-
Artykuły
Zwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński3 -
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
Biblioteczka
2014-01-01
2014-06-09
2014-10-06
2014-02-27
2014-07-13
2014-02-18
2014-11-01
2014-11-08
2014-12-21
2014-11-02
Patrząc na tytuł tej powieści i czytając jej opis od razu rodzi się przeświadczenie, że będzie to książka o wyścigu konnym i może jakieś poboczne, dorzucone dla fabuły historyjki. Jednak nic bardziej mylnego- „Wyścig Śmierci” jest pozycją, w której bohaterowie mimo ścigania się konno, prowadzą inny, o wiele ważniejszy wyścig- biegną za tym kim są, kim będą i czego potrzebują.
Wyspa Thisby to miejsce położone z dala od świata zewnętrznego, miejsce rządzące się własnymi prawami i starymi tradycjami, miejsce, gdzie wszyscy znają wszystkich i gdzie nie ma miejsca na sekrety. Jednak raz w roku, a dokładnie na przełomie października i listopada wyspa ożywa i staje się ostoją, zachętą dla turystów z całego świata- a to wszystko za sprawą osławionego wyścigu konnego. Ale to nie jest zwykły wyścig- uczestnicy biegną na koniach each uisce, rasie na krawędzi między potworami, a zwierzętami, które wyłaniają się z wody, swojego naturalnego środowiska, i których nigdy do końca nie da się poskromić. Krwiożercze, bez wahania niszczące wszystko, co spotykają na drodze, w tym i ludzi, stają się główną atrakcją, a nagrodą są pieniądze, tak ważne na wyspie, na której życie polega na funkcjonowaniu z dnia na dzień.
Sean co roku bierze udział w wyścigu i co więcej- cztery razy już go wygrał. Puck zostaje do tego zmuszona, przez położenie, w którym nagle się znajduje. On jedzie na Corrze, koniu each uisce, którego każdy już zna i bierze za pewnik. Ona porywa się na coś, czego nie zrobił jeszcze nikt- jedzie na zwykłym wierzchowcu, koniu lądowym, którego zna od zawsze. Przed przystąpieniem do wyścigu ledwie się znali z zasłyszanych historii, ale teraz zdają się rozumieć bez słów. Z czasem rozwiną to jeszcze bardziej, z czasem nie będą w stanie wyobrazić sobie wyścigu bez siebie nawzajem; nawet jeśli zwycięzca może być tylko jeden.
Polubiłam niezmiernie obydwoje głównych bohaterów- Sean był taki zimny, taki tajemniczy, ale miał w sobie tę iskierkę, która ciekawiła, przyciągała i nie pozwalała odejść. Puck natomiast to twarda, uparta bohaterka, które lubię najbardziej- wie, czego chce i nie boi się cofnąć nawet w obliczu klęski. Puck i Sean dopasowywali się nawzajem tak bardzo, że ich wątek nie wydawał się wcale wprowadzony na siłę- był tak naturalny, tak prawdziwy, że przekonanie, że inaczej być nie mogło mną owładnęło. Pozostali bohaterowie byli równie świetnie wykreowani- zarówno bracia Puck, Finn, który budził współczucie swoją kruchością, Gabe, który mimo, tego co robił nie potrafił mnie irytować. Holly, cudzoziemiec, mimo cwaniaczej natury i niezbyt jasnych zamiarów chciał czynić dobrze. I wszyscy inni- bohaterów było mnóstwo, ale każdy inni, każdy wyjątkowy, każdy dopracowany. Jak zwykli ludzie.
Pokazana została niezwykła więź między człowiekiem i zwierzęciem- i to jest piękne, jak naturalnie i jak prosto autorka to uchwyciła, przekazała. Puck i Dove, najlepsze przyjaciółki, mimo że jedna jest człowiekiem, a jedna koniem budziły we mnie niemożliwie ciepłe uczucia. Corr, który był posłyszy tylko wobec Seana i tylko jemu ufał, który był dla niego ważniejszy od wołającego wiecznie morza i środowiska. Przez całą tą powieść przebija się jakieś takie uczucie depresji, smutku, przygnębienia. Przez większość czasu podczas czytania, było mi przykro tym, co się dzieje z bohaterami i jak ich życie wygląda. Ale przy tym też cieszyłam się każdymi drobnostkami, które ich spotykały i dzięki którym na ich twarzach pojawiał się uśmiech. I właśnie to w tej książce jest takie ważne i takie budujące- czujemy to samo, co bohaterów i czytamy o nich z zaciekawieniem, ponieważ budzą w nas całą, przeróżną gamę emocji. Kibicujemy im, drżymy o nich i mamy w głębi nadzieję, że jednak im się powiedzie, bo zasłużyli wreszcie na szczęście i na happy end. Ale pytanie czy sama ich silna wola i uparcie im wystarczą nie opuszcza czytelnika aż do samej ostatniej strony powieści.
Jestem oczarowana „Wyścigiem Śmierci”. Pochłonięta jej historią, wciągnięta w jej świat, zżyta z bohaterami. Jestem przekonana, że szybko tej powieści i nie zapomnę i wcale nie chce zapominać; była czymś pięknym i czymś wyjątkowym. Polecam każdemu.
Patrząc na tytuł tej powieści i czytając jej opis od razu rodzi się przeświadczenie, że będzie to książka o wyścigu konnym i może jakieś poboczne, dorzucone dla fabuły historyjki. Jednak nic bardziej mylnego- „Wyścig Śmierci” jest pozycją, w której bohaterowie mimo ścigania się konno, prowadzą inny, o wiele ważniejszy wyścig- biegną za tym kim są, kim będą i czego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-30
2014-08-20
Pan Green po raz kolejny zrobił mi to samo i doprowadził do rozsypki- jego książki mają to do siebie, że nigdy nie mogę się po nich pozbierać. Zostawiają za sobą tylko jeden, wielki chaos, który nijak mogę ułożyć w spójną całość, już nie mówiąc o ogarnięciu go, a „19 razy Katherine” nie jestem żadnym wyjątkiem od tej reguły.
Nie jestem w stanie nawet określić, jaki był główny temat wspomnianej powieści. Szukanie samego siebie? Dociekania o sensie i ważności życia, bycia, istnienia? Przestroga przed pewnymi rzeczami? Pewnie wszystko z tego po trochu, ale jedno można tutaj odnaleźć na pewno- prawdę, realność i autentyczność, które uderzają podczas zagłębiania się w lekturę całe czas i cały czas rykoszetem.
Jeśli idzie o fabułę- śmiem powiedzieć, że nieraz wręcz wieje nudą i żmudnością. Ale, w jakiś dziwny, bliżej nieokreślony w sposób wcale mi to nie przeszkadzało, przeciwnie- ciekawie było mi czytać o tym jak Colin po prostu siedzi i myśli, analizuje, kalkuluje. Po raz kolejny, jak w każdej książce Greena ponad fabułę, akcję i ogólny plot twist wybijają się bohaterowie z tymi swoimi unikatowymi, szczerymi i tak do bólu prawdziwymi charakterami. Wydaje mi się, że to główna cecha, którą tak cenię w autorze i dzięki której zaliczam go do kręgu moich ulubionych pisarzy- ci nietuzinkowi bohaterowie. Podoba mi się też ta dużo liczba przypisów, które John Green umieszcza, pozwala to na takie, nie wiem, wytworzenie więzi?
W którymś momencie książki główny bohater porównał sam siebie do postaci, którą wiele z nas pewnie już dość dobrze zna- Holdena Caulfielda z Buszującego w Zbożu i wreszcie oświecił mnie z kim kojarzyłam go już od samych pierwszych stron. Jako, ze Holden to jedna z moich ulubionych i najbardziej cenionych postaci literackich i Colin od razu zawładnął całą moją uwagą. I co się okazało? A to, że pod wieloma względami Colin to taka typowa ja, że to aż przerażające. Trochę tak, jak gdybym dostała opowieść o samej sobie, a pan Green był w stanie zajrzeć do mojego umysłu. A kim jest nasz Colin? Cudownym dzieckiem, które wcale nie jest cudowne, tylko ma niesamowitą pamięć i poświęca nauce większość swojego czasu. Egoistą, egocentrykiem i panem wszystkowiedzącym. Osobą, którą powierzchownie nic nie rusza, a w rzeczywistości wszystko to zżera od środka. Jest tak złożoną postacią, że w pewnym momencie stał się dla mnie żywym, istniejącym człowiekiem z bijącym sercem, a nie papierowym charakterem zbudowanym na słowach i opisach. Jest też postacią, która wielu będzie irytować, której wielu nie polubi, która dla wielu zepsuje całą powieść. Ja jednak Colina lubię, ponieważ czuję dziwną wieź z bohaterami, z którymi w niektórych sytuacjach mogę się tak łatwo utożsamić.
I właśnie na tym polega cały haczyk „19 razy Katherine”- jeśli zrozumiesz i polubisz głównego bohatera to pokochasz tę powieść. Jeśli nadasz mu znów nalepkę, że do niczego się nie nadaję, to książką będzie ci drzazgą pod paznokciem. Naprawdę rzadko porównuję ze sobą książki, ponieważ zwyczajnie tego nie lubię, ale tu pozwolę sobie uczynić wyjątek i dodać, że to tak samo jak ze wspomnianym wcześniej Buszującym w Zbożu i jego Holdenem, a przynajmniej w moim odczuciu- czyli sympatia do bohatera równa się sympatii do książki, prosty mechanizm.
Czy polecam? Oczywiście, że polecam, ale nie ma co ukrywać- Green ma lepsze powieści, a ta książka należy do zbioru tych specyficznych historii, które irytują i budzą zachwyt jednocześnie. Ci jednak, którzy pokochają książkę, przeczytają nieraz i nie dwa razy, bo znajdą tam, czego właśnie potrzebują. Skłaniam głowę przed twórczością pana Greena po raz kolejny.
Pan Green po raz kolejny zrobił mi to samo i doprowadził do rozsypki- jego książki mają to do siebie, że nigdy nie mogę się po nich pozbierać. Zostawiają za sobą tylko jeden, wielki chaos, który nijak mogę ułożyć w spójną całość, już nie mówiąc o ogarnięciu go, a „19 razy Katherine” nie jestem żadnym wyjątkiem od tej reguły.
Nie jestem w stanie nawet określić, jaki był...
2014-09-07
2014-12-28
2014-04-24
2014-12-27
2014-12-18
2014-12-12
2014-12
2014-11-15
Czytam te wszystkie zachwalające pod niebo opinie i zastanawiam się, czy na pewno czytałam tę samą książkę, co inni. Ponieważ ja jestem tak rozczarowana, jak chyba jeszcze nigdy zwieńczeniem serii nie byłam. Ale może po kolei.
Pierwszą cześć osławionej „Ostatniej Spowiedzi” pokochałam za jej prostotę i tę pewną dozę nierealizmu w okrutnym realizmie. Za tą piękną, niezłomną, gorącą i intensywną miłość, pomiędzy bohaterami, którym nie miałam nic do zarzucenia, bo nie zasługiwali na żadne słowa krytyki. Bo byli tylko ludźmi.
Druga część, bądź co bądź trochę ostudziła mój zapał względem historii Ally i Bradina, kiedy ta piękna miłość z pierwszej części zaczęła się robić po prostu zbyt nachalna, zbyt przytłaczająca, zarówna dla czytelnika, jak i dla bohaterów, którzy stracili w moich w oczach, przez dziwne zachowania i bliżej niezrozumiale decyzje.
Trzecia część to już, jak na moją ocenę oczywiście, gwóźdź do grobu. Opisując krótko, zwięźle i na temat powiedziałabym: autorka nie miała żadnego pomysłu, jak tę historię skończyć, więc przysłowiowo lała wodę przez całe 370 stron i sama już straciła moment, w którym przekombinowanie i niedorzeczność stały się słowami kluczowymi całej powieści.
Po pierwsze, bohaterowie. Miałam wrażenie, że czytam o zupełnie innych osobach. Gdzie ta kochana, silna Ally z pierwszej części? Wiem, że przeszła naprawdę dużo, wiem. Ale to nie jest powód, by jej charakter uległ całkowitej degradacji i zmianie. Mam pewne słowo, które opisałoby dobitnie Ally, o jakiej czytamy w tej części, ale zasady dobrego wychowania nie pozwalają mi na jego przytoczenie. No cóż, rzucanie się pomiędzy dwojgiem braci nie podnosi walorów tej postaci w moich oczach. Bradin, który mnie w poprzedniej części doprowadzał na skraj irytacji, graniczącej z ochotą zamknięcia książki i wraz z tym przygniecenia tejże postaci, budził we mnie nic, poza wręcz nieprzepartym współczuciem. Autorka zrobiła z biednego chłopaka kozła ofiarnego. Jeśli tylko cokolwiek w jego życiu zaczęło się układać, od razu zrzucała na niego Armagedon. Oczy mi zachodzą łzami, kiedy pomyślę o beznadziei, w jakiej Bradin z tomie III utknął i na jaką niczym sobie nie zasłużył. Ale jeśli już ktoś zasłużył, to była to nasza Ally. Tom był tak nierealny, ąe nawet nie zwracałam na niego uwagi, mimo że wskoczył na zaszczytną pozycję drugoplanowej postaci. Pojawiał się, kiedy autorka go potrzebowała i wypełniał pustki w fabule, nijak i tak ją naprawiając, nieważne jak się starał. Inni bohaterowie są właśnie tym samym- zapychaczami bez charakterów i większego celu, czy ważności istnienia. Byli tylko prawymi rękami i innymi lewymi stopami Ally.
Po drugie, fabuła. Przepraszam, wróć. L a n i e w o d y. Rzadko zdarza mi się omijać całe fragmenty i tylko przeglądać je wzrokiem, ale tutaj już nie miałam siły. Czytać w kółko o tym samym. O tym jak się kochają, jak tęsknią, jak żałują. Autorka owszem, ma dobry kunszt literacki i ciekawie wszystko opisuje, no ale nawet to ma swoje granice- nie można opisywać przez ponad trzysta stron! Dialogi były sztuczne i nienaturalne, monologi niczym bohaterów epoki romantyzmu. Słownictwo, porównania i przenośnie, które w części pierwszej mnie urzekły, nagle wydały się tanie, sztuczne i zbyt patetyczne. Cała akcja była przesadzona i przekoloryzowana. Wszyscy nagle porzucili swoje życia i swoje problemy i zajęli się rujnowanie związku naszej gwiazdy i pani fotograf. To otrucie, te zdjęcia, te wieczne kłótnie i nieporozumienia, które normalni ludzie rozwiązują poprzez zwykłą rozmowę, a nie ucieczką na drugi koniec świata. Było za dużo i nierealnie i to, co mnie kiedyś urzekało, zaczęło budzić we mnie jedynie irytację. A to, co całkowicie zabiło moje ciepłe uczucia, to uciekający czas. W ciągu jednego rozdziału mija siedem miesięcy? Tak nagle? Siedem miesięcy to jest kawał życia. Siedem miesięcy nie może minąć w takiej książce niezauważane i opisane lapidarnie w zaledwie kilku słowach. Wyjeżdża, mija siedem miesięcy, wraca. I nic się nie zmieniło! Nie, ja tego po prostu nie kupuję. Gdyby to zdarzyło się tylko raz, jeszcze mogłabym wybaczyć. Ale kilka razy to już przesadza i dobitny dowód na brak pomysłu na tę część. Gdybym ja nie miała żadnego pomysłu, zapewne zastosowałabym ten sam zabieg, licząc na to, że wszystko jakoś się poukłada, a moi czytelnicy zrozumieją, że bohater w ciągu siedmiu, czy nawet trzech miesięcy nie przeżył nic ważnego i możemy to sobie wyciąć, jak gdyby nigdy nic, przejdźmy do czegoś innego….
No i już kończąc powoli moje biadolenie, odnośnie samej końcówki (bez spojlerów)- nie wiem, co myślę. Nie powiem, nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń, aczkolwiek czuję niedosyt. Bo było to przekombinowane, tak jak cała ta fabuła i niby tak, ale jednak tak i w sumie to bez wyrazu i żałośnie. Dodatkowo, liczne wyrwane zdania z poprzednich części, których natężenie już pod sam koniec wyniosło średnio po kilka na stronę mnie niemożliwe denerwowało. Domyślam się, że pani Nina chciała podkreślić melancholizm, miłość, siłę przeznaczenia i te inne takie, ale przepraszam- to jest nowa powieść, czy tylko zlepiamy stare fragmenty? Zabawne, że bohaterowie cytowali na okrągło samych siebie sprzed kiedyś, nawet jeśli były to jedne z tych „wielkich” monologów. W ogóle można by pomyśleć, że wszystko to było zabawne, jako że co chwilę prychałam śmiechem i przewracałam oczami, brnąc przez te żmudne, bagniste zdania do przodu. Płakałam tylko raz. Bo było mi szkoda. Tak cholernie szkoda. I jeszcze w taki durny sposób…
Ogólnie, jestem rozczarowana i chyba nigdy nie przeżałuję, że „Ostatnia Spowiedź” nie pozostała książką jednotomową, bo wtedy moje ciepłe uczucia względem niej byłyby niezmienione. Ale teraz, kiedy patrzę, przez pryzmat trzeciej i niejako też drugiej części, czuję tylko niedosyt, irytację i widzę zrujnowany potencjał oraz pogrzebaną piękną historię. Szkoda, naprawdę szkoda.
Czytam te wszystkie zachwalające pod niebo opinie i zastanawiam się, czy na pewno czytałam tę samą książkę, co inni. Ponieważ ja jestem tak rozczarowana, jak chyba jeszcze nigdy zwieńczeniem serii nie byłam. Ale może po kolei.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPierwszą cześć osławionej „Ostatniej Spowiedzi” pokochałam za jej prostotę i tę pewną dozę nierealizmu w okrutnym realizmie. Za tą piękną,...