. Podczas lektury przeglądałem zamieszczone w sieci recenzje i opinie, żeby utwierdzić się w swojej rosnącej niechęci. Polubiłem każdą wypowiedź dezawuującą "Komodo". Krzywiłem się na pochwały. Nie miałem racji - to dla mnie jasne. Ale ciekawsze pytanie brzmi: dlaczego jej nie miałem?

"Komodo" to ciężki kaliber emocjonalny. W pierwszej części można odnieść wrażenie, że David Mann uparł się, aby dać czytelnikom jak najwięcej powodów do znielubienia protagonistki. Zabieg jest bardzo sprytny: ponieważ przez pewien czas jest ona narratorką, automatycznie przyjąłem jej punkt widzenia i byłem gotów uzasadniać napastliwość, agresję i ciągłe poczucie krzywdy, które owocowało wyłącznie przykrymi dla niej i innych sytuacjami. Nawet rajskie okoliczności stały się tłem dla pogłębiającego się nieszczęścia. Uzasadniałem to wszystko słowami wewnętrznych monologów Tracy. Szukałem powodów i wyjaśnień. Aż wreszcie szala przechyliła się zdecydowanie i nagle jej postać pojawiła się w jarzeniowym świetle. Trudne do pojęcia impulsy i decyzje odrzuciły mnie od bohaterki na kilometr.

Warto dodać, że opisy podwodnego świata są tu bardzo piękne i poetyckie. Dawno nie czytałem czegoś tak smacznego. Opis oka rekina, przez które spogląda na nas praświat to pierwszorzędna literatura. Z tym ukrytym głęboko i obojętnym na ludzi pięknem kontrastuje życie na powierzchni. Pełne zawodów, załamań, poczucia osamotnienia i krzywdy. Prowadzących do strasznych czynów, które niszczą wszystkich i wszystko między nimi.

W drugiej części narrator jest już wszechwiedzący. Obserwujemy osobę bez imienia. Jest to wyłącznie rola - mama. Zagoniona i odpychana przez samolubnego męża. Tyranizowana przez kilkuletnie dzieci. Na progu kompletnej rozsypki. Albo już za nim. Zapisane przez tę kobietę myśli na temat małżeństwa i macierzyństwa są tak dramatyczne, że poraniłem się nimi mimo świadomości, że czytam książkę a nie czyjś prawdziwy dziennik.

Nie chciałem dawać "Komodo" wysokich not, bo zastanawiałem się nad swoim ojcostwem i wysiłkiem mojej żony w wychowywanie naszych dzieci. Nad tym, ile im - nam poświęciła i poświęca. Ile razy byłem Lautarem - facetem skoncentrowanym na sobie, traktującym z całą naturalnością ogrom pracy, która spoczywa na matce.

Chcę wierzyć, że byłem wspierającym i zaangażowanym partnerem. Ale i tak z jeszcze większym szacunkiem i wdzięcznością patrzę na żonę. Na kobiety, które codziennie walczą, aby wypłynąć bezpiecznie na powierzchnię i zaczerpnąć tchu.

Warto było popłynąć z Davidem Vannem w tę trudną podróż.

Nie chciałem dawać tej książce wysokiej oceny. Podczas lektury przeglądałem zamieszczone w sieci recenzje i opinie, żeby utwierdzić się w swojej rosnącej niechęci. Polubiłem każdą wypowiedź dezawuującą "Komodo". Krzywiłem się na pochwały. Nie miałem racji - to dla mnie jasne. Ale ciekawsze pytanie brzmi: dlaczego jej nie miałem?

"Komodo" to ciężki kaliber emocjonalny. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, które wypożyczam z biblioteki, czytam z zachwytem i marzę, aby się nie kończyły a potem kupuję, aby mieć je zawsze pod ręką. I żebym mógł polecić każdemu, kto chciałby poprawić jakość swoich relacji. Piszę to bez przesady i poważnie. Tak zrobiłem z "Listowieścią" Powersa i tak zrobię z "W ogóle mnie nie słuchasz" Kate Murphy. Ile by tych pozycji gatunkowo nie dzieliło, wartość z doświadczenia, które mi przyniosły jest dla mnie nieprzemijająca. Chciałbym się nią podzielić.

"W ogóle mnie nie słuchasz" to wielka pochwała uważnego słuchania. Sztuki koncentrowania się na sensie przekazywanych informacji i emocji. Odczytywania najsubtelniejszych sygnałów mowy ciała, tonu głosu czy tej części mimiki, której świadomie nie sposób kontrolować.

To erudycyjna podróż przez coraz trudniejszą sztukę skupienia się na płynących do nas słowach. O tym, jak przeszkadzacze czy internetowe komunikatory odciągają nas od dużo bardziej złożonych sposobów budowania relacji. Nie jest to jednak banalna tyrada czy zgryźliwe marudzenie "dawniej to było!" Autorka przytacza wyniki badań wykazujące spadek umiejętności skupienia uwagi - do 8 sekund (od 2000. roku). Dla porównania: wynik złotej rybki to 9 sekund. To wymowne i mocne. Dające do myślenia.

Książka jest pięknie napisana. Jasnym, klarownym językiem. Na ile umiem ocenić, tłumaczka - Agnieszka Wilga - wykonała znakomitą pracę. Dzięki temu podążałem za myślą Kate Murphy płynnie i z przyjemnością.

Pamiętam, jak mnie zabolało, kiedy w ramach oceny okresowej ktoś napisał komentarz na temat mojego stylu komunikacji: kiedy zada mu się pytanie gada bez końca po to, aby nie odpowiedzieć i ostatecznie człowiek kończy rozmowę zdezorientowany i sfrustrowany. Tak. Ja, specjalista do spraw komunikacji otrzymałem taki feedback. Przyznam się Wam: wrzuciłem ten formularz na samo dno szafy z postanowieniem, że nigdy nie wezmę go już do rąk.

Ale te słowa rezonowały we mnie przez wiele miesięcy. Dziś jestem gotów, żeby się nad nimi zastanowić i przyznać, że to cenne uwagi, które powinienem uwzględnić w pracy i życiu poza nią. Że wpadam w słowotok i daję płynąć skojarzeniom skupiając się na sobie a nie potrzebach rozmówców. Ta świadomość ma siłę transformującą.

A dzięki "W ogóle mnie nie słuchasz" rozumiem to tak dobrze, że następna informacja zwrotna znajdzie miejsce w mojej refleksji a nie w ciemności, skąd będzie straszyć jak jej poprzedniczka.

Wspaniała rzecz.

Są takie książki, które wypożyczam z biblioteki, czytam z zachwytem i marzę, aby się nie kończyły a potem kupuję, aby mieć je zawsze pod ręką. I żebym mógł polecić każdemu, kto chciałby poprawić jakość swoich relacji. Piszę to bez przesady i poważnie. Tak zrobiłem z "Listowieścią" Powersa i tak zrobię z "W ogóle mnie nie słuchasz" Kate Murphy. Ile by tych pozycji gatunkowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To bardzo optymistyczna książka. Wydaje mi się, że miejscami aż zanadto. I przy całym sceptycyzmie, którego nauczyły mnie między innymi lata społecznego zaangażowania, jestem za ten pozytywny obraz wdzięczny autorce "Wychylonych w przyszłość".

Joanna Erbel to aktywistka, feministka, polityczka - zaangażowana od lat i na wielu frontach. Z sercem po lewej stronie. Można powiedzieć, że jeżeli docierały do nas wieści z jakiejś społeczno-miejskiej barykady, najpewniej znajdowała się na niej autorka omawianej książki. To zaangażowanie trwa już wiele lat, energia zdaje się nie gasnąć i szczerze podziwiam Joannę Erbel za jej odwagę oraz za to, jak dużo wysiłku wkłada w śledzenie rozmaitych wątków współczesnej nauki. Splecione z jej doświadczeniami w jeden wzór składają się one m.in. na "Wychylone w przyszłość".

Autorka stawia tezę, że naprawa naszego świata, trapionego nierównościami ekonomicznymi, nadciągającymi kryzysami energetycznymi i ekologicznymi jest realna i że mamy w rękach oraz głowach wiedzę, w jaki sposób pracować na rzecz obecnego i przyszłych pokoleń. Jej propozycja brzmi: aby to się udało, należy stworzyć narracje - pozytywne opowieści o zmianach, które pociągną ludzi, pozwolą zyskać ich aprobatę i zaangażowanie w procesy. Po drugie, niewielkie lokalne działania mają moc transformującą i mogą zostać przeskalowane z mikro do makro. Czyli niewielki projekt zrealizowany z sukcesem na Bałutach może zostać zaadaptowany w skali Łodzi a następnie kraju.
I wreszcie, rozwój świata ma charakter cykliczny a nie linearny, co zdaje się wynikać z naiwnie uproszczonej narracji historycznej ze szkolnych podręczników. Idee powracają - nawet, jeżeli wcześniej nie udało się ich wcielić w życie z pozytywnym skutkiem. Przykładem może tu być spółdzielczość, czy szerzej ekonomia społeczna. Skompromitowane w systemie komunistycznym powracają dziś w formie oddolnych inicjatyw, jak np. kooperatywy.

Książa przynosi wiele przykładów ilustrujących prezentowane tezy. Według Joanny Erbel doświadczenie globalnej pandemii ma wielką siłę transformującą. Zadufana i nadmiernie pewna siebie ludzkość zobaczyła własną kruchość. Zagrożenie, które mogłoby straszyć nas na niby z ekranów kin stanęło w 2020 r. całkiem realnie u naszych drzwi. Wyzwoliły się wtedy odruchy wielkiej solidarności i towarzyszyła im głęboka refleksja, która przygotowuje grunt pod zmianę polityczną i społeczną w skali globu.

Tu pojawia się pierwszy z moich problemów, gdy idzie o "Wychylone w przyszłość". Nie znam żadnych badań na ten temat, ale postawiłbym sporo pieniędzy na to, że doświadczenie pandemiczne zostało przez nas raczej światowo wyparte a nie przepracowane. Krótko mówiąc naszym celem był powrót do życia as usual, czyli chcemy dalej ekonomii wiecznego wzrostu, konsumpcji i wybieramy dobrowolną ślepotę na wyzwania znacznie trudniejsze do opanowani, niż koronawirus.
Może to jednak kwestia nadmiernych oczekiwań. Ostatecznie mówimy o zmianie, a raczej ZMIANIE, która obejmuje niebotyczną liczbę różnych wątków, aktorów, interesariuszy - od działania instytucji, po sposób poruszania się po mieście. Od szczegółu do globalnego ogółu. Wiadomo, że takie coś nie dzieje się z dnia na dzień. Pytanie jednak brzmi: jak wiele czasu nam zostało?

Mimo wszystko książka Joanny Erbel to pozytywna odpowiedź, postawiona w kontrze do pesymizmu i postawy "jest już za późno". Bardzo podoba mi się pojęcie PROTOPII, czyli inicjatywy ulokowanej między utopią a dystopią. Protopia to, a jakże, prototyp rozwiązania, które można przeskalować i zaadaptować dla powszechnej korzyści. Tutaj autorka czerpie z metodyk zwinnych z parasola Agile. W tym obecnym od mniej więcej 2000 roku podejściu do prowadzenia projektów pracujemy w niewielkich zespołach, w krótkich interwałach o nazwie sprinty. Każdorazowo zakończony sprint musi dostarczyć wartość (value), czyli wynikiem pracy zespołu zawsze jest coś, co można oddać w ręce odbiorczyń i odbiorców. Założeniem jest oczywiście klientocentryczność, projektowanie human centered, w którym najważniejszym interesariuszem jest końcowy użytkownik produktu, usługi czy rozwiązania. Dodajmy, że zespoły agilowe pracują w oparciu o uzgodnione wartości, mają standaryzowany język, definicję tego, co ma być zrobione (definition of done). Bodaj najbardziej znanym frameworkiem z tej stajni jest SCRUM, stworzony przez duet Sutherland i Schwaber.

Niestety, o ile co do ogólnej idei Joanna Erbel opisuje Agile w sposób akceptowalny, merytorycznie popełnia całą masę łatwych do uniknięcia błędów. Nie jest na przykład prawdą, że w każdym zespole Agile pracuje Scrum Master. Nie zawsze trzeba określać role w zespole tak ściśle, jak trzymając się podręcznika dostępnego na scrum.org. Krótko mówiąc autorce cały Agile zawęził się do jednego frameworku. Nie jest to oczywiście rzecz, która przekreśla tezy i zalety "Wychylonych w przyszłość" i zapewne przeszkadza mi to głównie dlatego, że mam dwie agilowe certyfikacje. Ech, ta małostkowość...

Jest jednak poważniejsza sprawa i ona również wiąże się z Agile. Przy całej swojej złudnej prostocie i atrakcyjności, jest to sposób pracy wymagający dużej dojrzałości i ogromnych miękkich kompetencji. Oparty o empatię i kulturę współpracy łatwo przybiera karykaturalne formy. Wystarczy prześledzić liczne nieudane doświadczenia wdrożenia SCRUMA w organizacjach. Sam byłem świadkiem takiej katastrofy o kuriozalnych skutkach i skali. Efektem są rozczarowanie i rezygnacja. Roztrwonienie kapitału zaufania równa się niemożności namówienia ludzi do kooperacji i otwarcia na nowe inicjatywy i zmianę. To naprawdę nie jest kwestia "wystarczy tylko chcieć".

Osobno należy podkreślić miejskocentryczność tej książki. Dla Joanny Erbel miasto, a właściwie metropolia, to swego rodzaju inkubator innowacji. Biorą się one z przypadkowych spotkań, rozmów i inspiracji - serendipity - o które łatwiej w dużej zbiorowości i przestrzeni, która sprzyja interakcjom społecznym. Kawiarniane życie może zatem prowadzić do nowych rozwiązań i koncepcji, które potem zamieniają się w lokalne inicjatywy, zostają podchwycone i rozwinięte lub zaadaptowane dalej i w większej skali. Autorka omawia też kwestię własności idei. Namawia do dzielenia się nimi i traktowania jako wspólnego zasobu. To ładna i szlachetna myśl.

Małe miasta dostają swój rozdzialik na samym końcu książki. Wieś praktycznie na kartach "Wychylonych..." nie występuje. Czy tam nie ma miejsca na zmiany, które mogą okazać się ważniejsze niż to, co widzimy z okien naszych kamienic czy biurowców? Nie wydaje mi się. Moim zdaniem Joanna Erbel działa głównie w przestrzeni miasta i z tejże opowiada nam o swoich przemyśleniach. Mówiąc metaforycznie: gęsta zabudowa stolicy przysłania jej to, co rozciąga się poza jej granicami. I nie ma w tym niczego dziwnego.

Mam szczerą nadzieję, że opisywany przez Joannę Erbel kierunek naszego myślenia i działania w świecie uda się przeszczepić także na nasz grunt. Koncentracja, szacunek, otwartość, odwaga i poświęcenie się zadaniu - to wartości z podręcznika SCRUM, którymi zawsze zaczynam cykl zajęć ze studentkami i studentami. Marzę, żeby na ostatnich ćwiczeniach powiedzieć: udało nam się przejść przez cały semestr w ich duchu. Dotąd nie miałem takiej okazji, ale nie tracę nadziei. A dzięki "Wychylonym w przyszłość" zyskałem jej nieco więcej, za co pozostaję autorce wdzięczny.

To bardzo optymistyczna książka. Wydaje mi się, że miejscami aż zanadto. I przy całym sceptycyzmie, którego nauczyły mnie między innymi lata społecznego zaangażowania, jestem za ten pozytywny obraz wdzięczny autorce "Wychylonych w przyszłość".

Joanna Erbel to aktywistka, feministka, polityczka - zaangażowana od lat i na wielu frontach. Z sercem po lewej stronie. Można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To będzie bodaj najkrótsza jak dotąd opinia, jaką tu zamieszczam. A wynika to z tego, ile zostawiła we mnie lektura tej książki. Jest tego bardzo niewiele. Pola Raksa w pewnym momencie zniknęła z życia publicznego. Przestała walczyć o bycie dostrzeganą, zauważaną i sławną. Konsekwentnie odmawia wywiadów i spotkań z mediami. Autorowi także nie udało się jej przekonać, opiera się zatem na wielu dostępnych źródłach, ale głos bohaterki brzmi tu tylko w wersji zapośredniczonej - w formie cytatów z przeszłości. A reszta? Jak pisał Miłosz jest biografią, to znaczy zmyśleniem.

No dobrze. Ale co zostało? Na pewno dłużej myślałem o losach niezrealizowanego do końca talentu i potencjału. Pola Raksa, mimo przekraczającej krajową rozpoznawalności zapewne nie jest przykładem spełnionego życia zawodowego. Może właśnie to poczucie sprawiło, że dosłownie i w przenośni postanowiła na dobre zejść ze sceny?
W głowie pozostaje także wątek starzenia się i gasnącej urody. Jaką propozycję dla dojrzałych aktorek ma nasza scena i kino? Kto i jak utrzyma się w świadomości widzek i widzów?

Mimo wszystko zatem jest o czym myśleć a raczej snuć domysły, skoro główna bohaterka nie odpowiada na żadne pytania. Warto docenić wysiłek Krzysztofa Tomasika, nawet jeżeli efekt pozostawia niedosyt.

To będzie bodaj najkrótsza jak dotąd opinia, jaką tu zamieszczam. A wynika to z tego, ile zostawiła we mnie lektura tej książki. Jest tego bardzo niewiele. Pola Raksa w pewnym momencie zniknęła z życia publicznego. Przestała walczyć o bycie dostrzeganą, zauważaną i sławną. Konsekwentnie odmawia wywiadów i spotkań z mediami. Autorowi także nie udało się jej przekonać, opiera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje domowe derby, to próba skłonienia Windowsa 10, aby raczył zobaczyć na liście urządzeń dopięty przez USB czytnik Kindle. Póki co Windows wygrywa przytłaczająco, ja się zniechęcam, mija jakiś czas, zapominam o swojej frustracji i próbuję znowu. To oczywiście na nowo odpala cały cykl. Piszę o tym dlatego, że byłem właśnie w trakcie zmagań, kiedy do pokoju wszedł Młody a ja niemal jednocześnie dostrzegłem, że za chwilę w laptopie padnie bateria.

- Młody, podałbyś zasilacz? - zapytałem
- Aaaale gdzie on jest? - Syn nie korzysta z mojego komputera i nie miał pojęcia ani jak wygląda potrzebne mi ustrojstwo, ani gdzie miałby je znaleźć.
- No na półce! Pod dekoderem! - zirytowałem się

Młody sięgnął, poszperał i podał mi zasilacz. Za moich czasów! Za moich czasów każdy by wiedział, umiał znaleźć i w ogóle odgadł czego ojcu trzeba jeszcze zanim...

No właśnie. O tym jest ta książeczka. Nie powiedziałbym zresztą, że składające się na nią komiksy ilustrują ojca "złego". Raczej "zwyczajnego". Co oznacza: małostkowego, czasem niezgrabnego, gdy idzie o komunikację z dziećmi. Zapominającego o drobnych obietnicach i z trudem ratującego sytuację. Balansującego na granicy rozczarowania swoich pociech, przestraszenia ich na śmierć dowcipem czy naprędce skleconą historyjką. No dobrze: akcja z piłą mechaniczną rozbawiła mnie właśnie tym, jak mocnym była otarciem o bandę. Ilustracja na okładce i jej rozwinięcie na dalszej stronie też mrozi krew w żyłach. Wciąż jednak w tych historyjkach widać więcej małości, która składa się na naszą codzienność, niż jakiejś prawdziwej niegodziwości.

Ostatecznie kto prowadzi dziecko na basen? Tata. Kiepsko się tam zachowuje, jasne, ale - jest. Kto próbuje odciągnąć dziecko od grania i zaprosić je do wspólnej pracy? Tata. Wychodzi absurdalnie źle, ale próba została podjęta.

Lubię te książeczkę. Była dla mnie zabawną, krótką przerwą w poważnych lekturach i poważnych zajęciach. Mówiąc szczerze to było jak krótkie spojrzenie w lusterko. Tak, to właściwie jak moje / nasze / wasze odbicie ;)

PS a Kindla i tak nie widać.

Moje domowe derby, to próba skłonienia Windowsa 10, aby raczył zobaczyć na liście urządzeń dopięty przez USB czytnik Kindle. Póki co Windows wygrywa przytłaczająco, ja się zniechęcam, mija jakiś czas, zapominam o swojej frustracji i próbuję znowu. To oczywiście na nowo odpala cały cykl. Piszę o tym dlatego, że byłem właśnie w trakcie zmagań, kiedy do pokoju wszedł Młody a...

więcej Pokaż mimo to