-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2015-07-05
2014-12-08
2014-11-18
2014-11-09
2013-04-06
O „Cyrku nocy” naczytałam się tyle dobrego, że musiałam go przeczytać. I niewątpliwie moja recenzja na pewno nie zaskoczy nikogo, kto książkę przeczytał, a każdego kto zamierza utwierdzi w tym przekonaniu. Zostałam zupełnie oczarowana światem, który stworzyła Erin Morgenstern i po odłożeniu książki na półkę, poczułam tę znaczącą pustkę, która pojawia się po przeczytaniu czegoś tak bardzo oddziałowującego na wyobraźnię.
Przed zabraniem się za „Cyrk nocy” czytałam parę opinii przygotowujących na długie opisy. Jak dla mnie było to małe niedomówienie. Cała książka składa się właściwie głównie z opisów, a akcja jako taka jest przez to bardzo flegmatyczna i ciągnie się powoli bez większych zwrotów akcji. Normalnie uznałabym to za wielki minus, bo jestem zwolenniczką powieści, w których tyle się dzieje, że nie sposób nadążyć. Jednak w przypadku „Cyrku nocy” był to wręcz plus.
Autorka ma tak niesamowite pomysły, że wyobrażanie sobie wszystkiego co opisała było wręcz cudownym przeżyciem. Zrobiła to tak umiejętnie, że miałam przed oczami każdy namiot czy pokój w posiadłości Chandresha. Podobnie czułam uczucie pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Było tak piękne i rzeczywiste, że momentami chciało mi się płakać nad ich losem. Bardzo rzadko się z czymś takim spotykam. Najczęściej kochankowie są dla mnie na tyle neutralni, że w zasadzie jest mi wszystko jedno czy się zejdą czy nie. Natomiast Celia i Marco wydali mi się tak idealni dla siebie, że z całego serca chciałam, żeby się im udało.
Właściwie nawet nie wiem o czym więcej miałabym napisać. Książka jest naprawdę cudowna. Z każdą stroną coraz bardziej wsiąkałam w tamten świat i poczułam się bardzo rozczarowana, kiedy okazało się, że Friedrick Thiessen, który był cytowany na początku każdej części, jest jednym z bohaterów powieści. Najwyraźniej podświadomie chciałam wierzyć, że ten niesamowity cyrk naprawdę kiedyś istniał i jeździł po świecie. Niestety z każdym poznawanym namiotem stawało się to coraz bardziej nieprawdopodobne. Wiele bym dała, żeby choć na jedną móc na własne oczy zobaczyć Cyrk Snów.
Jednak, żeby nie było tak słodko, mam jedną uwagę. Patryk Gołębiowski, który przetłumaczył książkę, bardzo kiepsko wywiązał się ze swojego zadania. Na początku zagłębiania się w „Cyrk nocy” stwierdziłam, że język, którym został napisany, jest co najmniej dziwny. Jednak jakoś się z nim oswoiłam i przyjęłam, że tak miało być. Dopiero potem Kaśka (siostra mojej mamy, tłumaczka w Rebisie) uświadomiła mi, że większość zdań przetłumaczona jest „żywcem”. Czyli po polsku jest tak samo jak było napisane po angielsku, co oczywiście często kłóci się z polską składnią. Tak nie wygląda praca dobrego tłumacza… A tym bardziej redaktorów, którzy takie tłumaczenie przepuścili.
I na koniec cytat, który szczególnie przypadł mi do gustu:
„Nie ma już walki dobra i zła, nie ma potworów do pokonania, nie ma dziewic czekających na ratunek. Z mojego doświadczenia wynika, że większość dziewic, a przynajmniej tych coś wartych, sama potrafi się uratować.”
www.bliskieczytanie.blogspot.com
O „Cyrku nocy” naczytałam się tyle dobrego, że musiałam go przeczytać. I niewątpliwie moja recenzja na pewno nie zaskoczy nikogo, kto książkę przeczytał, a każdego kto zamierza utwierdzi w tym przekonaniu. Zostałam zupełnie oczarowana światem, który stworzyła Erin Morgenstern i po odłożeniu książki na półkę, poczułam tę znaczącą pustkę, która pojawia się po przeczytaniu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-07-04
Dawno już nie wpadłam na książkę tak wciągającą, że mimo nawału pracy, zarywałam noce, żeby przeczytać jeszcze parę stron. Z każdą odkrytą tajemnicą, pragnęłam poznawać kolejne aż do ostatniego słowa ostatniego rozdziału. Odłożywszy po przeczytaniu książkę na półkę poczułam rozczarowanie, jednak nie treścią, a faktem, że już się skończyła moja z nią przygoda.
Dawno już nie wpadłam na książkę tak wciągającą, że mimo nawału pracy, zarywałam noce, żeby przeczytać jeszcze parę stron. Z każdą odkrytą tajemnicą, pragnęłam poznawać kolejne aż do ostatniego słowa ostatniego rozdziału. Odłożywszy po przeczytaniu książkę na półkę poczułam rozczarowanie, jednak nie treścią, a faktem, że już się skończyła moja z nią przygoda.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-29
Szczerze mówiąc ani tytuł książki, ani jej opis, zupełnie nie zachęciły mnie do sięgnięcia po „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Tym bardziej, że na początku przekręciłam ostatnie słowo na „zginął”... A co może być ciekawego w historii popełniającego samobójstwo stulatka? Po poprawnym przeczytaniu tytułu i znalezieniu paru pozytywnych recenzji, zdecydowałam się sięgnąć po audiobooka. W końcu słuchać mogę podczas wykonywania różnych czynności, nie marnując wolnego czasu.
Ze „Stulatkiem...” zapoznałam się już dłuższy czas temu, ale jakoś nie mogłam zebrać się, żeby napisać recenzję. Niemniej jednak nadal pamiętam, jak bardzo mnie książka ubawiła i jak bardzo mi się spodobała. Już na wstępie mogę tę powieść polecić absolutnie każdemu, kto lubi czytać o wymyślnych przygodach przedziwnych bohaterów, a przy tym śmiać się na głos z dialogów. W roli lektora audiobooka wystąpił Artur Barciś, który na początku nieco mnie denerwował, zdołałam się do niego nie tylko przekonać, ale wręcz docenić. Jego interpretacja, szczególnie niektórych dialogów, jest absolutnie bezbłędna! Jak trzeba to potrafi tak huknąć, że zaczynałam się śmiać na głos (przez co ludzie w tramwaju/markecie dziwnie na mnie spoglądali).
Bardzo rzadko zdarza się, żebym nie miała jakiegoś „ale” po przeczytaniu książki. Jednak tym razem było inaczej. Wszystko przyjmowałam bez zastrzeżeń, nawet zakończenie, które w innym przypadku pewnie nie do końca by mi odpowiadało. Może to dlatego, że główny bohater i jego „gang” byli tak pozytywnymi postaciami, że od razu się z nimi zaprzyjaźniłam. Życzyłam im wszystkim jak najlepiej i wręcz z zapartym tchem śledziłam ich poczynania, zarówno te współczesne, jak i z przeszłości Allana.
Jedną z największych zalet książki jest to, że historia z życia stulatka jest wpleciona w prawdziwe wydarzenia historyczne. Szczerze mówiąc nigdy nie miałam głowy do dat, ba, nawet urodzin rodziców długo nie mogłam spamiętać. Natomiast nauczycieli od historii miałam takich, że ani mnie nie zainteresowali ani nie zdążyli przedstawić całego materiału, więc oczywiście najważniejszy XX wiek był traktowany po macoszemu. Dlatego też „Stulatek...” miał dla mnie dodatkową wartość, chociaż oczywiście wydarzenia musiałam nieco „obrać” z tej wymyślonej części.
Trzeba przyznać, że Jonas Jonasson naprawdę wie jak napisać książkę, która nie tylko wciągnie swoją historią, ale również nie znuży językiem. Chyba najbardziej bawiło mnie określanie przez autora postaci w powieści. Najwyraźniej doszedł on do wniosku, że dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o jednej z nich, nie można jej nazwać po imieniu. Zaraz na początku książki pojawia się sprzedawca biletów na stacji autobusów, który z racji niepozornego wyglądu był nazywany „Niepozornym”. Natomiast druga napotkana osoba została przedstawiona jako „długowłosy młodzieniec w dżinsowej kurtce z napisem Never Again na plecach” (mogłam coś przekręcić, bo pisałam z pamięci). Co zabawne, za każdym razem kiedy Jonasson wspominał o drugiej z postaci, serwował nam całe to długie określenie. Nie wiem jakbym reagowała na to czytając książkę. Przy słuchaniu chichotałam za każdym razem, bo wydawało mi się to bardzo dowcipne, szczególnie z zabawnym akcentem Artura Barcisia przy angielskich słówkach.
Podsumowanie będzie krótkie. Jestem zachwycona książką, która wyszła spod pióra Jonasa Jonassona, więc jeśli tylko zdecyduje się napisać kolejną, kupuję ją w ciemno. Tak samo jak w ciemno przesłucham każdego audiobooka nagranego przez Artura Barcisia. Natomiast dla każdego nieprzekonanego do książki słuchanej mam jedną wiadomość: to jest ten tytuł, który pomoże się przekonać. Czytanie samemu nie da tyle frajdy, co interpretacja pana Barcisia.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Szczerze mówiąc ani tytuł książki, ani jej opis, zupełnie nie zachęciły mnie do sięgnięcia po „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Tym bardziej, że na początku przekręciłam ostatnie słowo na „zginął”... A co może być ciekawego w historii popełniającego samobójstwo stulatka? Po poprawnym przeczytaniu tytułu i znalezieniu paru pozytywnych recenzji, zdecydowałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem w moje gusta. Wydaje mi się, że największą zaletą powieści jest jej realizm. Autor pisał historię tak, aby była możliwie najbardziej prawdopodobna – obecna w książce technologia istnieje już dzisiaj. I czytając zastanawiasz się, co by było, gdyby takie wydarzenie faktycznie miało miejsce.
Z całą pewnością warto poznać historię samej powieści, która dla mnie jest fascynująca. Andy Weir napisał ją i próbował wydać w kilku wydawnictwach, jednak nie miał szczęścia. Postanowił zatem opublikować historię w kawałkach na blogu. Jego czytelnicy byli zachwyceni i namówili autora, aby udostępnił całą powieść w formie ebooka na Amazonie za 99 centów. Tak też zrobił i bardzo szybko dostał się na listę bestsellerów gatunku science fiction. Wtedy też wydawnictwa się obudziły i udało mu się sprzedać prawa do książki za całkiem pokaźną sumę. Później przyszły tłumaczenia na kolejne języki, no i oczywiście film z Mattem Damonem (zresztą cała obsada jest cudowna) w reżyserii Ridleya Scotta (m.in. „Blade Runner” czy „Hannibal”). Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że wydawcy potrafią przepuścić niesamowite historie – podobnie było chociażby z J.K. Rowling.
Powieść przybiera dwie formy. Pierwszą jest dziennik prowadzony przez Marka Watneya, który opisuje swoją walkę o przetrwanie po tym, jak został sam na Marsie. Wpisy traktuje raczej jako formę terapii i informację dla kogoś, kto kiedyś je odnajdzie, aby świat mógł poznać jego historię. Druga forma to opowieść w trzeciej osobie o tym, co się dzieje w tym czasie na Ziemi. Pracownicy NASA w końcu odkrywają, że Mark żyje i pojawia się pytanie – jak go uratować? Bardzo spodobało mi się takie połączenie form. Rewelacyjnie czytało się dziennik astronauty (poczucie humoru ma cudowne), a gdy już męczyły techniczne (i dla mnie mało zrozumiałe) szczegóły jego planów, pojawiały się emocjonalne dyskusje ziemskiego zespołu misji.
Szczerze mówiąc, dawno nie trafiłam na tak dobrą powieść. Jest przemyślana, dużo się dzieje, a przy kolejnych problemach Marka nie pojawiają się myśl „znowu”, tylko napięcie w oczekiwaniu czy mu się uda. W końcu to kosmos – on chce Cię zabić, a nie pogłaskać i przytulić. Poczucie humoru autora jest bezbłędne. Mój zdecydowany faworyt w kategorii śmiesznych cytatów to wpis Marka w dzienniku, kiedy na Ziemi zastanawiali się, co może myśleć jedyny człowiek na Marsie: „Jak Aquaman może kontrolować wieloryby? To ssaki! Bez sensu.” Oczywiście równie zabawne było stwierdzenie, że promieniowanie słoneczne na Marsie jest tak ogromne, że człowiek dostałby takiego raka, że nawet ten rak miały raka. Albo o pierwszym w historii kosmicznym piracie. Albo stwierdzenie, że na Marsie nie ma wielu złodziei łazików. I wiele więcej.
Nie będę się dalej zagłębiać w treść powieści. Dopowiem tylko jedno – jeśli zaciekawił Cię sam opis książki, przeczytaj ją, na pewno nie pożałujesz. I najlepiej czytaj z notatnikiem pod ręką, żeby wpisywać najzabawniejsze fragmenty, do których będziesz wracać w nieskończoność. A jeśli interesujesz się kosmosem i wszelakimi misjami, też nie będziesz zawiedziony. Powieść wprawdzie ma trochę uproszczeń, żeby czytelnicy, którym obce są technologie NASA, również mogli się dobrze bawić. Jednak wszystko jest naukowo poprawne i to właśnie uważam za niesamowite, bo mam wrażenie, że coraz mniej autorów robi badania przed napisaniem książki. Dlatego też u mnie „Marsjanin” trafia na półkę ulubionych powieści.
www.bliskieczytanie.blogspot.com
Nigdy nie byłam fanką science fiction. Czytywałam wprawdzie powieści i opowiadania Philipa K. Dicka, nadal również uważam Mass Effect za moją ulubioną serię gier. Jednak w moim przypadku są to wyjątki potwierdzające regułę. Ostatnio do tych wyjątków dołączył kolejny – „Marsjanin” Andy’ego Weira. Zastanawiałam się nad jego fenomenem, zarówno tym światowym, jak i wpasowaniem...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to