-
ArtykułyStrefa mrokuchybarecenzent0
-
ArtykułyMiędzynarodowe Targi Książki w Warszawie już 23 maja. Włochy gościem honorowymLubimyCzytać2
-
ArtykułySpecjalnie dla pisarzy ta księgarnia otwiera się już o 5 rano. Dobry pomysł?Anna Sierant70
-
ArtykułyKeith Richards, „Życie”: wyznanie człowieka, który niczego sobie nie odmawiałLukasz Kaminski2
Biblioteczka
2016-11-29
2016-10-02
2015-10-26
Tajne spiski, ukryte organizacje, zagadkowe loże… Chyba każdy z czytelników otarł się przynajmniej raz o jakąś książkę, w której poruszana była ta tematyka. Ale w zdecydowanej większości z nich tajemnicze organizacje są potężne, dążą do przejęcia władzy nad światem lub przeciwnie – do jego zagłady. Są jednak także inne…
„Tetragon”, książka autorstwa Thomasa Arnolda, jest rasowym thrillerem kryminalnym. Na uwagę zasługuje już okładka, która idealnie komponuje się z treścią. Nawet jej kolor jest nieprzypadkowy, co zresztą okaże się pod koniec. Zaczyna się mocno i tajemniczo, samo zawiązanie akcji jest intrygujące, potem jednak fabuła nieco się stabilizuje, by pod koniec znowu wrócić w iście Koontzowskim klimacie i poprowadzić do zaskakującego zakończenia.
Bohaterami tej powieści są policjanci z wydziału zabójstw w Cleveland. Dwójka detektywów, dobranych, jak to zwykle bywa, na zasadzie kontrastu (choć pochwalić należy autora, że w tym przypadku nie poszedł na łatwiznę i zbudował całkiem niezłe postacie) – David Ross oraz James Adams, szef wydziału zabójstw Arthur Goldwyn oraz wiceszef lokalnej policji – Bernard McAleer. I to właśnie oni, a właściwie ich problemy rodzinne (Goldwyna i McAleera) początkują łańcuch zdarzeń, którego końca chyba nikt się nie spodziewał.
Pozornie niepowiązane ze sobą sprawy, w których śledztwa prowadzą Ross i Adams, w dość dziwny sposób zaczynają się splatać. Kłopoty córki Goldwyna (który właśnie się rozwodzi) oraz dziwne zaginięcie syna McAleera, wydają się nie mieć związku z dwoma innymi zabójstwami, jednakże już wkrótce jeden z dwójki detektywów wpada na ślad. Ślad, jaki pozostawia zabójca, z początku niepozorny, jednakże po dokładniejszym zbadaniu zastanawiający…
Podoba mi się sposób, w jaki bawi się fabułą autor. Większość treści stanowi śledztwo kryminalne, pełne zresztą zaskakujących zwrotów akcji. Ale tu i ówdzie wtrąca Arnold takie drobne, intrygujące nutki, które wprowadzają nastrój niepewności i tajemnicy, a jednocześnie wskazują czytelnikowi, iż coś tu jest nie tak. Bardzo nie tak. Co? A to już dowiecie się na końcu. Końcu, który poza tym, iż jest bardzo klimatyczny, niewątpliwie Was mocno zdziwi.
Autor starał się pisać w sposób trochę „amerykański” (w końcu tam dzieje się akcja) i wyszło mu to zupełnie zgrabnie. Czyta się książkę bez bólu, większych potknięć językowych czy literówek nie widać – redaktor przyłożył się do roboty. Bardzo fajna pozycja dla tych, którzy lubią poczuć dreszczyk emocji, dreszczyk tajemnicy i nie skupiać się na jakichś psychologicznych zawiłościach. Czysta akcja, sporo niespodziewanych zwrotów fabularnych, fajna intryga no i przede wszystkim pomysł – w zalewie podobnych książek wydaje się, że wszystko już było, a tu proszę, da się zaskoczyć czytelnika!
Mówi się, że na rynku czytelniczym panuje kryzys, że Polacy nie czytają. Ale patrząc z drugiej strony można też odnieść wrażenie, że wydawcy idą na ilość, nie na jakość. Słaba promocja (lub jej brak) powoduje, iż tacy pisarze jak Thomas Arnold są mało znani lub wręcz nierozpoznawalni. A to błąd, gdyż w autorze tkwi spory potencjał, a ja ze wstydem przyznaję, iż słyszę o nim po raz pierwszy.
Ale, tak z innego punktu widzenia – mam nadzieję, że nie po raz ostatni.
http://literrarium.blog.pl/2016/04/21/thomas-arnold-tetragon/
Tajne spiski, ukryte organizacje, zagadkowe loże… Chyba każdy z czytelników otarł się przynajmniej raz o jakąś książkę, w której poruszana była ta tematyka. Ale w zdecydowanej większości z nich tajemnicze organizacje są potężne, dążą do przejęcia władzy nad światem lub przeciwnie – do jego zagłady. Są jednak także inne…
„Tetragon”, książka autorstwa Thomasa Arnolda, jest...
Tak jak lew jest ponoć królem dżungli, tak władcą swojskiego, polskiego lasu jest Misio. Pan Misio. Może i nieco gburowaty, ale swym majestatem i (chyba nawet bardziej) faktem, iż jest największym stworzeniem w lesie stał się nieformalnym przywódcą zwierząt. Rozsądza spory autorytarnie, ale sprawiedliwie. Choć czasami ma kosmate myśli. Jednak nawet w tym pozornie topornym umyśle tkwi tęsknota za stabilizacją, zwłaszcza od czasu, jak kumpel Wilk ma coraz mniej czasu na wspólne wyprawy. Bo dzieci płaczą, bo żona krzywo spogląda…
Można powiedzieć – jakże znany to problem. Ano znany, bo zwierzątka, które zamieszkują las, to alter ego ludzkości. Oczywiście są schematyczne do bólu – Wiewiórka to plotkara, Lis chytrus, Szczur spryciarz – ale też z łatwością w mieszkańcach lasu dostrzeżemy nasze pospolite przywary. A jak wczytamy się głębiej to okaże się, iż wbrew pozorom nie jest to książka tylko dla dzieci. Autor przemycił w tekście wiele takich smaczków, dzięki którym nawet dorośli znajdą tu coś dla siebie. Zdecydowanie.
Takie bobry na przykład. Jakże idealistyczne, ładne społeczeństwo, które pamiętamy (no, nieco starsi czytelnicy pamiętają) i którego powrotu byśmy nie do końca chcieli. Albo, tu trochę zdradzę fabułę, Niedźwiedzica. Tak, Pan Misio znajduje swoją sympatię. Dialogi Pani Misiowej wywoływały u mnie nieodmiennie uśmiech na twarzy, zresztą myślę, że jej elokwencja rozbawi zarówno młodego jak i starszego czytelnika. I choć każda z postaci ma coś w tej książce do przekazania i zapada w pamięć, to właśnie Pani Misiowa jest moją ulubioną postacią.
Jak to w większości książek dla dzieci bywa, są one bogato ilustrowane. Także i „Pan Misio” nie odbiega od schematu. A nawet, dzięki ilustracjom Dalii Żmuda -Trzebiatowskiej, wybija się zdecydowanie na plus. Ilustracje stanowią istotną część tej książki i są naprawdę efektowne i dopracowane, potęgując klimat opowieści.
Wiele, wiele treści zawartych w tej książce choć zawartych w żartobliwy sposób przedstawia dzieciom przyszłe (i ówczesne) problemy. Ot, choćby odpowiedzialność rodzicielska czy zagadkowy syndrom sztokholmski, bo tak odbieram „związek” między kurą a lisem. Ale najważniejszym zdecydowanie jest umiejętność współdziałania jakże skrajnych charakterów w obliczu nieznanego dotychczas, olbrzymiego zagrożenia. Splecione w różnorakich koligacjach zwierzęta muszą wspólnie stawić czoło nieznanemu, a także w jakiś sposób rozwiązać niebezpieczną i niespotykaną przez nie dotychczas sytuację, która zaistniała.
Bartłomiej Trokowicz, autor tejże książki, ma naprawdę świetny styl pisania. Trafia on do dziecka, a jednocześnie nie męczy rodzica. Przyznam, że cały tekst przeczytałem z przyjemnością, a niejednokrotnie z uśmiechem na twarzy (Pani Misiowa, jak wspomniałem, ale nie tylko, czytelniku, nie tylko…) Myślę, że już podtytuł książki: „Czy lisy śnią o gadających kurach?” da Wam troszkę do myślenia i skłoni do zapoznania się z przygodami Pana Misia i jego podopiecznymi.
Żeby nie było za słodko, muszę jednak wspomnieć o dość istotnej wadzie tej książki. Jest nią fakt istnienia tylko elektronicznej jej wersji, i o ile jeśli chodzi o dorosłych czytelników nie mam w tym temacie obiekcji (sam sięgam coraz chętniej po e-booki) to jednak męczenie wzroku dziecka książką elektroniczną uważam za niepotrzebne. Nie w tym wieku jeszcze (dziecka, oczywiście). Tym niemniej jeśli pojawi się kiedyś wersja papierowa, z chęcią zaopatrzę Młodego w egzemplarz, gdyż uważam, że zdecydowanie warto. Nie tylko przeczytać, nie tylko dać do przeczytania, ale później podyskutować.
A będzie o czym, oj, będzie :)
http://literrarium.blog.pl/2015/10/12/bartlomiej-trokowicz-pan-misio/
Tak jak lew jest ponoć królem dżungli, tak władcą swojskiego, polskiego lasu jest Misio. Pan Misio. Może i nieco gburowaty, ale swym majestatem i (chyba nawet bardziej) faktem, iż jest największym stworzeniem w lesie stał się nieformalnym przywódcą zwierząt. Rozsądza spory autorytarnie, ale sprawiedliwie. Choć czasami ma kosmate myśli. Jednak nawet w tym pozornie topornym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czy Mieszko I, książę i władca Polan, mógł być wikingiem? Na to wskazuje pewien średniowieczny tekst. Inna rzecz, że swoją rolę w jego powstaniu odegrała mała mysz, nieświadoma historycznego zamieszania jakie wprowadziła. Jak również niezbyt przykładający się do swej pracy watykański kopista. A świadkiem tego był nastolatek Aleks, który waśnie tego dnia miał przyjemność nie trafić w epokę historyczną do której się wybrał, w dodatku znalazł się również w innym miejscu niż planował.
Skomplikowane?
Otóż, moi drodzy czytelnicy, lekcje historii w przyszłości wyglądają nieco inaczej. Dzięki specjalnym ławkom uczniowie przenoszą się w czasie w aktualnie przerabiany okres historyczny, by na własnej skórze przekonać się, jak wyglądało ówczesne życie. Niestety, od czasu znalezienia przez Aleksa dziwnego błyskacza, pamiątki po innej czasowej ekspedycji, uczniowie, a szczególnie Aleks nie do końca trafiają tam, gdzie by chcieli.
I tak nasz główny bohater jest świadkiem, jak dzięki „współpracy” myszy i leniwego kopisty okazuje się, iż być może Mieszko I był… wikingiem. Czy to prawda? Ekipa uczniów wyrusza w podróż w czasie by to sprawdzić.
W założeniu miała to być książka historyczna. I zdecydowanie jest. Ale jak dla mnie, zagorzałego fana fantastyki maści wszelakiej, to przede wszystkim świetne s-f dla młodzieży. Świetne, bo nie jest bezproduktywną opowiastką o podróżach w czasie, ale pełnowartościową, historyczno-geograficzną przygodą, która może (i – w ten sposób przedstawiona – wręcz powinna być!) przyczynkiem do sięgnięcia przez uczniów do podręczników historii i zapoznania się z początkami państwa polskiego.
No i kolejna część książki, jakże ważna – komiks! Z początku z pewną nieśmiałością, jednak w miarę lektury coraz częściej pojawia się coraz całostronicowy komiks, w którym zapoznajemy się (często w dość przewrotny sposób) z przebiegiem wydarzeń (z reguły tych bardzo pobocznych) które aktualnie są treścią książki. Kapitalny pomysł, dzieciaki lubią takie obrazowe przedstawienie obrzędów czy zachowań mieszkańców dawnej epoki i dziwię się, że tak rzadko ta idea jest wykorzystywana. I, skoro jesteśmy przy grafice, to trzeba przyznać, że Artur Nowicki (grafik) wykonał doskonałą robotę. Bo…
Bo książka ta, choć przenosi czytelnika najpierw w przyszłość, w której możliwe są podróże w czasie, to mnie przeniosła w przeszłość. Czuć w tej książce ducha Niziurskiego, Sempe, Goscinnego, te wszystkie klimaty, które nam, dzisiejszym rodzicom, budowały dzieciństwo. I cieszę się, że są tacy autorzy, jak Grażyna Bąkiewicz, tacy ilustratorzy, jak Artur Nowicki, którzy te klimaty pielęgnują i dzielą się z dzisiejszą młodzieżą.
Wystarczy zresztą spojrzeć na skład ekipy, która wyruszyła w przeszłość śladami Mieszka Pierwszego, by poczuć ten klimat choćby Mikołajka. Gruby jest? Jest! Musi być, w każdej ekipie jest jakiś Gruby! Jakaś miłostka głównego bohatera? Oczywiście! Ale sposób, w jaki Grażyna Bąkiewicz to opisuje, jest fenomenalny.
Oczywiście pozostaje jeszcze jedno kluczowe pytanie – czy Mieszko I rzeczywiście był wikingiem? W poszukiwaniu odpowiedzi nasi bohaterowie wpadli w zasadzkę i stali się więźniami handlarzy niewolników. Część z nich posmakowała życia w końcówce pierwszego tysiąclecia, zapoznali się z ówczesnymi zwyczajami a nawet nauczyli strzelać z łuku. Ba! Udało im się nawet spotkać samego księcia Polan, dzięki czemu zagadka pochodzenia Mieszka i jego koligacje rodzinne zostały ostatecznie wyjaśnione.
Czy zatem Mieszko był wikingiem? Dowiecie się, sięgając po tę książkę. A raczej prezentując ją swoim dzieciom, które dokładnie wytłumaczą rodzicom, co, jak i dlaczego właśnie przez myszy.
http://literrarium.blog.pl/2015/10/12/grazyna-bakiewicz-mieszko-ty-wikingu/
Czy Mieszko I, książę i władca Polan, mógł być wikingiem? Na to wskazuje pewien średniowieczny tekst. Inna rzecz, że swoją rolę w jego powstaniu odegrała mała mysz, nieświadoma historycznego zamieszania jakie wprowadziła. Jak również niezbyt przykładający się do swej pracy watykański kopista. A świadkiem tego był nastolatek Aleks, który waśnie tego dnia miał przyjemność nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Nazywam się Antonina Tańska i mam 11 lat…”
Bywa czasem tak, że dotychczasowe, spokojne życie nagle zamienia się w dramat. Tego doświadczyła Joanna, która po rozwodzie kupuje zaniedbany dom w Teresinie, by w spokoju pozbierać się do kupy i próbować na nowo ułożyć sobie życie po rozwodzie. I choć zdaje sobie sprawę, że doprowadzenie budynku do przyzwoitego stanu oznacza poświęcenie kliku lat i wymaga sporo pracy, decyduje się na zakup. Już wkrótce okazuje się, iż to, co miało być ucieczką Joanny przed światem, jest wstępem do ciekawej przygody.
W szufladzie Joanna znajduje pamiętniki. Ich treść stanowi większość książki, a są to wspomnienia małej Tosi, dawnej mieszkanki tego domu, nazwanego na cześć jej matki Teresinem. Teresa Tańska była uznana sopranistką, z kolei jej mąż malarzem amatorem, marzącym o wielkiej sławie. W roku 1938-ym Hubert, ojciec Tosi decyduje o wyjeździe całej rodziny do Ameryki. Ta bezprecedensowa decyzja będzie miała olbrzymi wpływ na losy całej rodziny.
Tosię poznajemy, gdy ma jedenaście lat. Zacytowane na wstępie słowa to pierwsze zdanie pamiętnika. Pamiętnika, dzięki któremu będziemy obserwować losy młodej, rzuconej na obcą ziemię dziewczynki, a potem dojrzałej kobiety. I choć początkowo będą to tylko refleksje młodziutkiej panienki, już wkrótce Tosia pokaże pazurki.
Warto tu podkreślić jedną z wielu zalet tej książki. Autorka doskonale buduje klimat każdej epoki, w której toczy się akcja. A Tosia znajdzie się i w przedwojennej Ameryce, i na ogarniętej rewolucją Kubie i Boliwii, i w ranionej lewackimi bojówkami oraz zamachami Europie lat siedemdziesiątych. Każdy z tych okresów jest przedstawiony przez autorkę wyjątkowo realistycznie, od historycznych uwarunkowań, poprzez zachowania mieszkańców, aż po naturalne i charakterystyczne dla danej epoki dialogi. Dzięki temu przez cały czas można poczuć klimat tamtejszych miejsc i czasów.
Tosia… Niestety okazuje się być egoistką, która dla własnego szczęścia poświęca nie tylko szczęście swojej siostry, ale również staje się tą drobinką, która przeciąga strunę, doprowadzając do rozpadu rodziny. Nawet, kiedy ginie jej brat, kiedy siostra zmaga się ze swą psychiką, zaślepiona miłością do Emmanuela nie zważa na ostrzeżenia swej przyjaciółki i wplątuje się w toksyczny związek.
Nasza bohaterka przez cały czas podejmuje błędne decyzje. Zraniona przez męża rzuca się w ramiona przystojnego Kubańczyka, a kiedy znikają Emmanuel i ukochany synek, dołącza do rewolucyjnych bandytów, po powrocie do Europy również stając po stronie zbrodniarzy. Wszystko to po to, by odnaleźć syna.
A mimo to mi, jako czytelnikowi, podoba się jej postawa. Walka o to, by znów móc spotkać swe dziecko, desperacja, do jakiej tylko matka jest zdolna, adrenalina, która napędza ją i pozwala przeżyć w okolicznościach, które załamałyby niejedną osobę.
Akcja biegnie szybko, lata, na łamach powieści, śmigają aż miło, przenosząc Tosię z jednego miejsca w drugie. Aż dziw, jak wiele ta kobieta musiała wycierpieć…
Choć w założeniu jest to powieść obyczajowa, Joanna Jax zmiksowała tu wiele gatunków, i to zmiksowała w sposób perfekcyjny. Z jednej strony saga rodzinna, z drugiej bogactwo historyczne, do tego trochę thrillera, dramatu i powieści szpiegowskiej. A wszystko to podlane świetnym warsztatem literackim autorki, dzięki czemu tę książkę śmiało można nazwać pochłaniaczem czasu. Splecione losy Joanny, która znalazła pamiętniki, oraz bohaterki tychże doprowadzają do zaskakującego finału i sprawiają, że po zamknięciu ostatniej strony można poczuć ten dreszczyk, który towarzyszy przeczytaniu naprawdę dobrej książki.
Jest to jedna z tych powieści, której przeczytanie usatysfakcjonuje chyba każdego, niezależnie od tego, jaki jest jego ulubiony gatunek literacki.
http://literrarium.blog.pl/2015/10/13/joanna-jax-dluga-droga-do-domu/
„Nazywam się Antonina Tańska i mam 11 lat…”
Bywa czasem tak, że dotychczasowe, spokojne życie nagle zamienia się w dramat. Tego doświadczyła Joanna, która po rozwodzie kupuje zaniedbany dom w Teresinie, by w spokoju pozbierać się do kupy i próbować na nowo ułożyć sobie życie po rozwodzie. I choć zdaje sobie sprawę, że doprowadzenie budynku do przyzwoitego stanu oznacza...
Ile może zająć podróż z Podkowy Leśnej do Warszawy? Biorąc pod uwagę fakt, iż jest to jakieś trzydzieści kilometrów, zapewne niedługo. Ale co, jeśli posłaniec nie jest zmotoryzowany i nie posiada telefonu komórkowego, przesyłka, którą ma dostarczyć jest nieco dziwna a w dodatku okazuje się, iż ktoś usilnie próbuje mu w dotarciu na miejsce przeszkodzić? A poza tym w grę wchodzi jeszcze… magia?
„Okup krwi” Marcina Jamiołkowskiego opowiada właśnie tę historię. Choć Herberta, który jest tym posłańcem, poznajemy w jego małym zakładzie krawieckim. Pewnego dnia odwiedza go dziwny klient który przedstawia się jako Gerhard Schrödinger i żąda, by dostarczył on tajemniczą przesyłkę do Warszawy, dokładnie podczas pełni księżyca. Nagrodą za wykonanie zadania ma być odzyskanie przez Herberta swej dziewczyny, Melanii, której odcięte ucho krawiec otrzymuje również od dziwnego klienta, dla uwiarygodnienia jego słów. Ale jest ono zabezpieczone magicznie – istnieje szansa, że po wykonaniu zadania przez krawca jego sympatia odzyska swój dawny wygląd.
Dość szybko dowiadujemy się, iż Herbert jest tak naprawdę magiem. I magia ta wypełnia całą książkę. Nie ma co jednak spodziewać się długich bród, spiczastych kapeluszy, tajemniczych ksiąg i efektownych fireballi. W tej książce – i to jest jej duży plus – magia nie jest efektowna, ale efektywna. No, pomijając jeden czar, ale o tym później. Herbert, wychowywany przez ojca (również maga) nauczył się, jak wykorzystywać magię dla celów praktycznych. Wykorzystuje do swych czarów pospolite przedmioty, które łatwo znaleźć w otoczeniu – papieros, parkometr czy popielniczka. Pozwala mu to wydostać się z tarapatów, a to, że będzie miał problemy, staje się dla niego oczywiste już po dojściu na peron i podczas oczekiwania na pociąg do Warszawy.
W swej podróży do celu Herbert spotyka nieoczekiwanych sojuszników – Wygę, czyli młodzieńca, który uciekł z domu, oraz detektywa Annę, którą ratuje z opresji dzięki nieoczekiwanemu uaktywnieniu się supersilnego czaru znanego jako Szał Krwi. I tu kolejny plus dla autora – czar ten jest niezwykle efektowny i wygląda szczególnie efektownie na tle pozostałych zaklęć. Razem z Wygą i Anną usiłują dotrzeć do celu, jednak na przeszkodzie stoi tajemnicze Bractwo Miast oraz dość specyficzni czciciele Jego Wysokości Bazyliszka Warszawskiego. Biorąc pod uwagę niewielki dystans, jaki ma do pokonania Herbert, oraz dość długi, wydawać by się mogło, czas na wykonanie zadania ilość przygód i kłopotów, w jaki pakuje się nasz główny bohater, jest iście zatrważająca.
I tu przechodzimy od plusów do minusów. No, powiedzmy minusików, a właściwie minusika. Bo właśnie ten czas wydaje się tu być rozciągnięty niczym z gumy, co nawet biorąc pod uwagę fakt, iż Herbert potrafi wykorzystać magię zawartą w starych biletach kolejowych do wydłużenia czasu o parę godzin, wygląda trochę nierealistycznie.
Nie zabrakło w tej powieści humoru, kilkukrotnie nieźle się podczas lektury uśmiałem, i choć niektóre dowcipy były dość leciwe, to jednak fajnie wkomponowane w treść. Trochę rozczarowało mnie natomiast zakończenie, choć głównie dlatego, iż nie spodziewałem się, że jest to pierwszy tom większej całości. No i tak naprawdę nie poznałem osoby, którą poznać się w końcówce spodziewałem. Nie zmienia to jednak faktu, iż jest to całkiem przyzwoita powieść z gatunku urban fantasy i domieszką nieco mroczniejszych klimatów. Jeśli do tego dodać minimalistyczną co prawda, ale zaskakująco dobrą okładkę i ciekawych bohaterów, jak również ich oryginalnych przeciwników otrzymujemy całkiem niezłą powieść. Pozostaje zatem czekać na kontynuację i mieć nadzieję, że nie tylko utrzyma poziom części pierwszej, ale także rozwikła parę fabularnych supłów.
http://literrarium.blog.pl/2015/10/18/marcin-jamiolkowski-okup-krwi/
Ile może zająć podróż z Podkowy Leśnej do Warszawy? Biorąc pod uwagę fakt, iż jest to jakieś trzydzieści kilometrów, zapewne niedługo. Ale co, jeśli posłaniec nie jest zmotoryzowany i nie posiada telefonu komórkowego, przesyłka, którą ma dostarczyć jest nieco dziwna a w dodatku okazuje się, iż ktoś usilnie próbuje mu w dotarciu na miejsce przeszkodzić? A poza tym w grę...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię słowiańską fantastykę. Taką klasyczną, kiedy pojawiają się nasze, swojskie obyczaje i stwory z legend. Kiedy człowiek, czytając taką książkę czuje, jak gdyby autor siadł przed nim, wyciągnął butelczynę, słoik ogórków, marynowanych grzybków i zaczął opowiadać swoją historię. A ja, jako czytelnik, imprezuję wraz z nim, zasłuchany w baśnie o Perunie, Welesie, Światowidzie…
Tomasz Duszyński w swej „Drodze do Nawi” zabiera czytelnika w taką właśnie podróż. Na początku poznajemy trojkę głównych bohaterów – Alka Bielskiego, polskiego komandosa, który brał udział w misjach wojskowych za granicą i trafił w ramiona islamskich terrorystów. Milicjanta Miszę Asieniewicza oraz Ksenię Morozową, z pozoru zwykłą, skromną sprzedawczynię. Autor świetnie wykorzystał tu narrację, fragmenty z udziałem każdej z postaci są zupełnie inaczej prowadzone – w przypadku Alka Bielskiego narracja jest pierwszoosobowa, w przypadku pozostałych dwóch osób jest ona tradycyjnie przedstawiana trzecioosobowo. Przy czym o ile w przypadku Miszy mamy nieco akcji, nieco zagubienia, przedstawienie Kseni jest bardziej refleksyjne i doskonale komponuje się z jej charakterem.
Początkowo wątki naszej trójki są niezależne, by stopniowo jednak splatać się ze sobą. Okazuje się, iż każdy z tej trójki ma dość specyficzne, magiczne umiejętności, które już wkrótce zadecydują o ich przyszłości. W tle bowiem pojawiają się bóstwa – Perun, Weles i krwiożercza Nyja. Bóstwa, które z jednej strony posiadają niezwykłe umiejętności, z drugiej jednak toczą ze sobą walkę, a stawka jest wysoka. Nie ma bowiem nic gorszego dla bóstwa, niż zapomnienie…
Co mi się bardzo w tej powieści podobało, to tło i miejsca zdarzeń. Autor postarał się, by Warszawa była Warszawą, a Moskwa Moskwą. No i wspaniała, klimatyczna Nawi. Dzięki temu sceneria jest bardzo plastyczna, doskonale zresztą uzupełnia ją różnorodność bohaterów. Połączenie współczesności ze światem słowiańskich bóstw i magii, skomplikowanych relacji między trójką bohaterów jak również doskonałe postacie drugoplanowe stworzyły mieszankę iście wybuchową.
Splątani zarówno poprzez przeszłość, jak i niezwykle umiejętności bohaterowie tak naprawdę do końca nie wiedzą, w jakiej uczestniczą grze. Nie wie tego również czytelnik, co i rusz odkrywając nowe tropy i doświadczając zaskakujących zmian akcji. A i tak epilog książki zdecydowanie zaskakuje, choć z drugiej strony wydaje się dość oczywistym rozwiązaniem.
Dodać należy, iż magiczny świat książki podkreślają świetne ilustracje autorstwa Mateusza Wilmy. Trochę szkoda, iż jest ich tak niewiele, gdyż są naprawdę klimatyczne i doskonale wpisują się w treść książki. Również okładka, autorstwa Dark Crayona, przyciąga wzrok, tak naprawdę jednym obrazem przedstawiając główny wątek tej książki. Choć z drugiej strony nie jestem pewien, czy akurat to bóstwo powinno na okładce się znaleźć, ale tu już takie moje gdybanie.
Słowiańskie bóstwa, magia i świat współczesny… Tomasz Duszyński w rewelacyjny sposób splótł wiele gatunków, tworząc niepowtarzalny klimat. Odnalazłem tu wiele smaczków z książek, które wydawać by się mogło są odległe gatunkowo od tej powieści. Jeśli dodać do tego solidny warsztat pisarski autora to nikt chyba nie będzie miał wątpliwości, iż jest to jedna z najciekawszych pozycji mijającego roku. I choć moje uwielbienie dla słowiańskiej fantastyki na pewno ma znaczenie w tej recenzji, to jednak pozytywne oceny, jakie „Droga do Nawi” zbiera wśród recenzenckiej blogosfery oraz na literackich forach świadczy o tym, iż chyba nie mylę się w swym zdaniu na jej temat.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/11/tomasz-duszynski-droga-do-nawi/
Lubię słowiańską fantastykę. Taką klasyczną, kiedy pojawiają się nasze, swojskie obyczaje i stwory z legend. Kiedy człowiek, czytając taką książkę czuje, jak gdyby autor siadł przed nim, wyciągnął butelczynę, słoik ogórków, marynowanych grzybków i zaczął opowiadać swoją historię. A ja, jako czytelnik, imprezuję wraz z nim, zasłuchany w baśnie o Perunie, Welesie,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mówi się iż prawdziwą miarą talentu autora jest druga część cyklu. O ile pierwsza bowiem może być arcydziełem, w drugiej trzeba się znacznie bardziej napracować, by zaskoczyć czymś czytelnika, znającego wszak wady i zalety głównych bohaterów. „Kasacja” Remigiusza Mroza jest książką nadspodziewanie dobrą i spłynęło na nią mnóstwo pochwał, kontynuacja wydawała się być więc nieunikniona. No i jest!
Chyłka i Zordon po raz kolejny biorą sprawę, która wydaje się być z góry przegraną. Trzyletnia Nikola znika z domu rodziców, alarm całą noc jest włączony i nie ma żadnych śladów porwania czy tez zbrodni. Naturalnymi podejrzanymi wydają się być rodzice dziewczynki – on, Awit Szlezyngier, jeden z najbogatszych biznesmenów oraz ona, piękna i powabna Angelika, znajoma Chyłki z dawnych lat. A jednak, w miarę rozwoju sytuacji, okazuje się, że nie wszystko wygląda tak, jak początkowo się zdawało.
Głównych bohaterów już znamy – Chyłka i Zordon, czyli pani adwokat i początkujący aplikant. Para współpracująca ze sobą na niwie zawodowej, a jednocześnie splątana w intrygującym związku szefowej i podopiecznego. Pojawia się również postać, która mnie wyjątkowo rozśmieszyła, czyli ich kolega z kancelarii Daniel Kosmowski, jak to ślicznie ujęła Chyłka: „Cristiano Ronaldo polskiej palestry”. Postać wyjątkowo irytująca, typowy korposzczur, w dodatku posługujący się typowym dla tego gatunku ludzi korporacyjnym slangiem. No i oczywiście rozgrywającym własną grę. Najważniejszą jednak sprawą jest rozwiązanie tajemnicy zaginięcia dziewczynki.
Przyznam szczerze, że w trakcie lektury robiłem sobie listę pytań i wątpliwości, które miały znaleźć się w tej recenzji pod hasłem: „Co mi się podobało w pierwszej części, a nie podoba w drugiej”. Jednakże autor perfidnie zagrał sobie ze mną, jako z czytelnikiem i wszystkie te wątpliwości nie dość, że przewidział, to jeszcze umiejętnie wyjaśnił. Przyznaję, że w jednym przypadku wyjaśnienie odczułem wręcz jak uderzenie w twarz. Chyba nie muszę dodawać, że na końcu lektury moja lista była pełna wyłącznie wykreślonych pozycji?
Chyłka i Zordon… Kto czytał pierwszą część wie, do czego teraz piję. Ale nic nie napiszę, sami zagłębcie się w tę skomplikowaną relację. To był właśnie mój pierwszy zarzut, wręcz rzucający się w oczy po początkowych rozdziałach – ten intrygujący w pierwszej części wątek wydawał się być mocno zaniedbany. Lecz potem autor poprowadził sprawę wręcz po mistrzowsku, dzięki czemu… [i tu zapadnie cisza, żeby nie spolerować]
Warsztat literacki Remigiusza Mroza mieliśmy okazję poznać już wcześniej, nie jest więc zaskoczeniem wysoki poziom tej książki. Świetnie poprowadzona akcja powoduje, że chce się tę książkę chłonąć tak, jak jej poprzednią część. Należy tylko pamiętać, iż nie jest to rasowy kryminał, ale przede wszystkim thriller prawniczy. Rozwiązanie zagadki zniknięcia córki państwa Szlezyngierów oczywiście poznamy, jednakże, jak to w przypadku thrillerów prawniczych bywa, główny nacisk położony jest na batalię sądową. To właśnie na sali sądowej zapadają najważniejsze decyzje, podobnie jak w części poprzedniej budząc zrozumiałe wątpliwości i zaskakując czytelnika.
Warto zwrócić uwagę na okładkę – jest świetna, ale jej perfekcyjność docenić można dopiero po przeczytaniu książki. Wtedy właśnie, kiedy znamy już całą intrygę, ukazuje swoje cudowne, dwuznaczne oblicze. Mariusz Banachowicz odwalił tu naprawdę kawał solidnej roboty, za którą należą mu się wyrazy uznania.
Cóż można napisać na podsumowanie… Autor udowodnił, że pierwsza część cyklu nie była tylko przypadkiem, kontynuacja jest przynajmniej równie dobra. Nie tylko dzięki głównym bohaterom, ale także poprzez świetną zagadkę kryminalną, jak również wspaniałe boje na sali sądowej, dzięki czemu czytelnik może poznać zawiłości procedur, obowiązujących w sądach. A najlepszą część Remigiusz Mróz zachował na koniec informując czytelnika, że powstanie trzecia część. I tylko zastanawiam się, czy końcówka tomu drugiego to potwierdzenie tego, co nieuchronnie stać się powinno w części trzeciej, czy sprawy skomplikują się ponownie. Ale o tym wie jak na razie tylko autor.
Pozostaje zatem czekać.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/25/remigiusz-mroz-zaginiecie/
Mówi się iż prawdziwą miarą talentu autora jest druga część cyklu. O ile pierwsza bowiem może być arcydziełem, w drugiej trzeba się znacznie bardziej napracować, by zaskoczyć czymś czytelnika, znającego wszak wady i zalety głównych bohaterów. „Kasacja” Remigiusza Mroza jest książką nadspodziewanie dobrą i spłynęło na nią mnóstwo pochwał, kontynuacja wydawała się być więc...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ma chyba w naszym kraju osoby, która bezkrytycznie przyjmowałaby wiadomości serwowane nam przez media, zwłaszcza te, dotyczące zagadkowych zgonów, bankructw czy spraw sądowych. O tym, że gospodarka i polityka to system naczyń połączonych wiadomo doskonale, jednakże reguły, rządzące tymi dwoma światami, zdecydowanie do najczystszych nie należą. Jeśli do tego dodać kontrolowaną i manipulowaną prasę, otrzymujemy w wyniku dość spore bagno. Jak bardzo prawdziwe?
Adam Bonar, współwłaściciel jednej z firm leasingowych, oskarżony zostaje o defraudację potężnej sumy pieniędzy. Konkretnie trzystu milionów złotych. Przedstawiony w prasie m.in. przez dziennikarza Jakuba Zimnego jako oszust, początkowo załamuje się, zwłaszcza iż nie ma pojęcia, czy jego współpracownik, obecnie przebywający za granicą, czegoś nie wywinął. Pomocną dłoń podaje mu niespodziewanie dziennikarka Kasia Jarosz, również Kuba Zimny powoli dochodzi do wniosku, iż Adam Bonar może być niewinny. I choć do końca nie jest przekonany, czy ze strony biznesmena nie jest to jakaś szalona gra, jakiś gospodarczy gambit, to jednak intryguje go ta sprawa coraz bardziej. Wkrótce jednoczą siły z dziennikarką z konkurencyjnego pisma, a wnioski, które wyciągną na podstawie zgromadzonych dowodów są bardziej niż szokujące.
„Sędzia” to opowieść o polskim systemie sprawiedliwości i jego powiązaniu z polityką. W czasie lektury mimowolnie nasuwają się skojarzenia z najgłośniejszymi sprawami, w których niszczono polskich biznesmenów, będących poza układem lub tych, którzy właśnie mu podpadli. Naturalnym jest skojarzenie ze sprawą Romana Kluski – nieprzypadkowo zresztą, gdyż właśnie właściciel Optimusa pojawia się w tej książce jako ofiara i widać, że postać ta była silną inspiracją dla autora do napisania „Sędziego”. Choć głównym bohaterem jest ktoś inny, mający również własne alter ego istniejące w naszej rzeczywistości.
Z jednej strony – zaszczuty, nie wiedzący co się dzieje biznesmen, który krok po kroku, dzięki oskarżeniom (bezpodstawnym?) traci powoli rodzinę, znajomych i dobrą opinię. Z drugiej – koalicja bankowo-sądownicza, która specjalizuje się w wyłudzaniu za bezcen akcji czy wartościowych terenów. A może na odwrót? Może ów biznesmen to typowy polski nowobogacki, który oszukał partnera i klientów, a teraz próbuje zdobyć zaufanie prasy łzawymi historiami, tymczasem aparat państwowy próbuje go za matactwa finansowe ukarać? A może prawda jest jeszcze inna?
Niezauważalnie pojawia się w tej powieści jeszcze inna strona. Początkowo głęboko ukryta, wręcz niewidoczna, dopiero pod koniec się ujawnia, a i tak tylko na tyle byśmy mieli świadomość, że istnieje. I tak właśnie sobie tłumaczę tytuł tej książki – nie, nie chodzi tu o sędziego Fogla, który wszak w tej powieści jest postacią drugoplanową. Ale raczej o „tego, który pociąga sznurki”. Bo nietrudno przecież zauważyć, że ci, którzy żyją pełnią władzy, żyją tylko iluzją. Choć są sędziami, prezesami, komornikami – nad nimi jest być może ktoś jeszcze. Kat w każdej chwili może stać się ofiarą, co potwierdziłby choćby Robespierre, gdyby żył.
Powieść Mariusza Zielke wciąga czytelnika w typowe, polskie bagienko. Świetnie skonstruowana fabuła i niebanalni bohaterowie sprawiają, iż dość gruba z pozoru książka kończy się zaskakująco szybko. No i co najważniejsze – jeśli jeszcze ktoś żył w świecie idealistycznej wizji Polski, jako państwa prawa i sprawiedliwości – zostanie po lekturze skutecznie z tejże wizji wyleczony. A i wiadomości na popularnych portalach czy w głównych wiadomościach zabrzmią zapewne zupełnie inaczej.
Co – niestety – nie znaczy, że optymistyczniej.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/25/mariusz-zielke-sedzia/
Nie ma chyba w naszym kraju osoby, która bezkrytycznie przyjmowałaby wiadomości serwowane nam przez media, zwłaszcza te, dotyczące zagadkowych zgonów, bankructw czy spraw sądowych. O tym, że gospodarka i polityka to system naczyń połączonych wiadomo doskonale, jednakże reguły, rządzące tymi dwoma światami, zdecydowanie do najczystszych nie należą. Jeśli do tego dodać...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński…
Zauważyliście, iż to genialne trio wymieniane było właśnie w tej kolejności? No, czasami Gintrowski zamieniał się miejscami z Kaczmarskim, ale właśnie Zbigniew Łapiński nieodmiennie stawiany był na końcu tej trójki. Nie bez przyczyny zresztą – to pierwsza dwójka grała na gitarach i śpiewała, skupiając na sobie uwagę publiczności i kamer, a Zbyszek zawsze był tam gdzieś w tle, uderzając tylko w klawisze. Tyle tylko, że właśnie te klawisze, w połączeniu z geniuszem Łapińskiego, nierzadko były motorem napędowym programów, przedstawianych przez tę trójkę. Bo choć Zbigniew Łapiński jest kompozytorem wszechstronnym i współpracował z wieloma polskimi artystami, w tym także z najwyższej półki, to jednak właśnie z Gintrowskim i Kaczmarskim jest najczęściej kojarzony.
O tym, jak i o wielu innych ciekawostkach dowiemy się z książki Katarzyny Walentynowicz „Zbigniew Łapiński. Historie również niepoważne, czyli groch z kapustą”. Książki – dodam – niezwykłej, raz, że bardzo sentymentalnej, a dwa – że perfekcyjnie wydanej. Wydawnictwo Bellona odwaliło kawał niesamowitej roboty, dzięki czemu otrzymujemy książkę w twardej oprawie, bogato ilustrowaną (nie tylko zdjęcia Zbyszka z rodziną i kolegami, jak można byłoby się spodziewać, ale także świetne rysunki Krzysztofa Trzaski, doskonale obrazujące muzyka) no i przede wszystkim z olbrzymią niespodzianką dla fanów – czyli płyta CD z kompozycjami Łapińskiego. I choćby dla arcygenialnej kompozycji do przepięknego tekstu Marcina Wolskiego „Ptasie powroty” warto tę książkę kupić (a płyty, co oczywiste, wysłuchać).
Książka dzieli się na dwie zasadnicze części – pierwsza z nich to wywiad-rzeka, jaki autorka przeprowadziła z kompozytorem. Podzielony on jest na kilka części – dzieciństwo, lata szkolne, studia, a także muzyka, rodzina, no i – czego nie mogło zabraknąć – rozdział poświęcony działalności we wspomnianym przez mnie na wstępie tercecie. Choć wywiad podzielony jest na powyższe rozdziały, tak naprawdę jest on dość symboliczny. Tu i ówdzie pojawiają się wspomnienia siostry, wspomnienia rodziny, znajomych, dzięki czemu na wszystko co, o czym opowiada Zbigniew Łapiński możemy spojrzeć z alternatywnego punktu widzenia. Cieniem na słowa kompozytora kładzie się udar, jakiego muzyk dostał w 2005 roku – widać, jak bardzo to przeżył. Motyw ten pojawia się dość często w opowieści Zbyszka. I nie chodzi nawet o względy zdrowotne – dla Łapińskiego znacznie gorszy wydaje się być bezruch, brak możliwości komponowania i aktywnego życia muzycznego.
Druga część to wspomnienia osób, których los połączył z genialnym kompozytorem. Poznajemy muzyka niejako z drugiej strony, w opowieściach i anegdotach, zapamiętanych przez rozmówców. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiły wspomnienia Ewy Błaszczyk, która doskonale wychwyciła inżyniersko-kompozytorski dualizm Łapińskiego, czyli z jednej strony perfekcjonizm i dokładność, z drugie nieustanne wędrówki i improwizacje w świecie nut. Zresztą ogrom osób, które zechciały podzielić się z autorką swoimi opiniami wskazuje, jak wszechstronnym, a jednocześnie jak utalentowanym kompozytorem jest Zbigniew Łapiński.
Duże brawa dla autorki, ale też dla wydawnictwa Bellona za tę pozycję. Nie miałbym nic przeciwko, by tak wydawane książki zajmowały jak największą część mojej biblioteczki. Biografia (czy tez biograficzny wywiad) żyjącej osoby to takie trochę podglądanie artysty przez dziurkę od klucza, dlatego trudno go na taki ruch namówić. Zwłaszcza iż Łapiński jest osobą wyjątkowo dbającą o swoją prywatność (wiadomo, Skorpion!). Tym bardziej warto więc docenić autorkę (przede wszystkim) i wydawnictwo – Katarzynę Walentynowicz za ciekawe pytania, a wydawnictwo za świetne wydanie tej książki.
A ja sobie idę posłuchać „Ptasie powroty”.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/25/katarzyna-walentynowicz-zbigniew-lapinski-historie-rowniez-niepowazne-czyli-groch-z-kapusta/
Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński…
Zauważyliście, iż to genialne trio wymieniane było właśnie w tej kolejności? No, czasami Gintrowski zamieniał się miejscami z Kaczmarskim, ale właśnie Zbigniew Łapiński nieodmiennie stawiany był na końcu tej trójki. Nie bez przyczyny zresztą – to pierwsza dwójka grała na gitarach i śpiewała, skupiając na sobie uwagę publiczności i kamer, a...
Duży, stary dom na peryferiach, grupa młodzieży, która urządza sobie w nim imprezę, duchy i tajemniczy pokój a także wkraczające do akcji nieznane, lecz potężne siły. Brzmi znajomo? Myślę, że tak, szczególnie dla fanów kręconych na jedno kopyto amerykańskich horrorów klasy B typu „Krzyk” czy „Koszmar minionego lata”. Dlatego jeśli po książce „Siódma dusza” spodziewacie się czegoś więcej, jakichś wodotrysków intelektualnych czy treści do przemyślenia, to Was rozczaruję, tego tu nie znajdziecie. Ale jeśli macie ochotę na niezobowiązującą rozrywkę, książkę, którą można przeczytać np. w pociągu czy w poczekalni, książkę łatwą w odbiorze, choć do bólu schematyczną czyli ot, taki zapychacz czasu – to już jest pozycja godna rozważenia.
Jak już wspomniałem – miejscem akcji jest dom na lekkim zadupiu, odziedziczony przez rodzinę Lipińskich po zagadkowym utonięciu Antoniego Mostowskiego – wuja Marcina. Marcina, który pół roku po otwarciu testamentu, korzystając z okazji, jaką jest wyjazd rodziców, organizuje u siebie imprezę. Pojawiają się na niej cztery osoby, będące parami: Adam z Majką oraz Tymek z Nadią. I to właśnie ta druga para jest najbardziej wyrazista z całej powieści. On, lekkoduch, zmieniający dziewczyny jak rękawiczki i ona – pół Polka, pół Ukrainka, z jednej strony śliczna i od razu wpadająca Marcinowi w oko, z drugiej – zakolczykowana i ubierająca się w stylu zdecydowanie buntowniczym. W dodatku, jak się później okazuje, obdarowana dość niespodziewanymi umiejętnościami.
Jeśli chodzi o schematyzm tejże książki to muszę dodać iż wiadomo z góry, co dziać się będzie dalej. Młodzież znajdzie tajemniczy pokój, w domu zaczną się dziać dziwne rzeczy, tajemnicza mgła (no bo jak, musi być mgła!) uniemożliwi ucieczkę. Wielbiciele gatunku podczas lektury tej książki poczują się jak w (nomen omen) domu. Mamy tu wszystkie elementy tworzące klimat, książka ocieka krwią i tajemniczością, jest mrok, są trupy, jest czad!
Tak jak napisałem, można do „Siódmej duszy” podejść w na dwa sposoby. Gdyby oceniać ją jako książkę, którą niespodziewanie dostajemy i zanurzamy się w lekturę, jej wtórność zapewne by czytelnika rozczarowała. Jeśli jednak tenże czytelnik wie, czego się spodziewać i mimo to (a właściwie: właśnie dlatego!) tę powieść dostaje, to rozpatrując ją we właściwych kategoriach otrzymujemy produkt dobry, a rzekłbym nawet – bardzo dobry. Bez jakiejś zbędnej pseudofilozofii, bez skomplikowanych postaci, bez drugiego dna – po prostu czysty, klasyczny horror.
Jedyne, do czego mógłbym się leciutko przyczepić, to taka niepewność, jakby literacka trema autora na początku tekstu. Tak jakby nie do końca wiedział, jak swoją powieść zacząć. Nie jest to zjawisko mi obce, bo sam, pisząc jakieś opowiadanie, mam właśnie z tym problem – gdzieś w głowie jest pomysł na dalszą treść, ale początek, zawiązanie akcji jest najgorszy. I taka literacką sztywność można w „Siódmej duszy” zauważyć. Na szczęście im dalej, tym lepiej.
A skoro było lekkie czepialstwo, to będzie i lekkie połechtanie autora. Napisałem, iż książka jest do bólu schematyczna, ale jeden pomysł, jeden zabieg literacki, który zastosował Andrzej Wardziak, wart jest docenienia. I naprawdę mi się spodobał. Żeby nie spoilerować napiszę, że chodzi o rozdział czwarty (i kilka późniejszych…). Po przeczytaniu całej „Siódmej duszy” myślę, że docenicie autora i spojrzycie na niego łaskawym okiem za próbę wyciśnięcia jakiegoś potencjału z klasycznego schematu.
Reasumując – jeśli od książki oczekujecie tylko czystej rozrywki i lubicie horrory, no i jeśli przymkniecie nieco oko na schematyzm, to dostaniecie całkiem fajny zabijacz czasu. W dodatku całkiem nieźle napisany, dzięki czemu bardziej straszyć będzie zawartość książki, niż literackie babole. Gdyby jeszcze końcówka była bardziej… hmm… mrożąca krew w żyłach, byłoby idealnie. Ale to już niech każdy sam oceni.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/30/andrzej-wardziak-siodma-dusza/
Duży, stary dom na peryferiach, grupa młodzieży, która urządza sobie w nim imprezę, duchy i tajemniczy pokój a także wkraczające do akcji nieznane, lecz potężne siły. Brzmi znajomo? Myślę, że tak, szczególnie dla fanów kręconych na jedno kopyto amerykańskich horrorów klasy B typu „Krzyk” czy „Koszmar minionego lata”. Dlatego jeśli po książce „Siódma dusza” spodziewacie się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Plagiat…
Wydawać by się mogło, iż książka o takim tytule nie będzie niosła ze sobą wielu emocji, zwłaszcza po przeczytaniu wstępu. Ot, ktoś komuś ukradł pomysł, ktoś się o to upomniał. A jednak akcją, jaka dzieje się w tej książce, można by obdzielić kilka innych pozycji na raz. I śmierć w powieści pojawia się bardzo szybko…
Marcin Faron, pismak lokalnej wrocławskiej gazety kulturalnej „Korespondent Wrocławski”, a jednocześnie osoba z ogromnymi ambicjami i zapędami na dziennikarza śledczego wpada na trop kilku afer. Z jednej strony zastanawia go dziwna śmierć dwójki studentów, z których jeden przewidział atak neonazistów na pokojowy marsz, z drugie – równie dziwny zgon Anity Komar, spowodowany wybuchem bomby. Co ciekawe, student, który został zasztyletowany i szefowa firmy, robiącej czarny PR okazują się być ze sobą powiązani.
Równocześnie trwa kampania wyborcza mająca na celu wyłonić kandydata na rektora uczelni, na której studiowali tragicznie zmarli studenci. Jedną z kandydatek jest żona niedawno zmarłego rektora, drugą – profesorka z tej uczelni, Ewa Kruk. Pikanterii dodaje fakt, iż Julia Dorobek, wdowa po rektorze była niegdyś oskarżona o plagiat. A materiały na nią zbierała specjalistka od czarnego PR, Anita Komar…
Faron, zbierając materiały na temat dziwnego zabójstwa studentów, nieoczekiwanie wpada na jeszcze jeden trop. Okazuje się, iż byli oni autorami dość niezwykłej książki na temat legend rocka. Na tyle niezwykłej, iż…
I koniec – spoilerów nie będzie.
Wydaje mi się, iż autor w swej książce wrzucił za dużo grzybów w barszcz. Parę wątków jest dopisanych nieco na siłę i kompletnie nic z nich, w kontekście całości książki, nie wynika. Ot, choćby prywatny detektyw Bogdan Kwiatkowski, który w zasadzie kompletnie nic do fabuły nie wnosi. Owszem, jest fajną postacią, ale nic ponad to. Również sam motyw Piotra Konopki w szerszej perspektywie jest mocno niedopracowany. Brakuje tu jakiejś fabularnej klamry, spinającej główne wątki w jedną, zaskakującą na końcu, całość.
No właśnie, zakończenie… Mnie osobiście mocno rozczarowało. Takie wzięte z niczego i kompletnie psujące zamysł książki. O ile cała powieść, mimo fabularnych niedoróbek, wciąga i pozwala polubić bohaterów (no, niektórych, oczywiście) to sama końcówka to lekkie pójście na łatwiznę. Tak jak wspomniałem wcześniej – spodziewałem się jakiegoś zaskakującego spięcia dwóch głównych wątków, tymczasem autor poszedł po najmniejszej linii oporu. Niestety, końcówka nie pasuje do całości, a szkoda…
Szkoda, bo jest to naprawdę dobra książka, mimo kilku potknięć, o których pisałem. Główne wątki toczą się z jednej strony niezależnie od siebie, z drugiej przeplatają się świetnie w fabule i aż prosi się o jakieś ich połączenie i intrygujące zakończenie. Oczywiście pomysł autora na wyjaśnienie zagadki tajemniczych zabójstw zapewne wielu z czytelników się spodoba, mi jednak nie przypadł do gustu.
I choć postacie, jakie występują w tej książce, są soczyste i z łatwością można je sobie wyobrazić (a sądzę, iż zwłaszcza studenci w paniach Dorobek i Kruk odnajdą alter ego swoich profesorek), choć autor odwalił kawał znakomitej roboty, to jednak czegoś w tej książce zabrakło. Nie jest to zła pozycja, tylko koncepcja autora poszła zupełnie nie w tę stronę, w którą spodziewałem się, że pójdzie. A trochę szkoda, bo dostałem znakomity obiad z odrobinkę zepsutym deserem.
http://literrarium.blog.pl/2015/11/30/maurycy-nowakowski-plagiat/
Plagiat…
Wydawać by się mogło, iż książka o takim tytule nie będzie niosła ze sobą wielu emocji, zwłaszcza po przeczytaniu wstępu. Ot, ktoś komuś ukradł pomysł, ktoś się o to upomniał. A jednak akcją, jaka dzieje się w tej książce, można by obdzielić kilka innych pozycji na raz. I śmierć w powieści pojawia się bardzo szybko…
Marcin Faron, pismak lokalnej wrocławskiej...
2015-11-24
Przemoc w wychowaniu dziecka to bardzo trudny temat. Co gorsza, problem ten dotyczy znacznie większej liczby rodziców, niż można by przypuszczać. I teraz zapewne wiele z osób westchnie i pomyśli sobie – jak to dobrze, że ja prawidłowo wychowuję swoje dziecko. Bez przemocy, bez znęcania się. Ale… Czy na pewno?
To między innymi do Was, kochani rodzice (ale także babcie, dziadkowie, wujkowie i ciocie) napisała autorka tę książkę. Do Was, którzy sądzicie, iż nie stosujecie przemocy wobec dziecka i uważacie, iż wychowujecie je prawidłowo. Być może tak jest, nie neguję tego, ale przeczytajcie tę książkę i odpowiedzcie sobie po lekturze na pytanie – czy Wasze zdanie jest takie samo, jak przed lekturą? Gwarantuję, iż spora, naprawdę spora grupa osób dojdzie do zaskakujących wniosków.
Olbrzymią zaletą tej pozycji są przykłady. I to nie te, wymyślone na potrzeby książki – o nie, zaręczam, iż każdy z tych przykładów jest wzięty z życia i jako osoby odpowiedzialne mniej lub bardziej za dziecko spotkaliście się z podobnymi sytuacjami niejednokrotnie. Bardzo często miałem wrażenie, iż autorka w przykładzie opisuje mnie, moją szwagierkę, moją siostrę oraz innych rodziców. Bo sytuacje te są doskonale znane, pytanie brzmi – czy odpowiednio potrafiliśmy zareagować?
Przewaga rodziców nad dzieckiem jest oczywista, niestety bardzo łatwo popaść w zależność więzień-strażnik (w tym przypadku rodzic-dziecko) z słynnego eksperymentu więziennego Zimbardo. Jakże łatwo nam, starszym, zniewolić małą, bezbronną istotę, która wszak płacze, krzyczy, łobuzuje gdy my chcemy odpocząć po ciężkim dniu pracy? Jak łatwo użyć przemocy – nie, nie tej fizycznej, ale zwykłej, psychicznej, gdy maluch ryczy w sklepie a my nie kupujemy mu tego, czego chce, i to nie ze względu na braki finansowe ale dla zwykłej, przewrotnej złośliwości? Bo przecież to my, rodzice jesteśmy górą!
Autorka dogłębnie przeanalizowała problem i podała go czytelnikowi w wyjątkowo przejrzystej formie, dzięki czemu zdecydowana większość rozdziałów jest zrozumiała dla każdego. Niektóre z podrozdziałów, dotyczące budowy mózgu dziecka, można ominąć, jednak zdecydowanie tego nie polecam. Naprawdę warto „wgryźć” się w te tematy, dzięki czemu wiele rzeczy stanie się łatwiejszych do zrozumienia. Na przykład dowiemy się, iż ze względu na nierównomierny rozwój poszczególnych części mózgu pewne informacje (np. zdarzenia traumatyczne) mogą zostać przez organ ten zachowane i będą wpływać na zachowanie dziecka w przyszłości, choć tenże młody człowiek nie będzie ich pamiętał.
Już pierwszy rozdział, poświęcony relacjom dziecko-rodzic wiele wyjaśnia. Zaraz na początku pojawia się słowo-klucz, czyli empatia. Empatia, czyli (upraszczając) próba zrozumienia dziecka, a nie gniew, odsunięcie czy oskarżenie. W końcu komu może zaufać dziecko, jak nie rodzicowi? Dziecko pragnie być zrozumiane i szanowane, jednocześnie nie jest w stanie wystarczająco jasno przekazać swoich uczuć rodzicom. To na opiekunach opiera się ciężar znalezienia wspólnego języka z dzieckiem. Wspólnego, a nie relacji strażnik-więzień. Dlatego warto przeanalizować, co dzieje się w relacjach dziecko-rodzic zarówno z punktu widzenia dziecka, jak i rodzica.
Spora część książki poświęcona jest enzymom i hormonom, które warunkują pracę naszego mózgu i organizmu. Ułatwia to zdecydowanie zrozumienie sposobu, w jaki działa organizm dziecka i pozwala na dostosowanie swojego zachowania do potrzeb rozwijającego się mózgu. Sposób w jaki serotonina czy endorfiny wpływają zarówno na rodziców, jak i dziecko może rzutować na jego (dziecka) późniejszy rozwój. Znów wracamy tu do empatii – rodzic empatyczny łatwiej poddaje się działaniom hormonów szczęścia, jednocześnie wywołując analogiczne ich wydzielanie u dziecka.
Najnowsze odkrycia naukowe pozwalają zrozumieć wiele z czynników, które wpływają na rozwój dziecka, a z których istnienia nie zdawaliśmy obie zapewne sprawy. Ta książka porusza temat wychowania dziecka z wszelkich możliwych stron, zarówno biorąc pod uwagę hormony, wychowanie dziecka, problem przemocy (nie tylko fizycznej) jaki nawet tak zaawansowaną dziedzinę nauki, jak epigenetyka. Choć kluczową tezę tej książki można streścić w kilku słowach: „empatia, nie agresja”, to jednak biorąc pod uwagę podane przykłady zasadę tę stosuje znacznie mniej rodziców i opiekunów, niż można przypuszczać. W dodatku wielu z rodziców potrafi nieświadomie krzywdzić dziecko, zakładając iż skoro nie daje się klapsów, to nie ma przemocy. Zanim jednak postawi się tezę – „Jestem dobrym rodzicem/opiekunem” – naprawdę warto zapoznać się z książką profesor Gueguen.
Jeśli po jej lekturze nadal będziecie w stanie stwierdzić – jestem dobrym rodzicem – to gratuluję. Ale sądzę, że po zamknięciu ostatniej strony książki wypowiedzieć szczerze te trzy słowa będzie mogło naprawdę niewielu z Was.
http://literrarium.blog.pl/2015/12/07/catherine-gueguen-wychowanie-szczesliwego-dziecka-w-swietle-rewolucyjnych-odkryc-naukowych/
Przemoc w wychowaniu dziecka to bardzo trudny temat. Co gorsza, problem ten dotyczy znacznie większej liczby rodziców, niż można by przypuszczać. I teraz zapewne wiele z osób westchnie i pomyśli sobie – jak to dobrze, że ja prawidłowo wychowuję swoje dziecko. Bez przemocy, bez znęcania się. Ale… Czy na pewno?
To między innymi do Was, kochani rodzice (ale także babcie,...
2015-09-23
Kolejna książka autorstwa Pawła Majki znalazła się moich rękach. „Pokój światów’ , który niedawno miałem przyjemność recenzować, sprawił na mnie jak najlepsze wrażenie. Odpowiedź na to, czy „Niebiańskie pastwiska” potwierdzą opinie o szczególnym talencie autora padła już po kilkunastu stronach, które błyskawicznie pochłonąłem. A po przeczytaniu całości mogę powiedzieć: „O tak, to była fantastyczna przygoda!”
A całość prezentuje się iście imponująco – 730 stron czystej fantastyki. Tak, słownie siedemset trzydzieści! Ale przyczyna, dla której czytałem tę książkę nieco dłużej, niż zwykle była inna. Kiedy spotykam się z realistycznie powiązanym światem, intrygującymi bohaterami i piekielnie, choć w tym przypadku powinienem napisać bosko skomplikowaną i intrygującą fabułą, to ja mam zawsze opory przed szybkim skończeniem takiego dzieła. Bo chce jak najdłużej w tym świecie przebywać, odwlekać wyjście z niego jak tylko mogę, ponieważ choć wiem, że musi się skończyć , to jednak powrót do rzeczywistości wcale mnie nie cieszy.
Ale zacznijmy od początku. Rebelia we Wspólnych Przestrzeniach wygasa. Pozostał jeszcze ostatni punkt oporu, jednakże jego szanse na przetrwanie są nikłe. Wydawać by się mogło, iż wszystko dąży do końca, jakim jest opanowanie rebelii, ale… I tu zaczyna się cała intryga. Bo nagle okazuje się, iż wojska koalicji są wysoce skonfliktowane, a poszczególne obozy koalicyjne wysoce skłócone. I ktoś tę niechęć podsyca, bo bez trudu daje się zauważyć działania konspiracyjne. W pozornie zjednoczonych armiach narasta konflikt, a w dodatku okazuje się, iż nikt nie ma pełnej wiedzy nad tym, co tak naprawdę się dzieje.
Ludzkość poddana jest bogom, wierząc, iż to oni właśnie zapewnią im godne życie pozagrobowe. Ale kim są bogowie? Nie brak tych, którzy uważają, iż bogowie to pasożyty, co gorsza uważają, iż potrafią to udowodnić. Kim są kapłani i magowie? Obdarzonymi ponadnormalnymi zdolnościami ludźmi czy po prostu inżynierami, którzy odnaleźli naukę tam, gdzie inni szukali wiary?
Akcja toczy się na wielu płaszczyznach, ogniskując się jednak na jednej postaci. Pozornie nieistotnej, jednym z trybików tej rządzącej światem maszyny, a jednak nosicielem największej tajemnicy. Jak klasyczna space opera, powieść tryska wręcz gejzerami pomysłów, które nie pozwalają się nudzić czytelnikowi. Barwne postacie, połączenie techniki i inżynierii z bogami i rytuałami oraz idealne wręcz połaczenie religii z techniką, a także wspaniała, monumentalna bitwa w przestrzeni kosmicznej oraz dość hipnotyczne przeżycia księcia Oruzon w zaświatach czynią tę powieść naprawdę wyjątkową.
Kto tak naprawdę rozdaje karty w tej rozgrywce? Zdrada czai się na każdym kroku a to, co wydaje się oczywiste już kilka stron dalej okazuje się wyglądać nieco inaczej. I w zasadzie jednego, czego mi zabrakło, to klasycznego kopnięcia w tyłek pod koniec lektury.
Powiedzieć o prologu, że był wciągający, to powiedzieć mało. Ale też czytelnik oczekuje pod koniec powieści odpowiedzi na pytania, dlaczego wszystko potoczyło się, jak potoczyło i dlaczego podjęto wówczas takie, a nie inne decyzje. I niestety, całkowitej odpowiedzi się nie doczekałem, choć klamra spinająca początek i koniec była naprawdę wysokich lotów.
Cóż napisać więcej? Majka przyzwyczaił czytelnika do wysokiej formy swoich tekstów, a tutaj wzniósł się momentami na wyżyny swoich umiejętności. Piekielnie (bosko?) rozbudowaną intrygę, zawiłą fabułę i zagadki, które każdy czytający zadaje sobie już od pierwszych stron. No i niebanalne podejście do religii i rozwoju cywilizacji. Czy tak będzie wyglądał świat za klika tysięcy lat? Niewykluczone, choć część fabuły wydaje się być inspirowana pewnym literackim klasykiem. Tym niemniej jest książka, którą z czystym sumieniem można polecić każdemu fanowi s-f i w ogóle dobrej fantastyki.
http://literrarium.blog.pl/2015/09/28/pawel-majka-niebianskie-pastwiska/
Kolejna książka autorstwa Pawła Majki znalazła się moich rękach. „Pokój światów’ , który niedawno miałem przyjemność recenzować, sprawił na mnie jak najlepsze wrażenie. Odpowiedź na to, czy „Niebiańskie pastwiska” potwierdzą opinie o szczególnym talencie autora padła już po kilkunastu stronach, które błyskawicznie pochłonąłem. A po przeczytaniu całości mogę powiedzieć: „O...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-25
Rzeczywistość czasami w dziwny sposób splata się z fikcją literacką. Autor powieści „Kod Himmlera” chyba nie spodziewał się iż w momencie, gdy publikowana jest jego książka, kompleks „Riese”, czyli „Olbrzym”, w którym rozpoczyna się akcja jego powieści, znajdzie się na ustach wszystkich Polaków. Oczywiście za sprawą tzw. „Złotego pociągu”, o którym od kilku tygodni grzmi ogólnopolska (i światowa również) prasa oraz media. Powieść Przemysława Piotrowskiego pokazuje nam jednak, że to, co można znaleźć w niezbadanych czeluściach pronazistowskich szybów, czy to na Dolnym Śląsku, czy to na Antarktydzie, niekoniecznie musi być czymś, co przyniesie jakąkolwiek korzyść znalazcom. A wręcz może odwrócić się przeciwko nim.
Głównymi bohaterami powieści są Polacy – Tomasz Turczyński, niedoszły wybitny sportowiec, a aktualnie dziennikarz redakcji sportowej w lokalnej gazecie oraz bibliotekarka Kasia. Tomasz, dzięki dokumentom, przekazanym mu przez babcię wpada na trop tajemnicy, jaką ukrywają wzgórza Dolnego Śląska. Niestety, dokumenty są nie do końca zrozumiałe, pomocna okazuje się być jednak jego nowa sympatia. Dzięki pomocy niemieckiego profesora sprawa toczy się naprzód, jednak całość komplikują tajemnicze morderstwa osób, z którymi badacze się spotykają.
W międzyczasie na antarktycznej bazie dochodzi do zagadkowego odkrycia. Naukowcy znajdują przypadkiem zamarznięte zwłoki sprzed kilkudziesięciu lat, okaleczone w niewytłumaczalny sposób. Gruntowne badanie okolicy przy pomocy georadarów przynosi jeszcze dziwniejsze rezultaty. Do akcji wkraczają służby specjalne, niekoniecznie zaprzyjaźnionych państw. Obydwie sprawy – tajemnica kompleksu Riese oraz dziwne tunele pod lodami Antarktydy okazują się być głównymi odnogami tej samej sprawy…
Brzmi ciekawie? Tak, bo sam pomysł zacny. Z wykonaniem jednak gorzej. Zacznijmy od głównych bohaterów.
Tomek – superman, przystojniak co to i w kosza, i w piłkę i w ogóle tańczy, śpiewa, recytuje i nic, co ma spódniczkę przed nim nie ucieknie. Samiec alfa, nawet wśród innych sobie podobnych. Kasia – bibliotekarka z ubercycem i w seksi okularkach. Ogólnie seksbomba, w której główna postać tej książki po prostu musi się zakochać. No i profesor, typowy naukowiec szablonowy aż do bólu, plus Iwan, czyli czarny charakter – i myślę, że was nie zaskoczę: typowy aż do bólu. Ogólnie postacie są jak wycięte z szablonów powieści sensacyjnych – nudne, przewidywalne, i uwaga! Typowe aż do bólu. Wszystkie.
Akcja… No cóż, zaletą thrillerów tego typu jest gnanie akcji do przodu i zaskakiwanie czytelnika raz za razem. Tutaj niestety na jakiekolwiek zaskoczenie nie można liczyć. Akcja jest straszliwie przewidywalna, wszystko toczy się jak po sznureczku od punktu A do punktu B. Nie ma miejsca na niespodziewane zwroty akcji. Zresztą, skoro autor zdradza (pośrednio, ale jednak) zakończenie jeszcze przed początkiem pierwszego rozdziału to już wiadomo czego można się spodziewać.
Błędy. No są. Są, i to wyraźne. Zaczynając od tych drobnych (Polska wygrywa na początku z Brazylią, by już po paru stronach okazało się, iż jednak wygrała z Niemcami), poprzez te irytujące („stróżka”, „stróżka”, „stróżka”! Autorze, stróżka to żona stróża, a krwi to może być strużka!), aż po dość dziwne (tytuł powinien brzmieć „Kod Mengele”, gdyż Himmlera w powieści wyjątkowo mało, a rozwiązanie dają pamiętniki tegoż pierwszego) i wręcz śmieszne (nasz Tomek, superbohater i pogromca dziewic kryguje się jak panienka, podrywając bibliotekarkę – głupiutka ta scena). Dialogi są momentami irytujące, a już maniera zwracania się do głównej pary bohaterów per „dzieci” przez profesora sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z powieścią młodzieżową, a nie z soczystym thrillerem.
„Kod Himmlera” to powieść dla czytelnika nie wymagającego zbyt wiele – ot, żeby coś się działo i nie trzeba było myśleć. Od mistrzów czy choćby wyróżniających się autorów tego gatunku dzieli autora przepaść, ale też nie można nazwać tej książki złą. Czyta się bez zgrzytu, akcja toczy się w miarę szybko i dynamicznie, dążąc do wyjaśnienia tajemnicy z przeszłości. Jak na debiut to całkiem niezła pozycja, otwierająca przed czytelnikiem tajemnice kompleksu Riese i bazy 211.
http://literrarium.blog.pl/2015/09/28/przemyslaw-piotrowski-kod-himmlera/
Rzeczywistość czasami w dziwny sposób splata się z fikcją literacką. Autor powieści „Kod Himmlera” chyba nie spodziewał się iż w momencie, gdy publikowana jest jego książka, kompleks „Riese”, czyli „Olbrzym”, w którym rozpoczyna się akcja jego powieści, znajdzie się na ustach wszystkich Polaków. Oczywiście za sprawą tzw. „Złotego pociągu”, o którym od kilku tygodni grzmi...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-24
[Uwaga – potencjalne spoilery!]
Po raz kolejny na ulicach pojawiły się zombie. Po raz kolejny zaatakowana ludzkość musi bronić się przed inwazją żywych umarlaków i wykorzystywać wszystkie sposoby, by przeżyć czasy apokalipsy. Tym razem stwory zaatakowały we Wrocławiu, a wszystko to jest osią powieści Magdaleny Owczarek – „Po moim trupie”.
Niestety, książka nie wnosi zupełnie nic do tematyki zombie. To zwykła, naiwna opowiastka dla nastolatków, pełna absurdów, których kwintesencją jest końcówka. Już sama bohaterka, Karolina Świetlicka wykazuje cechy typowej blondynki z dowcipów. Zaraz na początku powieści słyszy w telewizyjnych wiadomościach o rozprzestrzenianiu się zarażeń i zwiększającej się liczbie zombie. Cóż robi nasze dziewczę – biegnie do sklepu i robi zapasy? O nie! Przecież ona robi zakupy raz na pięć dni, nie będzie ruszać tyłka z powodu jakiejś tam ogólnoświatowej epidemii. Jej zaskoczenie, że lodówka prawie pusta a na ulicy pełno umarlaków rozśmieszyło mnie do łez. A kiedy już nasza blondi dociera do sklepu, stwierdza że ludzie to durnie, bo zostawili świeże mięso i warzywa w sklepie. Cóż, świeże mięso po kilku dniach leżenia w cieple (prądu wszak nie ma) chyba nie jest najsmaczniejszym produktem. Nic dziwnego, że ci „durnie” pobrali w pierwszej kolejności choćby konserwy, zostawiając np. jajka mniej inteligentnym klientom.
Nasza bohaterka, po brawurowej ucieczce ze sklepu i dostaniu się najpierw na posterunek, a następnie do akademika UW „Kredki” otrzymuje pseudonim „Księżniczka”. I biorąc pod uwagę, jakiego iście królewskiego focha strzeliła w stronę kolegi za to, iż wybrał jedyne sensowne rozwiązanie w kryzysowej sytuacji, jest to ksywa całkiem uzasadniona (choć Karolina nie zdaje sobie z tego sprawy, no ale, jak wiadomo, inteligencją to ona nie grzeszy).
Co do fabuły – jakoś się toczy, aż do momentu spotkania pewnej Lilki. Do tego czasu wszystko jest jasne – zgromadzeni w „Kredce” studenci stworzyli twierdzę i próbują robić raz za czas wypad na miasto. Niestety, z reguły kończący się tragicznie. Nie ma prądu, woda jest, gaz chyba też – można żyć, zwłaszcza, że są generatory. I choć, pomijając nieudacznictwo Księżniczki i bzdurne decyzje, jakie podejmuje, książka jest dość przyzwoita, to końcówka burzy wszystko. To chyba jedno z najgłupszych, najbardziej infantylnych zakończeń, jakie czytałem.
Kiedy pojawia się Lilka, fabuła traci całkowicie sens. Jej spostrzeżenia mają się nijak do całej poprzedniej części, w dodatku są bezsensowne. Nie chcąc zdradzać za wiele przypomnę tylko znane łacińskie przysłowie, którego rudowłosa amazonka (i chyba autorka też) nie znała – „Nec Hercules contra plures”. I dlatego ta postać jest dla mnie nierealna i sztuczna. W dodatku rozpoczynająca katastrofę, jaką jest zakończenie tej książki.
Bo końcówka wręcz poraża głupotą. Już pomijam radość z uruchomienia nadajnika radiowego i możliwości nadawania, bo pewnie ludzie odbiorą. W mieście ogarniętym inwazją umarlaków i pozbawionym prądu radia raczej słuchać się nie da, chyba że ktoś zamiast w żywność zaopatrzył się w odbiornik na baterie i lubi sobie posłuchać ciszy w eterze. Ale sam pomysł na jaki wpada nasza Księżniczka, doskonale oddaje poziom jej inteligencji. Nic to, że w każdej chwili może zabraknąć gazu, wody, że żywność kiedyś się skończy. Co kogo obchodzi, że generatory nie działają na powietrze, a samochody nie jeżdżą na solonej wodzie? Grunt to się dobrze bawić!
Niestety, książka mnie rozczarowała. Pomijam już drobiazgi, jak nieuzasadniony nadmiar przekleństw czy dość niefortunne osadzenie akcji we Wrocławiu. Ale dziwi mnie różnica w postrzeganiu zombie na początku i na końcu książki czy irracjonalne zachowania bohaterów. Rozumiem, że w założeniu miała to być lekka książka z odrobiną czarnego humoru, ale nie zwalnia to autorki od zachowania pewnego realizmu zachowań ludzkich w sytuacji zagrożenia. Była już saga o wampirach dla niezbyt wymagających (delikatnie mówiąc) czytelników, teraz mamy podobną książkę o zombie. Przykro mi, do mnie to nie trafia.
[Uwaga – potencjalne spoilery!]
Po raz kolejny na ulicach pojawiły się zombie. Po raz kolejny zaatakowana ludzkość musi bronić się przed inwazją żywych umarlaków i wykorzystywać wszystkie sposoby, by przeżyć czasy apokalipsy. Tym razem stwory zaatakowały we Wrocławiu, a wszystko to jest osią powieści Magdaleny Owczarek – „Po moim trupie”.
Niestety, książka nie wnosi...
2015-08-10
Starożytny Egipt do dziś zachwyca wielu z nas. Potężna jak na owe czasy cywilizacja stworzyła monumentalne piramidy, zagadkowego sfinksa, pismo hieroglificzne czy prężną kastę kapłanów, którzy wciąż zaskakują swoją olbrzymia, jak na owe czasy wiedzą. Starożytny Egipt to również kraina pełna sekretów – któż nie słyszał choćby o klątwie Tutenchamona?
I właśnie Tutenchamon (choć w bardzo niewielkim, ale istotnym stopniu) jest jedną z postaci występujących w powieści Victorii Gische „Tajemnice królów”. Spotkamy tam również przepiękną Nefretete czy potężnego władcę Echnatona. Wszystkie te postacie są jednak tylko tłem dla właściwej historii.
Już od początku dajemy się wciągnąć w staroegipskie klimaty. Akcja dzieje się w okresie Nowego Państwa, podczas rządów władców XVIII dynastii. Kraj pogrążony jest w chaosie, a do głosu dochodzą zwolennicy boga Amona. Następca Tutenchamona, Aj, umiera, wraz z nim odchodzi w niebyt kult Atona, do czego zresztą tenże władca się przyczynił. Ponieważ Aj, jako kolejny faraon nie pozostawił po sobie dziedzica tronu, jego następcą zostaje generał Horenheb.
Z drugiej strony poznajemy Shardana, byłego żołnierza, oraz jego siostrę Kyrene. O ile mężczyzna jest pierwszoplanową postacią, kobieta występuje w powieści znacznie rzadziej, choć jej rola jest dość kluczowa. Shardan, który dostaje się, dzięki uratowaniu przyszłej żony faraona podczas burzy piaskowej na służbę Horenheba otrzymuje zadanie – wyjaśnić zagadkę śmierci Tutenchamona oraz odnaleźć zaginioną w tajemniczych okolicznościach jego żonę, młodziutką Anchesenamon. I właśnie próby rozwiązania tej zagadki są osią fabuły powieści Victorii Gische.
Na plus tej książki zaliczyć należy niesamowitaą dbałość o szczegóły historyczne, świadczące o wybitnej znajomości staroegipskich realiów przez autorkę. Dzięki temu już od pierwszych stron zanurzamy się w klimatach starożytności, jednocześnie przekonując się, że zdrada, fałsz czy dworskie intrygi towarzyszą ludzkości od samego początku. Na szczęście nie ma tu miejsca na faszerowanie czytelnika suchymi faktami historycznymi, a wszystkie opisy zgrabnie wplecione są w akcję, dzięki czemu poruszamy się po Egipcie jak po dobrze znanym terytorium, które jednak wciąż ma w sobie coś do odkrycia.
Minusy – to przede wszystkim stagnacja. Pierwsze kilka rozdziałów ślimaczy się, a bohaterowie pojawiają się tylko po to, by coś sobie wspomnieć, coś przemyśleć. Akcja prawie stoi w miejscu, bo kiedy ruszy do przodu, pojawia się kolejna postać, która znowu musi jakiś temat przemyśleć, powspominać… Dopiero od rozdziału czwartego coś zaczyna się w końcu dziać, ale wspomniane powyżej przypadłości towarzyszą bohaterom już do końca, na szczęście w znacznie mniejszej ilości.
No i kolejny minus, to korekta. Rozumiem, że literówek nie da się uniknąć, ale jeśli na dwóch sąsiednich stronach pojawiają się takie perełki, jak „moższesz”, „miłościowie”, „siebe” to oznacza, że korektorka miała dość słaby dzień. I niestety nie jest to jedyne miejsce, w którym takie babole można wychwycić. Do redakcji książki też można mieć kilka dość sporych zastrzeżeń.
Ja jednak jestem skłonny wiele wybaczyć autorowi, który potrafi zabrać mnie w podróż w opisany przez siebie świat. Victoria Gische zafundowała mi wycieczkę po egzotycznym, pustynnym kraju, dzięki czemu spędziłem kilka ładnych godzin odkrywając mroczne tajemnice starożytnego Egiptu. I właśnie takie książki, dzięki którym mogę spędzić czas wędrując po miejscach, które dla większości są niedostępne, spotykając osoby, które dla innych są już tylko prochem, uwielbiam. I za to autorce dziękuję.
http://literrarium.blog.pl/2015/08/12/victoria-gische-tajemnice-krolow/
Starożytny Egipt do dziś zachwyca wielu z nas. Potężna jak na owe czasy cywilizacja stworzyła monumentalne piramidy, zagadkowego sfinksa, pismo hieroglificzne czy prężną kastę kapłanów, którzy wciąż zaskakują swoją olbrzymia, jak na owe czasy wiedzą. Starożytny Egipt to również kraina pełna sekretów – któż nie słyszał choćby o klątwie Tutenchamona?
I właśnie Tutenchamon...
2015-07-30
Z nazwiskiem autora oraz z bohaterem recenzowanej książki nie miałem dotychczas okazji się spotkać, mimo, iż zagościli obaj (Jacek Wróbel jako autor i sam mistrz Haxerlin jako główna postać opowiadania) na łamach choćby „Fantastyki” Kiedy jednak przeczytałem fragment jednego z tekstów pisarza, zamieszczonych w Internecie, już wiedziałem, że tę, właśnie tę książkę chcę przeczytać. A kiedy wpadła w moje szpony, już nie wypuściłem, aż do samego końca.
A warto przeczytać, oj, warto. Zwłaszcza, jeżeli jest się fanem fantastyki pisanej z dużym (ale naprawdę dużym) poczuciem humoru. I jeżeli uwielbia się książki w stylu mistrza Pratchetta. Nawet główna postać w tekście Jacka Wróbla, czyli mag, a raczej podający się za maga mistrz Haxerlin, jakoś tak od początku kojarzył mi się z jednym z bohaterów Świata Dysku, niejakim Rincewindem.
„Cuda i dziwy mistrza Haxerlina” to zbiór opowiadań, które łączy motyw tegoż właśnie maga-niemaga. Haxerlin jest przedsiębiorcą, posiadającym własny obwoźny biznes – sprzedaje magiczne artefakty i eliksiry. No, powiedzmy, że magiczne. A w zasadzie tak nie do końca magiczne, ale za to o szumnie brzmiących nazwach. Dlatego też nasz sprzedawca stara się omijać z daleka miejscowości, w których można spotkać prawdziwych magów i bynajmniej nie chodzi tutaj o konflikt interesów. Omija również Haxerlin miejsca, w których można spotkać byłych klientów. To jednak jest już znacznie trudniejsze i nie zawsze się udaje, o czym przekonujemy się dość szybko.
Już pierwsze opowiadanie czytałem z szerokim bananem na ustach, a pewien fragment (którego nie przytoczę, ale chyba z łatwością zrozumiecie, o który mi chodzi – takie jedno pytanie pseudoKordaka) przeczytany rano spowodował, że przez cały boży dzionek śmiałem się sam do siebie. Niestety, drugie opowiadanie pozostawiło lekki niedosyt i pomyślałem, iż autor „wystrzelał” się z pomysłów na początku, a teraz będzie już tylko odwalał pańszczyznę. Na szczęście pomyliłem się straszliwie – w kolejnym opowiadaniu znowu poziom zarówno tekstu, jak i humoru wzrasta i znowu jest świetnie. Gwoli wyjaśnienia – drugie opowiadanie też nie jest złe czy choćby przeciętne. Na tle całej reszty prezentuje się po prostu nieco słabiej (moim subiektywnym zdaniem).
O ile pierwsze trzy opowiadania były zbiorem luźnych, nie powiązanych ze sobą tekstów, dalsza część książki, czyli jakieś dwie trzecie całości stanowi fabularną całość. A ogniwem spajającym poszczególne teksty jest Thuz – absolutnie najlepsza postać w „Cudach i dziwach..”. Straszny demon, Krwiopij, którego pokręcony los wplątał w nieprawdopodobną sytuację i związał z mistrzem Haxerlinem. Thuza polubią z pewnością wszyscy czytelnicy, bo jest to iście wybuchowe połączenie… No, żeby nie robić spoilerów napiszę – po prostu połączenie X-a z Y-grekiem i Z-etem. Zaskakujące połączenie i bardzo dobrze wykorzystane przez autora.
Co do postaci – tak barwnego i charakterystycznego zestawu dawno w żadnej książce nie widziałem. Praktycznie każda z drugoplanowych postaci na długo pozostaje w pamięci po przeczytaniu kolejnego opowiadania. Już w pierwszym opowiadaniu śmieszy do łez Jona Piętka, równie barwny jest choćby Foxi, Moshito czy kolega Haxerlina ze studiów, Evanejko. Rzuca się niestety w oczy brak postaci kobiecych – jedna Rozgwiazdka to zdecydowanie za mało. Bardzo dużą frajdę sprawiało mi również odnajdywanie mnóstwa (naprawdę mnóstwa) odnośników i aluzji, które autor sprytnie porozmieszczał w całym tekście. Od tych najprostszych, jak choćby „Narconomicon” autorstwa Hatecrafta, aż po te, których odnalezienie sprawi satysfakcję prawdziwym fanom fantastyki (i nie tylko).
Nie zawiodłem się na tej książce. Powiem więcej – ja już niecierpliwie czekam na kontynuację (a Wydawnictwo Genius Creations właśnie ją zapowiedziało). To jedna z najlepszych pozycji, jaka wpadła mi w ręce w tym roku. Bo przecież rozbawić czytelnika i sprawić, by nie mógł oderwać się od lektury to trudna sztuka. A Jackowi Wróblowi wyszło to we wspaniały sposób.
http://literrarium.blog.pl/2015/08/01/jacek-wrobel-cuda-i-dziwy-mistrza-haxerlina/
Z nazwiskiem autora oraz z bohaterem recenzowanej książki nie miałem dotychczas okazji się spotkać, mimo, iż zagościli obaj (Jacek Wróbel jako autor i sam mistrz Haxerlin jako główna postać opowiadania) na łamach choćby „Fantastyki” Kiedy jednak przeczytałem fragment jednego z tekstów pisarza, zamieszczonych w Internecie, już wiedziałem, że tę, właśnie tę książkę chcę...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-02
Muszę przyznać, że albo mam szczęście, albo też niedawno powstałe wydawnictwo Genius Creations ma wyjątkowego nosa do swoich autorów. Jestem po lekturze trzeciej książki, wydanej przez nich i po raz trzeci muszę powtórzyć – przeczytałem naprawdę świetny, oryginalny tekst. Tym razem padło na prozę Dawida Kaina. Kto zna wcześniejsze opowiadania autora ten doskonale wie, że spodziewać się w powieści można było… w zasadzie wszystkiego. Kain nie boi się eksperymentów, a wszelakie granice literackie dla niego nie istnieją. I taka też jest książka, zatytułowana „Kotku, jestem w ogniu”.
Jest to powieść, który zapewne zachwyci miłośników literatury. To właśnie różnorakie teksty, którymi narkotyzują, szprycują i delektują się mieszkańcy wykreowanego przez autora świata, są esencją tej powieści. Książki są wręcz niezbędne do życia, a brak dostępu do słowa pisanego powoduje pogłębiający się głód literacki. Istnieje również podziemie literackie, w którym dilerzy rozprowadzają nielegalne teksty, wywołujące skrajne uczucia u czytelników.
Jednym z takich dilerów jest Edward Egan, którego poznajemy w momencie przebudzenia się na podłodze kościoła Becketta. To właśnie tam, gdy jego umysł budzi się do życia po solidnej imprezie, dowiaduje się o mitycznym Raporcie. Jakby tego było mało, po powrocie do domu znajduje napis na suficie, nakazujący mu poszukiwanie tajemniczego Raportu. Księgi, która zawiera ponoć wyjaśnienie sensu egzystencji, sensu istnienia literatury i świata. Dla bezpieczeństwa, aby nie wpaść w ręce niepowołanych, Raport rozproszony jest po różnych księgach.
Poszukiwanie Raportu to dobry pretekst, by przedstawić niesamowity świat, w którym na drogach straszą nie zbójcy, a grafomani wciskający swe dzieła przerażonym podróżnikom. Świat, w którym książki piszą nawet osobnicy pogrążeni w głębokiej śpiączce, choć ich wizje są tak nieprawdopodobne iż niektórzy autochtoni są przekonani, że dusze śpiących rzeczywiście przebywają w tamtych światach. Dziwnych dla mieszkańców, ale już niekoniecznie dla czytelników powieści Kaina.
Bardzo podobała mi się spójność wykreowanego świata, zwłaszcza literackie neologizmy i porównania, które raz po raz pojawiają się na kartach powieści oraz w wypowiedziach bohaterów. Tworzy to niepowtarzalny klimat miejsca zdominowanego przez literaturę, która to literatura jest jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem tamtego świata. Potrafi dostarczać radości, ale również cierpienia, może być bronią, można ja przedawkować a nawet dzięki niej zginąć. Czasem nawet w niezwykle efektowny sposób, patrząc choćby na samobójstwo poprzednika Zampano.
Książka nie jest może najłatwiejszą lekturą, ale zdecydowanie do przeczytania dla każdego. Sądzę, iż każdy czytelnik odnajdzie tam sporo odniesień do dzieł, które zna, a zapewne i nieraz się uśmiechnie. No bo jak tu przejść poważnie na przykład obok tomiku poezji o nazwie „Wyznania dziewczyny nie tyleż prostej, co krzywej?”. Zresztą cała scena, podczas której pada ten tytuł, czyli atak grafomanów jest jak dla mnie absolutną perełką w tej bardzo dobrej powieści. Klimat, jaki wytworzył autor pozwala na zupełnie inne spojrzenie na literaturę – może nieco w krzywym zwierciadle, może przesadnie i karykaturalnie ale na pewno interesująco.
A czy Edward odnajdzie Raport, idąc po podsuniętym mu tropie? O tym najlepiej przekonać się samemu i gwarantuję, że kiedy skończycie lekturę, będziecie usatysfakcjonowani.
http://literrarium.blog.pl/2015/07/04/dawid-kain-kotku-jestem-w-ogniu/
Muszę przyznać, że albo mam szczęście, albo też niedawno powstałe wydawnictwo Genius Creations ma wyjątkowego nosa do swoich autorów. Jestem po lekturze trzeciej książki, wydanej przez nich i po raz trzeci muszę powtórzyć – przeczytałem naprawdę świetny, oryginalny tekst. Tym razem padło na prozę Dawida Kaina. Kto zna wcześniejsze opowiadania autora ten doskonale wie, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
No nie, tym razem nie!
Niestety, wyjątkowo kiepska pozycja w twórczości Mroza. przez pierwszych kilka rozdziałów trzyma w napięciu, później to już połączenie nudy i nieprawdopodobnych wątków. Behawiorysta jest mdły, pani prokurator jest mdła, główny czarny charakter (nie ten, co napadł na przedszkole) kompletnie nijaki, sprawa z dziewczyną zupełnie mdła i nijaka, choć powinna być mocnym akcentem w całości.
Cóż, Mroza lubię i traktuję tę książkę jako wpadkę, co przy jego tempie pisania musiało się kiedyś zdarzyć.
No nie, tym razem nie!
więcej Pokaż mimo toNiestety, wyjątkowo kiepska pozycja w twórczości Mroza. przez pierwszych kilka rozdziałów trzyma w napięciu, później to już połączenie nudy i nieprawdopodobnych wątków. Behawiorysta jest mdły, pani prokurator jest mdła, główny czarny charakter (nie ten, co napadł na przedszkole) kompletnie nijaki, sprawa z dziewczyną zupełnie mdła i nijaka, choć...