-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Biblioteczka
2015-12-28
2015-12-24
Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo ciekawa byłam, jak autor poprowadzi fabułę, ale zakończenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to książka o niczym.
Do sięgnięcia po ten tytuł zachęciło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze fenomen Johna Greena, czytanego wszędzie, ekranizowanego i wręcz wielbionego. Spodobała mi się także koncepcja papierowych miast i historia Agloe, które ponoć przeżywa teraz czas wielkiego ożywienia po rozreklamowaniu przez poczytnego autora. Niestety ta powieść jest kolejną, po której złoszczę się na siebie, że dalej nie wbiłam sobie do głowy stwierdzenia – jeśli historią interesują się i zachwycają masy, nie jest ona dla mnie. Zupełnie jak „Hopeless” Colleen Hoover.
Cóż, może to kwestia mojego charakteru. Bardzo lubiłam lekcje języka polskiego w gimnazjum, z moją ukochaną polonistką. Na maturze pisemnej z polskiego zdecydowałam się na analizę wiersza, a tematem na ustnej była poezja wojenna i międzywojenna, więc z metaforami nie mam większego problemu. Jestem jednak umysłem ścisłym – uwielbiam konkrety i logiczne myślenie. Dlatego też uważam współczesnych polskich „coachy” za szkoleniowych szarlatanów, którzy za grube pieniądze sprzedają wyświechtane frazesy w ładnej otoczce i sparafrazowane tyle razy, żeby zapełnić kilkugodzinne szkolenie. W ten sam sposób myślę o twórczości Paolo Coelho i także dołączam do niego Johna Greena.
Bzdurne metafory to jednak nie jedyny mój zarzut. Rozumiem, że nastolatki to mniej wymagający czytelnicy, a nawet tych dorosłych odstrasza zbyt poważny styl pisania, ale bez przesady! Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że czytam dziennik. „Po szkole przyszedł Ben i graliśmy w grę. Potem przyszedł Radar i się do nas przyłączył. Wieczorem mama zrobiła hamburgery z indykiem, które były bardzo smaczne. Później wykąpałem się i czytałem w łóżku książkę”. Ja rozumiem, że powieść nie może składać się wyłącznie ze zdarzeń, które są istotne dla fabuły. Jednak inni autorzy jakoś potrafią wpleść te codzienne czynności tak, że nie rzucają się one w oczy i nie brzmią sztucznie, jakby miały zapełnić kilka dodatkowych linijek tekstu, obiecanych wydawcy.
Czytając „Papierowe miasta” stwierdziłam również, że podczas pisania recenzji muszę uwzględnić ocenę dla tłumacza, która w tym przypadku będzie raczej kiepska. Po kilku pierwszych rozdziałach myślałam, że wyrzucę książkę przez okno, jeśli jeszcze raz zobaczę słowo „królisia”. Słyszałam już dużo różnych określeń na kobiety, które wydają się żenujące, ale prawdziwe – w sensie ktoś faktycznie mógłby tak mówić. Jednak słowo „królisia” jest po prostu głupie i wątpię, żeby ktokolwiek kiedykolwiek go użył w rozmowie. Tak jak się spodziewałam (Internet mi podpowiedział), Ben w wersji oryginalnej mówił „honeybunny”. Natomiast tłumacz zamiast się wysilić i znaleźć polski odpowiednik, postanowił przetłumaczyć określenie prawie dosłownie. Brawo, doskonała robota!
I jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy, jeśli chodzi o błędy w tłumaczeniu. Każdy, kto grał w ostatnich latach w jakiekolwiek gry, wie bardzo dobrze, że tytułów gier się nie tłumaczy. Nie „Efekt masy” tylko „Mass Effect”. Nie „Życie jest dziwne” tylko „Life is Strange”. Nawet polscy producenci gier nie dają swoim projektom polskich tytułów, tylko angielskie. Jedynym wyjątkiem jest „Wiedźmin”, bo to „Wiedźmin”. Dlatego tłumaczenie nazwy „Resurrection” na „Odrodzenie”, niezależnie od tego, czy ta gra istnieje, świadczy o braku jakiegokolwiek przygotowania tłumacza. No ale tłumaczenie tekstu jak leci, jest szybsze, niż staranie się o przekład na polskie realia, prawda? Wiem, że komuś te zarzuty mogą wydawać się mało istotne, ale ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś „odwala” robotę, zamiast zrobić porządnie to, za co dostaje wypłatę. W moim zawodzie by to nie przeszło.
Chyba już czas na małe podsumowanie. Jeśli masz lat naście, powieść pewnie Ci się spodoba. Myślę, że gdybym tę książkę przeczytała jako nastolatka, też by mi się spodobała, bo kto w takim wieku nie lubi historii o zbuntowanych rówieśnikach, którzy postanawiają zrobić coś po swojemu, nie zważając na ewentualne konsekwencje i szlaban od rodziców. No i wielka miłość w tle, nie zapominajmy o tym. Jednak dorosły czytelnik, który ceni dobrą literaturę, będzie znudzony i rozczarowany. Ja się męczyłam, przeskakiwałam nieco próby analizy wiersza (jak ulubiony internetowy przykład: dlaczego zasłonki były niebieskie?). Chyba czas na jakąś ambitniejszą lekturę.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-23
„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet bardzo współczesna historia uczy nas, że takie przypadki naprawdę się zdarzają, to nie tylko fikcja literacka.
Po książkę chciałam sięgnąć, gdy przeczytałam jej opis – dzieci zamknięte na poddaszu, ukryte przed światem i przetrzymywane wbrew woli – to brzmi interesująco. Jednak po pierwszych paru stronach pojawiły się obawy. Co takiego interesującego może być na prawie czterystu stronach opisu zamknięcia? Otóż dzieje się tyle, że, jak wspomniałam, nie można się oderwać od lektury. Akcja, czego się spodziewałam, nie jest dynamiczna ani pełna zwrotów. Powiedziałabym raczej, że wszystko dzieje się powoli, poza nagłymi wybuchami starszych dzieci, które zaczynają tracić nadzieję i cierpliwość.
Powiem szczerze, że trudno jest opisać moje wrażenia, nie ujawniając przy tym za bardzo treści z dalszych rozdziałów książki. Dlatego też ograniczę się do kilku stwierdzeń. Po pierwsze powieść opowiada o ludzkiej chciwości, obłudzie i okrucieństwie. W życiu zdarzają się różne sytuacje, w tym również takie, które sprawdzają siłę naszego charakteru – umiejętność przetrwania tych najgorszych chwil, ale jednocześnie wycofania się w chwili, gdy chodzi już tylko o wygodę.
Zostawiam Was z tymi krótkimi przemyśleniami i zdecydowanym poleceniem powieści. Przygotujcie się jednak (jeśli jesteście empatycznymi stworzeniami) na złość i niedowierzanie, ponieważ będą Wam towarzyszyć przy każdym istotnym momencie książki. W tym również na ostatnich stronach, ponieważ do dzisiaj nie mogę pogodzić się z podjętą przez bohaterów decyzją. W takich przypadkach pozostaje mieć nadzieję, że karma czuwa nad równowagą na świecie i prędzej czy później da o sobie znać. Ja się jednak nie planuję tego dowiedzieć – pierwsza część serii pozostanie dla mnie jedyną.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
„Kwiaty na poddaszu” są jedną z tych książek, które się wręcz połyka. Sprawia to głównie tak wciągająca i ciekawa historia, że czytelnik po prostu musi jak najszybciej wiedzieć, co się stanie dalej i przede wszystkim jak cała powieść się skończy. Moja ciekawość wiązała się trochę z niedowierzaniem – jak ktokolwiek mógłby zgotować drugiej osobie takie piekło. Niestety nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-21
Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest skutkiem tego, czego doświadczyli w przeszłości i z jakimi ludźmi przebywali. Bez tego rozbudowanego tła nie bylibyśmy w stanie zrozumieć, jakimi pobudkami kierują się postaci, a (jeszcze raz wspomnę) w thrillerach psychologicznych chodzi właśnie o to, żeby wiedzieć.
Na początek warto powiedzieć, że „Zaginiona dziewczyna” jest typem książki, który określam jako WTF (kto nie wie – z angielskiego „what the fuck”). Dlaczego? Ponieważ przeciętny czytelnik jest w stanie przewidzieć, jak historia się potoczy, co się stało, ale szczegóły, motywacja bohaterów (jeszcze raz thriller psychologiczny się kłania) są tak szokujące, że nie wierzysz, w to co czytasz. A jeśli potrafisz przewidzieć wszystkie wydarzenia i pobudki, to nie chcę Cię martwić, ale masz zadatki na psychopatę. Swoją drogą zastanawiam się, czy przypadkiem psychiatra nie powinien się zainteresować autorką, ponieważ niepokojące jest, że ktokolwiek jest w stanie taką historię wymyślić.
Jak już się zapewne domyślacie, ja rozbudowaną historię bohaterów uważam za duży plus książki. Dzięki niej byłam w stanie zrozumieć, dlaczego bohaterzy postępują tak, a nie inaczej. Bez tego ich postępowanie wydawałoby się zupełnie nieracjonalne. Oczywiście nie uważam, żeby w ogóle było racjonalne, jednak wiedząc, co na nie wpłynęło, można się zgodzić, że każdemu mogło się pomieszać w głowie. I to jest całe piękno tej powieści! I dlatego sześćset stron znika w oczach.
Nie wiem właściwie, co mogę jeszcze napisać, żeby przez przypadek nie zepsuć komuś radości z czytania „Zaginionej dziewczyny”, która tak naprawdę zaczyna się gdzieś w połowie (nie żeby pierwsza połowa była nudna). Więc może zakończę swoją recenzję tak: jeśli należysz do grona fanów „Zmierzchu”, „Pięćdziesięciu twarzy Greya” czy ogólnie pojętej literatury kobiecej, obyczajowej – nie zabieraj się za tę powieść, bo jej nie docenisz. Jeśli jednak (nawet jeśli czytasz wcześniej wspomniane książki) lubisz skomplikowanych bohaterów, których decyzje nie są umotywowane wyłącznie chwilowymi kaprysami na potrzeby akcji, to zdecydowanie polecam!
I na koniec o zakończeniu: pod tym względem książka również mnie kupiła. Jeśli jest coś, czego bardzo nie lubię, to są to tzw. hollywoodzkie zakończenia. Tutaj go bardzo nie ma. I bardzo dobrze, bo zepsułoby tak rewelacyjną intrygę!
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Jeszcze zanim zabrałam się za lekturę „Zaginionej dziewczyny”, często czytałam w recenzjach opinię, że jest „przegadana”. Cóż, jeśli oczekujecie prostej książki bez udziwnień, proponuję np. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Gillian Flynn specjalizuje się w thrillerach psychologicznych, w których historia jest równie ważna, co portret głównych bohaterów – to co robią teraz, jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-05
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem w moje gusta. Wydaje mi się, że największą zaletą powieści jest jej realizm. Autor pisał historię tak, aby była możliwie najbardziej prawdopodobna – obecna w książce technologia istnieje już dzisiaj. I czytając zastanawiasz się, co by było, gdyby takie wydarzenie faktycznie miało miejsce.
Z całą pewnością warto poznać historię samej powieści, która dla mnie jest fascynująca. Andy Weir napisał ją i próbował wydać w kilku wydawnictwach, jednak nie miał szczęścia. Postanowił zatem opublikować historię w kawałkach na blogu. Jego czytelnicy byli zachwyceni i namówili autora, aby udostępnił całą powieść w formie ebooka na Amazonie za 99 centów. Tak też zrobił i bardzo szybko dostał się na listę bestsellerów gatunku science fiction. Wtedy też wydawnictwa się obudziły i udało mu się sprzedać prawa do książki za całkiem pokaźną sumę. Później przyszły tłumaczenia na kolejne języki, no i oczywiście film z Mattem Damonem (zresztą cała obsada jest cudowna) w reżyserii Ridleya Scotta (m.in. „Blade Runner” czy „Hannibal”). Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że wydawcy potrafią przepuścić niesamowite historie – podobnie było chociażby z J.K. Rowling.
Powieść przybiera dwie formy. Pierwszą jest dziennik prowadzony przez Marka Watneya, który opisuje swoją walkę o przetrwanie po tym, jak został sam na Marsie. Wpisy traktuje raczej jako formę terapii i informację dla kogoś, kto kiedyś je odnajdzie, aby świat mógł poznać jego historię. Druga forma to opowieść w trzeciej osobie o tym, co się dzieje w tym czasie na Ziemi. Pracownicy NASA w końcu odkrywają, że Mark żyje i pojawia się pytanie – jak go uratować? Bardzo spodobało mi się takie połączenie form. Rewelacyjnie czytało się dziennik astronauty (poczucie humoru ma cudowne), a gdy już męczyły techniczne (i dla mnie mało zrozumiałe) szczegóły jego planów, pojawiały się emocjonalne dyskusje ziemskiego zespołu misji.
Szczerze mówiąc, dawno nie trafiłam na tak dobrą powieść. Jest przemyślana, dużo się dzieje, a przy kolejnych problemach Marka nie pojawiają się myśl „znowu”, tylko napięcie w oczekiwaniu czy mu się uda. W końcu to kosmos – on chce Cię zabić, a nie pogłaskać i przytulić. Poczucie humoru autora jest bezbłędne. Mój zdecydowany faworyt w kategorii śmiesznych cytatów to wpis Marka w dzienniku, kiedy na Ziemi zastanawiali się, co może myśleć jedyny człowiek na Marsie: „Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.” Oczywiście równie zabawne było stwierdzenie, że promieniowanie słoneczne na Marsie jest tak ogromne, że człowiek dostałby takiego raka, że nawet ten rak miały raka. Albo o pierwszym w historii kosmicznym piracie. Albo stwierdzenie, że na Marsie nie ma wielu złodziei łazików. I wiele więcej.
Nie będę się dalej zagłębiać w treść powieści. Dopowiem tylko jedno – jeśli zaciekawił Cię sam opis książki, przeczytaj ją, na pewno nie pożałujesz. I najlepiej czytaj z notatnikiem pod ręką, żeby wpisywać najzabawniejsze fragmenty, do których będziesz wracać w nieskończoność. A jeśli interesujesz się kosmosem i wszelakimi misjami, też nie będziesz zawiedziony. Powieść wprawdzie ma trochę uproszczeń, żeby czytelnicy, którym obce są technologie NASA, również mogli się dobrze bawić. Jednak wszystko jest naukowo poprawne i to właśnie uważam za niesamowite, bo mam wrażenie, że coraz mniej autorów robi badania przed napisaniem książki. Dlatego też u mnie „Marsjanin” trafia na półkę ulubionych powieści.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-28
Reportaż Artura Górskiego reklamowany jest jako opis wszystkich służb specjalnych Izraela, nie tylko tych najbardziej znanych. Dodatkowo autor osobiście rozmawiał z ludźmi, którzy znają ten świat od środka. I przykro mi stwierdzić, że zupełnie nie potrafił tego wykorzystać. Nie uważam, że książka jest zupełnie nieciekawa, wręcz przeciwnie. Jednak biorąc pod uwagę jej treść, opis i hasła reklamowe wprowadzają w błąd. Już tłumaczę dlaczego.
Reportaż ma zaledwie 260 stron, a czcionka jest trochę większa niż standardowa. Tak jak pisałam wcześniej, hasła reklamowe obiecują niesamowite historie dotyczące służb specjalnych, a dostajemy coś zupełnie innego, np. historię obrony twierdzy jeszcze z I wieku p.n.e., historię postania pistoletu maszynowego uzi czy krav magi. Ciekawe, prawda? Dla mnie tak, ale dlatego, że generalnie mało wiem na tematy około izraelskich służb. Jednak dla osoby, która się tym interesuje, takie informacje to podstawowa wiedza, a nie poszerzanie wiadomości.
Powiem szczerze, że sama nigdy nie interesowałam się historią, a nauczyciele nie potrafili we mnie fascynacji nią zaszczepić. Lubię jednak poznawać różne ciekawostki i właśnie to znalazłam w „Pięści Dawida”. Tylko nie tego oczekiwałam. Chciałam poznać opowieści z dreszczykiem, niesamowicie zaplanowane akcje przeprowadzone tak perfekcyjnie, że nikt nie podejrzewał udziału służb, a tego trzeba się mocno doszukiwać.
Sam styl reportażu też pozostawia wiele do życzenia. Przykładowo jeden z rozdziałów zaczyna się dialogiem, który nic nikomu nie mówi. Następnie poznajemy historię dokumentu, który w zasadzie zupełnie przypadkowo trafił w ręce służb (kolejny przykład zapychacza, który ma niewiele wspólnego z zaplanowanymi akcjami) i dowiadujemy się, że rozmowa między dwoma odpowiedzialnymi za to osobami mogła przebiegać tak jak zaprezentowany dialog. Ciekawe urozmaicenie, jednak czytając reportaż oczekuję faktów, a nie ubarwień.
Chyba najlepszych podsumowaniem mojej opinii będzie stwierdzenie, że pasjonaci tematyki zawiodą się książką, bo najprawdopodobniej nie dowiedzą się niczego nowego. Natomiast dla laików będzie to ciekawa lektura, chociaż nie każdemu podejdzie taki styl pisania.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Reportaż Artura Górskiego reklamowany jest jako opis wszystkich służb specjalnych Izraela, nie tylko tych najbardziej znanych. Dodatkowo autor osobiście rozmawiał z ludźmi, którzy znają ten świat od środka. I przykro mi stwierdzić, że zupełnie nie potrafił tego wykorzystać. Nie uważam, że książka jest zupełnie nieciekawa, wręcz przeciwnie. Jednak biorąc pod uwagę jej treść,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-16
Z ciekawości jak zła może być ta książka, w końcu przebrnęłam przez „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Nie było warto. Mój chłopak uniósł zaskoczony jedną brew, kiedy usłyszał, że chcę ją przeczytać. Ale pomyślał „spoko”, może przynajmniej będę odkładać książkę w trakcie i rzucać się na niego. Biedny niczego takiego się nie doczekał. Ja biedna, bo też miałam taką nadzieję, ale opisy zbliżeń okazały się tak kiepskie, niemrawe i krótkie, że nawet nie zdążyłam zauważyć, że oto nadszedł ten moment, który powinien rozpalić mnie do czerwoności, rozłożyć moje nogi i wydobyć z moich ust słowa „bierz mnie, ogierze”.
Najważniejsza rzecz, której się dowiedziałam: jeśli Twój partner nie warczy do Ciebie co najmniej kilka razy w ciągu jednej rozmowy, to nie pociągasz go. Przykro mi. Przebolej to i znajdź takiego, który warczy. Druga rzecz, równie ważna: jeśli nie dochodzisz pół minuty po tym, jak poczułaś faceta w środku, wymień go na lepszy model, bo temu najwyraźniej brak umiejętności. Ponadto: musisz wiecznie przygryzać wargę i przewracać oczami. Najlepiej zupełnie nieświadomie. No i ostatnia sprawa: jeśli słyszysz od niego kilkanaście razy dziennie, że jesteś piękna, atrakcyjna, inteligentna, wykształcona, wartościowa, zmysłowa, seksowna, pociągająca i w ogóle najwspanialsza na świecie, musisz wątpić w to, że mu się podobasz. No bo przecież on nie mówi tego, bo tak myśli, tylko żarty sobie z Ciebie robi! A na boku puka sekretarkę, poważnie.
A teraz na serio – co jest nie tak z tą powieścią? Przede wszystkim to, że jest to powieść erotyczna (albo wydawcy chcą, żebyśmy tak myśleli), a za każdym razem miałam wrażenie, że seks trwa jakieś trzydzieści sekund. No może w porywach czterdzieści. I nie mówię tu o grze wstępnej, która i tak nie była potrzebna (bo Anastacia była gotowa od samego patrzenia na Christiana), ale o faktycznym seksie. Tak może z pięć konkretnych pchnięć i orgazmiczny rozpad na milion kawałków. Przez to miałam wrażenie, że a) autorka nigdy nie miała orgazmu (ani nie wie, jak go osiągnąć) i b) w książce opisała to, co usłyszała na ten temat od przyjaciółek. Innej opcji nie widzę.
Bohaterka też nie przypadła mi do gustu. Nieśmiała, wykształcona, oczytana, chociaż w ani jednym momencie książki niczego nie czytała, nawet etykiety od WC Kaczki siedząc na klozecie. W wieku 21 lat skończyła studia, była na tyle dojrzała, aby podjąć pracę, ale jej psychika zatrzymała się gdzieś na poziomie czternastolatki. „O Boże, jaki on piękny. Na pewno mu się nie podobam. Powiedział, że jestem piękna. Żartuje sobie ze mnie. Chce się ze mną spotykać! Jak tylko zobaczy mnie nago, to mnie zostawi.” Do tego ma nie tyle rozdwojenie, co roztrojenie jaźni. Jest ona, Anastacia, jej podświadomość i wewnętrzna bogini, która potrafi robić fikołki, salta, a w wolnym czasie medytuje. Ja rozumiem, że jeśli kobieta pozna faceta, który wydaje się niebezpieczny i zapragnie się z nim spotkać, to podświadomość może podszeptywać „to błąd”. Jednak jeśli nabija się z niej, poniża i straszy, to warto pomyśleć o wizycie u psychologa, o ile nie od razu u psychiatry.
Czy wśród sardonicznych i szelmowskich uśmiechów, przewracania oczami, przygryzania warg i wiecznego warczenia da się znaleźć coś, cokolwiek wartościowego? Albo chociaż znośnego? Nie. Do tego mam wrażenie, że polskie wydawnictwo zatrudniło tłumaczkę, która swoim poziomem dorównała (w dół) autorce. Waniliowy seks? Gdyby EL James napisała „it’s raining cats and dogs”, to też byłoby to dosłownie przetłumaczone? Idealnie dobrana para – autorka książki erotycznej, która z doświadczenia nic o seksie nie wie i tłumaczka, która ma problemy z bardzo prostymi i utartymi określeniami z języka angielskiego. A powieść i tak się sprzedała w zastraszających liczbach.
Mój werdykt warto/nie warto jest chyba oczywisty. Jeśli jednak chcesz „Pięćdziesiąt twarzy Greya” przeczytać, mam dla Ciebie wyzwanie – policz, ile razy autorka użyła słowa „warczeć” odmienionego przez przypadki. Jestem bardzo ciekawa, a sama za późno się zorientowałam, żeby zacząć odliczanie. Jako bonus możesz dorzucić jeszcze statystykę przewracania oczami i przygryzania warg.
I tak na zakończenie – po przeczytaniu tej szmiry nadal nie rozumiem jej fenomenu. Tym bardziej, że na rynku jest cała masa całkiem przyzwoitych powieści erotycznych (jak na ten gatunek), które nie dosyć, że mają podobną, ale ciekawszą fabułę, to jeszcze autorki wiedzą, w jaki sposób przeciętna kobieta osiąga orgazm, a sam seks potrafią opisać dłużej niż w dwóch akapitach.
Jednak z zaskoczeniem stwierdzam, że mimo wszystko nie była to najgorsza książka, jaką czytałam…
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Z ciekawości jak zła może być ta książka, w końcu przebrnęłam przez „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Nie było warto. Mój chłopak uniósł zaskoczony jedną brew, kiedy usłyszał, że chcę ją przeczytać. Ale pomyślał „spoko”, może przynajmniej będę odkładać książkę w trakcie i rzucać się na niego. Biedny niczego takiego się nie doczekał. Ja biedna, bo też miałam taką nadzieję, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-16
2015-06-02
Nie lubię polityki. Kręci się wokół władzy, pieniędzy i przymilania się grupom społecznym, które mogą zawarzyć na następnych wyborach. Mało w niej troski o dobro obywateli. Jednak gdyby poznać kulisy, okazuje się, że jest całkiem ciekawa. I to nie tylko w powieści Michaela Dobbsa „House of Cards”, ale także w rzeczywistości. Dobbs był związany przez wiele lat z Margaret Thatcher, „siedział” w polityce i wiedział, jak ten świat funkcjonuje. Dlatego nawet jeśli opisywane przez niego sytuacje są wymyślone, to na pewno jest w nich ziarno prawdy.
Każdego potencjalnego czytelnika chciałam z góry uprzedzić – czytaj powieść z notatnikiem pod ręką. Dlaczego? Postaci jest tak wiele, że w pewnym momencie przestałam rozpoznawać, kto jest kim. Niektórzy przewijali się zaledwie kilka razy i gdy powracali, trudno było skojarzyć nazwisko z wcześniejszymi wydarzeniami. Myślę, że taki notatnik zdecydowanie ułatwiłby mi płynne zapoznawanie się z historią i nie musiałabym wertować przeczytanych stron w poszukiwaniu opisu danej postaci.
Poza tym książkę czyta się rewelacyjnie. Napięcie budowane jest stopniowo. Najpierw drobne przekręty, do których prawdopodobnie posunąłby się przeciętny polityk, następnie trochę większe i bardziej skomplikowane, a największy i najbardziej wątpliwy moralnie jest zwieńczeniem historii. Fascynująca była dla mnie obserwacja determinacji w dążeniu do władzy, wymyślanie kolejnych skomplikowanych kroków oraz przewidywanie wszelkich skutków swoich działań. Każdy ruch jest przemyślany, wszystkie możliwe konsekwencje przewidziane. Nie ma tu miejsca na przypadek.
Jeśli chodzi o związek powieści z głośnym serialem, w którym główną rolę gra Kevin Spacey, to mimo innego tła do historii, są bardzo podobne. Książka opowiada o politycznej grze w brytyjskim rządzie, natomiast najnowsza telewizyjna adaptacja ma miejsce w Stanach Zjednoczonych (istnieje również ekranizacja brytyjska z 1990 roku). Wprawdzie oglądałam tylko pierwszy odcinek, ale podczas czytania zasięgałam opinii mojego chłopaka i pytałam, czy to i to wydarzyło się również w serialu. Dla zainteresowanych – ogólnie rzecz ujmując, wydarzenia z powieści składają się na pierwszy sezon.
Mam wrażenie, że powieść nie wszystkim przypadnie do gustu. Nie jest to lektura do szybkiego przeczytania, odłożenia na półkę i zapomnienia. Warto się nad nią trochę zastanowić, bo tak jak pisałam na początku, jest w niej przynajmniej ziarno prawdy, jeśli nie więcej. „House of Cards” uświadamia czytelnika także o tym, co się tak naprawdę kryje za rotacjami w partiach politycznych, ponieważ odpowiedź „właściwy człowiek na właściwym miejscu” jest akurat najmniej prawdopodobna. A tytułowa „bezwzględna gra o władzę” przestaje się wydawać wyolbrzymieniem.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nie lubię polityki. Kręci się wokół władzy, pieniędzy i przymilania się grupom społecznym, które mogą zawarzyć na następnych wyborach. Mało w niej troski o dobro obywateli. Jednak gdyby poznać kulisy, okazuje się, że jest całkiem ciekawa. I to nie tylko w powieści Michaela Dobbsa „House of Cards”, ale także w rzeczywistości. Dobbs był związany przez wiele lat z Margaret...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-09
2015-03-01
2015-01-10
Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten sprawi, że staniesz się dziką kotką w skórze lamparta”), jest to bardzo miła odmiana. Dlatego też chętnie zabrałam się za „Niezgodną”, którą dostałam od mamy pod choinkę z komentarzem „jak przeczytasz, to mi pożycz”.
Rynek wydawniczy ma tendencję do porównywania tytułów, które poza gatunkiem niewiele łączy. Także w przypadku „Niezgodnej” nie spodziewajcie się, wbrew zapewnieniom na okładce, drugich „Igrzysk Śmierci”. Owszem, główną bohaterką jest dziewczyna w świecie, który pod wpływem katastrof zmieniła się zupełnie organizacja społeczeństwa (tutaj frakcje, w Igrzyskach dystrykty). I owszem, porządek zostaje zaburzony i ta bohaterka wpada w sam środek zamieszania, ale na tym podobieństwa się w zasadzie kończą.
Książka nie należy do wybitnych i to nawet na tle innych pozycji z tego gatunku. Problemem jest przede wszystkim nowy podział świata. Tak jak w „Igrzyskach Śmierci” był bardzo logiczny i nie trzeba było go tłumaczyć, tak frakcje zaproponowane przez Veronicę Roth są, delikatnie mówiąc, przekombinowane. Przede wszystkim, niezależnie od tego co się stało między dzisiejszymi czasami a czasem akcji powieści, ludzie nie mogli nagle zacząć działać, myśleć i rozumować jednotorowo. A tym właśnie się frakcje – możesz być miły, odważny, głodny wiedzy, altruistyczny albo prawy, ale nie możesz mieć dwóch lub więcej tych cech na raz.
Kolejną rzeczą, poza frakcjami, która bardzo mi w przebiegu fabuły nie pasowała, była śmierć niektórych pobocznych bohaterów. O ile generalnie lubię jak trup ściele się gęsto, o tyle nie podoba mi się uśmiercanie bez pomysłu. Tutaj trzeba wspomnieć, że ideałem jest George RR Martin, który namiętnie zabija ważne postaci, ale za każdym razem jest to przemyślane i zupełnie nieprzypadkowe. Takie podejście mi się podoba, bo jako czytelnik (czy też widz) nie mogę czuć się bezpiecznie i w krytycznych sytuacjach nie macham ręką, myśląc „na pewno przeżyje”, tylko nerwowo obgryzam paznokcie. W przypadku Veroniki Roth jest jednak zupełnie odwrotnie – coś się dzieje, ktoś pada, jedziemy z akcją dalej. Można wręcz stwierdzić, że gdyby ktoś czytał nieuważnie, to nawet nie zorientowałby się, że właśnie ktoś względnie istotny zginął.
Ogólnie rzecz biorąc „Niezgodna” nie jest kiepską powieścią i można się przy niej dobrze bawić, jeśli przymknie się oko na pewne kwestie. Czytałam, że niektórzy byli zażenowani wątkiem miłosnym – ja muszę przyznać, że mnie bardzo wciągnął. Nie uważam, że był wybitny, ale przywołał wspomnienia, jak to było być nastolatką i zastanawiać się, czy chłopak odwzajemnia moje uczucie oraz poczuć tę ulgę i satysfakcję, kiedy okazywało się, że tak. Wręcz czułam tę nerwowość spotkań czy przelotnych spojrzeń i podobało mi się to.
Także podsumowanie będzie krótkie – jeśli lubisz ten rodzaj powieści i nie analizujesz zbytnio, ile jest sensu w takim czy innym rozwiązaniu, powieść powinna przypaść Ci do gustu. Szczególnie jako pożeracz czasu na długie wieczory.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nie będę się oszukiwać i przyznam – bardzo lubię czytać książki z półki antyutopie „young adult”. Dlaczego? Myślę, że najważniejszym argumentem jest niewymagająca przesadnego skupienia historia i (zwykle) lekki styl pisania. Bo szczerze mówiąc, po powrocie z pracy, w której zmuszona byłam czytać i redagować teksty trenerów od szkoleń miękkich albo opisy perfum („zapach ten...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to