-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-04-03
2023-01-29
Jeszcze jedno oblicze wojny
Wiadomość o literackim Noblu dla Abdulrazaka Gurnaha nie obeszła mnie ani trochę, a to dlatego, że nigdy wcześniej o tym pisarzu nie słyszałam. Podobnie obcy był mi temat, który porusza on w swojej twórczości – kolonialne zapędy Niemców w Afryce Wschodniej na początku XX wieku. Może wstyd się przyznać, ale przyznaję uczciwie, że nic o tym nie wiedziałam. Jeśli była mowa w szkole, to chyba niewiele i nudno, bo nic nie zapisało się w mojej pamięci. Afryka to też nie jest teren w jakikolwiek sposób mnie pociągający, więc nawet literacko nie planowałam zapuszczać się w te rejony. A jednak… Wzmianek o tanzańskim laureacie Nagrody Nobla pojawiało się wszędzie dużo, otworzyłam jeden artykuł, drugi, dziesiąty – i jakoś mnie rzecz zaintrygowała. Postanowiłam przeczytać Powróconych. I nie tylko nie żałuję, ale na pewno na tej jednej książce Abdulrazaka Gurnaha nie skończę (w 2023 roku mają się ukazać w Polsce dwie kolejne jego powieści, co mnie bardzo cieszy).
Niemcy przybyli do Afryki podbijać (kto wie, jak by się sprawy potoczyły, gdyby nie przegrana dla nich pierwsza wojna światowa). Bohaterski opór afrykańskich plemion tłumiono bezwzględnie, okrutnie i stanowczo. Rasa panów nie mogła przecież inaczej – i celowo tak piszę, ponieważ uważa się, że to właśnie w Afryce Niemcy przetestowali metody stosowane później przez nazistów – to była jedna z bardziej szokujących dla mnie informacji, gdy zaczęłam wgłębiać się w temat. Co ciekawe, w Powróconych nie znajdziemy zbyt wielu drastycznych, krwawych opisów – a muszę powiedzieć, że się ich spodziewałam. Te, które są, wystarczą jednak w zupełności – reszta dzieje się jakby pomiędzy wierszami, objawia się w sennych koszmarach, we wspomnieniach albo w rozmowach bliskich sobie osób. Styl Gurnaha momentami może się wydawać zbliżony do sprawozdawczego, tym większe wrażenie robią na przykład sceny brutalnego pobicia – Hamzy przez niemieckiego oficera (który nie mógł znieść, że innemu niemieckiemu oficerowi zdarza się traktować Hamzę po ludzku) albo Afiyi przez jej wuja (za to, że uczyła się czytać i pisać – tu przy okazji pojawia się wątek pozycji kobiety i jej traktowania). Oboje ze skutkami przemocy będą zmagać się już przez całe życie. Jakoś nie pasuje do tej powieści określenie świetna – chociaż taka jest. Jednak powiedzieć tak o niej to raz, że za mało, a dwa – nieelegancko, zbyt kolokwialnie. Nie pozwala na to właśnie styl, bo ten jest z najwyższej półki, godny noblisty. Gurnah pisze językiem niby zwyczajnym, niewyszukanym, ale jednak dostojnym.
Hamza i Afiya – nie bez przyczyny wspominam o tej dwójce bohaterów, a dołączyć do nich powinno jeszcze dwóch Ilyasów. Pierwszy to brat Afiyi, z którym przez długi czas była rozdzielona, który ją wreszcie odnalazł, by wkrótce znów zniknąć, tym razem na zawsze. Ten Ilyas miał szczęście trafić na tzw. dobrych Niemców, którym naprawdę wiele zawdzięczał i dlatego później postanowił walczyć u ich boku. Niestety nie odpłacono mu taką samą lojalnością, ale bramy obozu koncentracyjnego otwarto przed nim szeroko. Drugi Ilyas to syn Hamzy i Afiyi, który przez lata dźwigał brzemię, jakim obarczono go wraz z imieniem wuja. Sama zaś historia jego rodziców to po prostu przepiękna historia miłosna dwojga wrażliwych i mądrych ludzi, którą los zechciał opowiedzieć w piekle wojny – ale nie mdła, jak te rodem z książek Heather Morris, przedstawiona tak, że niedobrze się robi. Wszyscy oni (i jeszcze Khalifa, opiekun Afiyi) są w ten czy inni sposób wciągnięci w tryby wojennej machiny i wszyscy jednocześnie sprawiają wrażenie wyrastających poza wyznaczone im ramy, są wielkimi indywidualnościami – nawet jeśli przychodzi im nimi być tylko w zwykłym, codziennym życiu.
Pokazuje w swej powieści Abdulrazak Gurnah jeszcze, jak ważna jest umiejętność czytania i pisania, w ogóle – że ważne jest wykształcenie. Sam motyw książki obecny w Powróconych zasługuje moim zdaniem na osobne rozpatrzenie, ze względu na okoliczności mogłoby dać ono ciekawe wnioski. Dość wspomnieć, że Hamza tłumaczy dla ukochanej wiersz Schillera…
Abdulrazak Gurnah "Podkreśla, że w wyobraźni nadal żyje w Afryce Wschodniej"* i to jest ogromnie ważne dla takich nic niewiedzących jak ja przed przeczytaniem Powróconych. Lecz poza wszystkim dzieło tanzańskiego noblisty jest uniwersalną opowieścią o wojnie, która zawsze i wszędzie jest okrutna, niesprawiedliwa, rozdaje karty jak chce, pełna jest absurdów i paradoksów.
Myślę, że przynajmniej jedna powieść Gurnaha powinna być dla każdego lekturą obowiązkową.
*Z posłowia prof. dr hab. Anny Branach-Kallas, s. 384.
Jeszcze jedno oblicze wojny
Wiadomość o literackim Noblu dla Abdulrazaka Gurnaha nie obeszła mnie ani trochę, a to dlatego, że nigdy wcześniej o tym pisarzu nie słyszałam. Podobnie obcy był mi temat, który porusza on w swojej twórczości – kolonialne zapędy Niemców w Afryce Wschodniej na początku XX wieku. Może wstyd się przyznać, ale przyznaję uczciwie, że nic o tym nie...
2023-08-18
Nie ukazał mi się wiatr
Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.
Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie, które nie wiem, po co powstały i co autorka miała na myśli, pisząc je. Mówiąc prościej – takie, które zrozumiałam (naliczyłam ich 12) oraz takie, których za diabła nie. Ale dodać jeszcze należy, że w grupie zrozumianych znalazło się zaledwie jedno opowiadanie, które naprawdę mocno mnie poruszyło. Pozostałe wywarły zdecydowanie mniejsze wrażenie. Niektóre zaciekawiły. W tych, których pojąć nie zdołałam, odrzucały mnie irracjonalne zachowania bohaterów – szczyt to "Ballada o smutnej kawiarni", zbyt dziwaczna, groteskowa wręcz. Choć z ładnym fragmentem o miłości.
Dużo uwagi poświęca autorka relacjom międzyludzkim w rodzinach, przejmuje ją los cierpiących dzieci (oba te wątki łączą np. opowiadania "Tchnienie z nieba" i "Znękany chłopiec"): "Ale dziecięce serca to delikatne narządy. Okrutne początki na tym świecie potrafią osobliwie je wykoślawić. Serce skrzywdzonego dziecka może się tak skurczyć, że już zawsze potem jest twarde i dziobate jak ziarno brzoskwini. Serduszko może też jątrzyć się i puchnąć, aż stanie się brzemieniem nie do udźwignięcia i podatnym na zranienie najdrobniejszą błahostką" (Ballada o smutnej kawiarni, s. 295-296).
Wspaniale i bardzo celnie opisuje trudny i złożony proces przejścia z dzieciństwa w okres nastoletni – to chyba najcenniejsza dostrzeżona przeze mnie wartość tej prozy: "Mieszkali razem i spędzali ze sobą mnóstwo czasu, więc Andrew nie od razu zauważył, jak ona się zmienia. Oczywiście bardzo szybko rosła (…), ale nie o to szło. Sara wyglądała jak ktoś, kto sennie się potykał w ciemnym pokoju, dopóki raptem nie włączono światła. Często miewała zagubioną, oszołomiona minę i trudno było zrozumieć, skąd jej się to bierze" ("Bez tytułu", s. 122).
Opis stanów zagubienia i nieokreśloności z tym związanych wychodzi świetnie w kilku opowiadaniach ("Skoro to tak", "W weselnym gronie"). Poza tym bohaterowie McCullers dźwigają wiele innych ciężarów, są w różnym stopniu odszczepieńcami trawionymi przez tęsknoty, ograniczenia, niespełnione pragnienia, braki czy straty, często na coś czekają. Powtarza się motyw marzenia o byciu kimś innym albo bycia gdzie indziej. W tle wielu tych bardzo osobistych historii brzmi muzyka (a czasem jest ona na pierwszym planie), co nie dziwi, zważywszy na fakt, że Carson McCullers "Miała studiować w słynnej Juilliard School of Music, ale porzuciła pianistykę na rzecz literatury"*. W ogóle, gdy poczytać życiorys autorki, widać, że zawarła w swoich tekstach wiele elementów autobiograficznych, choć zwykle nie podała ich wprost. Gdzieś w tym wszystkim są wnioski na ważne, uniwersalne tematy. Myśli, które warto poddać refleksji czy dyskusji. I tak mogę patrzeć na ten zbiór opowiadań – fragmentarycznie, to jednak nie wystarcza, bym mogła wysoko go ocenić. Nie widzę i nie czuję tej książki jako całości, nie stanie się ona dla mnie ważna.
Czy chociaż zachwyciłam się stylem? Otóż nie. Tu też nam z Carson McCullers nie wyszło. Język jej opowiadań często jakby dawał nadzieję na to, że się rozwinie i czymś zaskoczy, a potem zdania po prostu się kończą i są takie oczywiste, że chciałoby się zapytać – to już? Wspomniane fragmenty o uniwersalnej, metaforycznej wymowie mają oczywiście swoją wartość, ale poza nimi w języku nic się nie dzieje. Nawet nie wiem, jak miałabym go dokładniej określić.
Wydawnictwo Czarne opublikowało teksty Carson McCullers w serii "Opowiadania amerykańskie". W nocie informacyjnej o tej serii czytamy, że "Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej nerwem i pulsem", na okładce zaś, że tłem historii opisywanych przez McCullers jest często amerykańskie głębokie Południe. Może też w tym tkwi problem – taki, a nie inny mój odbiór: w nieznajomości kontekstu.
Podsumowując. Książka na przemian mnie nudziła i irytowała, w nielicznych momentach przykuwała uwagę i budziła ożywienie.
Ale może czyta tę recenzję osoba ceniąca sobie twórczość Carson McCullers i nie trafił jej szlag po moich obrazoburczych wynurzeniach. Albo ktoś, kto chciałby skonfrontować swoje odczucia z moimi. Ktoś, kto chciałaby mieć ten zbiór opowiadań. Jeśli tak, niech do mnie napisze. Mnie ta książka do niczego się już nie przyda.
*https://www.polskieradio.pl/8/2382/artykul/3180999,carson-mccullers-i-jej-opowiadania, dostęp 15.08.2023.
Nie ukazał mi się wiatr
Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.
Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie,...
2023-03-30
Alicja w krainie wojny
Jedna z najważniejszych dla mnie książek.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była jedną z rozmówczyń Karoliny Sulej w "Historiach osobistych. O ludziach i rzeczach w czasie wojny". Cała książka zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to rozmowa z panią Alicją poruszyła najwięcej strun. Ważne dla mnie, by ten dźwięk nie ucichł, dlatego chciałam czym prędzej przeczytać wywiad-rzekę, którego ta niezwykła kobieta udzieliła Dariuszowi Zaborkowi.
Z książki wyłania się wyraźnie portret osoby genetycznie usposobionej do tego, żeby radzić sobie w życiu – w każdej sytuacji i w każdych warunkach. Żeby zawsze się podnosić, jeśli w ogóle w jej słowniku istniał wyraz „upadek”. Nie będzie to zbyt eleganckie porównanie, ale wręcz czasami miałam wrażenie, że czytam o jakimś precyzyjnie zaprogramowanym robocie, który może i czasem nawali, ale nigdy się nie popsuje.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska dorastała w tzw. dobrym domu, choć sytuacja uczuciowa rodziców nie od początku mogła być sformalizowana. Zresztą dość wcześnie, jeszcze przed wojną, tych rodziców straciła i szybko musiała się usamodzielnić. Po wybuchu wojny zaangażowała się oczywiście w działalność konspiracyjną i podczas jednej z akcji wpadła, w wyniku czego trafiła wkrótce do obozu w Ravensbrück. Na cztery lata. W książce "Czesałam ciepłe króliki" (której przykuwający uwagę tytuł związany jest właśnie z pobytem w obozie) opowiada o Ravensbrück, o powrocie do Polski i o swoim powojennym życiu – zawodowym (pracowała jako lekarz, nawet mając już ponad 90 lat) i osobistym.
Jej opowieść o obozie koncentracyjnym można by w streścić w słowach: "Tak, byłam, i co z tego? Byłam, przeżyłam, wyszłam". Bo pani Alicja mówi na przykład: "Takie były warunki i ktoś by powiedział, że to było piekło. A ja uważałam, że to miejsce, w którym trzeba przeżyć". (s.89)
I szereg wypowiedzi w podobnym tonie tu znajdziemy, a wniosek – uniwersalny – wypływa z nich taki, że taplanie się w nieszczęściu, ani tym bardziej popadnięcie w marazm, na pewno nie pomagają z niego wyjść. Nie chodzi o brak zrozumienia czy bagatelizowanie czyjejś rozpaczliwej sytuacji, a takich pani Alicja widziała przecież wiele i też sama ich doświadczyła. Chodzi o to, że jest coś w człowieku, co ułatwia mu przetrwanie w beznadziei – albo mu to uniemożliwia. To jest jednak prawda. Przystosowanie się, to po pierwsze, a po drugie – znalezienie w sobie tych sił i działanie. I wtedy nie brzmią już tak obrazoburczo słowa: "Krematorium też było poza bramą, za murem, ale blisko, więc na obóz rozchodził się dym i smród palonych ciał. Człowiek wiedział, że tak jest, ale gdy się pracowało po dwanaście godzin dziennie, to kto by się interesował, jak długo pali się trup. Obojętnieje się na wiele rzeczy i człowiek stara się prawie nie zwracać na to uwagi, tyle co konieczne, bo smród wchodzi do nosa. Więc robiłyśmy swoje". (s.95)
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była konkretna i szczera do bólu, jej wypowiedzi mogą szokować. Ale nie lubiła teatralności (np. w uroczystościach oddających hołd więźniom obozów), rozpamiętywania, użalania się nad sobą – bardzo krytycznie odnosiła się do takich cech. Miała świadomość, że nie każdy jest tak silny i odporny jak ona, dlatego zalecała nieustanną pracę nad sobą. Życie traktowała jako zadanie do wykonania i była bardzo praktyczna w chyba każdym jego wymiarze, również po wojnie. Takim zadaniem, świetnie wykonanym, jest też rozmowa z Dariuszem Zaborkiem, który musiał wziąć sobie do serca jej słowa: "Cały dowcip w stosunkach z ludźmi polega na tym, żeby umieć ich słuchać. To przeważnie wystarczy". (s.49), bo rzeczywiście przede wszystkim słuchał. To zaś, co usłyszał, jest bezcenne. Jego wywiad z panią Alicją jest nie tylko świadectwem życia i historii, wiarygodnym źródłem informacji o Ravensbrück. Nie tylko potoczył się naturalnym nurtem i został przeprowadzony z szacunkiem dla rozmówczyni, która tu jest przewodniczką. Jest też najlepszym, zaskakująco optymistycznym (biorąc pod uwagę główne miejsce akcji i okoliczności, że tak to ujmę) poradnikiem motywacyjnym i psychologicznym, jaki kiedykolwiek czytałam. Chociaż nie ze wszystkimi poglądami pani Alicji się zgadzam i nie wszystkie jej postawy mnie przekonują (mam na myśli głównie te już z powojennego okresu), nie mogę odmówić im racjonalnych podstaw, które warto mieć w życiu.
"Czesałam ciepłe króliki" to książka, której nie należy odstawiać na półkę po przeczytaniu. Powinno się ją mieć na stoliku nocnym i sięgać do niej zaraz po przebudzeniu albo przed snem. Bo to książka, która stabilizuje.
Zwłaszcza gdy przeczyta się ją w takim momencie życia, który stabilizacji wymaga.
Alicja w krainie wojny
Jedna z najważniejszych dla mnie książek.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska była jedną z rozmówczyń Karoliny Sulej w "Historiach osobistych. O ludziach i rzeczach w czasie wojny". Cała książka zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to rozmowa z panią Alicją poruszyła najwięcej strun. Ważne dla mnie, by ten dźwięk nie ucichł, dlatego chciałam czym prędzej...
2023-02-14
Żołnierska dola
Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie udało, poległam w zderzeniu z nim. Nie potrafiłam wydobyć z niego nic poza przedstawioną historią, a i to właściwie się nie powiodło, bo po prostu nie umiałam osadzić wydarzeń we właściwym kontekście.
Wierzcie lub nie, ale od tamtej pory Ksawery Pruszyński ze swoim "Różańcem z granatów" siedzieli mi gdzieś z tylu głowy. Nie tak dawne wznowienie opowiadań sprawiło, że postanowiłam się z nimi zmierzyć.
Ksawery Pruszyński nie żył długo (43 lata, okoliczności śmierci nie do końca wyjaśnione, możliwe tło polityczne) ale życiorys miał bogaty. Miał także światły, może nawet wizjonerski umysł i niewątpliwie żyłkę do pisania. "Trzynaście opowieści" to zbiór literackich sprawozdań, nasyconych wątkami autobiograficznymi relacji z okresu, gdy walczył w armii polskiej na zachodzie. Wartościowy zbiór. Ważny merytorycznie, historycznie i bardzo dobry literacko, wywołujący różnorakie doznania i refleksje. Właściwie każda z historii zapisuje się w pamięci, trudno wyróżnić którąś szczególnie (ale jeśli już bym miała, to "O głowę murzyńskiego króla" i "Gwiazdę wytrwałości"… i "Człowieka z rokokowego kościoła"… i "Cień Gruzji" też…). Pruszyński porusza mocno (w jednym czy drugim opowiadaniu nawet do łez), każe patrzeć na naszą skażoną romantyzmem historię i z kąśliwą ironią, i z szacunkiem. Dużo tu symboliczno-stereotypowej, ukochanej polskości. Nie mniej zaskoczeń prowadzących do wniosku, że wojna to wciąż powtarzająca się gra, w której próżno szukać logiki, za to z pewnością znajdzie się szereg absurdów. W niektórych opisach można się rozkochać na amen, humor innych fragmentów nie pozwala przestać się śmiać. To i bezpośrednie relacje z pola bitwy, z wnętrza czołgu, w których dostajemy śmierć na talerzu – i senne opowieści z czasu stacjonowania oddziałów w tej czy innej mieścinie francuskiej.
Od mojego pierwszego spotkania z Ksawerym Pruszyńskim minęło prawie 30 lat. Teraz nie było oczywiście aż tak trudno, jak wtedy z "Różańcem" – ale muszę powiedzieć, że trudno pozostało. Może to się wydać niespójne z tym, co napisałam wyżej, ale długo nie mogłam złapać rytmu opowieści, cały czas czułam, że coś mi umyka, że trochę rozmijam się z tekstem, że nie mogę tak całkowicie wejść w lekturę. Jestem pewna, że wielu znaczeń i aluzji nie odczytałam. Z zainteresowaniem zatrzymywałam się na przystankach – były nimi słowa, sytuacje, bohaterowie czy konkretne opowiadania – ale cała podróż zmęczyła mnie.
A jednocześnie po przeczytaniu ostatniego opowiadania żałowałam, że to już koniec. Prawdopodobnie więc moje bariery są po prostu moje i niczego "Trzynastu opowieściom" nie odejmują.
Czytajcie.
Żołnierska dola
Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie...
2023-03-28
2023-12-26
O autorce i jej książkach dowiedziałam się, gdy przez internet przetaczała się burza związana z "Ziemią jałową" oraz "Nie ma i nie będzie". Chyba nawet bardziej chodziło o tę drugą książkę, ale jej lektura dopiero przede mną. Dyskusja była bardzo ostra, na autorkę spadały gromy, że napisała nie reportaż, że jednostronny, że słaby, odtwórczy. Głosy obrończe pojawiały się oczywiście również, ale trudno było nie mieć wrażenia, że Magdalenę Okraskę krytykuje się zbyt mocno i bardziej dla zasady niż merytorycznie, że zwyczajnie nie chce się dostrzec w jej książkach żadnej wartości – bo nie. W pewnym momencie przestałam rzecz śledzić, takie to było zapiekłe. Wiedziałam natomiast, że kiedyś po te książki sięgnę – i oto właśnie przyszedł ten czas. Odsuwam wszystko, co na ich temat przeczytałam, skupiam się na własnym odbiorze i własnych odczuciach związanych z "Ziemią jałową".
Nazwałabym tę książkę reportażem domowym, ponieważ autorka skupia się na okolicy sobie najbliższej – modne w swoim czasie hasło "moja mała ojczyzna" znajduje tutaj swoją cenną realizację. Sięga do geograficzno-historycznej terminologii dotyczącej Zagłębia, do jego przemysłowych początków i następujących z latami wielkich, przemysłowych osiągnięć – ale przede wszystkim oprowadza po jego ruinach, po jego teraźniejszości. W mojej rodzinnej okolicy zniszczenia przemysłu będące wynikiem transformacji ustrojowej nie miały aż takiej skali jak w Zagłębiu, ale były i również ludzi dotknęły. Wiem więc, o czym Magdalena Okraska pisze, choć przed przeczytaniem książki miałam na ten temat znacznie mniejsze i dość ogólne pojęcie. Autorka dostarczyła mi konkretów, praktycznie na każdym kroku dokumentując stratę, brak i nic w zamian. To jak włożyć ludzi w ochronne ramy, pozwolić im w nich żyć przez wiele lat, a następnie te ramy zburzyć i powiedzieć: radźcie sobie teraz sami. Chociaż może słowo "ochronne" nie jest najwłaściwszym, bo przecież ci ludzie pełnili swoje role społeczne, pracowali, żyli tak, jak chciałby żyć każdy, zapewniali byt swoim rodzinom. Nie chodzi wcale o to, że żyli w bezpiecznej bańce. Nie jest ich winą, że byli potrzebni i przestali być potrzebni. Nie jest też ich winą, że zawsze, gdy przychodzi nowe – stare mocno cierpi, nim ostatecznie obumrze.
Dużo miejsca poświęca autorka społecznościom formującym się wokół zakładów pracy, przekonująco opisuje działalność i rolę przyzakładowych domów kultury, szkół, ośrodków wczasowych. Zwraca uwagę, że tworzona w ten sposób struktura więzi miała duże znaczenie, miała swoją moc. I odeszła razem z likwidowanymi przedsiębiorstwami.
Do opisywanych treści pasuje ponury styl autorki, który jednak nie jest dekadencką pozą, tylko jedynym możliwym sposobem opisu losów ludzi, o których zapomniano, wobec których Magdalena Okraska ma ogromny szacunek i którym dedykuje swoją książkę. Książkę wg mnie smutną, poruszającą i prawdziwą. Wartą przeczytania, a nie oceny bez przeczytania.
O autorce i jej książkach dowiedziałam się, gdy przez internet przetaczała się burza związana z "Ziemią jałową" oraz "Nie ma i nie będzie". Chyba nawet bardziej chodziło o tę drugą książkę, ale jej lektura dopiero przede mną. Dyskusja była bardzo ostra, na autorkę spadały gromy, że napisała nie reportaż, że jednostronny, że słaby, odtwórczy. Głosy obrończe pojawiały się...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-30
"Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" Wiktorii Bieżuńskiej to powieść pełna prawdy i fałszu. Tak wygląda życie dziecka w patologicznej rodzinie, jak przedstawiła to autorka, ale kłamstwem jest w ogóle nazywanie takiej grupy osób rodziną.
Bohaterka książki żyje w swoistym transie, w jakiejś rzeczywistości – nierzeczywistości, której granice wyznaczają oschłość i niechęć matki, zagubienie pijącego ojca, agresja obojga oraz bezradność rozkładających ręce babek. Granice te są ruchome – nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, jak bardzo zaboli, jaka odpowiedzialność przynależna dorosłym zostanie zrzucona na dziecko (patrz przyjęcie komunijne, podczas którego ma wpłynąć na gości, żeby mniej pili). Żadnej pewności, ani trochę poczucia bezpieczeństwa, co najwyżej jakieś przerywniki na złapanie oddechu przed następną katastrofą, też niespokojne i nietrwałe. Dziewczynkę zmusza się do udawania i przyjmowania póz, do dźwigania wstydu za innych i za siebie (jest wielokrotnie i na różne sposoby poniżana – patrz np. przymiarka komunijnej sukienki, kiedy to dziecko dowiaduje się, że „ma brzuch”, a niezadowolona matka mówi, że ona nigdy takiego nie miała, no chyba że będąc w ciąży). Dziewczynka jest dla rodziny pełnym, wielowymiarowym, stuprocentowym kłopotem.
I takiego samego rzeczywisto – nierzeczywistego języka używa autorka, aby to wszystko opisać. Jestem pewna, że celowo jest to język trochę toporny, surowy, ostry i naturalistyczny ("Śmierdzi, jakby się zesrał i polał gówno wódką.") – a trochę poetycki ("A z komina leci dym. Czarnym, splątanym łańcuchem kółek przecinam ostatni pusty pas na kartce i ostatecznie ustanawiam niebo."). Dialogi nie są wydzielone graficznie, a wplecione w ciąg pierwszoosobowej narracji – dziewczynka relacjonuje wypowiedzi i czynności bohaterów. Zabieg ten nie utrudnia czytania, również wydaje się dobrany świadomie i nieprzesadzony. Gdy połączyć to z niewielką objętością książki, widać, że autorka nie wpadła w pułapkę przerostu formy nad treścią, a wręcz przeciwnie – idealnie skroiła formę na miarę treści.
W dzieciństwie niestety uczestniczyłam w czymś podobnym, dlatego wiem, że nie ma tu zmyślenia. I u powieściowej dziewczynki, i u mnie wyglądało to właśnie tak, że miałam wrażenie, jakbym oglądała swoje życie zza jakiejś szyby, a zarazem wiedziałam i czułam, że nie jest ono fikcją czy obrazkiem – nie dało się zapomnieć, że dotyczy właśnie mnie. Było to jak fizyczny dotyk, sytuacje i stany osiadały na skórze i nie dały się zmyć; zagnieżdżały się w trzewiach do wyrzygu, ale nigdy nie dawały się wypluć całkowicie.
Wartością tej książki jest więc oddanie głosu dziewczynce i uczynienie tego głosu autentycznym – oraz złożenie jej dziecięcej historii w całość, która ma ręce i nogi, nie jest przypadkowa i urywana, nie jest tylko pomysłem, a przekonującą jego realizacją.
Po raz ostatni już wspomnę o tej rzeczywistości – nierzeczywistości, bo z jej powodu (i może dlatego, że narratorką jest dziewczynka) gdzieś tu snuje się baśniowość, ale to nie jest baśń, w której dobro zwycięży nad złem i zło zostanie ukarane. Krysia ucieka z domu po tym, jak pobił ją Tadek. Ucieka bez dziecka, ale po kilku dniach, raczej z obowiązku niż z tęsknoty, przysyła po nie koleżankę. Są w domu babci dziewczynki. Babcia przygotowuje na obiad górę kluchów ze skwarkami. Dziewczynka: "Strasznie dużo tego, mówię. Na jeden raz nie ma co robić, mówi babcia. Będzie na parę dni i jeszcze w słoiku dostaniecie, do domu".
Nie będzie więc dobrego zakończenia.
"Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" Wiktorii Bieżuńskiej to powieść pełna prawdy i fałszu. Tak wygląda życie dziecka w patologicznej rodzinie, jak przedstawiła to autorka, ale kłamstwem jest w ogóle nazywanie takiej grupy osób rodziną.
Bohaterka książki żyje w swoistym transie, w jakiejś rzeczywistości – nierzeczywistości, której granice wyznaczają oschłość i niechęć matki,...
2023-07-15
2023-07-04
2023-07-09
Niemieckie kurwy z Norwegii* wracają do domu.
Trudna to powieść. Surowa. Osłabiająca i umacniająca jednocześnie. Stawiająca wiele pytań bez jednoznacznych odpowiedzi. Powieść o dokonywaniu wyborów i dźwiganiu ich konsekwencji. O tym, że nic nie jest trwałe, a wszystko może być przypadkowe.
I jest to powieść, która wyrosła z prawdziwych wydarzeń historycznych – powtórzę za autorem słowa wstępu (gdzie ciekawie opowiada także o tym, jak rodził się pomysł na książkę i o samej pracy nad nią): "Byłem świeżo po lekturze książki Marianne Junili, badaczki z uniwersytetu w Oulu, która opisała koegzystencję fińskiej ludności cywilnej z niemieckimi żołnierzami i teraz zastanawialiśmy się, co mogło popchnąć Finki do zaciągnięcia się do pracy u nazistów. Po kapitulacji Niemiec wszystkie kobiety, które z Laponii przedostały się z niemiecką armią do Norwegii, wywieziono najpierw do Oslo, a potem drogą morską przetransportowano do obozu w Hanko; już w dzieciństwie słyszałem o kobietach, które wróciły do domu na piechotę. (…) W głowie zaczęły pojawiać mi się obrazy grupy kobiet wędrujących przez zrównaną z ziemią Laponię do Rovaniemi". (s. 11-12)
Tommi Kinnunen zastrzega przy tym, że jego książka nie jest dziełem historycznym, a próbą opisania tego, "(…) co przydarzyło się kobietom, które po powrocie do domów z wojny wolały już do śmierci nigdy nikomu nie mówić o pewnym etapie swojego życia". (s. 15)
Przyczyny pójścia na zarobek do Niemców były różne – osobiste, materialne, niedookreślone – jak i sposoby zarobkowania. Nie da się pominąć faktu, że Finki sypiały z Niemcami i czasem nawet nawiązywały z nimi głębsze relacje uczuciowe. Tak samo różne od siebie są kobiety, których wędrówkę relacjonuje Kinnunen. Bezradne i silne. Każda dźwiga własne brzemię z przeszłości (jeszcze sprzed pracy u Niemców), do tego nie sposób wyrzucić z pamięci obrazów wojennego okrucieństwa. Wojna wyzwala w ludziach najgorsze instynkty – albo ocala w nich to, co najlepsze i najszlachetniejsze. Dlatego w drodze, która zdaje się nie mieć końca, może je spotkać dosłownie wszystko. Będzie to droga dramatyczna, niebezpieczna, wyczerpująca fizycznie i psychicznie, czasami przez obezwładniające zmęczenie i głód nabiera cech jakieś odrealnionej podróży. Już decyzja o wyruszeniu w nią nie była łatwa, a w trakcie trzeba podejmować kolejne, tak samo trudne – i są to decyzje o wadze życia lub śmierci. Kobiety idą razem, jednocześnie każda z nich pokonuje swoją własną drogę męki. Połączyło je świadczenie pracy na rzecz sojusznika, a gdy ten przestał nim być – piętno zdrajczyń i dziwek. Jednak Kinnunenowi udało się w ich postaciach i historii zawrzeć zarówno doświadczenia jednostkowe, jak i uniwersalne. To wielka wartość tej prozy: "Podobało się jej to, co odnalazła w sobie podczas tej wędrówki, choć jeszcze nie umiała dokładnie tego nazwać". (s. 227)
Autor zwraca także uwagę, że w czasie wojny (i w wyniku wojny) bardzo łatwo jest wyrokować, oceniać. Przywraca znaczenie ciężkiej pracy kobiet – wszak mundury żołnierskie same się nie prały, a zwłoki same nie wchodziły do trumien, choć to "(…) mężczyźni rozpoczynali i kończyli wojny (…)". (s. 107)
Na uwagę zasługuje także język. W stylu, sposobie prowadzenia narracji i obrazowania widać, że Tommi Kinunnen to pisarz, a nie pisarzyna – i że to pisarz fiński. Podczas czytania przypomniała mi się jedna z pierwszych powieści fińskich, jakie poznałam, też o tematyce wojennej: był to "Żołnierz nieznany" Väinö Linny. Powróciło wrażenie z tamtej lektury – siła prostych zdań, które jednak mają drugie dno i potrafią powalić. Taki styl prozy lubię najbardziej i jest to wg mnie charakterystyczna cecha literatury fińskiej.
Czy jeśli jedna z bohaterek powiedziała, że nie żałuje – to oznacza, że dokonane wybory były dla niej najlepszymi z możliwych?
Nie mam pojęcia.
* Tego typu określenia padają w książce kilkakrotnie, m.in. na s. 206.
Niemieckie kurwy z Norwegii* wracają do domu.
Trudna to powieść. Surowa. Osłabiająca i umacniająca jednocześnie. Stawiająca wiele pytań bez jednoznacznych odpowiedzi. Powieść o dokonywaniu wyborów i dźwiganiu ich konsekwencji. O tym, że nic nie jest trwałe, a wszystko może być przypadkowe.
I jest to powieść, która wyrosła z prawdziwych wydarzeń historycznych – powtórzę za...
2023-05-03
Matematyka, miłość, park przygody (nie rozrywki), królik z odpadającym uchem, trup w zamrażarce (który potem w tajemniczy sposób z niej znika), sztuka (Tamara Łempicka nawet), Schopenhauer-filozof i Schopenhauer-kot… Czego w tej książce nie ma? Od czego zacząć jej recenzję?
Chyba należałoby zacząć od głównego bohatera, bo Henri Koskinen jest zdecydowanie najciekawszą i najbardziej oryginalną postacią z dotychczas wykreowanych przez Anttiego Tuomainena. Jest to wierny sługa królowej nauk, człowiek ślepo ufający wykonanym przez siebie obliczeniom i działający w oparciu o nie. Z chaotycznego, niespokojnego dzieciństwa udało mu się przejść w uporządkowaną i bezpieczną dorosłość, właśnie dzięki matematyce, a także filozofii (wspomniany Schopenhauer jest jego ulubionym myślicielem). Zupełnie inną drogą poszedł natomiast jego brat Juhani, który właśnie umarł i pozostawił Henriemu w spadku park przygody Fun-Landia. Z okołoparkowymi długami oraz groźnym, przestępczym zapleczem. Dzieje się to akurat w momencie, kiedy Henri traci ukochaną i nadzwyczaj poważnie przez siebie traktowaną posadę aktuariusza (słowo i profesja nieznane mi dotąd, biedna ja). Traci ją, ponieważ nie umie się przystosować do zasad wprowadzanych przez szefa w jego miejscu pracy, nie rozumie ich, uważa za głupie, a przede wszystkim czuje, że nikt w tej firmie poza nim nie traktuje wystarczająco poważnie matematyki. I to go osobiście bardzo mocno uraża i obraża. Okazuje się, że w swoim podejściu jest mocno osamotniony, bo nie udaje mu się znaleźć nowej pracy tak szybko, jak myślał. W ogóle nie udaje mu się znaleźć takiej pracy, jaką spodziewał się znaleźć praktycznie zaraz po zwolnieniu.
I właśnie w takim momencie życiowo-dziejowym przychodzi Henriemu zająć się parkiem przygody (nie rozrywki, co po raz kolejny podkreślam, a różnicę wyjaśni Wam Henri, jeśli sięgniecie po książkę): "Zwolniłem się, bo nie mogłem dłużej patrzeć, jak moje miejsce pracy zmienia się w plac zabaw. A potem dostałem w spadku prawdziwy". (s.56)
Bardziej niepasującego doń zajęcia chyba sam nie zdołałby sobie wyobrazić - cóż, życie. Ale nie może pozostać obojętny na prośbę brata, którą ten przekazał mu w liście. I to jest ta iskierka nadziei, która pozwala myśleć, że jeszcze będą z Henriego ludzie. Treścią książki jest to, czy nadzieja ta nie okaże się złudna. Czy park i Henri wyjdą na prostą.
Nieelastyczność Henriego w zderzeniu ze światem, który jednak wymaga ustępstw i zbaczania z wyrysowanej linii – to jest główny i całkiem poważny temat najnowszej powieści Tuomainena, a także główne źródło komicznych (czasami komiczno-gorzkich) sytuacji, jakie mają w niej miejsce. Książka ta opiera się na postaci Henriego, który w swoim sztywniactwie potrafi być jednak błyskotliwy. Na jego osobowości i tym, co z niej wynika, gdy trzeba zachowywać się nieco inaczej, niż był dotąd przyzwyczajony.
Okazuje się bowiem, że nie wszystko w życiu da się matematycznie obliczyć i statystycznie przewidzieć. Nie wszystko da się w ten sposób wytłumaczyć. Henri, któremu nie mieści się to w ograniczonej matematyką łepetynie (tak!!!) i który nagle zderza się ze ścianą uczuć – nie wie, jak te uczucia przyjąć, pojąć, wyrazić i opisać. Ale robi to, bo te uczucia są zbyt silne, by je zignorować, a co ciekawsze – podobają mu się one. I tak oto "Czynnik królika" – podobno komedia kryminalna – staje się bardzo ładną, wcale nie ckliwą historią miłosną.
Wspomnieć jeszcze muszę o swoich przedlekturowych obawach, bowiem tę powieść Anttiego Tuomainena przełożono na język polski z języka angielskiego, nie fińskiego i z posłowia wnioskuję, że na wszystkie strony świata idzie ona jako właśnie przekład z angielskiego. Bałam się, czy gdzieś po drodze nie zostanie zgubiona fińskość, charakterystyczne dla autora styl i poczucie humoru. Ale nie, właściwie nie odczułam różnicy. Wyjąwszy może ze trzy potknięcia redakcyjne – jest dobrze. Ponadto, książka ma być sfilmowana – i rzeczywiście, widzę ją na ekranie.
Prawie na sam koniec cytat dla malkontentów, trzeba tylko zamienić sobie drogą restaurację, w której stawiają przed nami wielki talerz z kropką jedzenia pośrodku na książkę i nasze oczekiwania względem niej: "Mimo to dochodzę do wniosku, że cel tak kosztownego wieczoru nie polega na tym, by wyszukiwać błędy logiczne w wywodach kelnerów czy demaskować próby mydlenia gościom oczu, tylko na tym, by jak najdłużej siedzieć naprzeciw siebie". (s.240)
I już całkowicie na sam koniec – gdybym nie była fanką Tuomainena, dałabym tej książce dwie gwiazdki mniej. Zróbcie sobie z tą wiedzą, co Wam się podoba.
Matematyka, miłość, park przygody (nie rozrywki), królik z odpadającym uchem, trup w zamrażarce (który potem w tajemniczy sposób z niej znika), sztuka (Tamara Łempicka nawet), Schopenhauer-filozof i Schopenhauer-kot… Czego w tej książce nie ma? Od czego zacząć jej recenzję?
Chyba należałoby zacząć od głównego bohatera, bo Henri Koskinen jest zdecydowanie najciekawszą i...
Być sobą, być osobą
Jak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje też inne ważne zagadnienia, jak np. koszty zabiegów (niemałe) czy kwestie językowe. Skoro wspomniałam o kosztach, warto pamiętać, że nie tylko o finansowanie zabiegów medycznych chodzi, a o szeroko rozumiane i często ogromne koszty osobiste, jakie ponoszą ci ludzie w związku z poczuciem niedopasowania. Zrzucenie tego ciężaru jest konieczne, aby normalnie funkcjonować.
Wielu pyta, skąd to się bierze? Ano stąd: "Według współczesnej wiedzy medycznej transpłciowość kształtuje się w okresie życia płodowego. Mózg każdego człowieka jest początkowo „żeński’ ze względu na chromosom X. Gdyby w czasie rozwoju płodu nie odbywały się żadne procesy, wszyscy „bylibyśmy kobietami”. Ale w dwunastym tygodniu na płód zaczyna oddziaływać testosteron zawarty w chromosomie Y. Wtedy następuje maskulinizacja mózgu. A że procesy kształtowania się płci są skomplikowane, a biologia nie działa idealnie, czasem może się zdarzyć, że hormony, geny, narządy rozrodcze czy wewnętrzne, nie połączą się z mózgiem w sposób, który doprowadzi do ukształtowania ciała zgodnego z tożsamością narodzonego dziecka. A tym samym z płcią, jaką po porodzie nadadzą mu na podstawie genitaliów lekarze. Właśnie wtedy rodzi się człowiek, który z czasem poczuje, że tożsamość jego płci jest inna niż płeć, którą mu przypisano". (s. 26-27)
Oto przyczyna, która chyba nie wymaga komentarza. Jednocześnie – ostatnie zdanie, ta świadomość, uderzająca w pewnym momencie człowieka, to początek drogi, bardzo długiej i trudnej, jaką musi przejść osoba transpłciowa, jeśli chce odzyskać siebie. A najczęściej oczywiście chce i decyduje się na tę drogę wstąpić, mimo przeszkód. Każda z osób opowiadających swoją historię w książce Pauli Szewczyk ma swój indywidualny rys, nie wszystkie te historie kończą się dobrze, niektóre w ogóle nie są skończone. Ogromnie ważny jest tu także głos bliskich – rodziców, rodzeństwa, przyjaciół, partnerów i partnerek. To trochę jak z uzależnieniem – transpłciowość dotyka wszystkich w najbliższym otoczeniu i ci najbliżsi często potrzebują psychoterapii tak samo jak ich transpłciowe osoby. Potrzebują przejść ten proces po swojemu i we własnym tempie, co należy uszanować, o ile nie prowadzi do czyjejś krzywdy. Poziom zrozumienia, akceptacji i dojrzałości wokół bywa, jak dobrze wiemy, różny. Od całkowitego odrzucenia, poprzez próby „naprawienia” czy „uzdrowienia” dziecka, do przyjęcia go po prostu (po prostu!) takim, jakim jest – choć nie zawsze od razu. Niektórzy nie zrozumieją nigdy, wówczas pozostaje zerwać kontakt, odejść, ale wiadomo, że pragnienie akceptacji ze strony rodziców jest duże i niezaspokojone gdzieś tam w środku tkwi. Na szczęście poznajemy też np. Tadeusza i jego partnerkę Iwonę, do której transpłciowy Alan mówi czule mamuni. Albo matkę, którą transpłciowy syn zainspirował do szycia binderów (spłaszczają biust, nim nie nastąpi operacja) nie tylko dla niego. Te przykłady pokazują, że można żyć szczęśliwie, mając osobę transpłciową w rodzinie, choć na ogół wymaga to przebudowy, dużych nakładów pracy i czasu.
Jednym z bohaterów książki jest też Kai, osoba niebinarna, o której opowiada siostra. Wspominam o tym, bo niebinarność okazuje się jeszcze poważniejszym problemem i spotyka się z jeszcze większym niezrozumieniem niż transpłciowość, począwszy już od kwestii formalnych: "Za granicą (…) rozpoznaje się więcej niż dwie płcie. W świadomości, w formularzach, paszporcie, urzędach. Wybiera się pomiędzy „kobietą”, „mężczyzną” a płcią „inną”. U nas droga do tego wciąż jest daleka". (s. 246)
Jakiś czas temu widziałam, że w pewnym badaniu prowadzonym przez Uniwersytety Gdański i Śląski dano taką możliwość. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni – ale może…
Dla kogo reportaż Pauli Szewczyk? Dla zainteresowanych tematem i tych, którzy go nie wypierają. Dla tych, którzy chcieliby poznać sytuację osób transpłciowych, przyjrzeć się jej z różnych stron, wczuć się w nią – ja przede wszystkim tak do lektury podeszłam. Żeby wiedzieć, jak się zachować, gdy zajdzie potrzeba. Musi być jednak choćby ta odrobina chęci, inaczej rzecz będzie potraktowana jako opowieści niesamowite.
Być sobą, być osobą
więcej Pokaż mimo toJak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje...