Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

W końcu po prawie dwóch latach zmęczyłem.

Przerywałem wiele razy, by zacząć po kilku miesiącach, kilka razy zaczynałem od nowa, potem znowu odpuszczałem, potem znowu wracałem, ale już czytając streszczenia przeczytanych rozdziałów... No i wreszcie się udało.

Kompletnie nie literatura dla mnie. Z jednej strony doceniam piekielną wyobraźnię autora i sposób jego myślenia, ale z drugiej te rozwleczone treści o poetyckim znaczeniu albo szereg absurdalnych wydarzeń mnie totalnie wyeksploatowały.

Strasznie ciężko się to czyta.

Mnóstwo tu symboliki, odniesień do angielskiej twórczości poety Johna Keatsa, motywów mesjańskich, duchowo-filozoficznych podróży, ale też i wypraw kosmicznych, podbojów nowych światów, technologii i ich zagrożeń, konfliktów ludzkich, religii i ich następstw, romantyzmu, miłości rodzicielskiej - o Jezusie słodki, istny kociołek Panoramixa! :)

Ale mamy też i fenomenalne uniwersum, w które naprawdę łatwo wsiąknąć. Mamy niezwykle kreatywną wizję przyszłości. Mamy też pełną rozmachu epicką przygodę o gargantuicznej skali.

A to wszystko spojone charakterystycznym stylem pisarskim Dana Simmonsa, który z jednej strony potrafi zaintrygować i wciągnąć, by za chwilę totalnie odrzucić przesadnym słowotokiem i popuszczeniem lejców filozofii.

W końcu po prawie dwóch latach zmęczyłem.

Przerywałem wiele razy, by zacząć po kilku miesiącach, kilka razy zaczynałem od nowa, potem znowu odpuszczałem, potem znowu wracałem, ale już czytając streszczenia przeczytanych rozdziałów... No i wreszcie się udało.

Kompletnie nie literatura dla mnie. Z jednej strony doceniam piekielną wyobraźnię autora i sposób jego myślenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fenomenalny, wielowątkowy spektakl szpiegowsko-kryminalny.

Powieść "Pielgrzym" to kawał fantastycznej lektury, która z każdej strony uderza w nas pietyzmem narracyjnym. Książka jest niesamowicie bogata w treść. Nie tylko dlatego, że jest to tomiszcze na 760 stron, ale przez nieprawdopodobną dokładność wydarzeń i wątków, którymi masakruje nas autor.

USA dowiaduje się, że na kraj czyha duże niebezpieczeństwo terrorystyczne. Wytropieniem zagrożenia podejmuje się tytułowy Pielgrzym - po latach przywrócony do służby szpieg z supertajnej organizacji rządowej.

Na początku ostrzeżenie: książkę naprawdę długo się czyta. Zawiera ona naprawdę mikroskopijną ilość dialogów, a większość opowieści to długaśne opisy wydarzeń przeszłych jak i aktualnych. "Pielgrzym" raz da nam obszerną wspominkę dzieciństwa bohatera, za chwilę opowieść o wątku z przeszłości jednej z postaci pobocznej, by później kontynuować aktualnie rozgrywaną fabułę. Najciekawszym wątkiem dla mnie była jednak historia czarnego charakteru, która z chirurgiczną precyzją opisała całą drogę, jaka pchnęła go do działań, które próbuje powstrzymać nasz główny heros.

Całość narracji jest prowadzona w pierwszej osobie, a dodatkowym fenomenalnym zabiegiem jest referowanie wydarzeń z aktualnej perspektywy bohatera. Dzięki temu w jednym rozdziale protagonista nie wie o czymś, by potem dać nam wzmiankę, jak się o tym dowiedział. Przez to opowieść śledzi się z niezwykłą uwagą, pomimo naprawdę wydawać by się mogło męczącej formy tekstu (no, umówmy się: długie opisy to coś, na czym wyłożyli się Glukhovsky w "Metrze 2033" czy Sienkiewicz w swoich "W pustyni i w puszczy").

"Pielgrzym" na dodatek nafaszerowany jest nieprawdopodobnymi szczegółami, które znakomicie budują autentyczność miejscówki, w której akurat przebywamy. Co ważnie, one są tak umiejętnie wplecione w fabułę, że totalnie nie odczuwamy ich jako zapchajdziur albo wodolejstwa. Zresztą, cała fabuła aż kipi od naturalności, bowiem - choć opis sugeruje kolejną wariację Bonda lub Ethana Hunta - szpiegostwo w "Pielgrzymie" nie jest przedstawione jako brawurowe akcje wypełnione widowiskowymi strzelaninami i supergadżetami, lecz jako pracę umysłową, analizę danych i łączenie kropek. Dużo bliżej mu do "Szpiega" (2011) z Garym Oldmanem niż do "Mission: Impossible".

Minusy? W sumie dwa. Pierwszy to jako że mamy do czynienia z fabułą, która w 90 procentach składa się z opisu, to niektórym może być ciężko przebrnąć przez pierwszą część książki, złożoną w większości z przeszłości bohatera. Tam jeszcze historia nie uderzy z taką pompą, jak od części 150-180 stronach, więc ludzie którzy nie lubią takich form, mogą się zrazić. Drugim minus to sama końcówka, gdzie protagonista zaczyna właśnie przypominać nieśmiertelnego superszpiega z serii Bondów. Niby nie jakaś dokuczliwa rzecz, ale jednak gryzie się z wcześniejszą konwencją.

Fenomenalny, wielowątkowy spektakl szpiegowsko-kryminalny.

Powieść "Pielgrzym" to kawał fantastycznej lektury, która z każdej strony uderza w nas pietyzmem narracyjnym. Książka jest niesamowicie bogata w treść. Nie tylko dlatego, że jest to tomiszcze na 760 stron, ale przez nieprawdopodobną dokładność wydarzeń i wątków, którymi masakruje nas autor.

USA dowiaduje się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedno z najlepszych moich przypadkowych odkryć.

Polski horror to - co prawda - dość egzotycznie brzmiąca nazwa, ale w tym przypadku jest to prawdziwy strzał w "dziesiątkę". To pierwsze moje spotkanie z Arturem Urbanowiczem i trzeba przyznać, że książka zachęciła do przeczytania kolejnych dzieł autora.

Tematy czarownic i demonów nie są niczym nowym w masowej popkulturze, ale są one na tyle elastyczne i rozległe, że zawsze da się pokazać w nich coś świeżego. Tutaj jest to zdecydowanie klimat. Akcja dzieje się w odległej wiosce Jodoziory, gdzieś daleko na północy Polski przy granicy z Litwą. Z książki wylewa się litrami smakowity sok zapyziałych słowiańskich miejscowości w miejscu, gdzie diałem powiedział "Dobranoc", co jest miłą odskocznią od np. licznych kingowskich małych prowincji w Ameryce. Autorowi udało się też wykreować całkiem niezły nastrój ciągłego niepokoju i tej świadomości czytelnika o obecności jakiegoś zła, które nie odstępuje ani na krok wioski oraz ich mieszkańców.

Pół książki to klasyczny kryminał, gdzie główny bohater krok po kroku tropi czające się niebezpieczeństwo. Napotyka tajemnicze postacie, jest świadkiem coraz to kolejnych dziwnych zdarzeń i zjawisk, który wykraczają daleko poza racjonalne myślenie. Faceta da się lubić, choć trzeba przyznać, że autorowi dość topornie wyszedł jego wątek miłosno-sercowy. To jeden z dwóch największych defektów, jaki przeszkadzał mi w czytaniu powieści. Vitek niby jest całkiem bystrym 30-letnim policjantem, ale jego kompletna niezdarność w relacjach damsko-męskich wypada nad wyraz karykaturalnie.

Drugą rzeczą, która mnie nie przekonało, to samo zakończenie, a raczej sposób jego opowiedzenia. Po przeczytaniu już ostatniej linijki epilogu wydawało mi się ono totalnie od czapy, ale po zapoznaniu się z prawdziwą intencją autora, którą opublikował na swoim blogu (dla ciekawskich: https://artururbanowicz.com/inkub-suplement-dla-dociekliwych-spoilery/ ) zmieniłem zdanie o 180 stopni. Nagle rozbłysł się w mojej głowie jako genialny i pomysłowy koniec! Szkoda tylko, że w samym tekście jest bardzo mało zaznaczone, że to właśnie tak było i potrzeba naprawdę dużej porcji naciągania gumki, by spiąć książkową prozę z zamiarem autora.

Niemniej jednak, "Inkub" jest wart każdej minuty spędzonej z tym dość pokaźnym tomiszczem i z Urbanowiczem będę się widział w kolejnych jego powieściach.

Jedno z najlepszych moich przypadkowych odkryć.

Polski horror to - co prawda - dość egzotycznie brzmiąca nazwa, ale w tym przypadku jest to prawdziwy strzał w "dziesiątkę". To pierwsze moje spotkanie z Arturem Urbanowiczem i trzeba przyznać, że książka zachęciła do przeczytania kolejnych dzieł autora.

Tematy czarownic i demonów nie są niczym nowym w masowej popkulturze,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Strata czasu.

Książkę zakupiłem przypadkowo - ot, gdzieś tam brakowało mi do rabatu przy większym zamówieniu, więc "Świat stali" dokooptowałem jako zapychacza. No i tak leżał sobie na półce z kilka lat, aż w końcu postanowiłem "pozbyć się" tytułów, które tak sobie właśnie figurowały w mojej biblioteczce.

No i nie zawiodłem się. Spodziewałem się słabej książki i taką właśnie dostałem. "Świat stali" to właśnie taki prosty zapychacz do ogarnięcia podczas długiej podróży albo przesłuchania przy robieniu innej czynności. Bardzo przypomina fabułę gry komputerowej sprzed 20-stu lat, kiedy historie w nich już nie były proste jak w "DOOM-ach", ale jeszcze nie na tyle rozwinięte w narracji growej jak późniejsze.

Ot, młokos, który nie ma co zrobić ze swoim życiem, postanawia zaciągnąć się do kosmicznego legionu najemników, którzy wykonują rozmaite kontrakty we wszechświecie. Lądują na pewnej planecie i zaczynają walkę z miejscowymi. Pomiędzy walkami pochodzi sobie po statku kosmicznym, po obozach, porozmawia to z tym, to z tamtym, wdaje się w romanse, wkurza przełożonych i tak do niemal do samego końca.

Fabuła prosta i nudna, postacie totalnie antypatyczne i odpychające, narracja nieciekawa. Stworzony świat także opisany bardzo pobieżnie przez co ani nie interesuje czytelnika, ani nie daje czasu myśleć o sobie. Technologia używana przez bohaterów to dość grube SF, przez co już z miejsca jesteśmy wrzuceni do uniwersum, gdzie m. in. żołnierze są przywracani do życia przez wskrzeszarki. Świat ten, niestety, nie wydaje się mieć większych sprecyzowanych ram i spójnej budowy, przez co autor może sypać z rękawa każdą futurystyczną rzeczą, która akurat pasuje mu do fabuły, by za chwilę wymyślić jakieś idiotyczne ograniczenie, by nie było za łatwo. Możemy wskrzeszać żołnierzy? Możemy, ale nie wolno tego robić w każdym miejscu i czasie, bo zabrania tego galaktyczne prawo a jego złamanie oznacza eksterminację całego gatunku ludzkiego. Otacza nas wróg i nie ma wyjścia? Hej! Dowódca ma granat plazmowy, który dokonuje konkretnej masakry u wroga. Niestety, są one bardzo drogie, więc posiadają je tylko przełożenie i to w sztuce 1.

No i taka to jest książka... Bardziej wygląda jak zabawa zafascynowanego serialami animowanych i grami komputerowymi nastolatka klockami LEGO, gdzie do świata Lego City mogą zawitać Piraci z Karaibów przybywający na X-Wingach czy Avengersi dosiadający Transformersów.

Strata czasu.

Książkę zakupiłem przypadkowo - ot, gdzieś tam brakowało mi do rabatu przy większym zamówieniu, więc "Świat stali" dokooptowałem jako zapychacza. No i tak leżał sobie na półce z kilka lat, aż w końcu postanowiłem "pozbyć się" tytułów, które tak sobie właśnie figurowały w mojej biblioteczce.

No i nie zawiodłem się. Spodziewałem się słabej książki i taką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I stało się. Wydawana przez 10 lat 9-tomowa seria dobiegła końca. Nie był to spektakularny finał, jakiego byśmy sobie życzyli, ale nie był to też czas dobitnie stracony.

Na początek opinia o książce...

Przede wszystkim możemy czuć mocny niesmak tego, że powieść nie skupia się na tym, co zapowiadała końcówka tomu 8. Tak, kiedy myśleliśmy, że jakiś tom WRESZCIE skupi się na obcej cywilizacji i protomolekule, "Upadek Lewiatana" kolejny raz kieruje uwagę na walki ludzi. Rebelianci z Układu Słonecznego nadal toczą wojnę z imperialną flotą Lakonii, która mocno pobita po wydarzeniach z "Gniewu Tiamat" stara się dalej panować nad Układem Słonecznym i kolonialistami. Wątki obcej cywilizacji, co prawda, cały czas się przewijają - w końcu jedną z bohaterek "Upadku" jest po raz kolejny dr Elvi Okoye, która bada przeszłość Obcych, ale mimo wszystko nie tego oczekiwaliśmy po zakończeniu ósmego tomu i perspektywie końca serii.

Można byłoby to jeszcze przełknąć, gdyby jednak pościg za załogą Rosynanta nie trwał aż 2/3 książki. Bo znów o sobie dawało w kość rozwleczenie historii na niepotrzebne wątki i rozciągnięcie nieciekawego pościgu na tyle rozdziałów. Sprawia to, że tempo jest dość ślamazarne i niewiele dzieje się przez większą część lektury. A dodatkowo strasznie uderza w czytelnika wtórność.

Finał rozczarowuje. Nie tylko dlatego, że jest bardzo przewidywalny (serio, naprawdę nie spodziewałem się, że aż banalnie to się zakończy), ale też i dlatego, że kompletnie nie dźwiga ciężaru końca naprawdę długiej historii. Kiedy czytamy "Insygnię śmierci", czy "Panią Jeziora" wiemy, że to koniec i pomału żegnamy się z bohaterami, z którymi byliśmy przez tyle lat. W "Upadku Lewiatana" czegoś takiego nie uświadczymy. To 9 książek. 10 lat wydawania. Sam czytałem cykl w 11 miesięcy. Pożegnanie z tymi postaciami wypada naprawdę niegodnie czasu, w jaki zapełnili oni nasze życie.

A teraz opinia o całym cyklu "Expanse":

Największą zaletą jest bez wątpienia worldbuilding. Naprawdę, ta wizja to kawał fenomenalnej roboty, pełnej wielu szczegółów, którą myślę, że nie ma się czego wstydzić nawet w obecności świata "Diuny", czy niektórych tworów Dana Simmonsa. Świat "Ekspansji" pełen jest pomysłów, klimatu. Jest też bardzo mądry pod kątem nauki. W końcu wiele technologii używanych przez ludzi Układu Sol albo nie jest aż takim science-fiction, albo co najmniej tak właśnie wyobrażają sobie kolonizacje innych planet współcześni naukowcy.

Natomiast forma pisania to już totalnie przeciwna strona rzeki. Narracja jest już dużym minusem cyklu. Wątki przede wszystkim są zbyt rozwleczone, totalnie ślamazarnie napisane i pełne rozmaitych zapychaczy stron, które niekiedy budują klimat i potrafią bardziej poznać bohatera, ale też i totalnie partaczą tempo. Szczegółowe opisy pokoju, w którym akurat zagościła postać, rozpisanie co jadła na śniadanie i migawka z przeszłości jak to w dzieciństwie babcia uwielbiała robić podobne jedzonko jest wyjątkowo nużącym pustosłownym bełkotem.

Niestety, owe gadki-szmatki to coś, co jest chlebem powszednim każdego rozdziału. A co za tym idzie, każdą książkę można spokojnie skrócić do maks 200 stron, a cały cykl generalnie uważam, że mógłby się zamknąć w 4-ech tomach. I jeżeli ktoś nie jest ich fanem, to przebrnąć przez tyle stron (w końcu każda książka to tomiszcze na ponad 500 stron) będzie naprawdę niekiedy sporym wyzwaniem - zwłaszcza, gdy będziemy śledzić losy nieudanego bohatera.

Co do samych tomów, to poziom jest naprawdę sinusoidalny. Są części dobre, świetna ("Wojna Kalibana"!), są też przeciętne i kiepskie ("Wrota Abaddona"). Uważam, że "Ekspansja" ma sporo dobrego w sobie, ale też i nie sądzę, że będę w stanie zapamiętać ją na dłużej.

I stało się. Wydawana przez 10 lat 9-tomowa seria dobiegła końca. Nie był to spektakularny finał, jakiego byśmy sobie życzyli, ale nie był to też czas dobitnie stracony.

Na początek opinia o książce...

Przede wszystkim możemy czuć mocny niesmak tego, że powieść nie skupia się na tym, co zapowiadała końcówka tomu 8. Tak, kiedy myśleliśmy, że jakiś tom WRESZCIE skupi się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W ósmym tomie historia cyklu "Expanse" powoli zmierza do końca i wreszcie zaczyna nabierać większych rumieńców przed finałem. Nareszcie porusza mięsko, na które przygotowywano nas od pierwszego tomu, ale które w częściach 3-6 pełniło coraz mniejsze znaczenie w historii - wątek protomolekuły i obcej cywilizacji.

Powieść dostała też nieco lepszego tempa. To co jest bolączką serii (choć dla pewnych czytelników to pewnie zaleta), a mianowicie rozwleczone, niepotrzebne rozdziały i mało wciągające historie poboczne, w "Gniewie Tiamat" występują w dużo mniejszym stopniu. Oczywiście, nadal niektóre z nich dałoby się zamknąć na dwóch kartkach książki zamiast rozciągać na całe rozdziały, ale trzeba oddać historii, że wreszcie autorzy trafili z ciekawością wydarzeń (może poza wątkiem Naomi, która znowu przez swoje rozdziały smęci o braku odwagi i ponownie potrzebuje przejść drogę przemiany w wojowniczkę, która podejmie trudny dowodzenia ruchem oporu).

Był też dobry pomysł na bohaterów. Każdy zaczyna gdzie indziej i ma swoje własne historie: Holden przebywa jako więzień Lakonii i tylko przewija się gdzieś w tle między innymi postaciami, o Amosie słuch zaginął wiele lat temu, powracająca po tomie 4 dr Elvi Okoye podróżuje po różnych układach, badając pozostałości po starożytnej cywilizacji, Bobby i Aleks bawią się w partyzancką walkę z imperium Lakonii, a Naomi odbywa pustelniczą podróż wyrzutka z wyboru (zdecydowanie najgorszy wątek). Nowa bohaterka, 14-letnia Teresa Duarte - córka przywódcy imperium Lakonii, próbuje żyć zgodnie z doktrynami następczyni tronu, mierząc się z wysokimi oczekiwaniami surowego ojca oraz dyscypliny pałacu imperium.

Połowa książki to klasyczne dla serii rozstawianie figur na szachownicy, które obejmuje poznawanie postaci, ich miejsce w historii, a także zapoznanie się z tłem wydarzeń, bowiem od zakończenia "Wzlotu Persepolis" minęło kilka długich lat. Natomiast potem następuje dość mocny twist fabularny i zaczyna się prawdziwa akcja książki. Ta nie pozwala się już od lektury oderwać i trzyma w napięciu już do ostatniego rozdziału.

I choć wady "Ekspansji" nie zniknęły nagle w 7 tomie - dalej z powieści na powieść czuć pogłębiającą się wtórność, a rozwleczenie historii potrafi dać w kość, to jednak tutaj jakoś mniej odczuwałem zmęczenie serią niż w przypadku tomów 3-6 i od raz po ukończeniu miałem ochotę od razu zacząć ostatnią część cyklu.

W ósmym tomie historia cyklu "Expanse" powoli zmierza do końca i wreszcie zaczyna nabierać większych rumieńców przed finałem. Nareszcie porusza mięsko, na które przygotowywano nas od pierwszego tomu, ale które w częściach 3-6 pełniło coraz mniejsze znaczenie w historii - wątek protomolekuły i obcej cywilizacji.

Powieść dostała też nieco lepszego tempa. To co jest bolączką...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Batman: Powrót Mrocznego Rycerza Klaus Janson, Frank Miller, Lynn Varley
Ocena 8,0
Batman: Powrót... Klaus Janson, Frank...

Na półkach: , ,

Legendarny komiks, który zrewolucjonizował narrację opowieści superbohaterskich, ale którego sława nieco przerosła treść, jaką proponuje.

"Powrót Mrocznego Rycerza" - choć niekanoniczny - na trwałe zapisał się na kartach komiksowej historii i wiele z jego form stało się inspiracją przy tworzeniu późniejszych komiksów, a nawet filmów aktorskich. Problem, jaki mam z tym komiksem, to niestety jego masakrycznie chaotyczna narracja. Wątki przewijają się tutaj z kartki na kartę w tempie bolidu Formuły 1 i tam, gdzie u innych twórców stałyby się odrębnymi historiami na całe zeszyty, u Franka Millera kończą się po paru stronach. Taki sposób referowania wymusza u czytelnika ciągłe skupienie i znajomość innych mikrohistorii z kanonu serii, bo na oddech czy wprowadzenie nie ma czasu. A to przydałoby się tutaj jak psu buda.

Tym bardziej, że Miller porusza tu naprawdę poważne tematy. Niestety, przez powierzchowność w traktowaniu niektórych z nich, te uginają się pod swoim ciężarem, nie wytrzymując trudu chaotycznej narracji narzuconej przez Franka.

A jest tutaj co dźwigać. Przede wszystkim należy pochwalić fenomenalną wręcz wizję Gotham City. Komiks powstał w 1986 roku, a więc czasach, gdzie rosnąca fala przemocy w USA, rodziła pesymistyczne wizje przyszłości Ameryki. W popkulturze mocno brylowała wówczas anarchistyczna koncepcja niedalekiej przyszłości pełnej przemocy, gangów, mafii i nieradzącymi sobie stróżami prawa. Świetnie pokazywały to ówczesne hity kin i VHS-ów jak "Ucieczka z Nowego Jorku", "Robocop", czy "Predator 2". Komiksowy Batman także znakomicie wykorzystał owy trend i poprowadził swój własny obraz anarchistycznego Gotham. W tamtych czasach to był wielki przełom.

Kolejną znakomitą rzeczą w komiksie to wątek telewizyjny, pełniący tu nawet rolę narratora opowieści. Znaczą część wydarzeń śledzimy właśnie za pośrednictwem komiksowych mediów, które nie tylko zajmują się ekspozycją świata czy wydarzeń, ale także zamykają poszczególne wątki i wprowadzają do następnych. Karykaturalni eksperci i przerysowani żądni sensacji dziennikarze to także świetna satyra na tamtejsze media Ameryki lat 80.

Szkoda, że poszczególne mikro-historie nie zostały już należycie potraktowane. Świetny wątek Supermana, który służy Ameryce jako pachołek do wykonywania poleceń to kapitalny pomysł - szkoda, że tak bardzo mało mamy go w tej historii. Pojawiają się w drobnych epizodach inne postacie kanonu DC jak Kobieta-Kot czy Green Arrow, ale ich wątki zamykają się po kilku kartkach. Wszystko niestety spięte wspomnianym przeze mnie wcześniej totalnym chaosem, narracyjnym burdelem oraz naprawdę masakrycznym grafomańską filozofią. Wiele postaci prowadzi swoje przemyślenia z offu, które biją kiczowatością, przesadzonym patosem i totalnie odklejonymi przemyśleniami nt swojej egzystencji.

To wszystko sprawia, że komiks naprawdę trudno się dzisiaj czyta. I nawet znając jego wartość dla kultury, czy rewolucję jaką zapoczątkował w DC, nie można potraktować go jako coś, co nie nadgryzło ząb czasu.

Legendarny komiks, który zrewolucjonizował narrację opowieści superbohaterskich, ale którego sława nieco przerosła treść, jaką proponuje.

"Powrót Mrocznego Rycerza" - choć niekanoniczny - na trwałe zapisał się na kartach komiksowej historii i wiele z jego form stało się inspiracją przy tworzeniu późniejszych komiksów, a nawet filmów aktorskich. Problem, jaki mam z tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po paromiesięcznym odpoczynku wróciłem do kosmicznej sagi "Expanse". Po dwóch świetnych pierwszych książkach historia w tomach 3, 4 i 6 zaczęła niedomagać. Przypuszczam też, iż nie pomógł fakt, że pierwsze widziałem serial, który tam gdzie mógł, ponaprawiał rzeczy, które w książce się nie udały.

Serial, jak wiemy, zakończył się na 6-ciu sezonach, a zatem "Wzlot Persepolis" jest już treścią, którą nie udało się zekranizować, więc czytelnicy do tej historii podchodzą już z czystą głową, bez odniesień do telewizyjnego odpowiednika.

Książka doczekała się też pewnej ewolucji. Autorzy sami zdali sobie sprawę, że trochę za długo kręcą się wokół podobnych historii, więc dokonali tu pewnej istotniej zmiany. Fabuła dzieje się 30 lat po zakończeniu tomu 6. Nasi bohaterowie nieco się już postarzeli, nowoczesna korweta wojenna "Rosynant" staje się już pomału niedomagającym staruszkiem, a konflikty i sytuacje polityczne uległy dużej zmianie.

Tak przynajmniej jest na pierwszych 30-stu stronach. Im dalej w las, tym coraz mniej wątku skoku czasowego i koniec końców okazuje się, że równie dobrze mogłoby go nie być. Bo nasi załoganci, choć wg początkowych opisów mają już trochę zmarszczek, siwych włosów na skroniach (czy też jak w przypadku Aleksa tych włosów nie ma wcale), to nadal nic się nie zmienili przez te 30 lat. Wciąż są silni ciałem jak i duchem, a żaden z nich nie przeszedł gruntownej zmiany w stosunku do sytuacji, jaką zostawiliśmy ich w "Prochach Babilaru".

Dużo lepiej jednak wygląda sprawa świata "Expanse". Pasiarze, Marsjanie i Ziemianie zakopali topór wojenny, by wspólnie zarządzać Układem Słonecznym a także nowymi koloniami, które stały się na stałe dostępne dzięki gwiezdnym wrotom. Trudny sojusz staje przed nowym zagrożeniem, jakim jest najazd na Układ Słoneczny floty z jednej z kolonii zwanej Lakonia, na którą uciekli poszczególni wojskowi, podczas wojny z armią Marco Inarosa. Najeźdźcy w ciągu 30 lat zbudowali prężnie rozwinięte imperium galaktyczne, którego potęgę stanowi odkryta na Lakonii technologia Obcych. Wreszcie zatem po dłuższej przerwie powraca wątek protomolekuły i jego twórców, który zanikł w ostatnich dwóch tomach.

Historia nareszcie nabrała tempa i w końcu można poczuć skalę nowego zagrożenia. Wątki poboczne napisano także lepiej niż w przypadku poprzednich trzech tomów, dlatego akcję śledzi się z dużo większym zaangażowaniem. Oczywiście, jako że jest to wciąż space opera, to nie udało się wyeliminować nudy i niepotrzebności niektórych wątków pobocznych, jednak nie uderzają one tutaj tak mocno jak np. całe rozdziały Havelocka w "Gorączce Ciboli", czy przepychanki Pasiarzy w "Prochach Babilaru". No i czuć też zapach zbliżającego się końca dziejów "Ekspansji", a to sprawia, że po przeczytaniu ostatniego zdania, chcemy sięgnąć po ósmy tom.

Po paromiesięcznym odpoczynku wróciłem do kosmicznej sagi "Expanse". Po dwóch świetnych pierwszych książkach historia w tomach 3, 4 i 6 zaczęła niedomagać. Przypuszczam też, iż nie pomógł fakt, że pierwsze widziałem serial, który tam gdzie mógł, ponaprawiał rzeczy, które w książce się nie udały.

Serial, jak wiemy, zakończył się na 6-ciu sezonach, a zatem "Wzlot...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzeci tom cyklu o przygodach Roberta Langdona to już doskwierający brak powiewu świeżości ze skostniałymi manieryzmami pisarstwa Dana Browna, które jednak wciąż dobrze się czyta. Największy plus książki to - tak jak u poprzedników - niesamowita pomysłowość autora w łączeniu mitów, faktów i teorii spiskowych w środowisku sławnych popkulturowych legend.

Tym razem mamy na tapet wzięte gremium masonów wraz z całą gamą symboli i zagadek, które mają doprowadzić do odkrycia strzeżonej od setek lat tajemnicy. Będzie słynna piramida na jednodolarowym banknocie, parę znanych dzieł sztuki w których ukryto trochę wskazówek i znaczeń, kilka znanych zabytków wkomponowanych w intrygę - słowem cały dobytek Browna, którym popisywał się w poprzednich jego dziełach. Ale to, czym facet mi naprawdę zaimponował, to wpleceniem w fabułę naukowej strony, reprezentowanej przez noetykę. Poruszane są tu wątki ezoteryki, podróży astralnej, czy mocy sprawczej myśli. "Zaginiony symbol" wyszedł w 2009 roku, a - jak pamiętamy - były to czasy fascynacji tzw. "prawem przyciągania" opisanym w książce "Sekret" (2006) i szałem jaki opanował świat na punkcie jemu podobnych pseudonaukowych ideologii.

Abstrahując od prawdziwości tych koncepcji (a mówiąc prościej: jest to stek bzdur które jednak bardzo dobrze się monetyzuje :D ), to na pomysł połączenia tajemnic i symbolik masonerii z przestawianiem się molekuł wszechświata na skutek siły sprawczej myśli mógł wpaść tylko Dan Brown :) I co ciekawe, zrobił to świetnie, a dodatkowo jego wyjątkowo lekkie pióro dało naprawdę imponujący efekt końcowy.

Reszta już, niestety, nie jest taka różowa. Intryga kryminalna, jak również sama historia to powtórka z poprzednich dwóch książek autora. Znowu jest strzeżona tajemnica, znowu są ukryte wskazówki i zagadki w słynnych dziełach, znowu jest psychopatyczny morderca-fanatyk, znowu Langdon ma piękną naukowiec u boku, która jednak i tak niewiele ma do roboty i musi zdać się na intelekt głównego bohatera, znowu na drugim planie mamy niezbyt bystre organy ścigania. Brown nie ma też umiejętności do prowadzenia swojej fabuły, toteż ta ponownie złożona jest z setek bzdur, tanich zwrotów akcji, nielogiczności, czy rozmaitych deus ex machin. No i te nieszczęsne ostatnie 30 stron. Po zakończeniu już fabuły Brown odleciał na koniec książki w odmęty filozofowania życiowego, przekraczającego najwyższe granice tolerancji czytelnika. Nie kojarzę innej książki, która ta bardzo by oderwała się od swojej konwencji i odpłynęła w takie męczące, nic nie wnoszące grafomańskie wywody, jak właśnie "Zaginiony symbol".

Aczkolwiek, trzeba odnotować, że książka w ogóle nie nudzi. Brown stosuje tu prosty, ale działający styl pisarski opary na podziale na krótkie rozdziały, zakończone albo zwrotem akcji albo cliffhangerem. Dodatkowo często akcję śledzimy z kilku punktów narracji, a ten trik daje potencjał na sprytne zawieszanie akcji i utrzymywanie czytelnika w ciągłej uwadze i napięciu. Tak więc mimo, że "Zaginiony symbol" to konkretne tomiszcze na ponad 600 stron, to kartki przewraca się jedna za drugą.

Trzeci tom cyklu o przygodach Roberta Langdona to już doskwierający brak powiewu świeżości ze skostniałymi manieryzmami pisarstwa Dana Browna, które jednak wciąż dobrze się czyta. Największy plus książki to - tak jak u poprzedników - niesamowita pomysłowość autora w łączeniu mitów, faktów i teorii spiskowych w środowisku sławnych popkulturowych legend.

Tym razem mamy na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W sumie to tytuł powinien brzmieć "Zaginione rozdziały Aniołów i Demonów".

"Kod" to kropka-w-kropkę identyczna formuła, co poprzednia książka Dana Browna i to znużenie, niestety, czuć już od jednej/trzeciej fabuły. Choć początek jeszcze tego nie zwiastuje. Wprowadzenie zawiera przecudowny pejzaż Luwru i płynące z niego piękno, które autor znakomicie wydobył w pierwszych rozdziałach powieści. Lekcja historyczno-wycieczkowa także jest - jak to w prozach Browna - fantastyczna i tu też Dan potrafi znakomicie wykorzystać swój potencjał przenoszenia na papier opisy najznamienitszych dzieł kultury, doprawiając wszystko zgrabnie zredagowanymi wątkami historycznymi.

Gdy jednak pierwszy zachwyt minie, ujawnia się powtarzalność. Zaczyna docierać do nas, że znów mamy morderstwo na początek, znów Langdon zostaje poproszony o pomoc, znów pojawia się mądra kobieta jako bohaterka współtowarzysząca, znów jest świrnięty zabójca i znów będzie mnóstwo biegania po całym mieście w poszukiwaniu ukrytych symboli, znaczeń i zaginionej historii, które mają doprowadzić do kolejnego MacGuffina. Tym razem jego rolę pełni tutaj Święty Graal - motyw, co jakiś czas wykorzystywany w popkulturze w produkcjach przygodowych.

Intryga jest schematyczna, a zwroty akcji w większości dość tanie i ograne, toteż dość szybko wkrada się w czytelnika senność. Nierzadko też na jego twarzy pojawi się zażenowanie, gdy zda sobie sprawie, że morderca to taka karykatura wszystkich psycholi z b-klasowych filmów, ucieczki bohaterów przypominają pomysły rodem z zabaw dla dzieci (na zasadzie "schowam się pod stół, nikt mnie nie zobaczy"), a rozwiązanie intrygi klei się mocno na ślinie. Na szczęście, tam gdzie trzeba fabuła potrafi potrzymać w napięciu, a tam gdzie tego wymaga wyhamowuje na dłuższe rozdziały, by znów pobawić się formą symboliki, znaczeń i mieszanek faktów z fikcją.

Kontrowersje, które tak mocno towarzyszyły książce (jak również nakręconemu trzy lata później filmowi) dziś nie uderzają już taką pompą jak kiedyś. "Kod Leonarda da Vinci" cierpi na ten sam casus co "Anioły i demony" - czyli fabuła trochę już trąci myszką. Dziś raczej nie robi już na nas wrażenia hipoteza o Marii Magdalenie jako żonie Chrystusa, a łatwy dostęp do informacji (dzięki bogu za Internet!) sprawia, że bez przeszkód możemy sami zweryfikować gdzie Brown ponaginał lub całkiem coś zmanipulował.

Niemniej, to wciąż przyzwoita lektura. No i jest kultowa, więc choćby i dlatego warto zapoznać się, by odpowiedzieć na pytanie, czy sama powieść dorównuje jego fenomenowi.

W sumie to tytuł powinien brzmieć "Zaginione rozdziały Aniołów i Demonów".

"Kod" to kropka-w-kropkę identyczna formuła, co poprzednia książka Dana Browna i to znużenie, niestety, czuć już od jednej/trzeciej fabuły. Choć początek jeszcze tego nie zwiastuje. Wprowadzenie zawiera przecudowny pejzaż Luwru i płynące z niego piękno, które autor znakomicie wydobył w pierwszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pionierski twór swoich czasów, który obecnie trąci już trochę myszką, ale wciąż daje radę.

"Anioły i demony" to przede wszystkim nieprawdopodobny mariaż faktów historyczno-kulturowych z teoriami spiskowymi i trzymającej w napięciu intrygi. Danowi Brownowi oddać należy z jakim nieprawdopodobnym pietyzmem oddał watykańskie dzieła architektury i sztuki, inteligentnie wplatając je w fabułę. Każda rzeźba, każdy zabytkowy kościół czy kaplica opisane są w sposób dokładny, zajmujący i przede wszystkim z olbrzymim szacunkiem do wartości historycznej. Wątki historyczne także odnoszą w intrydze istotną rolę, lecz te trzeba już niekiedy brać na poprawkę, bo raz autor zachowuje należytą wiedzę historyczną, a raz lekko manipuluje faktami lub nagina je dla potrzeb własnej fabuły.

Ta zaś jest bardzo sprawie skonstruowaną intrygą, którą czyta się niesamowicie szybko. Choć książka jest bardzo gruba, a dużą jej część stanowią długaśne opisy, to są one tak operatywnie zapodane, że przez ani jedną sekundę nie czujemy jakiejkolwiek dłużyzny. Trochę gorzej jest już, gdy człony fabularne rozłożymy na czynniki pierwsze. Wątki trącą niestety myszką, typową dla końca lat 90-tych. Vittoria Vetra - główna kobieca bohaterka, jest nieco seksualizowana (dość powiedzieć, że przez całą książkę biega w krótkich szortach i białym topie), przez co trochę można odczuwać cringe, gdy jej figura i uroda jest nieporadnie wplatana w fabułę. Bliżej końca przestaje też odgrywać istotną rolę, stając się typową dla tamtego okresu damą w opałach. Mcguffinem, za którym ugania się para bohaterów, jest próbka antymaterii, która może zniszczyć cały Watykan. Technologia ta, to niestety konkretne sci-fi, nawet teraz w 2023 roku, przez co ciężko jest wiarygodnie traktować to zagrożenie. No i cały finał to festiwal absurdów, od którego wypadają ostatnie włosy na głowie.

Koniec końców jednak, gdy weźmiemy poprawkę na to, że jest to pozycja rozgrywkowa, a nie literatura faktu, bawić się będziemy bardzo dobrze. Potraktowałem książkę przede wszystkim jako taki mini wehikuł czasu, który przeniósł mnie do okresu, gdzie teorie spiskowe o Iluminatach, Masonach, czy Templariuszach były dość częstym motywem książek/filmów/gier. I aż zachciało mi się odpalić filmy "Tomb Raider" i "Skarb narodów" i zagranie w przygodówki jak "Gabriel Knight" :)

Pionierski twór swoich czasów, który obecnie trąci już trochę myszką, ale wciąż daje radę.

"Anioły i demony" to przede wszystkim nieprawdopodobny mariaż faktów historyczno-kulturowych z teoriami spiskowymi i trzymającej w napięciu intrygi. Danowi Brownowi oddać należy z jakim nieprawdopodobnym pietyzmem oddał watykańskie dzieła architektury i sztuki, inteligentnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wywrotka wszystkiego, co było.

Trzeci tom cyklu "Skyward" przynosi zupełnie innego rodzaju książkę niż Brandon Sanderson prezentował w poprzednich tomach. "Cytoniczka" to mocne pójście w kierunku przygodówki z tylko lekkim zabarwieniem sci-fi. Niestety, nie jest to zbyt dobra wiadomość. To, czym najbardziej urzekło mnie "Do gwiazd", była dość dojrzała forma historii jak na gatunek. Choć wciąż było to skierowane do młodzieży young adult, to jednak fabuła zawierała dużo wątków, które mocno grały na poważniejszych tonach. "Cytoniczka", niestety, obiera kształt powieści dla typowego młodszego odbiorcy, toteż starsi czytelnicy, którym zażarła konwencja "Do gwiazd", będą się tutaj nudzić.

Nawet mimo tego, że Sanderson fantastycznie potrafi opowiadać swoją historie i tworzyć nieprawdopodobne miejsca akcji. Tu znów popisuje się swoją wyobraźnią, która naprawdę wydaje się nie mieć absolutnie żadnych limitów. Główna bohaterka Spensa tym razem trafia do niebytu, który okazuje się zamieszkany przez rozmaite walczące ze sobą frakcje. Miejsce to jest czymś znacznie różniącym się od klasycznego wszechświata i sprawia, że przebywające tam osoby zaczynają tracić wspomnienia. Wykreowany świat to ponownie totalnie obłędna wizja nieprawdopodobnie twórczego umysłu. Niestety, przez dużo lżejszy ton opowieści, bardzo mocno siada dramaturgia przygód. I to właśnie ona jest główną przyczyną tej wszechogarniającej nudy.

Podobnie kiepska sytuacja tyczy się bohaterów. Tam gdzie w "Do gwiazd" przeżywali oni naprawdę mocne jak na ograniczoną konwencję emocje, tak tutaj raczej jest to po prostu odfajkowanie kolejnych zachowań, które kręcą się dookoła słowa "cool". Spensa też wydaje się, że trochę zbyt szybko dorosła, względem tego, że generalnie wciąż ma dopiero 18 lat, a wydarzenia dzieją się ledwie ponad pół roku po pierwszych rozdziałach cyklu.

Nie mniej, to wciąż kawał solidnej literatury, którą chłoniemy kartka za kartką, rozdział za rozdziałem. Akcja sunie do przodu, pojedynki powietrzne opisane są z nieprawdopodobną epickością, a my jako czytelnicy nie gubimy się ani na chwilę, pomimo bardzo dużej skali wydarzeń. Ostatnie rozdziały to oczywiście totalny "sandersonowski" odjazd w nowe klimaty i przynoszący szereg zwrotów akcji i lekki cliffhanger, zachęcający do sięgnięcia czwartego, ostatniego tomu (póki co jeszcze nie wydany).

Wywrotka wszystkiego, co było.

Trzeci tom cyklu "Skyward" przynosi zupełnie innego rodzaju książkę niż Brandon Sanderson prezentował w poprzednich tomach. "Cytoniczka" to mocne pójście w kierunku przygodówki z tylko lekkim zabarwieniem sci-fi. Niestety, nie jest to zbyt dobra wiadomość. To, czym najbardziej urzekło mnie "Do gwiazd", była dość dojrzała forma historii jak na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To tu kończy się fabuła serialu "Expanse".

Sam tom to jednak znowu spadek formy względem poprzednika. "Szóstka" kontynuuje wydarzenia z poprzedniej książki, czyli walkę sił Układu Słonecznego z Wolną Flotą. I trochę tu tak jakby czuć, że chyba to mimo wszystko miała być jedna książka (ot, chociażby przez fakt, że "Gry Nemesis" nie mają wielkiego finału, jak inne tomy), ale że wyszedł im kawał długiej historii, to postanowili podzielić fabułę na dwie odsłony.

Historia jest tu, niestety, dość mocno rozwleczona. Spokojnie można by skrócić mało ciekawe przepychanki Pasiarzy do kilku najważniejszych wydarzeń, a opowieść zyskałaby na dynamice. To niestety znak szczególny serii i generalnie jak już czytamy tom szósty, to raczej już jesteśmy przyzwyczajeni do historii zapchanej niepotrzebnymi lub zbyt rozciągniętymi wątkami.

Fabuła pisana jest z perspektywy wielu bohaterów. Z jednej strony pozwala to na poznanie historii z różnych stron - w tym odwiedzimy na chwilę postacie z poprzednich części jak Praks czy Avasarala, z drugiej zaś no jednak widać, że rozdziały z tymi osóbami to zapychacze mające na celu zbliżyć tom do grubości poprzedników. Stąd też rozdziały z bohaterami z centrum konfliktu czyta się jednym tchem, z drugimi mordujemy akapit za akapitem.

Tam, gdzie jednak fabuła idzie do przodu, jest bardzo ciekawie. Wreszcie też mamy trochę więcej bitew kosmicznych i zawiązania relacji między sporej już ilości postaciami. "Rosynant" liczy już sześciu członków załogi, dodatkowo bardzo dużo będzie też Freda Johnsona. No - rzecz jasna - ostatnie 100 stron to jeden ciąg wciągających wydarzeń, nie pozwalających oderwać się od książki.

Ogólnie jednak widać w tym tomie przesyt wydarzeń. "Prochy Babilonu" zamykają serialową fabułę i są też taką mini-klamrą, jeśli chodzi o historię książkową. Kolejny tom zmienia już trochę konwencję i wreszcie wraca do wątku protomolekuły, którego braki naprawdę doskwierały w poprzednich tomach.

To tu kończy się fabuła serialu "Expanse".

Sam tom to jednak znowu spadek formy względem poprzednika. "Szóstka" kontynuuje wydarzenia z poprzedniej książki, czyli walkę sił Układu Słonecznego z Wolną Flotą. I trochę tu tak jakby czuć, że chyba to mimo wszystko miała być jedna książka (ot, chociażby przez fakt, że "Gry Nemesis" nie mają wielkiego finału, jak inne tomy), ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powrót do mocnej formy cyklu. Zaliczająca zadyszkę dwoma poprzednimi częściami "Ekspansja", wraca piątym tomem na właściwe tory. Autorzy zdecydowali się na dość ciekawy zabieg narracyjny, który wprowadził trochę świeżości na tę już dość wyeksploatowaną formę opowieści. Otóż tym razem statek Rosynant musi zostać poddany bardzo długiemu remontowi, a jego załoga rozdziela się na cztery strony (wszech)świata, zajmując swoimi sprawami. Oznacza to, że tym razem bohaterem każdego z naprzemiennych rozdziałów jest inny członek załogi.

To wyeliminowało największą wadę poprzednich tomów, a więc poznawanie kolejnego nowego bohatera, z perspektywy którego oglądamy wydarzenia. Teraz już na dzień dobry dostajemy perypetie lubianych protagonistów, ale za to możliwością poznania ich przeszłości. Dodatkowo postaciami pobocznymi także uczyniono w większości te osoby, które już pojawiły się na kartach poprzednich tomów. Zyskał na tym przede wszystkim masakrycznie nudny kapitan Holden, gdyż tym razem w większości swoich rozdziałów ma za partnera Freda Johnsona, z którym tworzy naprawdę bardzo udany, iskrzący od dynamicznej relacji duet. Także mało wyrazisty Alex mocno punktuje, gdy przeżywa swoje przygody wraz z powracającą po drugim tomie sierżant Bobbie Drapper. Najgorzej z czwórki wypadła niestety Naomi, bowiem jej rozdziały pełne są wewnętrznych przeżyć i rozterek (ona ma najbardziej osobisty wątek w książce) i te niestety są zbyt przeciągnięte, względem np. pędzących na załamanie karku przygód Alexa czy śledztwa Holdena.

Szkoda, że książka pozbawiona jest też większej skali wydarzeń i finału, który miałby jakąś bardziej znaczącą stawkę. Generalnie cały tom to podwaliny pod coś większego. Przez to, tam gdzie w poprzednich częściach ostatnie 100-150 stron to wielka, mocna jazda bez trzymanki, tutaj to nieśpieszne zmierzanie spokojnym tempem do końcowych rozdziałów. A gdy je już przebrnąłem, to nawet nie połapałem się, że w sumie to był Wielki Finał książki.

Powrót do mocnej formy cyklu. Zaliczająca zadyszkę dwoma poprzednimi częściami "Ekspansja", wraca piątym tomem na właściwe tory. Autorzy zdecydowali się na dość ciekawy zabieg narracyjny, który wprowadził trochę świeżości na tę już dość wyeksploatowaną formę opowieści. Otóż tym razem statek Rosynant musi zostać poddany bardzo długiemu remontowi, a jego załoga rozdziela się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest lepiej niż w przypadku poprzedniego tomu. Choć wciąż nie jest to poziom "Przebudzenia Lewiatana" i "Wojny Kalibana", to czwartą część serii "Expanse" czyta się już znacznie lepiej. "Gorączka Ciboli" przede wszystkim dzieje się już w innym świecie. Fabuła nie toczy się więc po raz kolejny dookoła przepychanek Pasiarzy, Marsjan i Ziemian w Układzie Słonecznym. Tym razem to zupełnie nowa planeta, która zamieszkana zostaje przez dzikich osadników oraz pragnących wydobywać z niej złoża przedstawicieli korporacji.

Skojarzenia z klasycznymi westernami, Dzikim Zachodem oraz gorączką wydobywania ropy krwią i cierpieniem w Ameryce XIX wieku nieprzypadkowe :) Cała książka zresztą opiera się wokół niezliczonych konfliktów między "pierwszymi mieszkańcami" planety, a bezduszną ziemską korporacją, która chce eksplorować dobra nowej ziemi za wszelką cenę. Pośrodku wszystkiego wysłany z ramienia Ziemi, Pasa i Marsa w charakterze mediatora James Holden.

Tradycyjnie narracja prowadzona z perspektywy czterech bohaterów. W porównaniu do "Wrót Abbadona" tym razem bohaterowie są nieco lepiej napisani. A i wreszcie autorzy trochę pogłówkowali dużo lepiej niż w poprzednich książkach, znajdując dość fajny sposób na - niestety - nudnawo-irytujące szlachectwo Holdena. Otóż tutaj pełni rolę niejako gwiezdnego szeryfa, co i rusz przywołując porównanie do klasycznych stróżów prawa na białym koniu z czasów westernów. Pozostali bohaterowie - może doczepionym na siłę Havelockiem (no ale ok, potrzebowali kogoś, kto będzie reprezentował stronę korporacji) - dają radę i z uwagą śledzi się ich losy.

Największym mankamentem historii jest, niestety, jej długość. "Gorączka Ciboli" jest najgrubszą pozycją w całym cyklu i, również niestety, wypełniona jest całym szeregiem rozwleczonych wątków. Co i rusz mieszkańcy muszą zmagać się z jakimś problemem, toteż po kolejnej rzeczy, z którą się mierzą w czytelnika uderza dość mocno znużenie.

Na szczęście twórcy wracają też do wątku protomolekuły, znów dając nam jakiś spory fragment wiedzy na temat tego wątku, którą łączy cały cykl "Expanse". Tradycyjnie już ostatnie 100 stron to totalne nawarstwienie zapierającej dech akcji, którą pochłaniamy na jedno posiedzenie. A koniec końców dostajemy książkę solidną, acz ostatecznie bez błysku.

Jest lepiej niż w przypadku poprzedniego tomu. Choć wciąż nie jest to poziom "Przebudzenia Lewiatana" i "Wojny Kalibana", to czwartą część serii "Expanse" czyta się już znacznie lepiej. "Gorączka Ciboli" przede wszystkim dzieje się już w innym świecie. Fabuła nie toczy się więc po raz kolejny dookoła przepychanek Pasiarzy, Marsjan i Ziemian w Układzie Słonecznym. Tym razem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Duży zjazd jakościowy. Trzeci tom cyklu "Expanse" przynosi rozczarowanie i wszechobecną nudę. Tym razem akcja nie toczy się wokół protomolekuły, a nowo utworzonych przez obcą siłę gwiezdnych wrót. Sam fakt ten już na dzień dobry zdecydowanie obniża stawkę wydarzeń, tym bardziej jeśli przypomnimy sobie jak dużo konfliktów, wątków i historii kumulowało się w finale drugiego tomu. "Wojna Abaddona" ponownie ma czterech bohaterów. Do spinającego w jedną klamrę kapitana Holdena i załogi Rosynanta tym razem dołączają wielebna Anna, siostra Julie Mao Melba oraz szef ochrony statku Behemot "Byk".

Oj, i tutaj niestety jest naprawdę bardzo słabo. Historie tych trzech nowych postaci są wyjątkowo nieciekawe, a dwie z nich nawet wydają cię być po prostu zbędne. O ile jeszcze nieciekawa historia "Byka" jest nieco ratowana przez jego charakter (więc jego losy śledzi się jeszcze z jakąś tam uwagą), o tyle dwie pozostałe panie są koszmarne. Anna jest postacią trochę jakby wyjętą z innej opowieści i pasuje do całości jak pięść do nosa. Pewnie trochę twórcy próbowali wrzucić do świata Expanse trochę filozofowania na temat religii, a dobroduszna pastorka jest trochę taką kontrwagą dla całej masy konfliktów jakie dziać się będą w książce. Ale ostatecznie sami chyba zdali sobie sprawę, że nic z tego nie będzie i jej rolę w dalszej części opowieści mocno zmarginalizowali. Melba zaś to dość klasyczny wątek zemsty, który prowadzi do bardzo przewidywalnego zwrotu akcji.

Największą jednak zmorą dla czytelnika będzie jednak śledzenie całego splotu wydarzeń, które doprowadzą do eskalacji wydarzeń i punktu kulminacyjnego w książce. To niestety, bardzo dużo nudnej, rozwleczonej historii, która napiera rozpędu w finale. A finały tych książek przyzwyczaiły nas do naprawdę świetnej jazdy chłonącej rozdział za rozdziałem. Ostatnie 100 stron tradycyjnie już czyta się na jedno posiedzenie i tylko szkoda, że pozostałe 430 tak mocno niedomaga.

Duży zjazd jakościowy. Trzeci tom cyklu "Expanse" przynosi rozczarowanie i wszechobecną nudę. Tym razem akcja nie toczy się wokół protomolekuły, a nowo utworzonych przez obcą siłę gwiezdnych wrót. Sam fakt ten już na dzień dobry zdecydowanie obniża stawkę wydarzeń, tym bardziej jeśli przypomnimy sobie jak dużo konfliktów, wątków i historii kumulowało się w finale drugiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Druga część kosmicznej sagi "Expanse" uderza ze zdwojoną mocną epickiej przygody. Książkowa historia jest szybka, pełna dobrej akcji i zaludniona naprawdę fajnymi postaciami. Tym razem fabułę śledzimy z perspektywy czterech bohaterów. Poza znanym z "Przebudzenia Lewiatana" kapitanem statku 'Rosynant' Holdenem, otrzymaliśmy troje nowych bohaterów. Zastępca podsekretarza Christjen Avasarala i Marsjanka Bobbie Draper to kawał fajnowych barwnych charakterów, których losy śledzi się z ogromną satysfakcją. Nieco bladziej wypada botanik Praks, który choć odgrywa dość ważną rolę (w końcu to on jest głównym bodźcem napędzającym fabułę), to jednak duża część jego historii - zwłaszcza ta początkowa - wydaje się rozwleczona i generalnie równie dobrze by działała, gdyby skrócić ją o kilka rozdziałów.

Cała reszta jednak to już zdecydowany skok jakościowy. Ciąg wydarzeń jest płynniejszy i bardzo dobrze poprowadzony. Choć są rozdziały spowalniające akcję i w sumie to niczemu nie służące (jak np. telenowelowe rozstanie Holdena i Naomi, które zamyka się wraz z końcem tego samego rozdziału, gdzie się rozpoczęło), ale generalnie urok space oper jest takich, że to ich taka dość nieodłączna cecha.

Póki co, to kawał świetnej - choć oczywiście nie wybitnej - lektury.

Druga część kosmicznej sagi "Expanse" uderza ze zdwojoną mocną epickiej przygody. Książkowa historia jest szybka, pełna dobrej akcji i zaludniona naprawdę fajnymi postaciami. Tym razem fabułę śledzimy z perspektywy czterech bohaterów. Poza znanym z "Przebudzenia Lewiatana" kapitanem statku 'Rosynant' Holdenem, otrzymaliśmy troje nowych bohaterów. Zastępca podsekretarza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Początek wielkiej kosmicznej sagi, liczącej aż 9 tomów (plus jeden z opowiadaniami). Efekt jak najbardziej na plus, mimo że czuć zapach pierwszego tomu i wielu rzeczy dopiero się w nim docierających.

Serie znałem już ze znakomitego serialu stacji Syfy - obecnie do obejrzenia na Amazonie - dlatego byłem już wtajemniczony w całą otoczkę, tło wydarzeń oraz charaktery postaci. Stąd też miałem łatwo w ogarnięciu sytuację świata Expanse. Gdyby nie to, byłoby gorzej, gdyż wydaje się, że można by czuć się przytłoczonym tym mało subtelnym natłokiem informacji, bombardujących nas z backgroundem tego uniwersum. Mimo że język użyty w powieści jest prosty, to jednak ogarnięcie zasad rządzących światem - a trzeba zaznaczyć że Expanse stara się, jak może być w miarę wierny zasadom fizyki - może stanowić wyzwanie dla umysłu, który słabo jest zaznajomiony z gatunkiem hard science-fiction.

Fabuła opowiedziana jest z dwóch perspektyw: z jednej strony mamy banitę Holdena, która z musu staje się kapitanem niewielkiej załogi wojennego statku, z drugiej detektywa Millera, który prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia pewnej dziewczyny. Pierwsza historia to sinusoida świetnych akcji i twistów fabularnych z marnymi zapychaczami oraz nudnych rozkim moralnych bardzo mdłego bohatera (serio, Holden to naprawdę koszmarnie bezpłciowa postać). Druga opowieść jest dość klasyczną historią detektywistyczną z upadłym policjantem i kobietą-ofiarą w tle, mocno flirtującym z klimatami noir. Jednak ponad przeciętność wybija ją świetny świat, w którym prowadzone jest śledztwo oraz - tu dla kontraktu z Holdenem - naprawdę udany bohater, którego przygody oraz rozterki etyczne śledzi się z niemałym zaciekawieniem.

Reszta to dość standardowa, ale bardzo przyjemna w odbiorze przygoda. Jest trochę akcji, napięcia, trochę intryg, knucia, jest kosmiczny artefakt, który odegra rolę w przyszłych tomach. "Przebudzenie Lewiatana" to kawał solidnej kosmicznej lektury.

Początek wielkiej kosmicznej sagi, liczącej aż 9 tomów (plus jeden z opowiadaniami). Efekt jak najbardziej na plus, mimo że czuć zapach pierwszego tomu i wielu rzeczy dopiero się w nim docierających.

Serie znałem już ze znakomitego serialu stacji Syfy - obecnie do obejrzenia na Amazonie - dlatego byłem już wtajemniczony w całą otoczkę, tło wydarzeń oraz charaktery postaci....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby tak Remigiusz Mróz konkretnie przysiadł do jakiejś książki... Ech, marzenia ściętej głowy...

"Projekt Riese" to typowy taśmowy produkt naszego najpopularniejszego polskiego wieszcza. Nie usiedzi on w jednym miejscu i nie popracuje nad książką porządnie, musi szybko kończyć powieść, bo za kolejną trzeba się już zabrać. Pomysłu starczyło na 120 stron - zresztą, o tym wspomina w posłowiu, w którym opisuje, że dość długo mordował się z historią i kilka razy zaczynał od początku.

Po stu dwudziestu stronach kończy się zawiązanie akcji i rozpoczyna główna atrakcja. Ta niestety jest już pozbawiona jakiegokolwiek polotu i tylko odfajkowuje kolejne pozycje na liście gatunkowych schematów. Temat książki daje całkiem niezłe pole do popisu: podróże do alternatywnych światów to kawał naprawdę niezłych podwalin pod puszczenie wodzów w najdalsze odmęty wyobraźni. Nie tak dawno przeczytałem bardzo schematyczną, ale świetnie napisaną "Mroczną materię" i łudziłem się, że "Projekt Riese" zapewni mi choć trochę podobnych wrażeń, co książka Blake'a Croucha.

Niestety, po wyjściu na powierzchnię przez bohaterów, zaczyna się cała salwa mało angażujących przygód, które jedyne przy trzymają uwagę to tempem wydarzeń. Mróz ma bardzo dobry styl pisarko-rzemieślniczy, który sprawia, że nawet nędzne historie, potrafią przykuć czytelnika na dłużej, a proste zabiegi (jak np każdy rozdział kończony cliffhangerem - choć tym razem trzeba przyznać, że nawet i one nie były jakieś wybitnie wymyślne) sprawiają, że jednak chce przerwacać te kartki dalej.

Niestety, dobre tempo książki tym razem nie przysłoni wad historii. Największym chyba moim zarzutem jest bardzo olewcze traktowanie nowych światów. Opisów jest tutaj jak na lekarstwo i przez to żaden świat nie pozwala skupić na sobie większej uwagi. Podobnie jest i z bohatereami. Praktycznie mało mamy sytuacji, gdzie możemy pobyć z nimi dłużej - ustępują ciągle płynącej akcji. I dochodzi nawet to takiego kuriozum, że dwójka z piątki bohaterów są właściwie statystami i w dalszej części fabuły odzywają się może po dwie-trzy linijki na rozdział (sic!!!). O postaciach niestety nie można też nic powiedzieć. Ot, będący centralną postacią powieści Parker jest tylko trochę naszpikowany jakimiś podstawowymi cechami, a reszta jest dla niego tylko zwykłym tłem.

Ech, naprawdę szkoda, bo można było wycisnąć z tego naprawdę dużo. Serial "Dark", książki "Mroczna materia" czy "Rekursja" pokazują, że w temacie alternatywnych rzeczywistości wciąż można powiedzieć dużo dobrego. Trzeba jednak niestety tak złożonym tematom i terminologii science fiction poświęcić więcej niż robi to pan Remek :(

Gdyby tak Remigiusz Mróz konkretnie przysiadł do jakiejś książki... Ech, marzenia ściętej głowy...

"Projekt Riese" to typowy taśmowy produkt naszego najpopularniejszego polskiego wieszcza. Nie usiedzi on w jednym miejscu i nie popracuje nad książką porządnie, musi szybko kończyć powieść, bo za kolejną trzeba się już zabrać. Pomysłu starczyło na 120 stron - zresztą, o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeszcze lepsza sztampa :)

Zachęcony przyjemną sztampą, jaką była "Mroczna materia" praktycznie od razu sięgnąłem po kolejną powieść Blake'a Croucha, czyli "Rekursję". Tym razem jednak mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać i, generalnie, nie zawiodłem się.

"Rekursja" jedzie na tych samych torach, co poprzednia książka Croucha, trochę jednak bardziej będąc zamkniętą, spełnioną powieścią. "Materia" jednak miała więcej potencjału, ale z którego z kolei ma się wrażenie, że można było wycisnąć więcej (a już na pewno jeden wątek na to zasłużył - kto czytał, ten pewnie się domyśli). "Rekursja" chyba jednak dała z siebie wszystko, dlatego po jej lekturze raczej nie powinniśmy odczuwać potrzeby "mało mi".

Zaczyna się od bardzo intrygującego wydarzenia. I choć zapowiada się na kryminał, historia szybko wskakuje na tory pędzącego na załamanie kartu TGV klasycznego thrillera SF. Znów mamy do czynienia z hipotezą naukową, tym razem jednak odzianą w dość mało realną otoczkę (to nie grzech, w "Mrocznej materii" żałowałem, że nie poszła drogą np. "Problemu trzech ciał" i była bardzo "fiction", choć mogła być "science"), ale za to nawet kreatywną i - co ważniejsze - opisaną w taki sposób, że mnie kupiła.

Reszta fabuły to sztampa, z którą mieliśmy już nie raz do czynienia: jest zły pan potentat finansowy z manią zmieniania świata na lepsze (od pierwszego pojawienia się już wiemy że to czarny charakter), są rządowe korporacje kręcące się wokół tematu książki, jest dwójka samozwańczych bohaterów którzy - oczywiście - jako jedyni mogą wszystko odkręcić. Ot, schematy fabularne, jakich było już sporo.

Na szczęście schematy bardzo dobrze wykorzystane przez fabułę i umiejętnie poprowadzone. Dwójkę bohaterów, policjantka Barry'ego i naukowiec Helenę, da się polubić niemal od razu. Relacja między nimi trochę jednak jest sztywna. I duża szkoda romans między nimi zaczyna się tak szybko i tak nagle, przez co ciężko zbudować tam jakąś chemię albo ciekawą więź.

Na szczęście, przez większość kartek, nie mamy czasu o tym myśleć, bo ciągle coś się dzieje. Jedne wątki są świetne (kolejne wcielenia bohaterów), inne zapchajdziurą (była żona Barry'ego), jeszcze inne przesadzone (tajemnicza organizacja). No ale siadając do tego typu powieści, trzeba się liczyć z tym, że nie wszystko będzie dopięte na ostatni guzik.

I jako rozrywka o ciekawym koncepcie "Rekursja" sprawdza się znakomicie.

Jeszcze lepsza sztampa :)

Zachęcony przyjemną sztampą, jaką była "Mroczna materia" praktycznie od razu sięgnąłem po kolejną powieść Blake'a Croucha, czyli "Rekursję". Tym razem jednak mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać i, generalnie, nie zawiodłem się.

"Rekursja" jedzie na tych samych torach, co poprzednia książka Croucha, trochę jednak bardziej będąc zamkniętą,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to