rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Głupio mi zostawiać słabą recenzję, bo rozumiem i szanuję zamysł za ideą książki (poszukiwanie siebie, wychodzenie ze strefy komfortu), ale wykonanie wg mnie cokolwiek średnie. Bohaterowie są bardzo nierealni i nie da się z nimi utożsamić, czy ich lubić, ciąg wydarzeń przypomina mi amerykański film dla nastolatek, a pojawiające się od czasu do czasu filozoficzne i coachowe wywody słuchało mi się bardzo niekomfortowo, jakbym czytała swoją rozprawkę z liceum.
Tytuł za to genialny :)

Głupio mi zostawiać słabą recenzję, bo rozumiem i szanuję zamysł za ideą książki (poszukiwanie siebie, wychodzenie ze strefy komfortu), ale wykonanie wg mnie cokolwiek średnie. Bohaterowie są bardzo nierealni i nie da się z nimi utożsamić, czy ich lubić, ciąg wydarzeń przypomina mi amerykański film dla nastolatek, a pojawiające się od czasu do czasu filozoficzne i coachowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwsza połowa mi się podobała, czułam, jak wciągam się w historię. W drugiej połowie jednak totalnie się zgubiłam. Rozumiem zamysł książki; rzeczy fantastyczne, satyryczne i szukanie własnych odpowiedzi na książkowy absurd, jednak brakowało mi jednej rzeczy, która jakoś by trzymała tę historię w całości. Cała abstrakcja wydała mi się płytka, a bohaterowie... papierowi. Ciężko polecić, lub nie. Myślę, że jedni będą zachwyceni, a inni tak jak ja, skonfundowani.

Pierwsza połowa mi się podobała, czułam, jak wciągam się w historię. W drugiej połowie jednak totalnie się zgubiłam. Rozumiem zamysł książki; rzeczy fantastyczne, satyryczne i szukanie własnych odpowiedzi na książkowy absurd, jednak brakowało mi jednej rzeczy, która jakoś by trzymała tę historię w całości. Cała abstrakcja wydała mi się płytka, a bohaterowie... papierowi....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętam, jak jeszcze w gimnazjum ukrywałam się w pokoju przed rodzicami i poszłam na wagary, żeby móc przeczytać w spokoju Kosogłosa. Dziesięć lat później słowa pani Collins działają na mnie dokładnie tam samo; od historii Snowa nie da się oderwać, tak samo jak nie dało się oderwać od historii Katniss. I pewnie to dość tandetne, ale wspomnienie bulwach ziemniaków, które nazywa się katniss, spowodowało, że nie mogłam powtrzymać smutnego uśmiechu; lubię takie łączące historię szczególiki.
Myślę, że dużo osób czytając Trylogię, zastanawiało się- czemu Snow taki jest? Co musiało wydarzyć się w jego życiu? Czy był taki od zawsze? Jeśli nie- kto zmienił kto w takiego potwora? Prawda jest taka, że takie pytania pojawiają się w wypadku każdej „złej” postaci książkowej. Zasadnicze pytanie ludzkości, nad którym filozofowie spierają się od zarania filozofii: czy ludzie rodzą się źli z predyspozycjami do czynienia dobra, czy dobrzy ze skłonnościami do czynienia zła? Czy Snow to tylko wyrób złego systemu? Czy może potwierdzenie idei, że w danych okolicznościach, wszyscy dbamy o siebie i swoje interesy, gotowi zapłacić za to życiem i szczęściem nic nie znaczących, a może nawet i znaczących, ludzi?
Byłam straszliwie ciekawa, jak Suzanne Collins przedstawi postać, którą po Igrzyskach Śmierci znamy tylko jako potwora bez serca, gotowego zabijać każdego, kto stał na jego drodze, byle tylko utrzymać władzę. Snow zawsze na szczycie. Jak się okazuje, to właśnie zdanie Coronalius Snow słyszał odkąd tylko pamiętał, od czasów beztroskiego dzieciństwa z rodzicami w Kapitolu, poprzez ciemnie, zimne czasy wojny z dystryktami, kiedy jego życie uległo nieodwracalnej zmianie, a większość najbliższych zniknęła na zawsze z jego życia, po czasy, kiedy utrzymując w tajemnicy trudną sytuację niegdyś majętnej rodziny, robił, co w jego mocy, by uzyskać stypendium oraz możliwość studiowania na Uniwersytecie i odbudowania potęgi rodu Snow, na który teraz składał się tylko on, kuzynka Tigris oraz stojąca już jedną nogą w grobie Panibabcia.
Największą zaletą Snowa, która pozwoliła mu lawirować między bogacącymi się na nowo rodzinami Kapitolu oraz wspinać na naukowe szczeble, bez dwóch zdań jest jego zdolność mówienia w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu: wie, co i kiedy ludzie chcą usłyszeć, oraz w jaki sposób należy im to powiedzieć, wie też jak kupić sobie łaski wszystkich dookoła siebie, zarówno tych najwyżej postawionych, jak i tych z nizin społecznych. Poza tym, jest niezmiernie czarujący, zawsze trzyma nerwy na wodzy i zimno kalkuluje sytuacje, ale nie waha się podjąć ważnych decyzji. Ten cały zbiór cech właśnie spowodował, że Snow stał się królikiem doświadczalnym osoby, która stała za zorganizowaniem pierwszych, i każdych kolejnych, Głodowych Igrzysk.
W pierwszej części książki śledzimy, jak Snow zostaje mentorem dziewczyny z dwunastki, Lucy Gracy, w dziesiątych Głodowych Igrzyskach. Praca mentora jest unowocześnieniem, eksperymentem, dlatego też Snow nie boi się eksperymentować po swojemu i robi, co może, żeby kupić sobie zaufanie Lucy oraz przekonać mieszkańców Kapitolu, żeby właśnie wspierali właśnie jego podopieczną. Sam system wspierania też jest także nowością, za którym stoi sam Corionalus. Mimo, że szanse dziewczyny na wygraną z początku wydają się przytłaczająco niskie, to w miarę rozwoju sytuacji, wielu komplikacji oraz sprytu z dnia na dzień wzrastają. Corionalus odkrywa też, że nie jest wobec dziewczyny obojętny- po pewnym czasie nie chodzi już tylko o sławę, pieniądze i uznanie; Snow po prostu pragnie uratować życie dziewczyny. Druga część książki opisuje przebieg Głodowych Igrzysk, które były dla mnie strasznie interesujące: zobaczenie tej wielkiej różnicy między dziesiątymi, a siedemdziesiątymi Igrzyskami i patrzenie, jak cały ten chory system ewoluował i się rozwijał. Już tutaj ukazuje się prawdziwa natura Snowa: nie cofnie się przed niczym, by zagwarantować swojej trybutce zwycięstwo. Trzecia część dotyczy wydarzeń po igrzyskowych, gdzie myślę, wreszcie można poznać Snowa w całej krasie.
Gdzieś w połowie książki kiedy Snow wydawał mi się nieszkodliwy i kiedy, wbrew sobie, nawet zaczęłam go lubić, uderzyłam w moment „no nie, niemożliwe, że to będzie ckliwa historia miłosna, a Snow okaże się tylko biedną ofiarą” i na szczęście wcale taka nie była. Bardzo mi się podobało, jak został ukazany cały proces formowania się charakteru Snowa, jak decyzje, które podejmował wpłynęły na to, w kogo się zmienił. Tak samo bardzo się cieszę, że nie doszło do prób wybielania jego charakteru, prób usprawiedliwiania. Chyba czułabym się trochę oszukana, gdyby książka nie skończyła się tak, jak się skończyła. Sam pomysł igrzysk śmierci i ich wprowadzenie wbił mnie w fotel; jednocześnie tak banalnie prosty i tak śmiertelnie głupi.
Jeśli chodzi o samą Lucy Gray, musze przyznać, że średnio kupiłam jej postać. Wydawała mi się aż nazbyt wyróżniać, tak jakby na siłę chcieć udowodnić, że tylko całkowitą wyjątkowością mogła zwrócić uwagę Snowa. Mimo, że na początku starałam się ją polubić, tak z czasem zrobiła mi się dosyć obojętna. Do innych postaci nie mam wielkich zastrzeżeń, pani Collins jest mistrzem w tworzeniu zarówno całego świata, jak i zamieszkujących go ludzi.
Podobało mi się, że duża część historii działa się w Kapitolu, ponieważ dało to nowe światło oraz możliwość zobaczenia sytuacji z nowej perspektywy. Jako że, kocham historię zarówno naszą prawdziwą, jak i wszelką fikcyjną, tak chłonęłam wszystkie informacje jak gąbka, żeby móc je potem przetrawić w odniesieniu do wydarzeń z historii Katniss. Ponieważ, jak wszyscy wiemy każda moneta ma dwie strony, a każda historia ma tyle interpretacji, ile różnych ludzi ją widzi i interpretuje: inaczej patrzą na sytuację ludzie z Kapitolu, którzy- oczywiście nie można powiedzieć, że bez winy- ale też ponieśli wielkie straty, a inaczej Dystrykty, które, od zarania dziejów nie ustały walki z autokracją i wyzyskiem ze strony Kapitolu. Pomiędzy tym wszystkim zawsze też znajdą się ludzie, którzy sądzą, że będzie tak jak oni chcą, albo nie będzie w ogóle. Czy właśnie taką osobą jest Corionalus Snow?

Pamiętam, jak jeszcze w gimnazjum ukrywałam się w pokoju przed rodzicami i poszłam na wagary, żeby móc przeczytać w spokoju Kosogłosa. Dziesięć lat później słowa pani Collins działają na mnie dokładnie tam samo; od historii Snowa nie da się oderwać, tak samo jak nie dało się oderwać od historii Katniss. I pewnie to dość tandetne, ale wspomnienie bulwach ziemniaków, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Fangirl” zrobiła dosłowną furorę na zagranicznych portalach i wśród zagranicznych czytelników. Co rusz natykałam się na nią na tumblerze, na pintereście, czytałam urywki recenzji, kawałki dialogów i tylko nakręcałam się coraz bardziej. Zbyt zniecierpliwiona by czekać na polskie wydanie, nabyłam oryginalną wersję i powiem szczerze, że dawno temu nie byłam aż tak podekscytowana przed zaczęciem książki, jak przed zaczęciem „Fangirl”.

Przyznam już na początku, że spodziewałam się czegoś innego, ale nie w złym znaczeniu tego słowa. Myślałam po prostu, że będzie to zabawna i lekka historyjka o zwariowanej fangirl, a dostałam poważną, głęboką i na pewien nawet sposób nawet smutną historię o dorastającej młodej dziewczynie. Czas dla Cath zmienić swoje ustatkowane życie- dziewczyna zaczyna college, musi się dostosować do nowych reguł, do nowego stylu życia, poznaje nowych ludzi i musi się nauczyć łączyć świat fantasy ze światem rzeczywistym. Czy uda jej się dorosnąć nie tracąc jednak swojego dziecinnego ja?

Cath jest tą bohaterką, której szukałam w książkach od nie wiem kiedy. Nie jest szaloną, pełną werwy, sarkazmu i odwagi dziewczyną, która wiąże włosy w ciasny kucyk, zakłada wysokie szpilki i idzie ratować świat przed wampirami ramię w ramię ze swoim cudownym wcieleniem cnót doskonałych, znanym pod postacią jej chłopaka (przepraszam, poniosło mnie, za dużo paranormali). Nie, Cath jest cichą, aspołeczną, zamkniętą w sobie nastolatką. Boi się żyć w kampusie, boi się zejść sama do jadalni, boi się przeszkadzać, boi się pierwsza rozmawiać z ludźmi, w klasie siedzi zawsze ze wzrokiem spuszczonym na ławkę. Cath jest dziewczyną o jakich nie pisze się książek, tylko dla których pisze się książki. Dziewczyna od pięciu lat żyje w innym świecie, w świecie swojej ulubionej serii książek i pisze o niej fanficki, które czytają tysiące osób. Można śmiało powiedzieć, że Cath żyje w swoich opowiadaniach, żyje tam ze swoimi postaciami i pomysłami. Przyznam szczerze, że czasem irytowało mnie jej zachowanie, ale nie „irytowało, więc cię potępię”, tylko „irytowało liczę na to, że w końcu ci się uda”. W moim odczuciu to właśnie Cath jest kluczem do sukcesu „Fangirl”, ponieważ jest bohaterką, z którą tak łatwo można się utożsamić- sama bez wstydu przyznaję, że też jestem fangirl; nie na tym poziome co Cath oczywiście, ale bez trudu znalazłam w niej cząstkę siebie. Kibicowałam dziewczynie i starałam się zrozumieć każdy jej wybór i to było wręcz coś magicznego patrzeć, jak się zmienia, a jednocześnie pozostaje taka sama.

Inni bohaterowie? Levi jest cudowny. Każda dziewczyna z rodzaju Cath potrzebuje w swoim życiu takiego Leviego. Jego humor, jego starania, jego troska, jego zrozumienie- nie mogłam się nie uśmiechać czytając o nim. Uwielbiam jego relacje z Cath, uwielbiam to, że starał się wszystko zrozumieć, że dawał jej czas na przyswojenie, że zawsze dla niej był. Wren mnie denerwowała, pewnie po prostu dlatego, że jest tym typem osoby, który mnie drażni. Nie podobało mi się jak traktowała na początku Cath, nie podobał mi się jej styl bycia i sposób życia. Mają z Cath cudowną relację, ale ona, jako postać, nie przypadła mi do gustu. Raegan wpada do kategorii Leviego, bo polubiłam ją od razu; kto nie potrzebuje kogoś, komu nigdy nie brak wrednych przytyk i komentarzy, ale kto zawsze jest gotów pomóc, kiedy trzeba? Cath potrzebowała na pewno.

Co do fabuły, to w zasadzie dostajemy typową obyczajówkę. Szkoła, dom, problemy rodzinne, relacje przyjacielskie, miłość; nic, co nie byłoby już znane. Ale tym, co wyróżnia książkę spośród innych jest to, za co jestem pani Rainbow tak bardzo wdzięczna- pokazanie idei opowiadań i fandomów jako czegoś poważnego, czegoś mającego sens. Większość ludzi, kiedy słyszy o czymś takim, macha tylko ręką i kręci głową, mówiąc że czas najwyższy „dorosnąć”. Autorka w końcowych pytaniach od czytelników sama mówi, że jest wielką fangirl i samo to wystarczyło, bym od razu ją polubiła; znajdzie swój swojego. Ogólnie myślę, że osoby niezaznajomione z fandomami i ich ciemnymi zakamarkami mogą nie pojąć sensu i idei fragmentów opowiadania Cath i tego, jakie dla niej to wszystko było ważne; to jest w moim odczuciu raczej specyficzny temat.

Podsumowując- wiem, że nie napisałam w sumie za wiele o książce. To bardziej taki mój potok myśli po jej skończeniu, a jeśli chciałabym ja naprawdę zrecenzować, to chyba bez spojlerów by mi to nie wyszło.
Krótko, szybko i na temat- polecam „Fangirl”, bo wszystkie te zachwalające opinie nie są przesadzone i powieść zasługuje na całą falę miłości i ciepłych słów, które ją zalały. A i każda fangirl, bardziej lub mniej szalona znajdzie tu coś dla siebie- fangirls, łączmy się! Miłej lektury :D

„Fangirl” zrobiła dosłowną furorę na zagranicznych portalach i wśród zagranicznych czytelników. Co rusz natykałam się na nią na tumblerze, na pintereście, czytałam urywki recenzji, kawałki dialogów i tylko nakręcałam się coraz bardziej. Zbyt zniecierpliwiona by czekać na polskie wydanie, nabyłam oryginalną wersję i powiem szczerze, że dawno temu nie byłam aż tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z przykrością muszę stwierdzić, że pani Cass szturmem zaserwowała nam ten nieszczęsny rodzaj trylogii, która jest coraz gorsza i coraz bardziej niedorzeczna z części na część. Podczas, gdy pierwsza odsłona przygód (czy też, nazywając rzeczy po imieniu-rozterek miłosnych) Americi była w pewien sposób przyjemnie ogłupiające, w drugiej ów przyjemność już zblakła, natomiast trzecia cześć była już tylko i wyłącznie ogłupiająca.

Jako, że minęło już trochę czasu, odkąd uporałam się z „Jedyną” nie potrafię już nawet odtworzyć co tam się w sumie działo, a to znaczy, że nie działo się nic wartego uwagi. Pięć dziewczyn, dalej siedzących spokojnie w zamku i walczących o serce księcia, który biedny sam nie wie, czego chce oraz wielki powrót moich ulubionych nie-rebeliantów. Jaki nieudolny ruch rebeliancki spędza lata na atakowaniu zamku i nie ma z tego żadnych profitów? Chyba czas pomyśleć, nad zmianą przywódcy…

Ogólnie cały wątek rebeliantów, ataków i sukcesji tronu doprowadzał mnie do łez, po części śmiechu, po części załamania. To było po prostu żałosne. Naprawdę, to słowo idealnie oddaje tę jakże nieudaną parodię akcji. Rebelianci powolutku atakujący kolejne osóbki z danych grup społecznych, zamiast po prostu wybić wszystkich naraz i dostać, to czego chcą. Dobry i miły przywódca innego obozu, który z czystej sympatii do głównej bohaterki nie będzie kłócił się o tron. No i sama Ami, która dzielnie walczy, by utrzymać w kraju spokój i snuje swoje jakie błyskotliwe plany, by Maxon, który nie wiem czy potrafi sam sobie zawiązać sznurówki w butach, utrzymał tron. Kolejna „wybrana” bohaterka, która jako jedyna może zaradzić całemu złu- przepraszam, ale ten wątek już zaczyna mi uszami wypływać.

Sama Ami jest tak przezroczysta i nijaka, ale że postaci wokół niej są w ogóle niewidzialne, to wybija się na przód. Wiem, że chce dobrze, wiem, że jako główna bohaterka powinna mieć duży wpływ na akcję, ale szanujmy się trochę. Może jeszcze mogłabym puścić płazem jej zapewne mające zapierać dech w piersiach i budzące sympatię działania, gdyby nie była taką niezdecydowaną i nieogarniętą panieneczką. Ona od pierwszej części jeszcze nie rozkminiła, kogo kocha. Od pierwszej części rzuca się na prawo i na lewo, zwodząc oboje chłopaków i siejąc niemożliwy zamęt, a za chwilę się obraża, jak któryś z nich popatrzy na inną, mimo, że takie było zadanie Maxona. To zburzyło wszystkie ciepłe uczucia, jakie mogłabym w sobie do niej wyhodować. Maxon w tej części stracił swój charakter całkowicie; kiedyś jeszcze był zabawny i tajemniczy, ale teraz stał się marionetką, rzucaną tam gdzie Ami mogła bardziej zabłysnąć. Zresztą jego poziom ogarniania rzeczywistości i swoich uczuć jest równy poziomowi Ami, bo on też nie wiedział, co czuje jego serce. Oj jak mi cię biedaku, szkoda. Aspen został zdegradowany z zaszczytnej pozycji trzeciego kąta trójkąta do pozycji, którą normalnie w tego typu powieściach dostają najlepsze przyjaciółki cudownych głównych bohaterek- czyli „przynieś, podaj, pozamiataj”. Jak nigdy go nie lubiłam, to tutaj aż trochę szkoda mi się go zrobiło.
Jeśli chodzi o zakończenie, to nic mnie nie zaskoczyło. Było bardziej dynamiczne, niż cała reszta tej historii, ale zmęczona wcześniejszymi głupstwami, już tylko chciałam przez to przebrnąć. Wiele wątków zakończyło się wręcz ułomnie, jak gdyby autorka zapomniała, że trzeba je rozwiązać, bo nam się akcja kończy. Pozostała reszta była nudna i do przewidzenia już w pierwszej części. Wszystko w tej części było dla mnie sztuczne i przesadzone, na dialogach zgrzytałam zębami z ich nienaturalności, a na akcjach ziewałam, walcząc z opadającymi powiekami. Kolejne z rzędu rozmyślania miłosne Ami to już po prostu omijałam. Wyjaśnienie, że to ma być baśń nie tłumaczy tego, że wszystko było po prostu niedopracowane i zostawione w kawałkach na pastwę czytelników.

Jestem rozczarowana i poirytowana, bo nie mogę się oprzeć wrażeniu, że autorka poszła po łebkach pisząc tę część i rujnując coś, co dało się jeszcze utrzymać na poprawnym poziomie. Krew mi się gotuje w żyłach na myśl, że dostaniemy po raz kolejny coś takiego w już zapowiedzianej kontynuacji, którą z szerokim uśmiechem na twarzy ominę w księgarni.

Z przykrością muszę stwierdzić, że pani Cass szturmem zaserwowała nam ten nieszczęsny rodzaj trylogii, która jest coraz gorsza i coraz bardziej niedorzeczna z części na część. Podczas, gdy pierwsza odsłona przygód (czy też, nazywając rzeczy po imieniu-rozterek miłosnych) Americi była w pewien sposób przyjemnie ogłupiające, w drugiej ów przyjemność już zblakła, natomiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytam te wszystkie zachwalające pod niebo opinie i zastanawiam się, czy na pewno czytałam tę samą książkę, co inni. Ponieważ ja jestem tak rozczarowana, jak chyba jeszcze nigdy zwieńczeniem serii nie byłam. Ale może po kolei.

Pierwszą cześć osławionej „Ostatniej Spowiedzi” pokochałam za jej prostotę i tę pewną dozę nierealizmu w okrutnym realizmie. Za tą piękną, niezłomną, gorącą i intensywną miłość, pomiędzy bohaterami, którym nie miałam nic do zarzucenia, bo nie zasługiwali na żadne słowa krytyki. Bo byli tylko ludźmi.

Druga część, bądź co bądź trochę ostudziła mój zapał względem historii Ally i Bradina, kiedy ta piękna miłość z pierwszej części zaczęła się robić po prostu zbyt nachalna, zbyt przytłaczająca, zarówna dla czytelnika, jak i dla bohaterów, którzy stracili w moich w oczach, przez dziwne zachowania i bliżej niezrozumiale decyzje.

Trzecia część to już, jak na moją ocenę oczywiście, gwóźdź do grobu. Opisując krótko, zwięźle i na temat powiedziałabym: autorka nie miała żadnego pomysłu, jak tę historię skończyć, więc przysłowiowo lała wodę przez całe 370 stron i sama już straciła moment, w którym przekombinowanie i niedorzeczność stały się słowami kluczowymi całej powieści.

Po pierwsze, bohaterowie. Miałam wrażenie, że czytam o zupełnie innych osobach. Gdzie ta kochana, silna Ally z pierwszej części? Wiem, że przeszła naprawdę dużo, wiem. Ale to nie jest powód, by jej charakter uległ całkowitej degradacji i zmianie. Mam pewne słowo, które opisałoby dobitnie Ally, o jakiej czytamy w tej części, ale zasady dobrego wychowania nie pozwalają mi na jego przytoczenie. No cóż, rzucanie się pomiędzy dwojgiem braci nie podnosi walorów tej postaci w moich oczach. Bradin, który mnie w poprzedniej części doprowadzał na skraj irytacji, graniczącej z ochotą zamknięcia książki i wraz z tym przygniecenia tejże postaci, budził we mnie nic, poza wręcz nieprzepartym współczuciem. Autorka zrobiła z biednego chłopaka kozła ofiarnego. Jeśli tylko cokolwiek w jego życiu zaczęło się układać, od razu zrzucała na niego Armagedon. Oczy mi zachodzą łzami, kiedy pomyślę o beznadziei, w jakiej Bradin z tomie III utknął i na jaką niczym sobie nie zasłużył. Ale jeśli już ktoś zasłużył, to była to nasza Ally. Tom był tak nierealny, ąe nawet nie zwracałam na niego uwagi, mimo że wskoczył na zaszczytną pozycję drugoplanowej postaci. Pojawiał się, kiedy autorka go potrzebowała i wypełniał pustki w fabule, nijak i tak ją naprawiając, nieważne jak się starał. Inni bohaterowie są właśnie tym samym- zapychaczami bez charakterów i większego celu, czy ważności istnienia. Byli tylko prawymi rękami i innymi lewymi stopami Ally.

Po drugie, fabuła. Przepraszam, wróć. L a n i e w o d y. Rzadko zdarza mi się omijać całe fragmenty i tylko przeglądać je wzrokiem, ale tutaj już nie miałam siły. Czytać w kółko o tym samym. O tym jak się kochają, jak tęsknią, jak żałują. Autorka owszem, ma dobry kunszt literacki i ciekawie wszystko opisuje, no ale nawet to ma swoje granice- nie można opisywać przez ponad trzysta stron! Dialogi były sztuczne i nienaturalne, monologi niczym bohaterów epoki romantyzmu. Słownictwo, porównania i przenośnie, które w części pierwszej mnie urzekły, nagle wydały się tanie, sztuczne i zbyt patetyczne. Cała akcja była przesadzona i przekoloryzowana. Wszyscy nagle porzucili swoje życia i swoje problemy i zajęli się rujnowanie związku naszej gwiazdy i pani fotograf. To otrucie, te zdjęcia, te wieczne kłótnie i nieporozumienia, które normalni ludzie rozwiązują poprzez zwykłą rozmowę, a nie ucieczką na drugi koniec świata. Było za dużo i nierealnie i to, co mnie kiedyś urzekało, zaczęło budzić we mnie jedynie irytację. A to, co całkowicie zabiło moje ciepłe uczucia, to uciekający czas. W ciągu jednego rozdziału mija siedem miesięcy? Tak nagle? Siedem miesięcy to jest kawał życia. Siedem miesięcy nie może minąć w takiej książce niezauważane i opisane lapidarnie w zaledwie kilku słowach. Wyjeżdża, mija siedem miesięcy, wraca. I nic się nie zmieniło! Nie, ja tego po prostu nie kupuję. Gdyby to zdarzyło się tylko raz, jeszcze mogłabym wybaczyć. Ale kilka razy to już przesadza i dobitny dowód na brak pomysłu na tę część. Gdybym ja nie miała żadnego pomysłu, zapewne zastosowałabym ten sam zabieg, licząc na to, że wszystko jakoś się poukłada, a moi czytelnicy zrozumieją, że bohater w ciągu siedmiu, czy nawet trzech miesięcy nie przeżył nic ważnego i możemy to sobie wyciąć, jak gdyby nigdy nic, przejdźmy do czegoś innego….

No i już kończąc powoli moje biadolenie, odnośnie samej końcówki (bez spojlerów)- nie wiem, co myślę. Nie powiem, nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń, aczkolwiek czuję niedosyt. Bo było to przekombinowane, tak jak cała ta fabuła i niby tak, ale jednak tak i w sumie to bez wyrazu i żałośnie. Dodatkowo, liczne wyrwane zdania z poprzednich części, których natężenie już pod sam koniec wyniosło średnio po kilka na stronę mnie niemożliwe denerwowało. Domyślam się, że pani Nina chciała podkreślić melancholizm, miłość, siłę przeznaczenia i te inne takie, ale przepraszam- to jest nowa powieść, czy tylko zlepiamy stare fragmenty? Zabawne, że bohaterowie cytowali na okrągło samych siebie sprzed kiedyś, nawet jeśli były to jedne z tych „wielkich” monologów. W ogóle można by pomyśleć, że wszystko to było zabawne, jako że co chwilę prychałam śmiechem i przewracałam oczami, brnąc przez te żmudne, bagniste zdania do przodu. Płakałam tylko raz. Bo było mi szkoda. Tak cholernie szkoda. I jeszcze w taki durny sposób…

Ogólnie, jestem rozczarowana i chyba nigdy nie przeżałuję, że „Ostatnia Spowiedź” nie pozostała książką jednotomową, bo wtedy moje ciepłe uczucia względem niej byłyby niezmienione. Ale teraz, kiedy patrzę, przez pryzmat trzeciej i niejako też drugiej części, czuję tylko niedosyt, irytację i widzę zrujnowany potencjał oraz pogrzebaną piękną historię. Szkoda, naprawdę szkoda.

Czytam te wszystkie zachwalające pod niebo opinie i zastanawiam się, czy na pewno czytałam tę samą książkę, co inni. Ponieważ ja jestem tak rozczarowana, jak chyba jeszcze nigdy zwieńczeniem serii nie byłam. Ale może po kolei.

Pierwszą cześć osławionej „Ostatniej Spowiedzi” pokochałam za jej prostotę i tę pewną dozę nierealizmu w okrutnym realizmie. Za tą piękną,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Patrząc na tytuł tej powieści i czytając jej opis od razu rodzi się przeświadczenie, że będzie to książka o wyścigu konnym i może jakieś poboczne, dorzucone dla fabuły historyjki. Jednak nic bardziej mylnego- „Wyścig Śmierci” jest pozycją, w której bohaterowie mimo ścigania się konno, prowadzą inny, o wiele ważniejszy wyścig- biegną za tym kim są, kim będą i czego potrzebują.

Wyspa Thisby to miejsce położone z dala od świata zewnętrznego, miejsce rządzące się własnymi prawami i starymi tradycjami, miejsce, gdzie wszyscy znają wszystkich i gdzie nie ma miejsca na sekrety. Jednak raz w roku, a dokładnie na przełomie października i listopada wyspa ożywa i staje się ostoją, zachętą dla turystów z całego świata- a to wszystko za sprawą osławionego wyścigu konnego. Ale to nie jest zwykły wyścig- uczestnicy biegną na koniach each uisce, rasie na krawędzi między potworami, a zwierzętami, które wyłaniają się z wody, swojego naturalnego środowiska, i których nigdy do końca nie da się poskromić. Krwiożercze, bez wahania niszczące wszystko, co spotykają na drodze, w tym i ludzi, stają się główną atrakcją, a nagrodą są pieniądze, tak ważne na wyspie, na której życie polega na funkcjonowaniu z dnia na dzień.

Sean co roku bierze udział w wyścigu i co więcej- cztery razy już go wygrał. Puck zostaje do tego zmuszona, przez położenie, w którym nagle się znajduje. On jedzie na Corrze, koniu each uisce, którego każdy już zna i bierze za pewnik. Ona porywa się na coś, czego nie zrobił jeszcze nikt- jedzie na zwykłym wierzchowcu, koniu lądowym, którego zna od zawsze. Przed przystąpieniem do wyścigu ledwie się znali z zasłyszanych historii, ale teraz zdają się rozumieć bez słów. Z czasem rozwiną to jeszcze bardziej, z czasem nie będą w stanie wyobrazić sobie wyścigu bez siebie nawzajem; nawet jeśli zwycięzca może być tylko jeden.

Polubiłam niezmiernie obydwoje głównych bohaterów- Sean był taki zimny, taki tajemniczy, ale miał w sobie tę iskierkę, która ciekawiła, przyciągała i nie pozwalała odejść. Puck natomiast to twarda, uparta bohaterka, które lubię najbardziej- wie, czego chce i nie boi się cofnąć nawet w obliczu klęski. Puck i Sean dopasowywali się nawzajem tak bardzo, że ich wątek nie wydawał się wcale wprowadzony na siłę- był tak naturalny, tak prawdziwy, że przekonanie, że inaczej być nie mogło mną owładnęło. Pozostali bohaterowie byli równie świetnie wykreowani- zarówno bracia Puck, Finn, który budził współczucie swoją kruchością, Gabe, który mimo, tego co robił nie potrafił mnie irytować. Holly, cudzoziemiec, mimo cwaniaczej natury i niezbyt jasnych zamiarów chciał czynić dobrze. I wszyscy inni- bohaterów było mnóstwo, ale każdy inni, każdy wyjątkowy, każdy dopracowany. Jak zwykli ludzie.

Pokazana została niezwykła więź między człowiekiem i zwierzęciem- i to jest piękne, jak naturalnie i jak prosto autorka to uchwyciła, przekazała. Puck i Dove, najlepsze przyjaciółki, mimo że jedna jest człowiekiem, a jedna koniem budziły we mnie niemożliwie ciepłe uczucia. Corr, który był posłyszy tylko wobec Seana i tylko jemu ufał, który był dla niego ważniejszy od wołającego wiecznie morza i środowiska. Przez całą tą powieść przebija się jakieś takie uczucie depresji, smutku, przygnębienia. Przez większość czasu podczas czytania, było mi przykro tym, co się dzieje z bohaterami i jak ich życie wygląda. Ale przy tym też cieszyłam się każdymi drobnostkami, które ich spotykały i dzięki którym na ich twarzach pojawiał się uśmiech. I właśnie to w tej książce jest takie ważne i takie budujące- czujemy to samo, co bohaterów i czytamy o nich z zaciekawieniem, ponieważ budzą w nas całą, przeróżną gamę emocji. Kibicujemy im, drżymy o nich i mamy w głębi nadzieję, że jednak im się powiedzie, bo zasłużyli wreszcie na szczęście i na happy end. Ale pytanie czy sama ich silna wola i uparcie im wystarczą nie opuszcza czytelnika aż do samej ostatniej strony powieści.

Jestem oczarowana „Wyścigiem Śmierci”. Pochłonięta jej historią, wciągnięta w jej świat, zżyta z bohaterami. Jestem przekonana, że szybko tej powieści i nie zapomnę i wcale nie chce zapominać; była czymś pięknym i czymś wyjątkowym. Polecam każdemu.

Patrząc na tytuł tej powieści i czytając jej opis od razu rodzi się przeświadczenie, że będzie to książka o wyścigu konnym i może jakieś poboczne, dorzucone dla fabuły historyjki. Jednak nic bardziej mylnego- „Wyścig Śmierci” jest pozycją, w której bohaterowie mimo ścigania się konno, prowadzą inny, o wiele ważniejszy wyścig- biegną za tym kim są, kim będą i czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pan Green po raz kolejny zrobił mi to samo i doprowadził do rozsypki- jego książki mają to do siebie, że nigdy nie mogę się po nich pozbierać. Zostawiają za sobą tylko jeden, wielki chaos, który nijak mogę ułożyć w spójną całość, już nie mówiąc o ogarnięciu go, a „19 razy Katherine” nie jestem żadnym wyjątkiem od tej reguły.

Nie jestem w stanie nawet określić, jaki był główny temat wspomnianej powieści. Szukanie samego siebie? Dociekania o sensie i ważności życia, bycia, istnienia? Przestroga przed pewnymi rzeczami? Pewnie wszystko z tego po trochu, ale jedno można tutaj odnaleźć na pewno- prawdę, realność i autentyczność, które uderzają podczas zagłębiania się w lekturę całe czas i cały czas rykoszetem.

Jeśli idzie o fabułę- śmiem powiedzieć, że nieraz wręcz wieje nudą i żmudnością. Ale, w jakiś dziwny, bliżej nieokreślony w sposób wcale mi to nie przeszkadzało, przeciwnie- ciekawie było mi czytać o tym jak Colin po prostu siedzi i myśli, analizuje, kalkuluje. Po raz kolejny, jak w każdej książce Greena ponad fabułę, akcję i ogólny plot twist wybijają się bohaterowie z tymi swoimi unikatowymi, szczerymi i tak do bólu prawdziwymi charakterami. Wydaje mi się, że to główna cecha, którą tak cenię w autorze i dzięki której zaliczam go do kręgu moich ulubionych pisarzy- ci nietuzinkowi bohaterowie. Podoba mi się też ta dużo liczba przypisów, które John Green umieszcza, pozwala to na takie, nie wiem, wytworzenie więzi?

W którymś momencie książki główny bohater porównał sam siebie do postaci, którą wiele z nas pewnie już dość dobrze zna- Holdena Caulfielda z Buszującego w Zbożu i wreszcie oświecił mnie z kim kojarzyłam go już od samych pierwszych stron. Jako, ze Holden to jedna z moich ulubionych i najbardziej cenionych postaci literackich i Colin od razu zawładnął całą moją uwagą. I co się okazało? A to, że pod wieloma względami Colin to taka typowa ja, że to aż przerażające. Trochę tak, jak gdybym dostała opowieść o samej sobie, a pan Green był w stanie zajrzeć do mojego umysłu. A kim jest nasz Colin? Cudownym dzieckiem, które wcale nie jest cudowne, tylko ma niesamowitą pamięć i poświęca nauce większość swojego czasu. Egoistą, egocentrykiem i panem wszystkowiedzącym. Osobą, którą powierzchownie nic nie rusza, a w rzeczywistości wszystko to zżera od środka. Jest tak złożoną postacią, że w pewnym momencie stał się dla mnie żywym, istniejącym człowiekiem z bijącym sercem, a nie papierowym charakterem zbudowanym na słowach i opisach. Jest też postacią, która wielu będzie irytować, której wielu nie polubi, która dla wielu zepsuje całą powieść. Ja jednak Colina lubię, ponieważ czuję dziwną wieź z bohaterami, z którymi w niektórych sytuacjach mogę się tak łatwo utożsamić.

I właśnie na tym polega cały haczyk „19 razy Katherine”- jeśli zrozumiesz i polubisz głównego bohatera to pokochasz tę powieść. Jeśli nadasz mu znów nalepkę, że do niczego się nie nadaję, to książką będzie ci drzazgą pod paznokciem. Naprawdę rzadko porównuję ze sobą książki, ponieważ zwyczajnie tego nie lubię, ale tu pozwolę sobie uczynić wyjątek i dodać, że to tak samo jak ze wspomnianym wcześniej Buszującym w Zbożu i jego Holdenem, a przynajmniej w moim odczuciu- czyli sympatia do bohatera równa się sympatii do książki, prosty mechanizm.

Czy polecam? Oczywiście, że polecam, ale nie ma co ukrywać- Green ma lepsze powieści, a ta książka należy do zbioru tych specyficznych historii, które irytują i budzą zachwyt jednocześnie. Ci jednak, którzy pokochają książkę, przeczytają nieraz i nie dwa razy, bo znajdą tam, czego właśnie potrzebują. Skłaniam głowę przed twórczością pana Greena po raz kolejny.

Pan Green po raz kolejny zrobił mi to samo i doprowadził do rozsypki- jego książki mają to do siebie, że nigdy nie mogę się po nich pozbierać. Zostawiają za sobą tylko jeden, wielki chaos, który nijak mogę ułożyć w spójną całość, już nie mówiąc o ogarnięciu go, a „19 razy Katherine” nie jestem żadnym wyjątkiem od tej reguły.

Nie jestem w stanie nawet określić, jaki był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przykro mi to pisać, ale „Elita” to wypisz wymaluj pierwsza część czyli „Rywalki”, tyle że ze zredukowaną ilością biegających dookoła i plączących się pod nogami panienek w ładnych sukienkach, a większą ilością tak zwanych „napadów” rzekomych „buntowników”, na które reagowali ziewaniem zarówno bohaterowie, jak i czytelnicy.

Jak głosi nam zdanie na przedzie okładki, z 35 dziewczyn, które przybyły na Eliminacje w poprzedniej części zostało tylko 6, a walka o serce księcia, że pozwolę tak to sobie nazwać, robi się coraz bardziej zażarta. Jedną z wybranek jest bohaterka, którą każdy już znamy, panie i panowie, brawa dla naszej Americi, która od bardzo pierwszej do bardzo ostatniej strony rozwodziła się nad tym, którego z dżentelmenów powinna wybrać. I na tym opiera się niestety cała fabuła tej powieści.

W pierwszej części traktowałam główną bohaterkę z przymrużaniem oka i myślałam sobie, że jest po prosu nieogarnięta. Ale po tej części wiem, że nasza Ami jest żywcem i najnormalniej w świecie tępa. Jej dziecinne myślenie, nierozsądne zachowania i wieczne niezdecydowanie mnie aż bolały. Żeby było mało to jeszcze dziewczyna cierpi rozdwojenie jaźni, a te jaźnie się nawet nazywają! Jedna do „Maxon”, druga to „Aspen” i już się zgubiłam, która, kiedy i dlaczego wygrywała. Aż dziw bierze, że któregoś chłopaka szlag z tą dziewczyną nie trafił, bo ja przez jej nieumiejętność dokonania jakiegokolwiek wyboru i zmiany zdania średnio co trzy strony miałam ochotę dziewuchą tak porządnie potrząsnąć. Albo jej gorset poluzować, żeby się dotleniła i zaczęła myśleć. Co do dwóch głównych amantów, to Aspena nie lubiłam już odkąd się pierwszy raz w „Rywalkach” pojawił i nie zmieniłam zdania. Wydaje mu się, że może mieć wszystko, bo poprosi, bo miłość obieca, mimo że sam zawalił sprawę. Maxon to jedyna postać z potencjałem; wiedziałam, że cos ukrywa i nie myliłam się. Cieszę się, że chociaż z niego autorka nie zrobiła ofiary losu, tylko postać, która ma do zaoferowania coś poza irytacją. Ale cały czas męczy mnie pytanie: co oni obaj w Ami widzą?... Reszta bohaterów, tak jak w części poprzedniej, nie przykuła mojej uwagi. Pozostałe kandydatki są wszystkie takie same, mimo usilnych starań pani Cass, by uwydatnić jak najbardziej ich cechy charakterystyczne; królowa jest zbyt dobroduszna, a król kojarzy mi się z jakimś czarnym bohaterem dziecięcych bajek.

Co do akcji… powtórka z rozrywki: bale, przebieranki, wywiady, schadzki, i te jakże nieszczęsne napady. Ja przepraszam, ale co to zamek i władza, że nie może sobie poradzić z grupką leśniczych, piszących graffiti na ścianach i kradnących, uwaga, uwaga: książki! Teraz jak o tym myślę, to mi się śmiać chce, ale czytając, po prostu oczy mi się zaczynały kleić. Dni przelatywały w mgnieniu kartek, jak gdyby nic nie znaczyły i większość wydarzeń nie wnosiła nic nowego. Równie dobrze, ta część mogłaby nie powstać. Jedyną nowością było wprowadzenie zapisków z pamiętnika założyciela kraju. Chociaż i to bohaterka zepsuć swoim idiotyzmem musiała… nic nowego.

Nie wiem, jak mam podsumować tę część. Nie liczyłam na wiele i nie przejechałam się na wygórowanych oczekiwaniach, ale też nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Czytałam bez emocji (chyba, że liczymy irytację na tępotę Ami), ale szła niesamowicie szybko, przebrnęłam na zaledwie jedno podejście. Hmm, ten kto czytał „Rywalki” zapewnie po drugą część sięgnie i tak, ale z mojej strony tylko tyle, że to niekoniecznie beznadziejna, ale niezbyt udana kontynuacja.

Przykro mi to pisać, ale „Elita” to wypisz wymaluj pierwsza część czyli „Rywalki”, tyle że ze zredukowaną ilością biegających dookoła i plączących się pod nogami panienek w ładnych sukienkach, a większą ilością tak zwanych „napadów” rzekomych „buntowników”, na które reagowali ziewaniem zarówno bohaterowie, jak i czytelnicy.

Jak głosi nam zdanie na przedzie okładki, z 35...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwszą część Trylogii Valisarów czytałam już dosyć dawno, nadszedł więc czas, żeby wreszcie wziąć się za drugą i szczerze powiedziawszy jak tylko przeczytałam kilka pierwszych stron to zaczęłam się zastawiać, czemu aż tyle tym zwlekałam. Pani McIntosh pobiła samą siebie i podarowała nam jeszcze bardziej wybitną powieść, niż wcześniej.

Na początku trochę nie bardzo podobał mi się fakt, że akcja w „Krwi Tyrana” rozgrywa się aż dziesięć lat po części poprzedniej, ale teraz już rozumiem, że inaczej nic by nie miało sensu i w ten sposób jest o wiele lepiej; wszystko ładnie się poskładało niczym elementy układanki. Miałam trochę problemy z przypomnieniem sobie niektórych faktów z części poprzedniej i czasem gubiłam wątek, ale trochu i po trochu i wszystko w prosty sposób się wyjaśniło.

Akcja pędziła przed siebie, tak że nie nadążałam. Nie żartuję. Bałam się wręcz zamknąć książkę, przerażona, że już w kolejnym rozdziale rozegrają się jakieś kluczowe wydarzenia, a ja jestem nich tak blisko. To zaś sprawiało, że czytałam ją na jednym wydechu i nawet jak już oczy mi się kleiły to brnęłam przez strony dalej. Było tyle zwrotów akcji, że ja sama zgubiłam już rachubę. Popadałam tylko w coraz większe niedowierzanie. Tyle rzeczy się wyjaśniło, wreszcie znalazły się odpowiedzi napytania, które powstały w części pierwszej, ale niestety moje przypuszczenia nawet koło nich nie leżały.
Zazwyczaj, kiedy jest dużo bohaterów, to połowę z nich po prostu ignoruję, nawet nie poświęcając im uwagi, bo nie mam sił się rozrywać wewnętrznie na tyle postaci, ale w nie w tym przypadku. Mimo, że w jednym rozdziale krzyżowało się czasem nawet pięć szlaków i historii, dalej czytałam z zapartym tchem, sprawnie między nimi przeskakując.

Co do bohaterów, to naprawdę podziwiam autorkę za to, że dała rade naraz manipulować tyloma różnymi charakterami na raz i to bez zgrzytów w ich osobowościach. Podobało mi się tez to, jak każdy się wręcz naturalnie zmienił w tym dziesięcioletnim okresie. Muszę tylko wylać swoje zdenerwowanie na Leo. Co za irytująca postać! Jak tylko pojawiało jego imię, miałam ochotę wyrwać stronę z książki, byle na to nie patrzeć. Wrr, dalej się we mnie krew gotuje, jak o nim myślę. Wiem że musi być taką postacią, a nie inną, ale tak czy siak znieść go nie mogę. Co do reszty- nie ma sensu o każdym z osobna pisać, bo jak zacznę, to już nie skończę. Pojawiają się nowi, odchodzą starzy, jedni zyskują moją sympatię, a inni ją tracą. A jeszcze inni stają pod znakiem zapytania. I teraz, szczerze powiedziawszy, to już sama nie wiem, komu kibicuję.

Czytając ostatni rozdział leżałam sobie spokojnie w łóżku, ale kiedy dotarło do mnie znaczenie ostatnich słów to aż wstałam i pufałam z niedowierzania nad tą książką kilka dobrych chwil. Dalej do mnie nie dociera w pełni to, jaką bombę na nas autorka zrzuciła. Jak myślę o ostatniej części, to aż się boję, tego co pani McIntosh tam dla czytelników zgotowała. Nie jestem pewna, czy moje uczucia to wytrzymają. Jedyna rzecz, która mi się nie podobała to epilog. Może dlatego, że nie lubię już przesadzonego mieszania, ale to tylko mała ryska a nie wielki minus.

Naprawdę wielkie pokłony dla pani Fiony McIntosh. Już dawno żadna książka fantasy tak na mnie nie podziałała i nie wyprowadziła tak w równowagi. Czuje się tak przytłoczona całą ta treścią, jakbym ją wręcz przedawkowała, że nie mogę pozbierać myśli. Jednej rzeczy jednak jestem pewna- „Krew Tyrana” jest jeszcze lepsza niż poprzednia część trylogii i mogę się założyć, że wbije w fotel każdego, kto się zatracił w „Królewskim Wygnańcu”.

Pierwszą część Trylogii Valisarów czytałam już dosyć dawno, nadszedł więc czas, żeby wreszcie wziąć się za drugą i szczerze powiedziawszy jak tylko przeczytałam kilka pierwszych stron to zaczęłam się zastawiać, czemu aż tyle tym zwlekałam. Pani McIntosh pobiła samą siebie i podarowała nam jeszcze bardziej wybitną powieść, niż wcześniej.

Na początku trochę nie bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Który to już raz dałam się skusić ładnej okładce? Pomyśleć, że już miałam swoją nauczkę nie raz i nawet i nie dwa- ale cóż, pewne błędy popełnia się kilka razy. Po „Rywalkach” spodziewałam się czegoś całkowicie innego i mimo tego, że nie była to zła książka, to jestem jednak trochę zawiedziona.

35 dziewczyn i tylko jeden książę. Stawką jest nie tylko tron i tytuł księżniczki, ale też wyższy status dla całej rodziny i możliwość polepszenia ich życia. To jeden z głównych powodów dla których młoda America zgłasza się do Eliminacji- jako że znajdują się z rodziną niebezpiecznie blisko kastowego dna, trzeba łapać wszystkie okazje, aby jakoś sobie dopomóc. America, cierpiącą po niedawno złamanym sercu dostaje się do konkursu i w jednym momencie znajduję się w pałacu, będąc obserwowana przez cały kraj. Czy dziewczyna poradzi sobie? A może wcale nie chce zdobyć serca księcia? Ale, co jeśli jednak się zakocha?

Liczyłam na jakąś wielka akcję, konkurs pełen napięcia, rywalizację pełna emocji. A tu nic z tego. Pal sześć licho, że nie działo się w zasadzie nic poza rozmawianiem, występowaniem w telewizji i jedzeniem obiadów, ale jak już był zalążek jakiejś akcji, to wszystko zostało zrujnowane przez dialogi… kto w czasie najazdu sobie plotkuje? Jasne, olać to ze zaraz nas mogą zabić, przynajmniej umrzemy spełnieni, że nowa suknia królowej została obgadana. Wiem, wiem, przesadzam, ale strasznie mnie irytowała ta monotonność akcji. Mimo tego, jednak czytało się dość szybko i nawet w miarę ciekawie, ale po jakimś czasie po prostu cała książka zaczęła mi się w jedno zlewać. Ogólnie doceniam pomysł autorki, ale potencjał został jak na mój gust źle wykorzystany, pierwsze chciałam to nazwać grzecznymi Igrzyskami Śmierci w sukienkach, ale to się nawet nie umywa do Igrzysk, więc…

Bohaterowie… America była tak w nie sprytny sposób wyidealizowana, ale w sumie traktowałam ją z obojętnością przez cała książkę. Końcówką trochę mnie tylko do siebie przekonała, wiec liczę na nią w kolejnej części. Maxona za to bardzo polubiłam, nie wiem czemu, ale wydawał się warty mojej sympatii. Trochę może bardziej władczy powinien być, ale już mu wybaczę. I od początku przeczuwałam, że ma jakaś tajemnicę i mimo, że nic nie wyszło na jaw, to ja swojego stanowiska dalej zawzięcie będę bronić. Nie znosiłam tylko Aspena. Tak bardzo i z całej siły, nie trawię tej postaci. Ugh, udusiłabym gdybym mgła. Nie cierpię bohaterów pod hasłem „Będę nieszczęśliwy, żebyś ty mogła być szczęśliwa. A nie, sorry, zmieniłem jednak zdanie, bądźmy nieszczęśliwi razem…”. Reszta bohaterów w zasadzie niczym się nie wyróżnia, wszystkie inne kandydatki zostały zlane w jedno, nawet imion nie kojarzę.

Ale ogólnie, w rozrachunku… podobało mi się. To taka moja „guilty pleasure”, bo wiem ze książka, nie była wybitna i że powinnam ją pewnie zjechać od deski do deski, ale w zasadzie miło wspominam czas z nią spędzony i mam ciche wrażenie, że to tylko wprowadzenie do kolejnej części, która- miejmy nadzieję- zaskoczy nas pozytywnie. Polecam, ale w z góry zaznaczam, żeby nie podchodzić do „Rywalek” na poważnie.

Który to już raz dałam się skusić ładnej okładce? Pomyśleć, że już miałam swoją nauczkę nie raz i nawet i nie dwa- ale cóż, pewne błędy popełnia się kilka razy. Po „Rywalkach” spodziewałam się czegoś całkowicie innego i mimo tego, że nie była to zła książka, to jestem jednak trochę zawiedziona.

35 dziewczyn i tylko jeden książę. Stawką jest nie tylko tron i tytuł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poradnik „w jaki sposób upchnąć jak najwięcej niedorzeczności w 260 stronach” pod nakładem wydawnictwa Dreams już za jedyne 44.90! Okrojona wersja:
1.NAJWAŻNIEJSZY punkt- stwórz dwójkę młodych bohaterów- nie starszych niż 16 lat!- oraz wyidealizuj ich do bólu. Niech nie mają żadnych wad, ale to żadnych. Dostępna jest tylko cała gama zalet- koniecznie jednak, żeby jedna wykluczała drugą! No i najlepiej jeśli bohaterowie to będą On i Ona.:
a) On- idealny wygląd plus jakaś cecha charakterystyczna, która utknie w głowie czytelnika, jak w tym wypadku białe pasemko włosów opadające na czoło. Kapitan drużyny koszykarskiej, pewny siebie, władczy. Musi być koniecznie uparty i gotowy zrobić wszystko dla Niej, z którą rozmawiał tylko w swojej głowie.
b)Ona- kolejna sportsmenka, pływaczka najlepiej, żeby miała świetne ciało, które On lubi dotykać i podglądać. Cicha, płaczliwa, tępa laleczka, która nie robi nic tylko się dziwi nad światem i zastanawia, czemu jest tak a nie inaczej. No, ale oceny w szkole muszą być najwyższe! Prymuska wypisz, wymaluj.
2. MIŁOŚĆ musi być głównym punktem. To nic, że płaska, to nic że z niczego, ważne, żeby była! Przecież czytelnicy na to polecą. Najlepiej jednak, jeśli On i Ona byli sobie przeznaczeni już od dzieciństwa, nawet jeśli mieszkają w różnych wymiarach- to musi być taka miłość z prawdziwego zdarzenia, a nie byle jaka! Przy pierwszym spotkaniu muszą się pocałować, przy następnym iść do łóżka! Pal sześć licho, że mają 16 lat.
3. Przydałoby się stworzyć jakiegoś bohatera geniusza, który wie wszystko i jest w stanie wszystko załatwić. Najlepiej informatyk, ale totalny introwertyk, żeby czasem w „fabule” nie namieszał i żeby nie przyćmił boskości Jego.
4. Rodzice po prostu muszą być tymi złymi! Ale nie zapomnij ukrócić ich roli do minimum. Jak dziecko wyjedzie niewiadomo gdzie, to się nie stresuj. Powiadom policję i siedź spokojnie w fotelu. Znajdzie to się znajdzie, a jak nie to trudno. Zawsze można mieć kolejne, nie? Niech będą bez wyrazu też, ale raz czy dwa się wkurzą i zażądają wyjaśnień. Ale oczywiście ich nie dostaną, bo są tak nieudolni swoich rolach. To bardzo ważne!
5. Świat, w którym można dosłownie wszystko. Jak idealni bohaterowie to świat też, nie? Równowaga musi być. Niech sobie 16-latek lata z Rzymu do Australii, wynajmuje pokój w hotelu i szlaja po nocach po obcym mieście. Oni muszą być tacy świetni, że są ponad wszystkie przepisy i ludzie im jedzą z ręki. Albo nie wiem, ładnie oczy niech mają. W każdym razie- wszystko musi im iść jak po maśle!
6. Losy świata rzucone mają być na barki nic nie wiedzącej o tym Pary Idealnej. I tylko ich związek jest w stanie uratować szczerzącą się zarazę, albo coś. Nie, nie. Już wiem, już wiem! Muszą powstrzymać lecący ASTEROID! Luzik, błahostka, na co dzień to robię.
7. Dorzuć ze dwie, trzy łzawe sceny, które będą totalnie tandetne i będą przyprawiały o odruch wymiotny, ponieważ bohaterowie są tak idealni, że łez wycisnąć z oczu nie mogą, bo się im makijaż rozmaże, czy żyłka pęknie.
8.Oraz, co obowiązkowo musi być: JEDEN WIELKI CHAOS! Chaos, chaaaaaos, chaos! Bez tego to nie wyjdzie jak ma wyjść. Pisz byle co, byle pisać! Jak się nie trzyma kupy to trudno, może nikt się nie skapnie. Sceny które nie mają sensu, skakanie między światami, sny, znów powrót do realności, znów skok gdzieś tam, chwila snu. lądujemy w innym wymiarze, a zaraz pod samochodem. Niech się dzieje noo! Jak szaleć to szaleć! Akcja musi być.
9.Nie fatyguj się tłumaczeniem niczego. Podaj po prostu regułkę z wikipedi, jakiś przykład, który nic nie mówi i wracaj do swojego chaosu. A nie, żeby to ładniej nazwać: artystyczny nieład! Niczym włosy na głowie idealnego Jego. Także, nawet jeśli sam nie rozumiesz o czym piszesz, nic się nie przejmuj. Staraj się, żeby to mądrze brzmiało, a będzie git!
10. Co do losów świata się odnosząc- może jakaś mała wojna, hmm? Żeby tak się bardziej reżimowo zrobiło. I jeszcze więcej chaosu. A że się powtórzę: im więcej chaosu tym lepiej! Ale zrób to tak sprytnie, żeby umknął czytelnikom moment wybuchnięcia! Wiesz, zwykłe niedzielne popołudnie (lub środowe, jeśli wolisz), a tu nagle czołgi, żołnierze, strzelanina, godzina policyjna. Żeby ten dreszczyk emocji był! Czujesz już to?
11. Jakieś mądre słowa, co pokazują genialność bohatera. Jego najlepiej, bo Jej kwestie niech wszystkie będą głupie- w końcu ma być typową panienką, prawda? Że sobie pozwolę zacytować:
a)”wyzwanie rzucone światu”- świecie drżyj! Oto przed tobą stoi 16-letni On! Jeszcze się nie boisz?! On jest przecież w y j ą t k o w y! Rozwali cię na drobny mak. Świat nie ma szans w tym starciu, przykro mi.
b) „Żegnam” do rodziców, którzy płacili na ciebie i cię wychowywali przez ostatnie 16 lat, i nawet nie daj im się wytłumaczyć. Ale masz racje gdzie tam rodzice jak masz Ją, którą znasz od kilku dni. Ah, co ta true love robi z człowiekiem? I niech mówiąc te słowa, ma On minę w stylu „Bitch, I’m fabulous”. Tak, dla podkręcenia emocji.
12. Całość niech się nadaje na tani hollywoodzki film. Tak żeby te denne dialogi można było cytować, aktorzy nieumiejący grać świetnie odegrali twoje drewniane i przezroczyste postacie!
13. I błagam- nie zapomnij o BEZSENSOWNEJ końcówce, która ma zaciekawić do kolejnej części, którą stworzysz na tej samych zasadach, ale z większą dawką chaosu tym razem! Nawet jak sam nie wiesz, co się w końcu stało z bohaterami i co chodziło to nic. Może coś wymyślisz jeszcze w kolejnej ‘fascynującej’ powieści.

Na koniec cała tą papkę daj to tłumaczeniu komuś, kto zdaje się znać każdy język, poza polskim- włoski, angielski żeby było pod dostatkiem. Polskim się nie przejmuj. A tam, literówki, urwane zdania, bezsensowne dialogi. Kto by się tym przejmował jak mamy Ją i Jego?

2/10- jedna gwiazdka za to, ze się szybko czytało, druga za ładną okładkę. Nie polecam. Naprawdę dawno nie czytałam czegoś tak beznadziejnego.

Poradnik „w jaki sposób upchnąć jak najwięcej niedorzeczności w 260 stronach” pod nakładem wydawnictwa Dreams już za jedyne 44.90! Okrojona wersja:
1.NAJWAŻNIEJSZY punkt- stwórz dwójkę młodych bohaterów- nie starszych niż 16 lat!- oraz wyidealizuj ich do bólu. Niech nie mają żadnych wad, ale to żadnych. Dostępna jest tylko cała gama zalet- koniecznie jednak, żeby jedna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Felix,Net i Nika” to seria, która towarzyszy mi już od kilku lat i mogłoby się wydawać, że robię się na to trochę za stara, ale mam do niej taki sentyment, że z uśmiechem na ustach czytam każdą, kolejną część, tak samo było i z „Sekretem Czerwonej Hańczy”.

W tej części przez pierwszą połowę nasza trójka głównych bohaterów musi się opiekować gośćmi z wymiany, a przez kolejną połowę odbywają wycieczkę szkolną- ale nie byle jaką wycieczkę! W ich gimnazjum wszystko jest specyficzne, a ze trzeba było oszczędzać, klasa 2a przejdzie przez prawdziwą szkołę życia. A dodatkowo w miejscu wypoczynku, coś zaczyna straszyć, a legenda o diable z Czerwonej Hańczy z dnia na dzień staje się coraz bardziej prawdziwa.

W tej części auto postawił przede wszystkim na humor i jest za to niezmiernie wdzięczna! Rozległe opisy techniki i zjawisk w części poprzedniej były dla mnie prawdziwą torturą. A teraz czytało się zabawnie i na luzie, i nieraz pokładałam się ze śmiechu, bo umiejętność tworzenia dialogów i komicznych sytuacji pan Kosik opanował do mistrzowskiego poziomu. Jak to zawsze książka skrzy przygodą, akcją; fabuła jest skomplikowana i narasta powoli, a tajemnice piętrzą się i piętrzą.

Bohaterów było mnóstwo przez cały czas trwania powieści. Na pierwszym planie są oczywiście Felix, Net i Nika, ale ich koledzy z klasy, nauczyciele, czy goście z wymiany prawie zawsze są gdzieś obok, co powoduje właśnie te wszystkie zabawne sytuacje. Zresztą, gdziekolwiek jest Net, tam musi się coś stać! Bardzo lubię wszystkie postacie tej serii, są sympatyczne, śmieszne i świetnie się o nich czyta.

Jednakże i postacie i sytuacje są pod pewnymi względami mocno przerysowane, albo przesadzone. Ale jeśli chodzi, to moja sympatia dzięki temu jest tylko większa. Taka przyjemna dawka nierealizmu w realnym świecie i uśmiech sam się pnie na usta, bo nieraz ma się wrażenie, ze się czyta niezłą parodię.

Tak więc, „Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy” to moim zdaniem jedna z lepszych części całej serii. Przesiąknięta humorem, przygodą, ale też tajemnicą. Zdecydowanie polecam, poprawa humoru gwarantowana!

„Felix,Net i Nika” to seria, która towarzyszy mi już od kilku lat i mogłoby się wydawać, że robię się na to trochę za stara, ale mam do niej taki sentyment, że z uśmiechem na ustach czytam każdą, kolejną część, tak samo było i z „Sekretem Czerwonej Hańczy”.

W tej części przez pierwszą połowę nasza trójka głównych bohaterów musi się opiekować gośćmi z wymiany, a przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Szklany Tron” ciekawił mnie już odkąd zobaczyłam jego zapowiedź, ale jak to zawsze u mnie jest dopiero teraz znalazłam na niego czas. Brakuje mi jedno słowa, żeby określić tą książkę, bo „świetna” to za dużo, a „dobra” to za mało- takie cos pomiędzy.

Calaena to wyszkolona zabójczyni, która za swoje zbrodnie wysłana została do obozu śmierci. Pewnego dnia wyciąga ją jednak stamtąd tajemniczy następca tronu i daje proste zadanie- musi wygrać turniej o rolę Królewskiego Obrońcy, a wolność zostanie zwrócona. Wszystko wydaje się proste, jednak podczas turnieju dochodzi do niewyjaśnionych zabójstw na uczestnikach, a Calaena musi szybko dociec, kto jest ich sprawcą, by samej nie stać się ofiarą.

Ogólnie to spodziewałam się czegoś innego. Myślałam, że książka w największym stopniu będzie mówić o turnieju, treningach i próbach, a tu nic z tego. Ale to nie tak źle, bo dzieje się wiele innych, ciekawych rzeczy. Akcja nie leci z prędkością światła, rozwija się powoli, aby wreszcie wybuchnąć z przytupem. Opisane jest wiele wątków, wiele zdarzeń, ale i tak czyta się szybko i tak płynnie. Styl pisania jest obrazowy i ani za prosty, ani za trudny tylko taki w sam raz do tego typu powieści.

Autorka wykreowała ciekawy świat fantasy, aczkolwiek czegoś mi w nim brakło. Może dlatego, że akcja rozgrywa się cały czas na jednej płaszczyźnie, w jednym miejscu i nie ma opisu innych krain, tylko wspomniane fakty o nich.

Bohaterowie byli dosyć żywi i przekonujący, chociaż czasem wiało mi sztucznością. Calaena to taka twarda, wygadana dziewczyna, ale tylko na pierwszy rzut oka. Aż mnie trochę zdziwiło to, jaką wrażliwą osobę zrobiła z niej autorka. Nie, nie że beksa i ciepłe kluchy- była twarda kiedy trzeba było. Doriana, czyli naszego następcy tonu, nie mogłam polubić. Naprawdę próbowałam! Ale to było ponad mnie. Koleś dużo gadał, dużo myślał, a nic nie robił w zasadzie. Taki był bez wyrazu i nawet jego twarzy sobie nie umiałam wyobrazić. Za to bardzo polubiłam Chaola i było go jak dla mnie o wiele za mało. Sensowny, z charakterem i wiedzący, czego chce- takie postacie właśnie lubię. Reszta bohaterów, których jest w samej rzeczy niemało, także była świetna i liczę na poznanie ich historii w kolejnych częściach.

Ale jedna rzecz która mnie do białej gorączki doprowadzała- trójkąt miłosny. Chryste, czy autorki nigdy się nie nauczą, jakie to jest denerwujące i że książka traci cały swój urok przez taki zabieg ?! Wiem, że pewnie przesadzam, ale ja takich rzeczy naprawdę nie znoszę. Dobrze ze jako tako się ten wątek rozwiązał w tej części, bo kolejnych scen na tym polu bym chyba nie zdzierżyła.

Tak więc, „Szklany Tron” to taka niewymagające fantasy, którą polecam na leniwy wieczór, albo jak ma się ochotę na coś lekkiego, ale i przyjemnego. Daję 7,5/10 i już wyczekuję drugiej części!

„Szklany Tron” ciekawił mnie już odkąd zobaczyłam jego zapowiedź, ale jak to zawsze u mnie jest dopiero teraz znalazłam na niego czas. Brakuje mi jedno słowa, żeby określić tą książkę, bo „świetna” to za dużo, a „dobra” to za mało- takie cos pomiędzy.

Calaena to wyszkolona zabójczyni, która za swoje zbrodnie wysłana została do obozu śmierci. Pewnego dnia wyciąga ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ależ ja wymęczyłam tą książkę, naprawdę. Musiałam wyłączyć muzykę w słuchawkach, bo była tak nudna, że się skupić nie mogłam. Wolałam siąść nad podręcznikiem do chemii i zagłębiać tajniki gleby, byle tylko się od „Do światła” trzymać daleko…

Początek był kuszący i czytałam za zaciekawieniem; pierwsze sto stron pochłonęłam w oka mgnieniu. Ale to chyba mylne pierwsze wrażenie, bo jak zasiadłam do niej kolejny raz, to szło mi jak przez bagno. Im dalej, tym gorzej. Akcja zamiast się rozkręcać, wręcz zwalnia. Zresztą co to za akcja, ze sobie łażą od miejsca do miejsca, od czasu do czasu zabiją zmutowane zwierzątko i przez przypadek siebie nawzajem? Styl pisania także mnie nie powalił na kolana- taki trochę sztywny, a jak czytałam, ze „kilka figurek przemykało w cieniu” kolejny raz z rzędu, to zaczynałam rozpatrywać bohaterów pod kątem manekinów… i piękne lanie wody o nadziei, instynkcie samozachowawczym, szkoda tylko ze tak bardzo niepotrzebne.

Dwaj główni bohaterowie- Gleb i Taran to takie przysłowiowe Gary Stujki- niezniszczalni, niepokonani, przeżyją wszystko i wszystkich. Gleb- toż to złote dziecko jest! W przeciągu bodajże 30 stron pokonał dorosłego, silnego człowieka, nauczył się pływać, prowadzić kuter, a ile razy swego mentora i zresztą nie tylko jego z opresji uratował, to aż rachubę straciłam. Taran znów to taki typowy mentor gbur- „zrób to, to i to… umarłeś? przykro, mówiłem zrób inaczej”. Ale oczywiście dla naszego wybranego chłopca serduszko stalkera mięknie.. jakież to oczywiste. Reszta bohaterów gubiła mi się w akcji, nie pamiętam żadnego imienia, żadnej cechy charakteru.

Jedyne co mnie ciekawiło i przeczytałam bez szemrania to strony ze znalezionego pamiętnika- interesująca, chociaż tragiczna historia. I niby fajnie, że byli poza metrem i łazili sobie po tej powierzchni, ale jakoś do mnie nie dotarł ogrom zniszczeń i w ogóle.. autor nie potrafił tego oddać po prostu. Końcówka utwierdziła mnie w przekonaniu, że cała ta książka sensu nie miała. Niemniej, mam pod ręką drugą cześć i nie powiem- kusi. Kusi, bo mam cichą nadzieję, ze autor podrasował trochę swoje uniwersum.

Podsumowując jednak cześć pierwszą, jestem niezadowolona i nieusatysfakcjonowana. Klimatu ze starego, dobrego „Metro” nie ma tu w ogóle, o ciekawej historii nie wspominając. Ale dobra, kończę moją litanię, bo taki mój urok, że jak zacznę narzekać, to nie skończę. „Do światła” nie polecam, aczkolwiek nie odradzam.

Ależ ja wymęczyłam tą książkę, naprawdę. Musiałam wyłączyć muzykę w słuchawkach, bo była tak nudna, że się skupić nie mogłam. Wolałam siąść nad podręcznikiem do chemii i zagłębiać tajniki gleby, byle tylko się od „Do światła” trzymać daleko…

Początek był kuszący i czytałam za zaciekawieniem; pierwsze sto stron pochłonęłam w oka mgnieniu. Ale to chyba mylne pierwsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chyba miałam względem tej książki po prostu zbyt wysokie oczekiwania. Ale biorąc pod uwagę, że poprzednia książka pani Marriott bardzo mi się podobała i tu miałam pewnie nadzieje, które niestety okazały się złudne.

Aleksandra wydaje się nie być dobra w niczym, jest osobą, która w każdej dziedzinie wypada „tak sobie”. Żyje w otoczeniu ukochanych jej osób, ale pewnego razu miejsce ma tragedia, która rzuca mroczny cień na wszystko, co bohaterka znała i czyni jej życie wieczną walką o przetrwanie i o pozostanie sobą.

Ogólnie podobał mi się zamysł historii, ale wiedząc, jak autorka potrafi operować faktami i wydarzeniami, liczyłam na wiele więcej. Fabuła była po prostu nudna; przez większość czasu Aleksandra była sama i rozmawiała sobie w myślach. Za dużo retrospekcji i przewidywań, które nie pozwalały się rozwinąć właściwej akcji. Tygodnie mijały w zdaniach, miesiące na przestrzeni kilku stron, podczas których nic się nie działo; a nawet jak coś się działo to dostaliśmy o tym skrawek informacji, wciśnięty w jedno zdanie. Same ogólniki, które mnie irytowały, a skupianie się na niczym ważnym. Dobrym zagraniem było wprowadzenie magii- nadała trochę takiego unikatowego klimatu, a bez tego byłoby naprawdę kiepsko.

Mimo, że bardzo starałam się nie porównywać tej książki do „Cieni na Księżycu”, to czasem skojarzenia aż się same nasuwały. Wspomniane już wcześniej miganie tygodni na niczym ważnym; rzucanie bohaterki z deszczu pod rynnę, które tutaj średnio wypadło, bo każda sytuacja rozwijała się błaho, nijak... wręcz naiwnie. I znów mamy motyw okropnego rodzica... jak w poprzedniej powieści byłam stanie poprzeć stanowisko bohaterki, tak tutaj jej uczucia mnie irytowały; przepraszam bardzo, ale brak smutku na wieść śmierci rodzica mnie aż zniesmacza.

Bohaterowie mnie też nie zachwycili. Aleksandra była trochę przezroczysta, czytałam o niej bez emocji, żadnego przywiązania; pod koniec się trochę rozwinęła, ale bez jakiegoś „wow”. Gabriel chyba miał być postacią stworzoną do polubienia, ale było go tak mało, że sama nie wiem, co o nim myślę; był jednak za bardzo wyidealizowany, nie lubię postaci bez wad. Czarny charakter, Zella, przysparzała mnie o wredny chichot, a wszyscy bracia bohaterki byli tacy sami, nie rozróżniłam ich za kija.

Tak więc, „Królestwo Łabędzi” nie było książką, którą bym poleciła, aczkolwiek zniechęcać nikogo nie chcę. Jestem wręcz pewna, że ta prosta i na jakiś sposób piękna historia Aleksandry zachwyci niejednego; mnie jednak nie oczarowała.

Chyba miałam względem tej książki po prostu zbyt wysokie oczekiwania. Ale biorąc pod uwagę, że poprzednia książka pani Marriott bardzo mi się podobała i tu miałam pewnie nadzieje, które niestety okazały się złudne.

Aleksandra wydaje się nie być dobra w niczym, jest osobą, która w każdej dziedzinie wypada „tak sobie”. Żyje w otoczeniu ukochanych jej osób, ale pewnego razu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czego się spodziewałam po tej książce. Zabrałam się za nią tak spontanicznie i nagle, i dobrze zrobiłam. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem pomysłu i pióra pana Quick.

Finley żyje tylko dla koszykówki i swojej dziewczyny Erin. Marzy o tym, by wydostać się wreszcie z miasta, którego z całego serca nienawidzi. Droga do tego celu będzie jednak wyboista i trudna, usiana problemami, ale i pełna wrażeń, dla których warto żyć i osób, które warto poznać, które zmieniają punkt widzenia; historia niby jakich wiele, „typowa obyczajówka” można by pomyśleć. Ale jednak miała w sobie coś takiego, że nie byłam w stanie się od niej oderwać. Przeczytałam ją na zaledwie dwa podejścia, a już po skończeniu chętnie czytałabym dalej.

Bohaterów bardzo polubiłam, Finleya szczególnie. Byli tacy, jakich lubię najbardziej- żywi, prawdziwi, ludzie rodem tych, których znam i na co dzień przebywam. Nadaje to całej historii realistycznego wymiaru i czyni prawdziwą. Finley nie miał w życiu łatwo, ale radzi sobie jak może i to w nim tak bardzo polubiłam- siłę, determinację oraz umiejętność przetrwania. Można o nim powiedzieć, że był zbyt uległy, zbyt cichy, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Nawet przeciwnie- tylko bardziej go lubiłam, bo miał wady, które nieraz i stawały się ważnymi atutami. Erin też była świetna, cały czas miałam wrażenie, że skądś ją znam i dzięki temu jeszcze lepiej mi się o niej czytało. Numer 21 był fantastyczną postacią, autor świetnie go wykreował i wspaniale nim pokierował. Podobało mi się to, że mimo, że bohaterowie mieli ciężkie życie, autor nie zrobił z nich sierotek Marysiek, tylko twardych, młodych ludzi, którzy walczą z przeciwnościami tak, jak umieją.

Podobało mi się to, jak autor pisał o pasji Finleya. Ja, która nienawidzi grać w koszykówkę, czytałam o tym wszystkim z uśmiechem na twarzy i wręcz zaczęłam rozumieć uczucia bohatera względem tego sportu. Ogólnie poruszane jest wiele ważnych tematów, ale subtelnie i powoli- a nie na siłę. Wszystko wypływa na wierzch w odpowiednim czasie i jest dobrze odmierzone. Ani przeładowanie, ani deficyt faktów- tylko idealnie w sam raz.

Mam straszny mętlik w głowie, jeśli chodzi o tą książkę, ale jedno wiem na pewno- polecam ją z czystym sercem. To naprawdę świetna historia, która zakorzeniła się w mojej głowie z niesamowitą siłą. Nie pożałujecie czasu spędzonego z „Niezbędnikiem Obserwatorów Gwiazd”.

Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czego się spodziewałam po tej książce. Zabrałam się za nią tak spontanicznie i nagle, i dobrze zrobiłam. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem pomysłu i pióra pana Quick.

Finley żyje tylko dla koszykówki i swojej dziewczyny Erin. Marzy o tym, by wydostać się wreszcie z miasta, którego z całego serca nienawidzi. Droga do tego celu będzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam wszystkie egmontowskie książki z ich serii „Poza czasem” więc siłą rzeczy za „Cienie na Księżycu” musiałam się wcześniej czy później wziąć. I dobrze zrobiłam, bo to pozycja naprawdę warta uwagi i przeczytania.

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas czytania to wspaniała atmosfera i świetnie wykreowany świat. Miałam wrażenie, że najnormalniej w świecie tam przebywam z bohaterami, a nie w swoim pokoju. Świat ten to w zasadzie taka trochę podrasowana Japonia, ale był świetni ukazany, czuło się jego kulturę, obyczaje, inność.

Akcja nie szła szybko, co to, to nie. W przeciągu całej powieści mija koło 3 lat. Na początku mnie to drażniło, bo tygodnie migały w zdaniach i czułam jakby nie coś omijało. Ale potem już się przyzwyczaiłam-i nie powiem, spodobał mi się ten zabieg; można było dzięki niemu dojrzeć jak bohaterowie się zmieniają.

Historia była świetna, taka rozbudowana i dopracowana w każdym kawałku. Ociekała brutalnością, mrokiem, depresją. Niezwykle to oddziaływało na zmysły i uczucia, które mi towarzyszyły; dzięki nim zagłębiałam się bardziej w fabułę, mogłam się utożsamić z główną bohaterką i spróbować ją zrozumieć, zamiast oceniać bezpodstawnie.

Suzume, czyli właśnie główna bohaterka to osoba, którą od razu polubiłam. Na początku zniesmaczył mnie wątek jej samookaleczania, ale potem podeszłam do niego od innej strony- przynajmniej było udowodnione, że Suzume to prawdziwa ludzka postać, która zmaga się z problemami, a nie jest bezdusznym robotem, który przechodzi bez skazy na duszy takie okropne rzeczy i żyje spokojnie dalej. A bohaterka przeszła prawdziwe piekło. Jak już się wydawało, ze gorzej być nie może, to autorka udowodniała, że może. Jednak Suzume pełna determinacji dążyła to swojego celu, a nienawiść był jej dopalaczem.

Bardzo polubiłam jeszcze Akirę. Otiena w zasadzie też. Pani Marriott w piękny sposób pokazała, że istnieją ludzie, którzy pomogą nam, że zawsze jest ktoś do kogo można się zwrócić o pomoc i że nie należy porzucać nadziei. Stworzyła również piękną historię miłosną, trochę nawiną, ale kto by się tym martwił, kiedy była taka silna.

Nie podobało mi się tylko zupełnie zakończenie. Może ze mną coś jest nie tak, ale nie pasowało do atmosfery, która panowała w książce przez ponad 400 stron. W ogóle się nie wpasowało w te kategorie. Wiem, ze autorka chciała dobitnie pokazać, ze życie może być piękne, ale co za dużo, to niezdrowo.

Ogólnie „Cienie na księżycu” to była wspaniała przygoda, którą będę wspominać z uśmiechem na twarzy. Jednakże, była to przygoda jednorazowa-ponowne rozgrzebywanie tej historii mogłoby zabić całą jej unikatowość i oryginalność, zepsuć jej wyśmienity smak. Ale polecam, jak najbardziej polecam.

Uwielbiam wszystkie egmontowskie książki z ich serii „Poza czasem” więc siłą rzeczy za „Cienie na Księżycu” musiałam się wcześniej czy później wziąć. I dobrze zrobiłam, bo to pozycja naprawdę warta uwagi i przeczytania.

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas czytania to wspaniała atmosfera i świetnie wykreowany świat. Miałam wrażenie, że najnormalniej w świecie tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mówili: nie czytaj tego? Mówili. Ostrzegali, że się rozczarujesz? Ostrzegali. Uprzedzali, że to będzie poniżej twoich oczekiwań? A no ostrzegali. Ale shamanka i tak wiedziała swoje, zabrała się pełna entuzjazmu za „Eragona” i jest teraz sama sobie winna.

Początek mnie specjalnie nie zachęcił, ale utrzymywał jeszcze jakiś poziom. A może myślę tak dlatego, że środek był koszmarny, a koniec- jeszcze gorszy! No, ale po kolei. Po pierwsze język- nie wiem czy w oryginale też wyszła taka masakra, czy to wina tłumacza. Nie lubię takiego pompatycznego, topornego języka; miałam wrażenie, że Paolini nad każdym zdaniem ślęczał minutami i je mozolnie dopracowywał upychając jak najwięcej „mądrych” słów, co zaowocowało żałośnie komicznym brzmieniem. Nieraz parskałam śmiechem na sformułowaniach typu „krwisty, księżycowy blask księżyca”- jak blask może być krwisty? O! albo: „bezrozumny rytm kroków” moja reakcja: O.o. Nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem kilku „świetnych” cytatów, przepraszam, ale moje palce same to robią.
Cytacik pierwszy „Próbował wezwać Saphirę i ze zgrozą odkrył, że jej nie wyczuwa. Poczuł natomiast wilczy głód. Zjadł zatem gulasz.”- dopiero co był przerażony, nie wie co się dzieje, a tu sobie nagle żarełko w najlepsze wcina, pełny chilloucik.
Drugi: „Gdy skończył, uznał, że czas się zdrzemnąć. Ostatecznie siedział na łóżku, co innego mógł robić?”- nie wiem, czy mam to traktować jako pytanie na inteligencję, jeśli to mógł, no nie wiem… skakać, medytować, śpiewać, myśleć o różowych jednorożcach?
Trzeci: „Biada wam!- huknął Eragon- Jestem Jeźdźcem!-(...) Uciekajcie, jeśli życie wam miłe!”-chyba nie musze komentować prawda? Niestety, takich wspaniałych wypowiedzi jest w ów „powieści” bez liku.
Czwarty: „Tak-odparła(…)-Ale zatrzymaj łuk. Musimy ufać tym ludziom, nie traćmy jednak głowy. –Wiem-odparł poruszony.” – co, ja przepraszam, go tak poruszyło? Wrażliwiec, jakich mało z tego Eragona nie ma co…
To tylko kilka przykładów genialności Paoliniego, jakbym chciała wypisać wszystko, to bym musiała cała książkę przepisać, a to ciut problematyczne i czasochłonne. Dodatkowo denerwował mnie wymyślony język, skąd autor go wziął? Przypadkowe literki na klawiaturze wstukał? Bo ja miałam takie wrażenie.

Szybkość akcji powala na kolana, potem do pozycji leżącej, tak że czytelnik zasypia. Dobra, dobra, już nie ironizuję. Ale sam Eragon w przeciągu 30 stron zasnął 3 razy... sam się swoją historia znudził. No a końcowa bitwa mnie prawie do płaczu doprowadziła. Zero dynamiki, zero! Za długie opisy, nudna gadanina i nic niepotrzebne informacje. Jak się nie umie pisać scen walki to się ich nie pisze, noo!

Eragon był tak głupi, ze wszyscy dookoła niego musieli być super mądrzy i odpowiedzialni, tak dla równowagi. I normalnie ten chłopak ma talent do wszystkiego: włada mieczem niczym bohater uciśnionych, a nigdy go w dłoni nie miał, magia też mu przychodzi jakoś łatwiej i szybciej niż innym. Pomagają mu nawet ci, którzy nie pomagają nikomu. Nie wiem, może ma ładne oczy? Dopiero co był zwykłym, biednym chłopem, a nagle wielka legenda i wzór cnót doskonałych. I ta jego niewyjaśniona więź z eflką. Czemu niewyjaśniona, co? Autorowi się ruszyć głową nie chciało, a trzeba było wcisnąć watek miłosny to stworzył jakąś chora wieź? Ugh, nie znoszę takich niedopracowań, naprawdę! A sama Arya to postać prawie tak „fascynująca” jak nasz Eragon.

Emocji podczas czytania nie czułam żadnych.. to tak jak Eragon w sumie. Jedyna rzecz, w której się z nim utożsamiłam. Ktoś ginie, ktoś ich porywa, ktoś się gubi, dowiaduje się niemożliwych rzeczy- wszystko na luzie. No litości. Zero ekspresyjności i życia w tym kolesiu. A ja czułam tylko irytacje, ze muszę z nim przebywać, ale i upór, żeby się z nim wreszcie pożegnać.

Mogłabym tak narzekać wieeele godzin, nie wylałam jeszcze połowy swoich żali, ale nie ma sensu, co najważniejsze, to powiedziałam. A nie! Czy były jakieś plusy? Polubiłam bardzo Saphirę, ona jedyna została świetnie wykreowana. Chociaż Brom tez był niczego sobie. Historia ogólnie była dobra! Naprawdę była dobra i sama w sobie ciekawa, no ale wykonanie wszystko zniszczyło. Świat w książce był unikatowy i realistyczny. Ale co to daje przy ten całej rzezi, która wychodzi na pierwszy plan?

Przykro mi to pisać, ale „Eragona” nie polecam. Nie chcę nikogo obrażać moimi słowami, ale ja po prostu tego nie poczułam. Dla mnie był to źle zagospodarowany czas i żałuję, że nie poświeciłam go innej książce. Ale ulga po skończeniu- cóż za oczyszczające uczucie!

Mówili: nie czytaj tego? Mówili. Ostrzegali, że się rozczarujesz? Ostrzegali. Uprzedzali, że to będzie poniżej twoich oczekiwań? A no ostrzegali. Ale shamanka i tak wiedziała swoje, zabrała się pełna entuzjazmu za „Eragona” i jest teraz sama sobie winna.

Początek mnie specjalnie nie zachęcił, ale utrzymywał jeszcze jakiś poziom. A może myślę tak dlatego, że środek był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z „Piąta Falą” to było u mnie tak, że jednym razem miałam na nią chorą ochotę, a drugim razem nawet się zbliżać do niej nie chciałam. Chwała, że gdy wpadła w moje ręce, znajdowałam się w pierwszej sytuacji, bo mogłaby mi przejść koło nosa taka rewelacyjna książka.

Akcja rusza z kopyta już od początku, nie ma żadnego wprowadzania, tłumaczeń- od razu znajdujemy się w środku wydarzeń. Napięcie towarzyszy przez całą lekturą, a pytania rosną warstwami, przybierając w apogeum już postać małej góry lodowej. I to bardzo na plus, książkę się niesamowicie szybko czyta, a ciekawość wywierca mózg i sieje ziarna niepewności, które nie dają odpocząć. Końcówka była świetnie przemyślana, akcja pędziła niesamowicie; ja wręcz nie mogłam usiedzieć na miejscu i z przerażeniem w oczach śledziłam to, jak kartki w książce się szybko kończyły. Oczekiwanie na kolejna część będzie niezłą lekcją cierpliwości.

Podobało mi się podzielenie książki różne punkty widzenia, dzięki temu wszystko stawało się klarowniejsze i bardziej dynamiczne. Każdy wątek był tak samo ciekawy i tak samo idealnie dopracowany. Pomysł i fabuła autora– świetne! Bardzo lubię wszystkie książki antyutopijne, a to jedna z lepszych, jakie czytałam. Czasem tylko przez głowę przechodziła mi myśl „ej! to już było” i nie mogę podać konkretnych przykładów, ale czułam nieraz klimat z innych książek chociażby „Igrzysk Śmierci” czy „Jutro”. Nie przeszkadzało mi jednak jakoś bardzo. Czy coś mi się totalnie nie podobało? A no, co u mnie rzadko spotykane- wątek miłosny. Mdły był jakiś i niedopracowany. Taka jałowa miłość. Książka by się spokojnie bez tego obyła, ale cóż- nie można mieć wszystkiego ;)

Co do bohaterów, to już na początku zaznaczę, że byli perfekcyjnie wykreowani i nie mogę się przeczepić za brak prawdziwości- pięciolatek zachowywał się jak pięciolatek, a nastolatek nie był wielkim herosem o umyśle osoby w średnim wieku. Najbardziej polubiłam Zombiego, nie wiem czemu, ale mnie tak urzekł jakoś i czekałam podświadomie na jego wątki. Cassie też polubiłam, nie ma jakiegoś szału, ale taka sensowna dziewczyna. Evana jedynie polubić nie mogłam- był nudny, bez charakteru i przykro mówić, ale domyśliłam się kim jest, jak tylko się pojawił. Ogólnie bohaterów było dosyć trochę, wiec nie będę się nad wszytki rozwodzić. Ważne, że byli żywi i realistyczni i nic im zarzucić nie mogę.

Podsumowując to wszystko, „Piąta Fala” to rewelacyjna książka, którą polecam każdemu. Nie jest to kolejny nudny zapychasz, tylko powieść, która naprawdę wnosi coś nowego, jest takim błogim powiewem świeżości. Nie myśleć- łapać książkę i czytać! ;D

Z „Piąta Falą” to było u mnie tak, że jednym razem miałam na nią chorą ochotę, a drugim razem nawet się zbliżać do niej nie chciałam. Chwała, że gdy wpadła w moje ręce, znajdowałam się w pierwszej sytuacji, bo mogłaby mi przejść koło nosa taka rewelacyjna książka.

Akcja rusza z kopyta już od początku, nie ma żadnego wprowadzania, tłumaczeń- od razu znajdujemy się w środku...

więcej Pokaż mimo to