Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Z „Lekcjami aktorstwa” jest trochę jak z obserwowaniem zdolnego, choć wyjątkowo nieprzygotowanego ucznia odpytywanego przy tablicy na lekcji matematyki. Widać, że ten wie, w jaki sposób może uzyskać pożądany wynik, ale i tak stanowczo za długo mnoży i dodaje, bo nie powtórzył sobie wzorów.

Nie ma co dramatyzować, najnowsza propozycja Nicka Drnaso to dobry komiks. Ale z pewnymi problemami, które sprawiają, że nie jest on jego najlepszym.

„Lekcje aktorstwa” - zdecydowanie bardziej niż w przypadku „Beverly” i „Sabriny” - stają się festiwalem gadających głów wepchniętych w zbyt ciasne kadry. To jeszcze można przeżyć – zwłaszcza, że akcja wciąga i do pewnego momentu naprawdę intryguje. Tym razem jednak oszczędna kreska Drnaso sprawia, że niektórych bohaterów trudno od siebie odróżnić. I może dałoby się w tym wszystkim dostrzec frapującą grę z odbiorcą, iść w jakieś szalone interpretacje, ale czy rzeczywiście był to świadomy zabieg? No, nie wiem. Na pewno cierpi na tym czytelność, a w przypadku komiksu, którego akcja rozgrywa się na tak wielu planach, autor powinien był o nią zadbać.

Można też zastanowić się, czy Drnaso rzeczywiście potrzebował aż tylu stron, aby opowiedzieć historię tych szemranych zajęć teatralnych. Kursantów jest co prawda wielu, ale ich portrety i motywacje są ledwie zaznaczone (to akurat dobry ruch), zaś sama intencja przyświecająca autorowi staje się jasna mniej więcej w połowie. Po co więc ta wyjątkowo długa droga do brzegu?

Ostatnia, najdłuższa scena komiksu to także największy zawód. Owszem, wątki dość sprawnie się tam zazębiają, intrygujące niewiadome zostają w większości satysfakcjonująco wyjaśnione, ale wynikająca z tego wszystkiego konkluzja jest w gruncie rzeczy nijaka. W finale oczekiwałem jakiegoś tąpnięcia, zbicia mnie z tropu, mistrzowskiej fangi w nos, a dostałem potwierdzenie uprzednio poczynionych domysłów.

Samo zakończenie – jak to u Drnaso – jest właściwie otwarte. Tym razem jednak nie stanowi ono niewidzialnej, dobrze zaprogramowanej klamry, która sprawnie domyka treść. Ot, akcja się kończy, bo kiedyś po prostu musiała.

Z „Lekcjami aktorstwa” jest trochę jak z obserwowaniem zdolnego, choć wyjątkowo nieprzygotowanego ucznia odpytywanego przy tablicy na lekcji matematyki. Widać, że ten wie, w jaki sposób może uzyskać pożądany wynik, ale i tak stanowczo za długo mnoży i dodaje, bo nie powtórzył sobie wzorów.

Nie ma co dramatyzować, najnowsza propozycja Nicka Drnaso to dobry komiks. Ale z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Andy Typex
Ocena 7,3
Andy Typex

Na półkach:

Już dawno żaden komiks tak mnie nie wymęczył.

Takie otwarcie powinno zwiastować katastrofę, ale nie tym razem. „Andy” - rozpisana na ponad pięciuset stronach opowieść o życiu i czasach Andy’ego Warhola - to wizualny majstersztyk, który potrafi w takim samym stopniu męczyć, co bawić, intrygować i przede wszystkim budzić niekłamany podziw dla kronikarskiego zacięcia i skali artystycznych zdolności Typexa, autora tego nie zawsze łatwego w odbiorze komiksu.

Przede wszystkim męczył mnie główny bohater „Andy’ego”, co poczytuję za spory plus tego tytułu.

Choć ze stron komiksu bije szczera sympatia Typexa do mistrza pop artu, nie odniosłem wrażenia, że przyszło mi obcować z niepotrzebnie rozbuchanym panegirykiem na cześć artysty. Wręcz przeciwnie, „Andy” to całkiem wiarygodny portret Warhola, choć rzeczywiście zbudowany na życzliwych mu fundamentach.

Typex umiejętnie oddaje emocjonalną niedojrzałość, nieprzystosowanie społeczne, cynizm, a w pewnych kwestiach również porażającą ignorancję i powierzchowność swojego bohatera – cechy, które nie zawsze wzbudzają szczególnie pozytywne uczucia, gdy dzisiaj ogląda się archiwalne nagrania z udziałem Warhola.

Wreszcie wymęczył mnie Typex tym, że, niby to mimochodem, zachęcał do samodzielnych poszukiwań, podrzucając tu i ówdzie bardzo interesujące tropy – bez większego znaczenia dla opowiadanej historii, przez co z powodzeniem można było je ignorować i brnąć dalej w historię Andy’ego Warhola, ale jednocześnie na tyle wyraźne, że nie miałem absolutnie żadnych problemów z dotarciem na własną rękę do interesujących mnie informacji – tak na temat osobistości ze świata kultury i sztuki oraz związanych z nimi sensacji, jak również pewnych obyczajów, które dzisiaj zdawały mi się już co najmniej osobliwe.

W tym właśnie upatruję siłę Typexa jako biografa-komiksiarza. Autor sprawnie zarządza narracją, ufa inteligencji odbiorcy i z wyczuciem spycha pewne elementy na drugi plan, aby niepotrzebnie nie obciążać już i tak bogatej w treści fabuły. I choć „Andy” nie nuży, to trzeba przyznać, że bywa męczący. Powolna i uważana lektura wynagradza jednak trudy i ostatecznie daje dużo satysfakcji.

Już dawno żaden komiks tak mnie nie wymęczył.

Takie otwarcie powinno zwiastować katastrofę, ale nie tym razem. „Andy” - rozpisana na ponad pięciuset stronach opowieść o życiu i czasach Andy’ego Warhola - to wizualny majstersztyk, który potrafi w takim samym stopniu męczyć, co bawić, intrygować i przede wszystkim budzić niekłamany podziw dla kronikarskiego zacięcia i skali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bez wątpienia Vojtěch Mašek zadbał o atrakcyjną oprawę swojego komiksu. Warstwa wizualna „Sióstr Dietlovych” – na którą składają się malarskie kadry, niepokojące grafiki i całe strony komponowane na zasadzie kolażu – buduje mroczny i intrygujący klimat. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że wywołanie określonej atmosfery było dla autora wartością nadrzędną, co wyjątkowo niekorzystanie odbiło się na fabule.

„Siostry…” powinny być co najmniej dobrym kryminałem. Komiks ma interesujące otwarcie, nawet nie najgorsze zamknięcie, ale pomiędzy nimi rozciąga się rozczarowujący brak pomysłu na wypełnienie całej historii przekonującą i trzymającą w napięciu intrygą. Mašek chowa tę niezagospodarowaną przestrzeń pod grubą warstwa zagadkowych i niecodziennych wątków – niestety raczej luźno powiązanych z głównym problemem komiksu. Co gorsza, to właśnie one tworzą klimat i decydują o mrocznym charakterze całego utworu. Fabuła puchnie więc od niepokojących scen i motywów, które – owszem – intrygują, ale niekoniecznie dają się fabularnie uzasadnić.

Jasne, w kryminale można, a nawet trzeba, wodzić czytelnika za nos, niemniej sytuacja, w której cała fabuła zostaje zdominowana przez fałszywe tropy wydaje się cokolwiek kuriozalna.

Mašek każdą niemal scenę kończy złowieszczym niedopowiedzeniem, a swoich bohaterów kreuje na jednostki wyjątkowo osobliwe, skrywające mroczne, choć niekoniecznie jasno sprecyzowane, sekrety. Nie dziwi więc, że wszystkie bez mała wydarzenia w tym komiksie podszyte są grozą. To rzeczywiście przykuwa uwagę. Szkoda natomiast, że to tylko powtarzalny schemat narracyjny, do którego ucieka się autor celem kreowania określonego nastroju. A wzory i schematy – gdy już rozpoznane – niestety szybko się wyczerpują i zaczynają nużyć.

„Siostry Dietlove” klimatem stoją – to trzeba im oddać. Fabułą już niekoniecznie, więc zdecydowanie lepiej się je ogląda niż czyta.

Bez wątpienia Vojtěch Mašek zadbał o atrakcyjną oprawę swojego komiksu. Warstwa wizualna „Sióstr Dietlovych” – na którą składają się malarskie kadry, niepokojące grafiki i całe strony komponowane na zasadzie kolażu – buduje mroczny i intrygujący klimat. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że wywołanie określonej atmosfery było dla autora wartością nadrzędną, co wyjątkowo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Z całej pety! Daniel Warren Johnson, Mike Spicer
Ocena 7,8
Z całej pety! Daniel Warren Johns...

Na półkach:

Daniel Warren Johnson przebrał swój ostatni komiks w krzykliwe, frymuśne stroje zawodników wrestlingu i sprytnie, pod maską opowieści o sporcie, ukrył fakt, że w gruncie rzeczy „Z całej pety!” to nowoczesny, przepełniony popkulturowym rozmachem melodramat.

Smakołyk, który Johnson serwuje odbiorcy podlany jest gęstym sosem rodzinnych tajemnic, ukrytych tożsamości, podniosłych scen i wyrastających z nich intryg. Wrestling natomiast – sam w sobie będący przecież starannie wyreżyserowanym spektaklem – pełni tu rolę soczystej wisienki na torcie – nawiasu, który już na wstępie przypomina, że na czas lektury należy zawiesić wszelką niewiarę. To konieczne. Inaczej człowiek gotów zdroworozsądkowo i zupełnie niepotrzebnie dociekać, jak to na przykład możliwe, że główna bohaterka przez całe swoje życie nie była w stanie rozpoznać głosu bardzo bliskiej jej osoby... A tu trzeba dać się porwać wartkiej, smakowicie przejaskrawionej akcji, pozwolić się zaskakiwać dobrze znanym motywom i kibicować bohaterom w sposób bezwstydnie naiwny. Bo też wynik tych zapasów można przewidzieć już na wstępie.

Liczne wytwory kultury popularnej zdążyły nas już nauczyć, że tego typu historie kończą się w określony sposób. Ale przecież nie o zadziwiającą oryginalność tu chodzi, lecz o dostarczenie prostej (nie ma w tym nic złego) i dobrej rozrywki. A na tym polu album Johnsona zdecydowanie błyszczy.

„Z całej pety!” to bardzo umiejętnie poprowadzony komiks. Akcja ma dobre tempo – nie nuży ani przez moment, ale też nie pędzi na łeb na szyję, gubiąc po drodze sens i logikę. Wątki poboczne są interesujące i dobrze wyważone, więc elegancko uzupełniają i urozmaicają fabułę. Natomiast rysunki Johnsona, wspomagane krzykliwymi kolorami od Mike’a Spicera, świetnie oddają klimat, emocje i dynamikę walk w wrestlingu.

Cóż, Johnson dowiódł, że potrafi dobrać dobre jakościowo składniki, zmieszać je w odpowiednich proporcjach i wydać naprawdę smaczne danie.

Daniel Warren Johnson przebrał swój ostatni komiks w krzykliwe, frymuśne stroje zawodników wrestlingu i sprytnie, pod maską opowieści o sporcie, ukrył fakt, że w gruncie rzeczy „Z całej pety!” to nowoczesny, przepełniony popkulturowym rozmachem melodramat.

Smakołyk, który Johnson serwuje odbiorcy podlany jest gęstym sosem rodzinnych tajemnic, ukrytych tożsamości,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydaje mi się mgliście, że w komiksie "Wszystko zajęte" Marcina Podolca fabuły po prostu nie ma. To zbiór mniej lub bardziej interesujących scen, które może i da się połączyć w jakąś zwartą całość, ale wyłącznie przy założeniu, że odbiorca ma naprawdę dużo dobrej woli.

Gdyby nie opis na okładce, to nie zauważyłbym nawet, że w komiksie dochodzi do jakiegoś zwrotu akcji, a życie bohaterów rzekomo odwraca się do góry nogami. Tym przełomowym zdarzeniem mają być nieoczekiwane zgony, do których dochodzi w pewnym, jak się zdaje, wolnym od śmierci miasteczku. Nieufnie podchodzę do nagłości i ewentualnej niesamowitości tych zgonów, bo przecież główni bohaterowie pracują w branży funeralnej, więc po co mieliby trudnić się czymś, co nie przynosi żadnych zysków? Druga rzecz – jeżeli dobrze liczę, to Podolec pokazuje tylko jeden pogrzeb, więc prawidłowe, zgodnie z intencją autora, odczytanie niezwykłości i doniosłości tego zdarzenia jest doprawdy zadaniem karkołomnym. Śmiem twierdzić, że wręcz niemożliwym do zrealizowania.

Początkowo intrygują natomiast kadry, które skupiają się na detalach (pozornie?) zwyczajnych obiektów – guzik u płaszcza, rękaw marynarki, kły jakiegoś zwierza w ZOO. Niestety stan zaciekawienia tym zabiegiem szybko przeradza się w irytację. Okazuje się bowiem, że te zbliżenia niczemu nie służą – nie ukazują istotnych dla fabuły szczegółów i raczej nie niosą za sobą żadnej naddanej wartości, choćby interpretacyjnej. Na domiar złego w większości przypadków są one po prostu nieczytelne.

Wierzę, że „Wszystko zajęte” kryje w sobie ogromny ładunek emocjonalny, pasjonującą historię i świetnie zbudowanych bohaterów, ale wszystko to pozostało chyba w głowie autora, bo ja na papierze tego nie widzę.

Wydaje mi się mgliście, że w komiksie "Wszystko zajęte" Marcina Podolca fabuły po prostu nie ma. To zbiór mniej lub bardziej interesujących scen, które może i da się połączyć w jakąś zwartą całość, ale wyłącznie przy założeniu, że odbiorca ma naprawdę dużo dobrej woli.

Gdyby nie opis na okładce, to nie zauważyłbym nawet, że w komiksie dochodzi do jakiegoś zwrotu akcji, a...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Severed. Pożeracz marzeń Scott Snyder, Scott Tuft
Ocena 7,2
Severed. Pożer... Scott Snyder, Scott...

Na półkach:

Scott Snyder, Scott Tuft oraz Attila Futaki stworzyli jeden z lepszych komiksowych horrorów, które jak dotąd przyszło mi czytać. „Severed. Pożeracz marzeń” ma wszystko to, czego życzyłbym sobie od sprawnie zrealizowanego utworu w tym gatunku.

Przede wszystkim autorzy stworzyli bohaterów, których losy naprawdę mnie interesują. Zwłaszcza antagoniście w „Severed” niczego nie brakuje. To na pewno nie typ bezmyślnego zabijaki, który lata bez ładu i składu po jakimś ciemnym lesie, by upolować kolejną ofiarę, ani też – czego nie lubię jeszcze bardziej – posępny cień skąpany w mgle tajemnicy tak gęstej, że człowiekowi nawet nie chce się przez nią przebijać. Tytułowy pożeracz marzeń to dobrze i z rozwagą zbudowana postać, której mroczne zapędy budzą tyle samo ciekawości, co niepokoju.

Akcja w „Severed” to klasyczny przykład odwróconej chronologii - pierwsze kadry ukazują efekt nieprzyjemnego zdarzenia z przeszłości, a cała akcja stopniowo zmierza w kierunku odkrycia zasygnalizowanej na wstępnie tajemnicy. Z tego też rodzi się napięcie po stronie czytelnika, który z wypiekami wypatruje ostatecznej makabry. Twórcy komiksu umiejętnie grają tym modelem fabularnym - mylą tropy i nieustannie zwodzą czytelnika, sugerując, że najgorsze czeka tuż za rogiem, a mroczna przepowiednia już zaraz się wypełni. Pomagają w tym sugestywne kadry, które, gdy trzeba, odpowiednio potęgują niepokojący nastrój.

Proste. Ale działa.

Scott Snyder, Scott Tuft oraz Attila Futaki stworzyli jeden z lepszych komiksowych horrorów, które jak dotąd przyszło mi czytać. „Severed. Pożeracz marzeń” ma wszystko to, czego życzyłbym sobie od sprawnie zrealizowanego utworu w tym gatunku.

Przede wszystkim autorzy stworzyli bohaterów, których losy naprawdę mnie interesują. Zwłaszcza antagoniście w „Severed” niczego nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dużo mówi się o tym, że Barry Windsor-Smith tworzył „Potwory” przez ponad trzydzieści lat. Niestety to widać – fabuła jest niedzisiejsza, nie zawsze ma sens i bywa przegadana.

Autor wielokrotnie powtarza te same informacje, przeciąga dialogi i zapętla poszczególne, wyjątkowo nieprzyjemne w swej wymowie, sceny. Rozumiem, że w ten sposób Windsor-Smith walczy o uwagę i emocjonalne zaangażowanie odbiorcy, ale wolałbym, aby – zamiast prostych i zazwyczaj tanich chwytów – oddziaływał na mnie raczej przy pomocy przekonującego scenariusza oraz wyrazistych i pełnokrwistych postaci.

Niestety niemal wszystko w „Potworach” jest jednowymiarowe, a co za tym idzie – szybko się zużywa i zaczyna nużyć.

Jeżeli do akcji wkracza urocza pani domu, to, zgodnie ze stereotypem, będzie ona nieco naiwna, nieprzesadnie bystra i zawsze umęczona beznadziejną walką o ciepło domowego ogniska. I niewiele ponad to, bo jeszcze gotowa wyjść z roli.

Pasujący do zestawu surowy ojciec? A pewnie! Ale koniecznie apodyktyczny tak, że Jezus Maria.

A jeśli w tym czarno-białym świecie dochodzi już do jakiegoś interesującego pęknięcia, intrygującej zmiany w zachowaniu postaci, to wtedy autor załatwia sprawę właściwie jednym kadrem – zupełnie tak, jakby nie chciał (nie potrafił?) pogłębić rysu psychologicznego swoich bohaterów. Tego rodzaju nagła i nieuzasadniona oszczędność miejsca i środków nijak nie daje się obronić w przypadku komiksu, który powstawał tak długo.

To mógł być interesujący komiks o niepohamowanym pragnieniu władzy, tragicznych konsekwencjach bezmyślnego okrucieństwa oraz szokującej obojętności na krzywdę, ale „Potwory” powstawały chyba za długo i zdążyły obrosnąć zbyt wieloma, nie zawsze potrzebnymi elementami. Windsor-Smith zgubił się gdzieś po drodze, stracił cel z oczu i zapomniał, czym w efekcie miał być jego komiks. Świadczy o tym finał jak z Eurypidesa. Końcowa ucieczka w mistykę to dla mnie znak, że sam autor był już tymi „Potworami” zmęczony, przestał nad nimi panować i chciał to wszystko jak najszybciej zakończyć.

Dużo mówi się o tym, że Barry Windsor-Smith tworzył „Potwory” przez ponad trzydzieści lat. Niestety to widać – fabuła jest niedzisiejsza, nie zawsze ma sens i bywa przegadana.

Autor wielokrotnie powtarza te same informacje, przeciąga dialogi i zapętla poszczególne, wyjątkowo nieprzyjemne w swej wymowie, sceny. Rozumiem, że w ten sposób Windsor-Smith walczy o uwagę i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To czysta przyjemność obcować z utworem, który działa dobrze na wielu płaszczyznach.

Widać wyraźnie, że w „Zasadzie trójek” Tomasza Spella jest ładnie, nie ma co rozwodzić się nad rzeczami oczywistymi. Na parę słów uznania zasługuje natomiast ogromna wyobraźnia autora, która znalazła swoje ujście na kartach tego albumu. Każde, nawet przypadkowe przekartkowanie komiksu pozwala odkryć nowe, zaskakujące szczegóły stworzonego przez Spella świata. A trzeba przyznać, że to świat, w którym bardzo przyjemnie się przebywa, choć już rozgrywające się w nim wydarzenia niekoniecznie nastrajają pozytywnie.

„Zasadę trójek” można czytać jako przekonująco zbudowaną opowieść obyczajową i śledzić rozterki głównych bohaterów, którzy wikłają się w szereg skomplikowanych relacji, by potem jakoś sobie z nimi radzić, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Można też odebrać przedstawioną tam historię jako studium psychologiczne i z przejęciem obserwować, jak wyniszczające potrafią być chorobliwa ambicja oraz brak empatii. Albo, obserwując problem z drugiej strony – jak bezcelowe bywa poświęcanie się jednostce, która karmi się wyłącznie cudzym zainteresowaniem, przeważnie niewiele oferując w zamian. A jak kto woli, to może uzbroić się w filozoficzne eseje Byung-Chul Hana, by w utworze Spella dostrzec portret współczesnego społeczeństwa, które coraz mocniej ugina się pod ciężarem rojeń o niewyczerpanych źródłach możliwości i płaci za to najwyższą możliwą cenę. Można też po prostu wyluzować i dać się porwać przygodzie, bo akcja w „Zasadzie trójek” nigdy nie ustaje i trzyma w napięciu od początku do samego końca.

I nie mam wątpliwości, że każda z tych opcji będzie oferować równie satysfakcjonujące doświadczenia w czasie lektury.

To czysta przyjemność obcować z utworem, który działa dobrze na wielu płaszczyznach.

Widać wyraźnie, że w „Zasadzie trójek” Tomasza Spella jest ładnie, nie ma co rozwodzić się nad rzeczami oczywistymi. Na parę słów uznania zasługuje natomiast ogromna wyobraźnia autora, która znalazła swoje ujście na kartach tego albumu. Każde, nawet przypadkowe przekartkowanie komiksu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Hotel na skraju lasu Magdalena Hińcza, Michał Hińcza
Ocena 6,4
Hotel na skraj... Magdalena Hińcza, M...

Na półkach:

Horrory powoli zaczynają zjadać swój własny ogon. Coraz trudniej o historie, które budzą ciekawość i intrygują nowymi rozwiązaniami. Trudno bowiem walczyć o uwagę odbiorców, jeśli autorzy po raz kolejny budują fabułę wokół jakiejś posępnej chaty na odludziu. Ale niespodzianki się zdarzają i jedną z nich jest „Hotel na skraju lasu” - komiks Magdaleny oraz Michała Hińczów. Autorzy proponują coś, co w gatunku zdarza się nader rzadko – wolną od napięcia opowieść grozy bez grozy.

Album liczy dwieście pięćdziesiąt stron, z czego przez blisko sto dzieje się raczej niewiele. Bohaterowie toczą jałowe dyskusje o winie, darach lasu i koniach, a gdzieś w tle rozgrywają się dosłownie trzy sceny, które popychają akcję do przodu. Co więcej, zostają one zarysowane w sposób nieproporcjonalnie do reszty skrótowy, więc giną w morzu niepotrzebnych wątków.

Dramaturgia w „Hotelu…” nie istnieje. Wynika to z umiłowania autorów do nieznośnego rozwlekania, przegadywania i ozdabiania kolejnych scen zbędnymi dyrdymałami. Jaskrawym tego przykładem jest moment, gdy akcja wreszcie przyspiesza i bohaterowie zbroją się na niebezpieczną misję. Zanim jednak ruszą na spotkanie z nieznanym, to najpierw utną sobie pogawędkę o walorach smakowych konfitury podanej na śniadanie. Słowo daję - świat się wali, a ci przez dwie strony prawią o konfiturze! Później jest tylko weselej. Jeden z bohaterów próbuje rzucić nieco światła na tajemnicze wydarzenia, które rozgrywają się w okolicy, ale na próżno - jego głos ginie wśród sporów na temat wyższości żurku nad grzybową, a potem na scenę wtacza się beczka z piwem i kradnie show.

W takich warunkach trudno utrzymać atmosferę grozy. Na ratunek mogłyby przybyć klimatyczne rysunki, ale te – co tu dużo mówić – są po prostu brzydkie. Do tego mrok niektórych kadrów ociera się już o absurd – widać na nich tyle co nic, a niedbała kreska i przedziwne szumy w czytelności raczej nie pomagają.

I taki ten hotel - na skraju, ale raczej wytrzymałości czytelnika.

Horrory powoli zaczynają zjadać swój własny ogon. Coraz trudniej o historie, które budzą ciekawość i intrygują nowymi rozwiązaniami. Trudno bowiem walczyć o uwagę odbiorców, jeśli autorzy po raz kolejny budują fabułę wokół jakiejś posępnej chaty na odludziu. Ale niespodzianki się zdarzają i jedną z nich jest „Hotel na skraju lasu” - komiks Magdaleny oraz Michała Hińczów....

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Infidel Aaron Campbell, Pornsak Pichetshote, José Villarrubia
Ocena 6,3
Infidel Aaron Campbell, Por...

Na półkach:

„Infidel” to tytuł, któremu nośność zapewnia oryginalny pomysł. Twórcy biorą na warsztat wyświechtaną historię o nawiedzonym domu, redefiniują ją i umieszczają w kontekście bieżących problemów społecznych. Na poziomie opisu brzmi to doskonale, niestety realizacja pozostawia wiele do życzenia i dowodzi, że dobry pomysł to czasem za mało.

Bo jeśli w nawiedzonym domu mają grasować jasno określone strachy – w tym przypadku chodzi o personifikację uprzedzeń rasowych – to scenarzysta powinien był zastanowić się, komu i w jaki dokładnie sposób będą one dokuczać.

Początkowo mroczne siły nękają Pakistankę amerykańskiego pochodzenia, by z czasem objawić się jej niemuzułmańskiej teściowej, która, nie bez pewnych oporów, uczy się akceptować nową synową. A potem to idzie już z górki i mrok spowija niemal wszystkich bohaterów.

I teraz rodzi się pytanie – czy strachy nawiedzają tych, którzy na co dzień mierzą się z widmem rasizmu, czy może motywują do agresji tych, którzy z niejasnych powodów mają problemy z akceptacją innych? Twórcy chyba sami do końca nie byli pewni odpowiedzi i dlatego w pewnym momencie zupełnie stracili panowanie nad fabułą.

Drugi problem to brak jasno zdefiniowanego protagonisty. Autorzy poświęcają dużo czasu na budowanie sylwetki głównej bohaterki, by nagle ją porzucić i zastąpić inną, o której właściwie niewiele wiadomo. Na domiar złego przez akcję przewija się stanowczo za dużo postaci drugoplanowych, które absolutnie niczego nie wnoszą.

Wszechobecna sztampa to kolejny problem tego tytułu. Horror rządzi się swoimi prawami, ale jeśli autorzy mieli ambicje stworzenia komiksu społecznie zaangażowanego, to naprawdę mogli sobie darować te tajemnicze pentagramy, mroczne księgi oraz trzecie i czwarte gęstości, które dzisiaj, zamiast straszyć, budzą raczej uśmiech politowania. A w przypadku „Infidela” dodatkowo odciągają od problemu, nad którym, jak sądzę, autorzy chcieli się pochylić.

Na to wszystko nałożono jeszcze wycięte z szablonu wątki obyczajowe – nudne, bo wielokrotnie już przetwarzane w licznych utworach, których bohaterowie pochodzą z Azji Południowej.

Cóż, szkoda.

„Infidel” to tytuł, któremu nośność zapewnia oryginalny pomysł. Twórcy biorą na warsztat wyświechtaną historię o nawiedzonym domu, redefiniują ją i umieszczają w kontekście bieżących problemów społecznych. Na poziomie opisu brzmi to doskonale, niestety realizacja pozostawia wiele do życzenia i dowodzi, że dobry pomysł to czasem za mało.

Bo jeśli w nawiedzonym domu mają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jean Harambat wpadł na szalony pomysł – wskrzesił autorów „złotego okresu” fikcji kryminalnej i kazał im rozwiązać klasyczną zagadkę zamkniętego pokoju. W rolę śledczych wcielają się między innymi: G.K. Chesterton, D.L. Sayers, J.R. Knox czy wreszcie Agatha Christie, czyli członkowie elitarnego Detection Club.

Dziwi mnie decyzja, aby angielską nazwę tego stowarzyszenia konsekwentnie tłumaczyć jako „Klubu Detektywów”. Nikt tam przecież detektywem nie był. Rozumiem, że album z angielskim tytułem na okładce mógł być marketingowo kłopotliwy w przypadku szerszej dystrybucji, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby już we właściwej treści komiksu posługiwać się angielską nazwą – tym bardziej, że zapisu oryginalnego używa się też w polskiej literaturze przedmiotu. Co więcej, w komiksie Harambata nie brakuje angielskich wstawek, więc takie „Detection Club” nie powinno nikogo uwierać bardziej niż „I do”, „please” czy inne „how extraordinary”, których w wypowiedziach bohaterów pełno.

W każdym razie fabuła komiksu kręci się wokół tego właśnie klubu i rzekomo przestrzeganych przez jego członków dziesięciu zasad pisania kryminałów. Rzekomo - bo sama Christie, uważana dzisiaj za królową gatunku, w „Zabójstwie Rogera Ackroyda” z premedytacją naruszyła jeden z fundamentów fikcji kryminalnej, co zresztą skutkowało pewną nieufnością wśród członków Detection Club, którzy nie od razu i nie tak znowu chętnie powitali pisarkę w swych szeregach.

Zagadka w „Klubie detektywów” nie jest specjalnie wyszukana, ale to w niczym nie przeszkadza, ponieważ stanowi ona jedynie pretekst do sprytnej zabawy formą. Harambat wymyślił sobie, że w ramach jednej historii zlekceważy wszystkie bez mała zasady, na których miał opierać się klasyczny kryminał. I, trzeba przyznać, wyszło mu to co najmniej dobrze. Jego komiks to powiew świeżości na lekko już zatęchłej scenie klasycznego whodunnit.

Ale nie jest to tytuł wolny od wad – bohaterowie są jednowymiarowi, humor z gatunku raczej tych niewybrednych, no i ostatecznie to lektura tylko na raz. Z drugiej strony, czy w równym stopniu nie są to też słabości klasycznej powieści detektywistycznej?

Jean Harambat wpadł na szalony pomysł – wskrzesił autorów „złotego okresu” fikcji kryminalnej i kazał im rozwiązać klasyczną zagadkę zamkniętego pokoju. W rolę śledczych wcielają się między innymi: G.K. Chesterton, D.L. Sayers, J.R. Knox czy wreszcie Agatha Christie, czyli członkowie elitarnego Detection Club.

Dziwi mnie decyzja, aby angielską nazwę tego stowarzyszenia...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Shankar tom 1 Enrique Alcatena, Eduardo Mazzitelli
Ocena 6,9
Shankar tom 1 Enrique Alcatena, E...

Na półkach:

Shankar, jak dowiaduję się z okładki komiksu, to „bohater totalny, nie żaden amerykański superbohater. On bohaterów zjada na śniadanie”.

Nie wiem, co Shankar jada na śniadanie, ale być może byłaby to ciekawsza historia od tej, którą stworzyli Mazzitelli i Alcatena.
Niby są tu jakieś konflikty, niby Shankar przeżywa przygody, ale to wszystko nie wzbudza żadnych emocji, o napięciu dramatycznym nie ma nawet co gadać. Las najeżony pułapkami, z którego nie sposób wyjść żywym? Luz! Shankar wyciągnie zza pazuchy lotnię i nad lasem sobie przeleci. Dalibóg, to już życie Thora jest bardziej skomplikowane!

Można nie lubić amerykańskich superbohaterów, ale zdolności do przykuwania uwagi nie sposób im odmówić. Nie bez powodu wielu z nich stało się ikonami popkultury. Shankar natomiast pozostanie gdzieś na marginesie i będzie się nurzał w swej wyobrażonej wspaniałości. Dlatego wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś stworzył bohatera tak nijakiego i pozbawionego jakichkolwiek cech, które mogłyby wzbudzić w czytelniku choć odrobinę sympatii i zainteresowania.

Widać natomiast, że autorzy włożyli dużo pracy, by stworzyć niebanalny świat przedstawiony, sklejony z fragmentów różnych mitów i wierzeń. Nie chcę wchodzić w spór, czy instrumentalne posługiwanie się elementami obcych kultur jest stosowne, ale to wręcz niebywałe, jak niewiele w „Shankarze” z tych cytatów i zapożyczeń wynika.

Cała para poszła w przeładowanie treści egzotycznymi legendami oraz duchowością Wschodu, ale autorzy zapomnieli, że to wszystko trzeba jeszcze jakoś sprytnie ze sobą pożenić. W roli spoiwa na pewno nie sprawdza się bezpłciowy protagonista.

Myślę, że „Shankar” to jeden z tych tytułów, które padają ofiarą hurraoptymistycznych wizji roztaczanych przez wydawców. Tutaj bowiem tekst z okładki zaprasza na „koncert erudycji, przy którym bledną popisy Alana Moore’a czy Neila Gaimana”. To naturalnie zwiększa oczekiwania, więc tym boleśniejsza jest konstatacja, że ja chyba pomyliłem sale i wziąłem udział w koncercie na trójkąt, tamburyn i akordeon.

Shankar, jak dowiaduję się z okładki komiksu, to „bohater totalny, nie żaden amerykański superbohater. On bohaterów zjada na śniadanie”.

Nie wiem, co Shankar jada na śniadanie, ale być może byłaby to ciekawsza historia od tej, którą stworzyli Mazzitelli i Alcatena.
Niby są tu jakieś konflikty, niby Shankar przeżywa przygody, ale to wszystko nie wzbudza żadnych emocji, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam te szare, polskie lata dziewięćdziesiąte, gdy wszyscy na podwórku marzyli o Game Boyu, ale w zasięgu większości były tylko bazarowe konsolki Brick Game z tym kłamliwym, żółtym napisem na obudowie: „9999 Games in 1”. Pamiętam też rozczarowanie, gdy okazało się, że jakieś 9998 z tych gier to różne wariacje na temat Tetrisa. Miała być akcja, emocje, lasery – były spadające leniwie klocki.

Jako dzieciak nie miałem oczywiście pojęcia, jak ważny dla świata elektronicznej rozrywki był to tytuł. Do niedawna nie wiedziałem nawet, że losy Tetrisa oraz jego twórców były aż tak burzliwe. Na szczęście Box Brown popełnił komiks, w którym ze swadą opowiada o tej niepozornej grze.

„Tetris. Ludzie i gry” to tytuł na pewno ciekawy, dostarczający dobrej i wartościowej rozrywki. Opowieść o Tetrisie przeplata się tutaj z przekrojową historią rozwoju gier oraz z rozważaniami na temat zalet płynących z oddawania się tego typu rozrywkom. I wszystko to działałoby doskonale, gdyby tylko autor precyzyjnie – jak w Tetrisie – wymierzył i dopasował do siebie elementy tej układanki.

Niestety dramaturgia w komiksie Browna trochę szwankuje. Mniej więcej w połowie akcja „Tetrisa” zauważalnie przyspiesza, co w tym akurat przypadku trudno poczytać za zaletę.

Pierwsza część jest satysfakcjonująca – płynie powoli, wątki elegancko się przeplatają... Wtem! Robi się bałagan. Brown zaczyna atakować czytelnika coraz większą liczbą nazwisk, faktów, samoloty z bohaterami latają w tę i we w tę, na scenę wchodzą kolejne marki i korporacje. Dzieje się coraz więcej, choć każdy nowy zwrot akcji jest właściwie wariacją na temat tego poprzedniego, zmieniają się tylko osoby dramatu. W efekcie historia zaczyna przytłaczać, a nawet – paradoksalnie - nużyć swym tempem, by w finale znowu zwolnić i leniwie snuć się ku końcowi.

I kto by pomyślał, że te wyczekiwane w dzieciństwie emocje, szybka akcja i lasery pewnego dnia sprawią, że zatęsknię za wyważonym charakterem Tetrisa…

Pamiętam te szare, polskie lata dziewięćdziesiąte, gdy wszyscy na podwórku marzyli o Game Boyu, ale w zasięgu większości były tylko bazarowe konsolki Brick Game z tym kłamliwym, żółtym napisem na obudowie: „9999 Games in 1”. Pamiętam też rozczarowanie, gdy okazało się, że jakieś 9998 z tych gier to różne wariacje na temat Tetrisa. Miała być akcja, emocje, lasery – były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Lęk przed ciemnością to jeden z najbardziej dziecinnych strachów”. – Pisze Stephen King w „Danse Macabre” – „Straszliwe historie zazwyczaj opowiada się (…) po zmroku, ponieważ to, co w dziennym świetle wywołuje śmiech, w blasku gwiazd całkowicie zmienia swój charakter”.

A co, gdy straszliwa – przynajmniej w założeniu – historia nie przeraża w nocy ani nie śmieszy za dnia? Bo tak działają, a raczej nie-działają „Opowieści makabryczne” napisane przez Kinga i narysowane przez Berniego i Michele Wrighstonów.

Komiks Kinga to hołd złożony „Opowieściom z krypty” i innym tytułom ze stajni EC, niemniej żaden ze znanych mi zeszytów wydawanych przez Williama Gainesa nie charakteryzował się aż tak sztampowymi fabułami jak „Opowieści makabryczne”. Wszystkie historie w tym zbiorze opierają się na identycznym schemacie fabularnym – jeden zły czyn prowadzi do powstania upiornego koszmaru, który to wyłania się spod ziemi, z wody lub z kosmosu, aby wymierzyć sprawiedliwość niemoralnemu gałganowi. I tak to leci. A gdy niestrudzony czytelnik dojdzie wreszcie do ostatniego opowiadania, to wystarczy szybki rzut okiem na pierwszy panel, żeby z góry przewidzieć finał. Mogę się mylić, ale nie tak wyglądają dobrze opowiedziane horrory.

Trzeba zatem szukać ratunku w śmiechu. Niestety ten element „Opowieści makabrycznych” został pogrzebany w polskim przekładzie. Podobnie jak w „Opowieściach z krypty”, tak i w komiksie Kinga narracja opiera się na zmyślnych grach słownych i żonglowaniu idiomami. W polskim wydaniu natomiast – choć widać, że tłumaczka się stara – zabrakło lekkości i dowcip zwykle bywa wymuszony. Do tego dochodzą pomniejsze błędy językowe, które zabijają radość z obcowania ze sprytnie ukutym żartem.

Walor humorystyczny mają za to rysunki. Twarze bohaterów zmieniają się częściej niż odbiorcę zaskakuje treść komiksu. I to wcale nie kwestia bogatej mimiki postaci, co raczej warsztatowej nieporadności rysowników.

Nieporadny. To ładny przymiotnik.

„Lęk przed ciemnością to jeden z najbardziej dziecinnych strachów”. – Pisze Stephen King w „Danse Macabre” – „Straszliwe historie zazwyczaj opowiada się (…) po zmroku, ponieważ to, co w dziennym świetle wywołuje śmiech, w blasku gwiazd całkowicie zmienia swój charakter”.

A co, gdy straszliwa – przynajmniej w założeniu – historia nie przeraża w nocy ani nie śmieszy za dnia?...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Fotograf Emmanuel Guibert, Didier Lefèvre, Frédéric Lemercier
Ocena 7,9
Fotograf Emmanuel Guibert, D...

Na półkach:

Susan Sontag dowodziła niegdyś, że prawda w fotografii to kwestia co najmniej dyskusyjna. Przykładem tego miała być fotografia wojenna, która ukazuje jedynie wąski – bywa, że zniekształcony – wycinek rzeczywistości. Takie obrazy szokują i prześladują odbiorcę, ale rzadko prowadzą do zrozumienia szeregu skomplikowanych problemów, które stają się przedmiotem zainteresowania fotografa. Gdy idzie o zrozumienie zjawisk – przekonuje Sontag – konieczna jest narracja.

Najwyraźniej z takiego rozpoznania wyszli też Emmanuel Guibert i Frédérik Lemercier, którzy na język komiksu przekuli historię opowiedzianą uprzednio na czterech tysiącach zdjęć wykonanych pod koniec lat sześćdziesiątych w Pakistanie i w Afganistanie. Ich autorem był francuski fotograf Didier Lefèvre. Wraz z wolontariuszami organizacji Lekarze bez Granic wybrał się on do Azji Centralnej, by tam dokumentować ich misję.

W „Fotografie” zdjęcia Francuza zostały uzupełnione prostymi, nie zawsze ładnymi rysunkami Guiberta, co akurat w tym przypadku sprawdza się zaskakująco dobrze. Dzięki temu rewelacyjne efekty kilkumiesięcznej pracy Lefèvre’a wysuwają się na pierwszy plan i nadają ton opowiadanej historii. Zabrakło mi jednak nieco odważniejszego zespolenia języka fotografii z możliwościami, jakie daje komiks, aby zdjęcia Francuza faktycznie stały się integralną częścią albumu, a nie tylko wizualną ciekawostką.

Szczęśliwie „Fotograf” to tytuł nie tylko oryginalny w formie, ale też ciekawy w treści. Historia Lefèvre’a, który wybrał się do muzułmańskich krajów bez pogłębionej wiedzy na ich temat, jest tyleż intrygująca, co miejscami naprawdę wstrząsająca. Ale tego odbiorca dowie się dopiero z prowadzonej w komiksie narracji, bowiem same zdjęcia nie oddają sprawiedliwości godnej podziwu odwadze, determinacji i przede wszystkim otwartości na inną kulturę, które cechowały francuskiego fotografa.

Komiks dobry i ważny.

Susan Sontag dowodziła niegdyś, że prawda w fotografii to kwestia co najmniej dyskusyjna. Przykładem tego miała być fotografia wojenna, która ukazuje jedynie wąski – bywa, że zniekształcony – wycinek rzeczywistości. Takie obrazy szokują i prześladują odbiorcę, ale rzadko prowadzą do zrozumienia szeregu skomplikowanych problemów, które stają się przedmiotem zainteresowania...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Męska skóra Hubert Boulard, Frédéric Leutelier
Ocena 7,6
Męska skóra Hubert Boulard, Fré...

Na półkach:

„Męska skóra” jest szyta grubymi nićmi i wychodzi jej to na dobre. Scenarzysta Hubert i rysownik Zanzim, idąc miejscami na skróty, stworzyli komiks rubaszny. I dobrze, bo gdyby tę samą historię opowiedzieć w sposób wysublimowany, pełen wzniosłych haseł i ledwie dostrzegalnych mrugnięć okiem, to z miejsca stałaby się ona nieznośnie napuszona, moralizatorska i cokolwiek egzaltowana. A jest lekko, dowcipnie i niegłupio. To ważne w sytuacji, gdy autorzy mierzą się z palącymi i nierzadko polaryzującymi społeczeństwo kwestiami, takimi jak: płeć kulturowa, rola religii w kreowaniu określonych postaw społecznych czy wreszcie tolerancja i wynikająca z niej potrzeba poznania oraz zrozumienia innego.

Samo tło historyczne dla fabuły komiksu nie ma większego znaczenia. Mam wrażenie, że stanowi ono wyłącznie klucz do odczytania podstawowej intencji przyświecającej autorom i – co akurat można czytać jako ciekawą grę z odbiorcą – nie przekłada się na konstrukcję świata przedstawionego. Język bohaterów jest zaskakująco współczesny, a poruszane problemy przecież jak najbardziej aktualne.

„Męska skóra” nie rozpęta rewolucji. Ale też nie musi. Wystarczy, że komiks Huberta i Zanzima jest po prostu ciekawym głosem w dyskusji – szczęśliwie dalekim od ciężkostrawnego pamfletu albo utworu propagandowego w wersji light.

„Męska skóra” jest szyta grubymi nićmi i wychodzi jej to na dobre. Scenarzysta Hubert i rysownik Zanzim, idąc miejscami na skróty, stworzyli komiks rubaszny. I dobrze, bo gdyby tę samą historię opowiedzieć w sposób wysublimowany, pełen wzniosłych haseł i ledwie dostrzegalnych mrugnięć okiem, to z miejsca stałaby się ona nieznośnie napuszona, moralizatorska i cokolwiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lamouret w „Alcazar” opowiada o budowie apartamentowca w jednej z dzielnic Bengaluru - południowoindyjskiego megalopolis. Nic spektakularnego. Nie ma tutaj wstrząsających zwrotów akcji ani dramatycznych konfliktów. W zasadzie nie ma tu nawet głównego bohatera, którego losy można śledzić od początku do szczęśliwego końca. Bohaterem komiksu jest plac budowy, gdzie spotykają się robotnicy przybyli z różnych części Indii w poszukiwaniu zarobku. Różni ich religia. Różni ich wygląd – co doskonale zresztą widać w rysunkach Lamoureta. Mówią różnymi językami – i to autorowi udało się sprytnie przemycić do komiksu. Do tego dochodzą ich wzajemne uprzedzenia względem współpracowników, którzy – choć z tego samego kraju – potrafią być tak bardzo odmienni.

Na przestrzeni zaledwie 200 stron autor bez zadęcia, egzotyzowania i oceniania, za to z dużym szacunkiem do bohaterów swojego komiksu – których poznał osobiście w trakcie pobytu w Indiach – kreśli być może pełniejszy obraz tamtejszej codzienności niż niejeden reportaż pisany ręką człowieka z Zachodu. Warto.

Lamouret w „Alcazar” opowiada o budowie apartamentowca w jednej z dzielnic Bengaluru - południowoindyjskiego megalopolis. Nic spektakularnego. Nie ma tutaj wstrząsających zwrotów akcji ani dramatycznych konfliktów. W zasadzie nie ma tu nawet głównego bohatera, którego losy można śledzić od początku do szczęśliwego końca. Bohaterem komiksu jest plac budowy, gdzie spotykają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nick Drnaso rysuje tak, jakby ilustrował podręcznik do BHP, ale na przekór swojej estetyce usuwa sprzed oczu czytelnika wszystkie oznaczenia dróg ewakuacyjnych.

„Beverly” to zbiór sześciu luźno powiązanych ze sobą historii, które początkowo wydają się niepokojąco zwyczajne. Jakieś wakacje z rodzicami, którzy usilnie próbują odtworzyć lub poniewczasie stworzyć jakiekolwiek relacje ze swoimi dzieciakami; jakaś domówka zblazowanych maturzystów i wstrząsające rozmowy o niczym; jakiś koleś, który wiedzie życie tak puste, że najbardziej ekscytującym wydarzeniem tygodnia jest wizyta w salonie masażu leczniczego… Aż wreszcie w tych do bólu nijakich mikroświatach pojawiają się pęknięcia – małe, pozornie niewiele znaczące zwroty akcji, które sprawiają, że sytuacja staje się nieznośnie niezręczna i najlepszym wyjściem byłaby cicha ewakuacja starannie wyznaczoną trasą.

Drnaso uprawia celną, nienachalną publicystykę. Przygląda się współczesnemu społeczeństwu i jego zgryzotom, przy okazji diagnozuje jeden z głównych problemów naszych czasów. Jego ucieleśnieniem jest tytułowa Beverly, która pojawia się na moment w ostatniej historii, by rozmasować spięte mięśnie barku jakiegoś kolesia i wdać się z nim w na pozór grzecznościową i niezobowiązującą pogawędkę.

Komiks kończy się w sposób otwarty, a przed czytelnikiem stoją właściwie dwie drogi. Finał będzie pozytywny albo negatywny, tak po prostu. Oba rozwiązania wzbudzają raczej gorzką refleksję, wynikającą bezpośrednio z lektury „Beverly”, co na pewno jest ciekawym doświadczeniem i sprawia, że – jak rzadko – mamy tu do czynienia ze świadomie prowadzoną narracją, a nie brakiem pomysłu autora na domknięcie i skomentowanie podjętych tematów.

Miło niemiło spędza się czas z bohaterami „Beverly”, by później z lekką trwogą rozejrzeć się wokół siebie.

Nick Drnaso rysuje tak, jakby ilustrował podręcznik do BHP, ale na przekór swojej estetyce usuwa sprzed oczu czytelnika wszystkie oznaczenia dróg ewakuacyjnych.

„Beverly” to zbiór sześciu luźno powiązanych ze sobą historii, które początkowo wydają się niepokojąco zwyczajne. Jakieś wakacje z rodzicami, którzy usilnie próbują odtworzyć lub poniewczasie stworzyć jakiekolwiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Okładka pierwszego tomu „47 strun” informuje, że oto jest najambitniejsze dzieło Le Bouchera. Na pewno najgrubsze (400 stron). Ale czy gabaryty rzeczywiście decydują o wysokich lotach? Zasady dynamiki podpowiadają, że spora masa zwiastuje przyspieszony upadek...

Rzecz traktuje o zmiennokształtnej istocie, która pragnie uwieść Ambroise’a, 29-latka starającego się o etat w filharmonii. 29 lat to nie w kij dmuchał – to już mężczyzna! Dlaczego zatem zachowuje się on tak niedojrzale? Można machnąć ręką, powiedzieć, że to przemyślana kreacja postaci, bo przecież bohater musi być dość plastyczny, aby zmiennokształtna urabiała go jak plastelinę. Robi się niebezpiecznie, gdy nie tylko Ambroise, ale wszyscy bez mała bohaterowie „47 strun” są dziecinni do bólu. Dość powiedzieć, że koledzy z orkiestry zakładają się ze sobą o to, kto pierwszy zostanie zaproszony przez nowego członka zespołu do przyjaźni na facebooku. Gdyby jeszcze te igrzyska miały wywrócić akcję do góry nogami, stworzyć jakieś napięcie dramatyczne… Nic z tych rzeczy. A ciągnie się to niepotrzebnie.

Główną osią fabuły jest jednak 47 prób, którym zmiennokształtna poddaje Ambroise’a. Niestety owe zadania są raczej mało zajmujące (np. „wróć do domu inną drogą”) i niewiele z nich wynika. Bywa, że jedynie usprawiedliwiają one ozdabianie akcji kilkoma spektakularnymi – choć niekoniecznie potrzebnymi – scenami.

To dopiero pierwsza część, a już wszystkiego jest tutaj za dużo – mroczne wizje, problemy (około)psychologiczne, motywy quasi-kryminalne, wielokrotnie złożone wątki miłosne, pospieszne rzuty okiem na kwestie społeczne – w związku z tym każdy z tych tematów potraktowany jest powierzchownie.

Paradoksalnie jednak „47 strun” czyta się z zainteresowaniem - trochę tak, jak z wypiekami ogląda się dwuminutowy zwiastun kolejnego hitu kinowego. Problem z komiksem La Bouchera jest taki, że ta zapowiedź ma 400 stron, co być może jest lekką przesadą. Pozostaje więc czekać na drugi tom, by się przekonać, czy autor zdoła okiełznać ten swój barokowy świat.

Okładka pierwszego tomu „47 strun” informuje, że oto jest najambitniejsze dzieło Le Bouchera. Na pewno najgrubsze (400 stron). Ale czy gabaryty rzeczywiście decydują o wysokich lotach? Zasady dynamiki podpowiadają, że spora masa zwiastuje przyspieszony upadek...

Rzecz traktuje o zmiennokształtnej istocie, która pragnie uwieść Ambroise’a, 29-latka starającego się o etat w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Budzi się Doug z opatrunkiem na głowie i, kurczę, jest Tintinem – tym od Hergé – tyle że w lustrzanym odbiciu. Lustra w kulturze tak już odbijają, że zazwyczaj robi się mrocznie, niepokojąco i do góry nogami. Oto mamy więc Nitnita, którego przez świat egzystencjalnych lęków, zamiast białego pieska Milusia, prowadzi czarny kocur Tuszek. Czyli miło już było.

Taki jest punkt wyjścia „Ostatniego spojrzenia” Charlesa Burnsa i od tego momentu historia się gmatwa, samo się cytuje, zapętla i wikła w sieci różnorodnych odniesień, tworząc symbole w symbolach. Od strony technicznej to intrygujące, ba, szalenie satysfakcjonujące, ale…

Ale chciałbym sam być sobie sterem w podróży i samodzielnie odkrywać sens tej poszatkowanej na drobne kawałki opowieści o życiu.

Gdyby wydestylować z „Ostatniego spojrzenia” główną historię, to pewnie zapełniłaby ona nie 176 stron, a góra kilkanaście paneli. To nie zarzut – sztuką jest opowiedzieć prostą historię w atrakcyjny sposób. Problem mam z tym, że w finale autor postanawia dodatkowo objaśnić mi tę skądinąd nieskomplikowaną fabułę, wykładając wszystkie karty na stół. To o tyle niefortunne, że już od pierwszych stron Burns konsekwentnie – obsesyjnie wręcz – powołuje się na określony zestaw obrazów i symboli, zatem chyba tylko nieuważny odbiorca nie połączy w porę kropek i nie zrozumie, o co w tym całym bałaganie chodzi.

Nie wiem, czy pod koniec zabrakło Burnsowi wiary w prowadzoną narrację (a przecież jak najbardziej poprawną), czy był to wynik podszeptów oryginalnego wydawcy, który nie ufał inteligencji czytelnika. Nie moja rzecz. Obawiam się natomiast, że w obecnym kształcie niektóre sceny tracą na sile rażenia i są bliskie otarcia się o banał typu „za kilka stron złamię ci serce, dziewczyno, więc weź mi teraz zapozuj z tym sercem z mięsnego, w które wbity jest nóż”.

Niemniej „Ostatnie spojrzenie” to dobry komiks. Byłby bardzo dobry, gdyby w finale Burns zrezygnował z tej niepotrzebnej troski o wygodę odbiorcy.

Budzi się Doug z opatrunkiem na głowie i, kurczę, jest Tintinem – tym od Hergé – tyle że w lustrzanym odbiciu. Lustra w kulturze tak już odbijają, że zazwyczaj robi się mrocznie, niepokojąco i do góry nogami. Oto mamy więc Nitnita, którego przez świat egzystencjalnych lęków, zamiast białego pieska Milusia, prowadzi czarny kocur Tuszek. Czyli miło już było.

Taki jest punkt...

więcej Pokaż mimo to