Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Solaris" to Magnum Opus nie tylko Lema, ale i światowej scifi. Dla mnie prywatnie, to najlepsza książka jaką czytałem w życiu. Jednak z innymi dziełami Lema aż tak nie rezonuję. Długo zastanawiałem się czemu i znalazłem odpowiedź przy lekturze "Astronautów". Debiut literacki Lema uznawany jest za jedną z jego słabszych powieści. Myślę, że nie chodzi tylko o wymuszoną przez czasy pochwałę komunizmu, czy o szybko zdewaluowane fakty na temat astronautyki i życia na Wenus. Największym problemem całej twórczości Lema, szczególnie widocznym w "Astronautach", są słabo nakreślone sylwetki bohaterów. To są maszyny nie ludzie - sami erudyci, nudni, moralnie nieskalani, bez wad i przywar, bez pozanaukowych ambicji, słabości. Każdy ma tylko imię i profesję (często zresztą mało istotną, bo chemik doskonale zna się na astronomii, a astronom na geologii). W "Astronautach" Smith pyta Arseniewa - "Czy masz kogoś na Ziemi". Ten odpowiada, że tak, żonę. I to wszystko. Żadnych emocji, tęsknoty. Goście kilka tygodni przebywają razem, a potrafią rozmawiać tylko o zawiłych kwestiach naukowych. To jest jeszcze smutniejsze od zagłady nuklearnej.

"Solaris" to Magnum Opus nie tylko Lema, ale i światowej scifi. Dla mnie prywatnie, to najlepsza książka jaką czytałem w życiu. Jednak z innymi dziełami Lema aż tak nie rezonuję. Długo zastanawiałem się czemu i znalazłem odpowiedź przy lekturze "Astronautów". Debiut literacki Lema uznawany jest za jedną z jego słabszych powieści. Myślę, że nie chodzi tylko o wymuszoną przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie ma tutaj tak zawiłych intryg jak w martinowskiej sadze Pieśni Lodu i Ognia, nie ma też tak złożonych i wielowymiarowych postaci. Ale mnie Follet i tak kupił, więc na pewno sięgnę po inne jego dzieła. Zbyt oczywisty podział na dobro i zło to jedna z wad tej powieści, kolejna to moim zdaniem typowa przypadłość pokolenia autora - pisarzy ery rewolucji seksualnej. Natrętne wręcz pisanie o seksie, seksualności, często niezręczne, czy wręcz żenujące opisy. Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem ani purytańskim dewotą, ani poplecznikiem feminizmu. Nie jestem też hipokrytą - nawet jako nastolatek czytając literaturę współczesną, najbardziej utyskiwałem na "źle podaną i nachalną erotykę" (dlatego nigdy nie polubiłem perwercha Mastertona). Teraz "na czasie" jest wytykanie starym boomerom dziaderskiej obsesji wobec kobiecego ciała. Zresztą idę o zakład, że gdyby zrobić dziś wywiad z Folletem i zapytać go o te liczne erotyczne wtręty (w szczególności opis gwałtu z Filarów Ziemi), to wykręcałby się jak węgorz, że "teraz się wstydzi, kiedyś to inaczej pisano, że jest 100% wok" etcetera. Doprecyzuję może - wywalone mam na fanatyków kultury wok i nie przeszkadza mi pisanie o seksie, ale w FZ są właśnie przykłady źle napisanych fragmentów w tej tematyce - wspomniany już opis gwałtu (problemem nie jest sam akt zbrodni, a bardziej przyjęta perspektywa i erotyzujące detale, bez skupienia się na traumie dziewczyny), czy półtora stronnicowy (sic!) opis harców dwójki bohaterów. Bohater robi to po raz pierwszy, a odwala przy tym kombinacje, jakich nie powstydziłby się zawodowy aktor porno. Niemniej "immersja" obcowania w XII wiecznej Anglii jest w tej powieści bardzo silna. Obawiałem się postaci mocno uwspółcześnionych, motywowanych pasjami i ambicjami ludzi XX wieku, na szczęście poza zbuntowaną Ellen reszta bohaterów myśli i działa jak ludzie ich epoki. Zresztą i Ellen przez to, że jest jedyną "wiedźmą" w powieści, wpasowuje się w kolaż bohaterów. Religia, wojna, głód odciskają piętno na wydarzeniach i działaniach bohaterów. Akcja jest wartka, opisy szczegółowe, a i kilka twistów fabularnych się znalazło. No i najważniejsze - pomimo bało-czarnych odcieni bohaterów udało się wywołać emocje. Kilka scen aż kipi od epickości i aż chciałoby się usłyszeć w tle Zimmera czy Djawadiego.

Nie ma tutaj tak zawiłych intryg jak w martinowskiej sadze Pieśni Lodu i Ognia, nie ma też tak złożonych i wielowymiarowych postaci. Ale mnie Follet i tak kupił, więc na pewno sięgnę po inne jego dzieła. Zbyt oczywisty podział na dobro i zło to jedna z wad tej powieści, kolejna to moim zdaniem typowa przypadłość pokolenia autora - pisarzy ery rewolucji seksualnej. Natrętne...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lapończycy. Zarys historii kultury Ernst Manker, Ørnulv Vorren
Ocena 6,7
Lapończycy. Za... Ernst Manker, Ørnul...

Na półkach:

Podobnie jak przedmówca - i ja sięgnąłem po tę pozycję w zimowe dni, by poczuć jeszcze większą "immersję". Niemniej dla mnie ta pozycja jest pewnym rozczarowaniem, ale głównie przez wzgląd na czasy w jakich powstała. Zdjęcia są czarnobiałe i niewyraźne - za nic nie oddają piękna dalekiej Laponii. Ryciny mało czytelne. Na pewno też współczesny autor podszedłby do tematu nieco inaczej, inny byłby warsztat, język, pojawiłyby się pewnie jakieś wywiady, więcej relacji czy poruszania tematów trudnych (bo i kraje Skandynawskie mają wiele na sumieniu w kwestii tłamszenia tożsamości Saamów). Cóż, jedna z tych pozycji która nie przetrwała próby czasu, choć merytorycznie jest OK.

Podobnie jak przedmówca - i ja sięgnąłem po tę pozycję w zimowe dni, by poczuć jeszcze większą "immersję". Niemniej dla mnie ta pozycja jest pewnym rozczarowaniem, ale głównie przez wzgląd na czasy w jakich powstała. Zdjęcia są czarnobiałe i niewyraźne - za nic nie oddają piękna dalekiej Laponii. Ryciny mało czytelne. Na pewno też współczesny autor podszedłby do tematu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kojarzycie ten mem z Drakieem?
POCZYTNI "PISARZE" - stworzyć ambitną historię, z głębokim rysem psychologicznym bohaterów, sięgać w głębię duszy, delektować czytelnika świetnie napisanymi dialogami - A po co to komu?

Napisać jakąś smętną historyjkę o zblazowanych korposzczurach po trzydziestce. Odwalić durny plot twist na koniec tak legitny, jak tłumaczenia komisji smoleńskiej - o to, to to, to się sprzeda

Kojarzycie ten mem z Drakieem?
POCZYTNI "PISARZE" - stworzyć ambitną historię, z głębokim rysem psychologicznym bohaterów, sięgać w głębię duszy, delektować czytelnika świetnie napisanymi dialogami - A po co to komu?

Napisać jakąś smętną historyjkę o zblazowanych korposzczurach po trzydziestce. Odwalić durny plot twist na koniec tak legitny, jak tłumaczenia komisji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczepan Twardoch jawi mi się jako ta postać z mema:
Na ilustracji Szczepan Twardoch z telefonem komórkowym przy uchu: „Nie mogę teraz rozmawiać, halsuję na Nordaustlandet i zaraz będę rollował sztaksle, zwijał kliwra i genuę”
„ - Ale to ty dzwonisz”
„- Na razie!”
Przeczytałem już niemal wszystko od śląskiego pisarza (został mi tylko „Wieczny Grunwald”) i już po „Pokorze” czułem mocne zmęczenie materiału i pewne poczucie deja vu. Zawsze była to jednak literatura wysokich lotów (no może poza pretensjonalnym „Bykiem”). Dlatego wielkie nadzieje pokładałem w „Chołodzie”, a apetyt podsycały pierwsze strony powieści. Liczyłem, że powieść historyczna mocniej przeplatać się będzie ze współczesnością, po cichu miałem nadzieję, że klimat zbliżony będzie do opowiadania ze zbioru „Ballada o pewnej panience” – o człowieku który ucieka na Spitsbergen by uciec przed stratą, rozpaczą i beznadzieją…

Tymczasem Twardoch objawił się na kartach swojego najnowszego dzieła jako bananowy celebryta, który szybko nudzi się wędrówką po norweskiej tundrze, w zasadzie jedzie na tę północ na złość wszystkim dookoła i dlatego, że może, bo go na to stać. Zamiast chłonąć polarną pustkę, czcić surowe klify lodowców w jakimś atawistycznym rytuale kultu natury jak u Faulknera, to pakuje się na nowoczesny kecz, a potem żali, że zmarzł w czasie rejsu i że mu żarcie liofilizowane zbrzydło.
Przy okazji zasypuje czytelnika nomenklaturą z dziedziny żeglarstwa, a kilkadziesiąt stron dalej nazwiskami i terminami realiów bolszewickiej Rosji. Sęk w tym, że te dziesiątki wyrażeń i sloganów są bardzo często zupełnie zbyteczne. Już przy lekturze „Pokory” miałem wrażenie, że Twardoch wymądrza się znajomością realiów rewolucji berlińskiej, niepotrzebnie ładując tam wszystko, co student historii 3 roku mógłby znaleźć na kolokwium. Teraz miałem aż przesyt informacji, przesyt nazwisk, terminologii. Szczególnie we fragmentach pisanych „przez” Widucha. Zupełnie, jakby Twardoch chciał wszystkie swoje notatki przygotowane na potrzeby powieści upchnąć koniecznie w finalnej wersji książki. Nie kryje się z tym nawet, bo co rusz protagonista upomina sam siebie: „Znowu te dygresje Widuchu- najduchu”.
Niemniej, pierwsza część powieści, to nadal ten rewelacyjny, sprawdzony Twardoch. Znów serwuje nam surowego i twardego bohatera - wolnego duchem, ale do szpiku kości egoistę. Światłego i wrażliwego, ale i zarazem hedonistycznego skurwysyna rodem z Plichowic.
Tematyka gułagu i totalitarnego odczłowieczenia naturalnie narzuca mocne tony i nie stroni od przemocy, ale ta przemoc w „Chołodzie” jest momentami aż przerysowana. Na przykład
cała postać Ljubow, jej zachowanie, język (aż nazbyt wulgarny i taki „współczesny”) jest przesadnie karykaturalna. O ironio, na tej samej stronie powieści wspomniana Ljubow mówi o tym, jak ludzie z łagrów tracą popęd seksualny, by za chwilę szczegółowo rozwodzić się nad życiem erotycznym osadzonych mówiąc o tym w najdrobniejszych detalach.

Powieść jednak swoje najgorsze oblicze ukazuje w drugiej części, gdy bohater trafia do tytułowego Chołodu… Znów – na jednej stronie autor kreśli sugestywną wizję społeczności dalekiej tundry, by za chwilę zrobić z nich przekomarzających się gamoni wyciągniętych żywcem z polskich kabaretów. Młodzi wilcy aż epatują mistycyzmem, ale za chwilę zachowują się jak współcześni nastolatkowie – przewracają oczami na uwagi rodziców. U Ljaudis niby jest poligamia, ale tak powierzchowna, jak moralność polskich uberkatolików. Oprócz poligamii mamy też niewolnice seksualne, ale autor zamiast spróbować przedstawić nam psychikę takich społeczności w takich realiach, serwuje nam teen school dramę z krwawym finałem. Słabe to było na każdym etapie.
Ale już szczytem zażenowania było, gdy z Twardocha wychodził rubaszny i podpity wujek Janusz z domowych imprez: przy żarcikach o chwoście, cipkach, jebaniu i nadziewaniu. Niesamowite, nawet taki autorytet literacki jak Szczepan Twardoch nie jest wolny od boomerskich żartów.

Szczepan Twardoch jawi mi się jako ta postać z mema:
Na ilustracji Szczepan Twardoch z telefonem komórkowym przy uchu: „Nie mogę teraz rozmawiać, halsuję na Nordaustlandet i zaraz będę rollował sztaksle, zwijał kliwra i genuę”
„ - Ale to ty dzwonisz”
„- Na razie!”
Przeczytałem już niemal wszystko od śląskiego pisarza (został mi tylko „Wieczny Grunwald”) i już po „Pokorze”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć lato dopiero się rozpędza, myślę, że lektura SŻD zdefiniowała moje tegoroczne wakacje. Już kilka wizyt w lasach za mną, a w planach mam kolejne spacery, wypady rowerowe i dłuższe odwiedziny. Zaintrygował mnie też ten temat i mocniej teraz zgłębiam zagadnienia przyrodnicze i leśnych ekosystemów. To chyba najlepsze rekomendacje jakie mogę wystawić tej książce.

Z wad należy jednak wspomnieć o dosyć chaotycznej narracji (ale to już przypadłość autora, jeszcze gorzej wypada to w "Duchowym życiu zwierząt"). Niektórzy wytykają też autorowi "bajanie" o naturze i zbytnią antropomorfizację natury kosztem bardziej naukowego podejścia. Mi akurat to odpowiada, bo tworzy pewien specyficzny, lekko mistyczny, a lekko druidyczny klimat całości.

Choć lato dopiero się rozpędza, myślę, że lektura SŻD zdefiniowała moje tegoroczne wakacje. Już kilka wizyt w lasach za mną, a w planach mam kolejne spacery, wypady rowerowe i dłuższe odwiedziny. Zaintrygował mnie też ten temat i mocniej teraz zgłębiam zagadnienia przyrodnicze i leśnych ekosystemów. To chyba najlepsze rekomendacje jakie mogę wystawić tej książce.

Z wad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa książka, ale to raczej zbiór gawęd leśnika, a nie jakieś mocno merytoryczne dzieło. Niektóre przemyślenia autora to straszne banały. Jak już kilku czytelników wspomniało - jej największą wadą jest chaotyczność i nie do końca nieprzemyślana konstrukcja. Ale jako lektura do hamaku na letnie popołudnie sprawdza się świetnie (szczególnie wersja ilustrowana pięknymi zdjęciami polskich fotografów!)

Ciekawa książka, ale to raczej zbiór gawęd leśnika, a nie jakieś mocno merytoryczne dzieło. Niektóre przemyślenia autora to straszne banały. Jak już kilku czytelników wspomniało - jej największą wadą jest chaotyczność i nie do końca nieprzemyślana konstrukcja. Ale jako lektura do hamaku na letnie popołudnie sprawdza się świetnie (szczególnie wersja ilustrowana pięknymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy mniej więcej w połowie książka zasypała mnie wiedzą o antycząstkach, cząstkach wirtualnych, spinami i prawem Pauliego - już nic nie wiedziałam. Dopiero obejrzenie kilku kanałów edukacyjnych na yt uporządkowało ten naukowy chaos i pozwoliło znów - w miarę możliwości - podążać za wątkiem Hawkinga. Niestety, fizyka to nauka do której wymagana jest umiejętność myślenia na nieco innym poziomie, w innych kategoriach. Książka pewnie dobra dla amatorów fizyki, z potencjałem na ogarnięcie jej niuansów. Dla zwykłych laików to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka.

Gdy mniej więcej w połowie książka zasypała mnie wiedzą o antycząstkach, cząstkach wirtualnych, spinami i prawem Pauliego - już nic nie wiedziałam. Dopiero obejrzenie kilku kanałów edukacyjnych na yt uporządkowało ten naukowy chaos i pozwoliło znów - w miarę możliwości - podążać za wątkiem Hawkinga. Niestety, fizyka to nauka do której wymagana jest umiejętność myślenia na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szkolna pała za opracowanie kwestii geograficznych i przemarszu armii w kampanii roku 1759. Pozycję cechuje dowolność z nazewnictwie, bo pan Przeździecki nie mógł się zdecydować, czy będzie używał nazw polskich czy niemieckich. Rozumiem, że w przypadku osad znajdujących się poza I RP (Śląsk czy Nowa Marchia) sensowne jest używanie nazw niemieckich, ale przytoczenie egzonimu (przynajmniej w nawiasie) jest wskazane, w pozycji popularnonaukowej wręcz wymagane. Natomiast nazw niemieckich autor używa nawet w przypadku miejscowości które w tamtym okresie były polskie (np. Betsche zamiast Pszczew). Pojawiają się nazwy miejscowości których nijak nie mogę zidentyfikować, a to dziwne bo znajdowały się w Wielkopolsce – Persk, Senkow. Występują rażące błędy w deklinacji – Kcynia w dopełniaczu to Kcyni, nie Kcyniu; Zbąszyń w miejscowniku to (gdzie? w) Zbąszyniu nie Zbąszynie; Pniewy w dopełniaczu to (w stronę) Pniew nie (w stronę) Pniewa, bo wówczas mielibyśmy do czynienia z zupełnie inną miejscowością, a skoro wojska rosyjskie ścigały oddział Dohna z Obornik i skoro starły się z nim 15 lipca pod Lwówkiem, to znaczy, że w nocy z 14 na 15 lipca musiały być w odległych o 9 km. Pniewach a nie 53 km. Pniewie (i to położonym na zachód od Lwówka). Śledzenie ruchów wojsk na mapie z tą pozycją to prawdziwą mordęga.

Szkolna pała za opracowanie kwestii geograficznych i przemarszu armii w kampanii roku 1759. Pozycję cechuje dowolność z nazewnictwie, bo pan Przeździecki nie mógł się zdecydować, czy będzie używał nazw polskich czy niemieckich. Rozumiem, że w przypadku osad znajdujących się poza I RP (Śląsk czy Nowa Marchia) sensowne jest używanie nazw niemieckich, ale przytoczenie egzonimu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozycje pana Kisiela cechuje profesjonalizm. Tak było przy Strzegomiu, tak jest i przy Pradze. Autor lubi liczby, ale co jeśli nie liczby najrzetelniej oddaje realia historyczne? Mamy więc szczegółowe wyliczenia, porównania, statystyki, procenty... Ustawienie i manewry nawet najmniejszych oddziałów wojskowych przedstawiono wnikliwie i bardzo szczegółowo. Nie należy jednak wyciągać z tego wniosków, że książka jest siermiężna w odbiorze i przeznaczona dla fascynatów wojskowości. Nic bardziej mylnego! Pióro autor ma lekkie, a szczegóły przeplata ciekawostkami i dygresjami (jak analogie z innych bitew czy uczestnictwo Polaków w starciu i wojnie siedmioletniej). Czuć, że jest dydaktykiem z zawodu, bo wiedzę "sprzedać" potrafi.

Pozycje pana Kisiela cechuje profesjonalizm. Tak było przy Strzegomiu, tak jest i przy Pradze. Autor lubi liczby, ale co jeśli nie liczby najrzetelniej oddaje realia historyczne? Mamy więc szczegółowe wyliczenia, porównania, statystyki, procenty... Ustawienie i manewry nawet najmniejszych oddziałów wojskowych przedstawiono wnikliwie i bardzo szczegółowo. Nie należy jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ramillies to w zasadzie kontynuacja Blenheim. Dalszy ciąg zmagań genialnego przodka Winstona Churchilla w wielkiej wojnie europejskiej (o sukcesję hiszpańską) z początków XVIII wieku. Szkoda, że autor nie pokusił się o kolejne starcia (np. Malplaquet), bo w polskiej literaturze ten teatr i ten okres zmagań, jest niestety bardzo słabo nakreślony. To właśnie jest jedna z mocnych stron książek pana Radziwonki - tematyka. Dwa - jest to praca solidna pod kątem stricte historycznym - są i dane armii wyliczone z aptekarską dokładnością i szczegóły kampanii. Samo starcie też zostało bardzo dokładnie opisane. Styl przy tym, jest bardzo przystępny, choć ilość kolokwializmów i okazjonalne problemy ze składnią mogą razić. Niezbyt dobre wrażenie robią też tłumaczenia angielskich tekstów. Z takich małych błędów, które ujdą niezauważone w pracy popularnej, ale zirytują historyka - daty dzienne kapitulacji twierdz brabanckich podane w tekście, różnią się od tych przedstawionych na mapie. Także na s. 16 czytamy "Nowy władca Prus Fryderyk Wilhelm I (zbieżność numeracji spowodowana jest faktem, iż ojciec był pierwszym elektorem o tych imionach, a syn - pierwszym królem Prus)" Otóż Fryderyk Wilhelm król był wnukiem Fryderyka Wilhelma wielkiego elektora. Zresztą syn Fryderyka Wilhelma elektora - Fryderyk - był pierwszym królem, ale w Prusach, nie królem Prus.
Skala ocen lubimy czytać mi nie odpowiada (wybitna i arcydzieło to w zasadzie to samo), oceniam więc wg skali filmwebowej, gdzie 7 to pozycja dobra, 8 bardzo dobra, 9 rewelacyjna, a 10 arcydzieło. Ogólnie książki pana Radziwonki to takie 7+, skoro więc Blenheim wystawiłem 8, dla Ramilles będzie 7.

Ramillies to w zasadzie kontynuacja Blenheim. Dalszy ciąg zmagań genialnego przodka Winstona Churchilla w wielkiej wojnie europejskiej (o sukcesję hiszpańską) z początków XVIII wieku. Szkoda, że autor nie pokusił się o kolejne starcia (np. Malplaquet), bo w polskiej literaturze ten teatr i ten okres zmagań, jest niestety bardzo słabo nakreślony. To właśnie jest jedna z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Texel 1673 Maciej Franz, Anna Pastorek
Ocena 7,0
Texel 1673 Maciej Franz, Anna ...

Na półkach:

Książka może i nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak "Zatoka Świeża" albo "Oliwa" z marynistycznych habeków, niemniej jest to pozycja bardzo solidna i porusza mało znany na naszym rynku wydawniczym konflikt.

Książka może i nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak "Zatoka Świeża" albo "Oliwa" z marynistycznych habeków, niemniej jest to pozycja bardzo solidna i porusza mało znany na naszym rynku wydawniczym konflikt.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Seria HB nie jest serią równą. Obok pozycji świetnych (Legnica Maronia, Grunwald Nadolskiego, książki Dyskanta) są też wydania słabe, merytorycznie żadne. Są pozycje nudne i takie, których autorzy mają tę pisarską iskrę bożą. Twórczość Pana Derdeja niestety lokuje się w ogonie skali. Nie sposób odmówić mu zapału i emocji, które wręcz biją z kart jego książek, ale czy o emocje chodzi w literaturze naukowej, nawet tej "popularnej"? Czyta się Kamieniec świetnie, narracja jest wartka, język przystępny acz nie prostacki ALE... Zawsze musi być jakieś "ale". W tym przypadku - nadużywanie wykrzykników i niektórych inwektyw stwarza wrażenie, jakoby czytało się kącik historyczny na stronach "Faktu" czy innego "Super Expressu" (z drugiej strony nasza prasa popularno-naukowa już dawno zeszła na psy pod względem języka...). W książce występuje błąd - autor podaje błędne imię biskupa kamienieckiego - zamiast WESPAZJANA Lanckorońskiego przytacza WAWRZYŃCA Lancokrońskiego. Taka postać istotnie żyła, ale przytaczany błędnie przez Derdeja Wawrzyniec urodził się dopiero w 1683 roku i biskupem bynajmniej nie był. Pan Derdej lubuje się także w "gdybologii" i snuciu przedziwnych tez. Tutaj nie posunął się do takiego kuriozum jak w "Koronowie" (wg autora, gdyby ostatecznie udało się pokonać Zakon Krzyżacki w 1410 roku, to Polska graniczyłaby z Chinami [sic!]), niemniej niektóre jego opinie mogą budzić zdziwienie. Przytoczę dwa przykłady. Najpierw, jeszcze na początku książki, autor wyraża zdanie, że współcześni komandosi mieliby problem ze zdobyciem kamienieckiej twierdzy. Później, broniąc dowództwa i załogi, używa argumentu, że tak samo trudno było bronić Kamieńca dowódcą jazdy, jak Andersowi czy Abrahamowi byłoby bronić Helu w '39.

Seria HB nie jest serią równą. Obok pozycji świetnych (Legnica Maronia, Grunwald Nadolskiego, książki Dyskanta) są też wydania słabe, merytorycznie żadne. Są pozycje nudne i takie, których autorzy mają tę pisarską iskrę bożą. Twórczość Pana Derdeja niestety lokuje się w ogonie skali. Nie sposób odmówić mu zapału i emocji, które wręcz biją z kart jego książek, ale czy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo przyjemny, łatwy w odbiorze język autora. Opis zmagań pod Lubarem-Cudnowem-Słobodyszczami bardzo plastyczny i bogaty w szczegóły. Jedyną większą wadą tej pozycji to fatalne mapy, nie tylko bardzo "umowne", co wręcz zupełnie nie korespondujące z treścią książki.

Bardzo przyjemny, łatwy w odbiorze język autora. Opis zmagań pod Lubarem-Cudnowem-Słobodyszczami bardzo plastyczny i bogaty w szczegóły. Jedyną większą wadą tej pozycji to fatalne mapy, nie tylko bardzo "umowne", co wręcz zupełnie nie korespondujące z treścią książki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Solidna pozycja ukazująca kulisy potopu szwedzkiego w skali lokalnej - tutaj ziemi przemyskiej.

Solidna pozycja ukazująca kulisy potopu szwedzkiego w skali lokalnej - tutaj ziemi przemyskiej.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Solidna praca, z mocną podbudową źródłową, stąd bardziej to praca naukowa. Na plus informacje o najeździe tatarskim na Prusy z niuansami o zniszczeniach ordy czy taż nieszczęśnikach wziętych w jasyr i ich dalszych losach.

Solidna praca, z mocną podbudową źródłową, stąd bardziej to praca naukowa. Na plus informacje o najeździe tatarskim na Prusy z niuansami o zniszczeniach ordy czy taż nieszczęśnikach wziętych w jasyr i ich dalszych losach.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jest to typowy habek, ale i pan Molenda nie jest historykiem. To raczej ciekawa pozycja o wyczynach piratów w rejonie południowych Karaibów. Czyta się świetnie, temat nośny i ciekawy.

Nie jest to typowy habek, ale i pan Molenda nie jest historykiem. To raczej ciekawa pozycja o wyczynach piratów w rejonie południowych Karaibów. Czyta się świetnie, temat nośny i ciekawy.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rewelacyjne "Gerd", "Masara" i, przede wszystkim, "Tak jest Dobrze". Reszta raczej słaba.

Rewelacyjne "Gerd", "Masara" i, przede wszystkim, "Tak jest Dobrze". Reszta raczej słaba.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Problem z pracą pana Warszewskiego jest taki, że to dobra książka... ale nie historyczna. Dobra narracja i lekkie pióro autora, plus niewątpliwa pasja do tego rejonu świata jaką czuć z kart książki (a która przekłada się na szeroko rozumiany "klimat") - to niewątpliwe plusy Cuzco 1536-1537. Niestety, kilka dni wcześniej ukończyłem Cajamarcę Tarczyńskiego i, szczególnie w konfrontacji z tą pozycją, książka Warszewskiego niestety wychodzi na tarczy. Pan Warszewski jest świetnym dziennikarzem i daru do pisania mu odmówić nie można, ale nieścisłości, uproszczenia i zwykłe fanaberie to w jego książce niestety plaga. Autor rzuca śmiałe (niekiedy wręcz śmieszne - jak próba wskazania fenomenu militarnej przewagi u Hiszpanów... krucjatami w Ziemi Świętej) tezy i spekulacje do których trzeba mieć duży dystans i obowiązkowo zapoznać się przed, lub po jego lekturze z pozycjami wiele bardziej godnymi zaufania. Razi szczególnie upraszczanie wydarzeń historycznych i przedstawianie takiej a nie innej wizji, bo Warszewskiemu tak się wydaje - jak np. rzekome spotkanie Pizarra i Corteza w Hiszpanii (nie ma na to żadnych dowodów, a Warszewski pisze tak, jakby do takiego spotkania doszło). Powiem szczerze, że gdybym wcześniej nie przeczytał Tarczyńskiego, to po lekturze Cuzco sam żyłbym w przeświadczeniu, że te dwie persony się spotkały. To, że MOGŁY się spotkać, nie oznacza, ze się SPOTKAŁY. W książce historycznej, nawet o charakterze popularnonaukowym, wszelkie wątpliwości powinny być jasno sygnalizowane. Niestety takich uproszczeń po myśli autora jest w książce dużo więcej (słynna scena na wyspie Koguciej, niuanse wojny domowej w Tahuantinsuyu itp.). Na minus zapisuję też rozdział o historii alternatywnej. Gdybacie czy "Andrzej Duda byłby cesarzem Aborygenów gdyby Kleopatra użyła słoni bojowych przeciw Oktawianowi" jest dla mnie przejawem niedojrzałości w literaturze naukowej (cytat oczywiście ironiczny i wzięty znikąd, ale osobiście tak bzdurnie postrzegam wszystkie dalekosiężne dywagacje co niektórych "mędrków"). Summa Summarum wylałem nieco żółci na książkę pana Warszewskiego, ale pomimo swych historycznych uchybień nadal jest to pozycja ciekawa i na pewno warta przeczytania, autor choć upraszcza pewne kwestie, na temat Inków i konkwisty ma wiedzę szeroką (braki historyczne wynikają nie z nieznajomości rzeczy, co z przedstawiania najbliższej sobie opcji). Miej zatem na uwadze czytelniku, by nie wierzyć bezkrytycznie we wszystko co wyczytasz, warto to skonfrontować z pracami bardziej rzetelnymi historycznie.

Problem z pracą pana Warszewskiego jest taki, że to dobra książka... ale nie historyczna. Dobra narracja i lekkie pióro autora, plus niewątpliwa pasja do tego rejonu świata jaką czuć z kart książki (a która przekłada się na szeroko rozumiany "klimat") - to niewątpliwe plusy Cuzco 1536-1537. Niestety, kilka dni wcześniej ukończyłem Cajamarcę Tarczyńskiego i, szczególnie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No więc tak. Gdybym miał 16 lat jarałbym się zapewne tą sagą jak stos na święto plonów, ale jako, że mam dwa razy tyle, widzę jak na widelcu szablonowość świata Kinga, papierowość postaci, tandetność dialogów i sytuacji. Choć cenię Kinga za solidny warsztat i niekwestionowany status legendy (może i nie jest to literatura wysokich lotów, ale na pewno solidny kawał amerykańskiej popkultury - jak McBurger, albo teledysk Michela Jacksona) i na wiele z jego słabszych dokonań jestem w stanie przymknąć oko, Mroczna Wieża z tomu na tom zaczyna mnie irytować coraz bardziej. Wkurza mnie Eddy z tym swoim zupełnie nieśmiesznym cwaniactwem, jego wyniuniany, "niby-ziomalsko-młodzieżowo-romantyczny" związek z Susannah. Wkurza mnie przewidywalność i straszna papierowość postaci. Ledwo, dla odmiany, lądujemy w Mejis, a już po pierwszym kontakcie z nowymi bohaterami wiadomo kto będzie tym "super, fajnym, młodzieżowym, tolerancyjnym i ogólnie zajefajnym w tym tomie", a kto będzie "zły, nikczemny, zgorzkniały i ogólnie niedobry taki". Od pierwszego kontaktu z ciotką Coral wiemy, że to złe babsko. I jak pojawia się się info, że ojciec Susan nie żyje, to "wcale a wcale" nie domyśliłem się, że stara jędza maczała w tym swoje paluchy. King uważa czytelników za debili do tego stopnia, że nawet przy wizycie rewolwerowców w domu burmistrza jasno podpowiada, że żona burmistrza jest spoko, ale jego siostra już nie za bardzo. Super, na pewno nie domyśliłem się kto pomoże jednemu z bohaterów pod koniec tomu. Wkurza mnie też zbyt częste epatowanie seksualnością. Nie zrozumcie mnie źle - daleko mi do dewoty i jakiegoś seksualnego ascety, ale u Kinga uwagi o tym, że stara wiedźma zaczyna robić się wilgotna w szparce, albo niuans, że Roland zapinał młodą Susan w dupcię są naprawdę żenujące. Jak wspomniałem na początku -gdybym miał 16 lat, pewnie by mnie to jarało. Teraz uważam to za trochę niedojrzałe. Wkurza mnie wreszcie to nachalne i idiotyczne silenie się autora na stworzenie synkretyzmu kulturowego, gdzie dorobek kultury anglosaskiej spotyka się ze współczesną popkulturą amerykańską i fantastycznym światem wykreowanym przez pisarza. Synkretyzmu - który nie oszukujmy się - zupełnie Kingowi nie wyszedł. Odnoszę wrażenie, że miało być tak, że King rzuca "niepozorną aluzję", a czytelnik ma w pewnym momencie złapać się za głowę i krzyknąć z zachwytu - Panie Mistrzu Grozy, ale żeś to Pan obmyślił. Cóż, ja parę razy łapałem się za głowę, a raczej waliłem solidnego facepalma, jak w przypadku stukania trzewikami przez bohaterów przed bramą zamku czarnoksiężnika, albo w przypadku "genialnego" zwrotu akcji jakim było stworzenie psychopatycznego pociągu-zagadki - Charliego the Choo Choo (po angielsku brzmi to nawet jeszcze bardziej idiotycznie niż po polsku). Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do podobnych eksperymentów (sam pomysł z pociągiem-psychopatą zadającym zagadki jest świetny), ale wykonanie to jakaś żenada. Jakbym czytał początkującego pisarza tworzącego swoje "dzieła" w przerwach pomiędzy egzaminami w liceum, a nie Mistrza Grozy spod którego ręki wyszły takie perełki jak Lśnienie, Carrie, Cujo, Ręka Mistrza,Zielona Mila. Którego - pomimo kilku uszczypliwości (wnikających gównie z zazdrości :))- naprawdę cenię. I tu mój największy zarzut. Że King w pierwszym tomie wysmarował wstęp na parę stron, zachwalał swoje dziełko pod niebiosy, że dzieło życia itd, a tymczasem sporo pary poszło w gwizdek. Wodolejstwo, rozwlekanie, no i te natarczywe idiotyzmy. Cóż, sagę i tak będę czytał dalej, mam tylko nadzieję, że przy ostatnim tomie odszczekam moje gorzkie słowa.

No więc tak. Gdybym miał 16 lat jarałbym się zapewne tą sagą jak stos na święto plonów, ale jako, że mam dwa razy tyle, widzę jak na widelcu szablonowość świata Kinga, papierowość postaci, tandetność dialogów i sytuacji. Choć cenię Kinga za solidny warsztat i niekwestionowany status legendy (może i nie jest to literatura wysokich lotów, ale na pewno solidny kawał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to