rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/12/magia-monologu-wiesaw-mysliwski-traktat.html

„… Sam dla siebie człowiek jest zbyt wyrozumiały. Jak może, tak się broni przed sobą. Kluczy, wymija się, omija, aby nie dalej, nie głębiej , nie tam, gdzie coś ukrywa. Sam przed sobą każdy chciałby wyjść jak na ślubnej fotografii. Uczesany, ogolony, w garniturze, w krawacie, zażywny i uśmiechnięty i żeby mu dobrze z oczu patrzyło. No i jak najmłodziej. I wierzy, że to on. Tylko gdyby się tak uczciwie sobie przyjrzał… „

Długo zastanawiałam się nad fragmentem, który mógłby otworzyć moją wypowiedź, długo rozważałam, wybierałam, oceniałam. A muszę zaznaczyć, że w całym tekście podkreśliłam pięćdziesiąt cytatów, które w moim odczuciu były godne wzmożonej uwagi. I mocno się przy tej czynności ograniczałam, bo bez tego pewnie skreślałabym całą książkę. Tak więc jest to utwór, w którym aż roi się od aforyzmów i sentencji, utwór, w którym trudno zastosować hierarchie typu - to fragment ważny, a to ważniejszy, bo wszystko zdaje się być najważniejsze, najistotniejsze, najmądrzejsze, utwór, którego chciałoby się uczyć na pamięć, którym mogłoby się żyć na co dzień…

Zdaję sobie sprawę, że być może podejmuję się zadania karkołomnego, przy którym polegnę, bo mierzyć się z takim arcydziełem jest niezmiernie trudno. Mam również świadomość, iż dużo się już na temat Myśliwskiego napisało, bo jest to materiał rozległy i wybujały . Postaram się uniknąć niepotrzebnego wpadania w banał i schematyczność. Wybaczcie jednak jeśli mi się to nie uda, na swoje usprawiedliwienie będę mieć wówczas jedynie to, że tekst mnie najzwyczajniej w świecie onieśmiela.

A właściwie o czym jest ta książka? Bo powiedzieć, że o życiu, śmierci, przypadku i przeznaczeniu, to tak ja nie powiedzieć nic. Czy jest to więc podsumowanie, czy rozliczenie? Mowa pożegnalna? Proklamacja światopoglądu? Manifest idei ulotności i ważkości wszelkiej egzystencji? Rozprawka filozoficzna? A może po prostu jest tak, że każdy mógłby stworzyć taki traktat o sobie samym, ale nie każdy by potrafił i dlatego wszyscy znajdziemy tam trochę siebie? Ja znalazłam i to całkiem sporo. I już wiem i pamiętam, że „… czlowiek jest istotą niezastygłą, wciąż się w nim gotuje, wrze i choćby nie miał powodu, będzie się buntował…”



LUDZKIE LOSY POPLĄTANE

Myśliwski pisze o ludziach. Narrator opowiada historię swojego życia , ale sam niejednokrotnie ginie w gąszczu dygresji, w mnogości nawiązań do losów osób, które spotykał na swojej drodze. Często ma się wrażenie, że książka nie jest napisana, ale misternie utkana ze słów i fraz, że całość przypomina trochę zrobiony na szydełku obrus, w którym każdy pojedynczy element ma swoje miejsce, swoje znaczenie i musi idealnie współpracować z wszystkimi pozostałymi częściami. Kunsztowna, szczegółowa robota. Powalający efekt, który jest świadectwem geniuszu Autora. Bohaterowie ciągle się spotykają, wpadają na siebie, zostają przydzielani do takich, a nie innych zespołów, i ciągle nawzajem sobie kogoś przypominają, ciągle kojarzą swoje głosy i twarze, tak jakby w człowieku było i coś schematycznego, powtarzalnego, i coś absolutnie unikatowego. Ludzkość, jako taka, zostaje tu ukazana w postaci nurtu determinacji dziejowej, politycznej oraz psychologicznej, bo utarte mechanizmy zachowań odgrywają ogromna rolę. Autor bardzo często mocno uogólnia sugerując, że wszyscy jesteśmy skonstruowani w podobny sposób, że zostaliśmy ulepieni z tej sami gliny. Takie ujęcie ukazuje poniekąd człowieka jako gatunek biologiczny, jako populację, po której można się spodziewać konkretnych, przewidywalnych zachowań. I właśnie w tym motywie pojawiają się pojedyncze, ale mocno nakreślone jednostki, z których każda jest w jakiś sposób wyjątkowa. Ten kontrast robi ogromne wrażenie, bo stawia człowieka twarzą w twarz z potężnymi tematami, takimi jak przeznaczenie, dramatyczne wydarzenia historyczne, dziejowy przepływ pokoleń. Człowiek, nawet jeśli podejmuje jakieś autonomiczne decyzje, i tak wcześniej czy później zostanie złapany w tryby czegoś większego i najprawdopodobniej straszniejszego, czegoś, co ostatecznie zdeterminuje jego losy . Ramy ludzkiego życia wyznaczają wojny, przewroty, choroby i wydarzenia, na które jednostka nie ma wpływu. Świat będzie się zmieniał na swój sposób i nigdy nie będzie to zmiana na lepsze. „…coś niedobrego dzieje się z ludzkimi włosami. Czy to nie znak, że i ze światem coś się dziać zaczyna? Wbrew temu, co można by sądzić, początek najczęściej bywa trudny do zauważenia…”. Ale to pojedyncze istnienie ostatecznie dojdzie do wniosku, że wojna była również porażką Boga.

Która z opowieści zawartych w Traktacie najmocniej wzrusza? Mnie osobiście urzekła historia Barbary z długim warkoczem, którą miłość doprowadziła do szaleństwa, ale każda inna również ma w sobie niepowtarzalny klimat. I ta o kapeluszach, i o wujku Janku, który misternie planował samobójstwo, i o ponurym końcu oswojonej świni. Na poziomie emocji natomiast, każda wydaje się w jakiś sposób znajoma i to stanowi poruszające odwołanie do naszych osobistych przeżyć. Nie da się tej książki obejść bokiem i potraktować jedynie jako kawałka dobrego tekstu, bo jest to utwór o ludziach, o nas, o naszych skłonnościach, a jego uniwersalność niejednokrotnie wybrzmi w odczuciach czytelnika czy to bolesnym wspomnieniem, czy też być może miejscami niewygodną prawdą.



METAFIZYKA

Świat właściwie jest tutaj miejscem magicznym. Domki letniskowe usytuowane nad wodą, urocza okolica i starszy pan, który wszystkiego skrupulatnie pilnuje. Trudno byłoby wyobrazić sobie milszą scenerię. A tymczasem ziemia ta pamięta dramatyczne chwile. Podobnie zresztą jak ludzie , którzy ją odwiedzają. Letnicy są w jakimś tam stopniu poza światem. Nie są do końca świadomi, tego co się wokół nich dzieje i gdyby nie narrator, pewnie zgubiliby się gąszczu własnego osiedla. Na szczęście on jest czujny i nieustannie obserwuje. Oczywiście, że taka konwencja pachnie Orwellem , nawiązań jednak znajdzie się w utworze o wiele więcej. Maeterlinck – mój typ jeśli chodzi o symbol i budowanie nastroju wszechobecnego niepokoju. Ta idea zostaje tu przypomniana i bardzo mocno rozbudowana. W bohaterach czuje się niepewność, która w naturalny sposób udziela się czytelnikowi. Kluczowe stwierdzenie - ja pana skądś znam – na kartach powieści pojawia się z ogromną częstotliwością i regularnością. To swoiste déjà vu staje się znakiem rozpoznawczym książki i nadaje jej bardzo ostrego koloru. Wszystko już gdzieś było, wszystko jest i znajome, i tajemnicze jednocześnie. I jeszcze ta niezwykła, głęboka, przesycona refleksją symbolika. Życie ludzkie ujęte w ramy monotonnej czynności łuskania fasoli. Mozolne, ponure i pozornie bezsensowne działanie, które samo siebie odziera z czci. Daleko jest Autorowi do patosu, daleko również i do gloryfikowania jakichś konkretnych zachowań czy postaw. To nie jest opowieść wojownika, tu wypowiada się starzec, który swoje już w życiu przegrał i być może właśnie dlatego życie oddaje spokojnie i bez walki. Osoba pogodzona z losem, która na koniec czuje potrzebę opowiedzenia swojej historii. Ludzka egzystencja ubrana w szaty specyficznej melancholii. Cudowne, poruszające, szturmem wdzierające się w mózg dzieło. Dużo się myśli podczas lektury tej książki. Dużo się myśli o świecie, o życiu, o sobie. Przede wszystkim o sobie.



SŁUCHACZ

Kontekst jest tutaj niebywale przejmujący i choć z pozoru mogłoby się wydawać, że prosta fabuła oparta na przydługawym monologu, może nudzić, szybko przekonujemy się, że tekst ma ogromną siłę. Pominę na chwilę głównego bohatera i wszystkie osoby, które wspomina w swojej opowieści i skupię się na postaci słuchacza. Mężczyzna, który się nie goli i przychodzi ni stąd ni zowąd do obcego człowieka , tylko po to żeby kupić fasolę. Fasola czyli życie. Łuskanie, czyli tegoż życia dogłębna analiza. I ktoś, kto oczekuje jednego i drugiego. Ktoś, kto chce coś najpierw poznać, a potem ostatecznie odebrać. Oczywiście, że koncepcja, która odnosi s tajemniczego nieznajomego w rejony bardzo osobistej projekcji śmierci, staje się podstawową płaszczyzną interpretacji, nie sądzę jednak, że jest to jedyna droga. Kim może być słuchacz? To postać, która łączy w sobie kontrasty, bo jest znajoma i nieznajoma jednocześnie, bo budzi lęk i pogardę w tym samym czasie, bo zaznacza swoją obecność w sposób subtelny i niepozorny, ale jednak finalnie staje się nośnikiem siły, decyzyjności i wpływu. I dlaczego to właśnie temu obcemu mężczyźnie bohater opowiada swoje życie? Dlaczego przyjmuje go pod swój dach? Dlaczego nie może się go pozbyć, gdy jego obecność robi się nieznośna? Z kim rozlicza się tutaj narrator tej niezwyklej opowieści? Z życiem? Ze śmiercią? Z sobą? A z kim rozlicza się czytelnik?



……

To nigdy nie będzie łatwy rejon. To nigdy nie będzie prosta i nieskomplikowana lektura. Te obszary bolą, bo zadają najtrudniejsze pytania. Takie książki docenia się z upływem czasu, z boleśnie rozrastającym się stanem świadomości, z ponurą dojrzałością. Aby je zrozumieć, trzeba już samemu mieć co opowiedzieć, trzeba w jakimś tam stopniu zdawać sobie sprawę z doznanych na własnej skórze ran. I pomyśleć, że kilka lat temu miałam wrażenie, że jest to książka niczym…

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/12/magia-monologu-wiesaw-mysliwski-traktat.html

„… Sam dla siebie człowiek jest zbyt wyrozumiały. Jak może, tak się broni przed sobą. Kluczy, wymija się, omija, aby nie dalej, nie głębiej , nie tam, gdzie coś ukrywa. Sam przed sobą każdy chciałby wyjść jak na ślubnej fotografii. Uczesany, ogolony, w garniturze, w krawacie, zażywny i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/12/to-sie-nigdy-nie-skonczy-amanda-devi.html

Ta książka nie zwaliła mnie z nóg, ta książka mnie zmiażdżyła. Ta książka mnie nie zachwyciła. Ta książka odebrała mi mowę. I jedyną moją reakcją po lekturze były łzy. Zapłakać nad światem, który właśnie taki jest..Tekstów o przemocy przeczytałam już w swoim życiu dziesiątki, może nawet setki i nigdy nie znalazłam czegoś, co by mnie tak bezczelnie i bezpardonowo wzruszyło, czegoś tak niegodziwie wręcz szczerego. Do dziś nie wiem co tak naprawdę jest tajemnicą tego tekstu, ale jednego jestem pewna – tego typu przekazów się nie zapomina, tego typu przekazami się żyje. To właśnie one kiełkują w ludzkich umysłach ziarenkami refleksji, zastanowienia, a z czasem może nawet buntu, walki. Walki o siebie.

Jeden mężczyzn, trzy kobiety. On, jego od dawna nieżyjąca żona, córka i wnuczka. Tyran, psychopata, bezwzględny despota, owładnięty chorą obsesją mizogin, człowiek pod każdym względem niebezpieczny. On i jego ofiary. Kobiety, które bił, gwałcił, molestował, upokarzał. Świat, nad którym się znęcał. I to właśnie on jako jedyny mówi w utworze. On wygłasza potworny monolog, w którym proklamuje wszystkie swoje niegodziwości, w którym kreuje się na bóstwo, w którym obnaża siebie i swoją przekraczającą wszelkie granice megalomanię. Ten ekshibicjonizm ma jednak drugie dno, bo odsłania coś jeszcze. Odsłania ofiary, ich słabość i siłę, ich wypaczone lęki, ich klęskę i ich ostateczne zwycięstwo. Uważajcie na tę książkę, bo ona sporo odgrzebuje, sporo odmraża z chłodu nieświadomości, sporo miesza w światopoglądach.



Niezwykle silna narracja. Głos, który otwiera zapomniane drzwiczki do przykurzonych piwniczek umysłu. Oryginalny obraz, ciekawie skonstruowana fabuła. Wypowiada się tutaj kat, ale słychać głównie ofiary. Narrator toczy swoją potworną opowieść, a czytelnik z każdą stroną czuje do niego coraz większą niechęć, coraz potężniejszą odrazę. Atmosfera gęstnieje, robi się trudniej, smutniej, straszniej. Kolejne wywody dostarczają następnych niełatwych przemyśleń, ale ocena od samego początku jest jednoznaczna. Tym co boli najbardziej jest fakt, że opisywana sytuacja zdaje się realnie nie mieć wyjścia. Chciałoby się potrząsnąć zgnębionymi bohaterkami utworu, ale jednocześnie ma się świadomość, że to by nic nie dało, że to w rzeczywistości nie działa w ten sposób. Zamiast tego, chce się iść dalej, głębiej, chce się poznawać najmroczniejsze zakamarki psychiki destrukcyjnej do granic wszelkiej możliwości. Czasem ma się wrażenie, że ta niezdrowa ciekawość nosi znamiona pewnej perwersji, czasem czuje się potrzebę złajania samego siebie za chęć odkrycia kolejnej mrocznej tajemnicy. Człowiek - samozwańczy kreator rzeczywistości, człowiek – zepsuta do szpiku kości istota, człowiek – byt krzywdzący i skrzywdzony. Efekt błędnego koła, który determinuje wszystkie zachowania głównego bohatera. Mężczyzna, który płacze na ranną krową i niemalże w tym samym czasie bezceremonialnie i bezczelnie znęca się nad własnym dzieckiem. Mężczyzna, który wychowuje żonę pięścią i oczekuje wdzięczności za samą swoją obecność. I kobieta. Kobieta, która do końca się nie ugnie, która za swoją dumę zapłaci życiem. Kobieta, która jednak tak naprawdę nie umrze nigdy, gdyż będzie żyć w swojej córce, a potem wnuczce, finalnie natomiast stanie się symbolem walki. Walki o godność.



Pierwszy poziom odbioru – jeden pojedynczy związek, jedna trująca, destrukcyjna rodzina. Ból zamknięty w czterech ścianach. Narrator bez cienia zażenowania mówi – to ona, to jej wina. Czytelnik natomiast czuje, że jest dokładnie na odwrót, choć trzeba zaznaczyć, że kategorie winy są tu bardzo mocno wymieszane. Dziewczynka, która w wieku piętnastu lat wychodzi za mąż. Dziecko wstępujące do piekła na ziemi. I oprawca nieustannie przypominający o swojej potędze. Kat, który się nie usprawiedliwia, ani nie spowiada. Kat, który jest święcie przekonany, że to co robi jest słuszne. Ta wiara w własną wielkość jest dosłownie powalająca. Owszem, chciałoby się zapytać - jak tak można? Chciałoby się, ale wiadomo, że nie ma po co… Rodzina ukazana z perspektywy trucizny i jadu. Formacja totalnie nastawiona na cierpienie, na dramat, na wyżywanie się na słabszych. Takie teksty się czuje na własnej skórze, takie teksty są jak igły wdzierające się w pojedyncze komórki. Lektura, która boli i uzależnia, wciąga i niszczy. Bo tego typu rodziny istnieją naprawdę, bo ciągle funkcjonują na powierzchni pozorów i złudzeń, bo cały czas o pewnych rzeczach mówi się cicho. Za cicho.



Drugi poziom odbioru – kobieta i mężczyzna w bojowym uścisku odwiecznej walki o dominację. Archetyp, który się nie dezaktualizuje i nie dewaluuje. Kult patriarchatu towarzyszący ludzkości od zarania dziejów i religie oraz normy społeczne które na nim opierają swoją siłę. Od Adama, z którego żebra powstaje niewiasta, aż po współczesne – jak się baby nie bije to jej wątroba gnije . Od polowania na czarownice, po dzisiejsze definiowanie gwałtu i przemocy. A tymczasem podczytuję sobie w mediach społecznościowych dyskusję na temat szkodliwości bądź pożyteczności klapsów w wychowaniu dzieci. Są głosy na tak, a jakże. A tymczasem słyszę, jak ktoś mówi, że pan X spoliczkował panią Y przy ludziach, a ktoś inny bez cienia zażenowania zadaje pytanie – za co? To się więc nigdy nie skończy, bo taki właśnie jest świat, na takich konstrukcjach wyrósł i na takich będzie się opierał. I o ile książka daje nadzieję indywidualnym przypadkom, które podejmą walkę, o tyle jasnym jest, że ludzkość, jako taka, pójdzie w jednym, wiadomym i boleśnie przewidywalnym kierunku. Tak, w skali globalnej, to się nigdy nie skończy.



Recenzja tej książki zdaje się być inna niż pozostałe teksty na moim blogu. Przede wszystkim jest krótsza, bo w przypadku tak mocnego tekstu najzwyczajniej w świecie boję się jego przegadania. Tu nie mam miejsca na dywagacje, tu interpretację dominuje potworna, przerażająca jednoznaczność. Poza tym celowo i świadomie powstrzymuję się od cytowania fragmentów, gdyż nie chcę potencjalnemu odbiorcy czegokolwiek sugerować. Traktuję przesłanie tego utworu bardzo osobiście i niezwykle emocjonalnie. Jest to według mnie książka mocniejsza i dobitniejsza od Macochy i Przyczynku do historii radości razem wziętych. Nie chcę powiedzieć że takie pisarstwo trzeba lubić, chcę powiedzieć, że takie pisarstwo trzeba znać mimo bólu, mimo łez, mimo tego że będzie się je trawić jeszcze długo po lekturze. Dlatego właśnie bez cienia wątpliwości uznaję, że jest to najmocniejsza, najbardziej zaangażowana i najtrudniejsza książka jaką przeczytałam w tym roku. I jeszcze długo, bardzo długo, będę żyła pod jej powalającym wręcz wrażeniem.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/12/to-sie-nigdy-nie-skonczy-amanda-devi.html

Ta książka nie zwaliła mnie z nóg, ta książka mnie zmiażdżyła. Ta książka mnie nie zachwyciła. Ta książka odebrała mi mowę. I jedyną moją reakcją po lekturze były łzy. Zapłakać nad światem, który właśnie taki jest..Tekstów o przemocy przeczytałam już w swoim życiu dziesiątki, może nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mieć wpływ na preferencje opinii publicznej. Kreować wizerunki. Zarządzać interpretacjami ogółu. Formować reputacje. Ten swoisty rząd dusz staje się udziałem głównego bohatera utworu Vásqueza. Karykaturzysta polityczny, który włada niezwykle potężnym narzędziem – decyzyjnością wobec doboru takiego, a nie innego ostrza satyry. Wnikliwy obserwator, ale i pełen słabości człowiek, który tak jak każdy z nas, ulega potrzebie chwili, działa w sposób afektywny, wpada w panikę, lub w niepohamowany gniew. Z tym, że konsekwencje jego poczynań artystycznych mogą być przerażające. Książka jest piękna i niebanalna. Czyta się ją jednym tchem, gdyż napisała została językiem niezwykle kunsztownym, a przy tym absolutnie pozbawionym maniery i napuszenia. Można powiedzieć, że swobodnie płynie się przez lekturę bez poczucia jakiegokolwiek dyskomfortu. A tymczasem tekst niesie za sobą niebywale trudne pytania. Czy twórca jest zupełnie bezkarny w swoim artystycznym procesie? Czy posiadając możliwość oddziaływania na opinię publiczną może tego przywileju używać w sposób nieograniczony? Javier Mallarino ma władzę. Rysuje polityków i prominentów ukazując ich śmieszności, słabości i przywary. Demaskuje ich własnymi interpretacjami, tudzież nadinterpretacjami. Ludzie dają wiarę jego przekazowi, nazywają go głosem narodu, utożsamiają się z jego sposobem pojmowania rzeczywistości. Bardzo szybko okaże się jednak, że ten kij ma dwa końce, a okrutne, prześmiewcze otrze w każdej chwili może obrócić się w stronę swojego stwórcy. Reputacja bowiem jest pojęciem kruchym, ulotnym i zmiennym.



„… To masz kiepską pamięć, jeśli działa tylko wstecz…”



Stylistyka utworu jest zwiewna i delikatna niczym wspomnienie dawnych chwil. Pamięć płata bohaterom subtelne figle, a niespodziewane i tajemnicze spotkania sprawiają, że wracają oni do kluczowych wydarzeń ze swojego życia. Wracają z własnej woli lub poza nią , bo czasem to wspomnienia odszukują ich, a nie na odwrót. Perspektywy czasowe mieszają się swobodnie i wynikają z siebie nawzajem. A wszystko to w towarzystwie jubileuszowego benefisu popularnego karykaturzysty, który dokonuje swoistego podsumowania dorobku artystycznego i osobistego. Twórca uważany na sumienie narodu staje twarzą w twarz z własnymi dokonaniami, z własną megalomanią i z własnymi wątpliwościami co do słuszności podjętych niegdyś decyzji. Spotkanie z bardzo długo niewidzianą osobą, z duchem przeszłości, sprawia, że zaczyna weryfikować niepodważalne do tej pory przekonanie o właściwości i mądrości swoich wyborów. To wahanie jest najmocniejszym akcentem utworu i na nim opiera się moja główna droga odbioru. Czy aby na pewno było tak jak nam się wydawało ? Pamięć jest złudna, zawodna i omylna, a najgorsze zdaje się być jej nieustanne przenikanie w trzewia rzeczywistości. Przyszłość jawi się jako efekt przeszłości, dlatego w wielu momentach niestety bardzo łatwo ją przewidzieć. Takie filozoficzne rozważania wprowadzają czytelnika w dość refleksyjny nastrój. Autor skutecznie go podtrzymuje nawiązując do znanych i lubianych motywów, takich jak choćby Alicja w krainie czarów. Dodatkowo, podejmuje także delikatna próbę zdemaskowania pewnych mechanizmów sterowania tzw. światopoglądem społecznym. Niestety wątki tego typu giną w zbyt łagodnym i sensualnym stylu. Forma przekazu jest tutaj płynna, rytmiczna , wręcz melodyjna. Owszem, tematyka ma zadatki na mocną i obrazoburczą, ale ze względu na takie, a nie inne środki językowe, finalnie się nią nie staje. Za to bardzo przyjemnie i szybko się czyta.



„…jeśli ona nie wie, to pan też nie wie…”



Nikt nie jest w stanie precyzyjnie określić co konkretnie wydarzyło się w przeszłości, wspomnienia mają bowiem to do siebie, że są w pewnym sensie schowane za mgłą, że nie da się ich odtworzyć z pełną dokładnością. Dlatego też ocena moralna tego co było zawsze staje pod dużym znakiem zapytania. Najtrafniejszym słowem opisującym etyczne wątpliwości głównego bohatera będzie wyraz niepewność. Gdyby był on pewien swoich decyzji, jego wahania nie stanowiłyby osi akcji tej niezwykłej książki. Tymczasem nikt nie jest do końca pewny, co tak naprawdę zaszło w pokoju, w którym spały niedopilnowane i spojone alkoholem dziewczynki. Dlatego też nie można uznać za oczywistość faktu, iż jedno, konkretne życie zostało po tym incydencie całkowicie słusznie złamane. Ta samozwańcza słuszność stanowi zresztą spore nadużycie , gdyż tak naprawdę wszelkie działania demaskujące okazują się dalece nieskuteczne: „…Czemu służyło rujnowanie życia człowiekowi, choćby nawet ów człowiek sobie na to zasłużył? Jaki pożytek płynął z tej władzy, jeśli nic poza tym się nie zmieniło, z wyjątkiem klęski tego człowieka…” . Ofiara nie jest pewna ani tego w jaki sposób została skrzywdzona, ani tego, czy w ogóle do krzywdy doszło. Oprawca sam sobie wymierza sprawiedliwość poprzez samobójstwo. A tymczasem świat pozostaje niezmienny. Ośmieszanie nie działa na potencjalnych następców, ostracyzm wobec jednostki nie stanowi straszaka dla ogółu. Lud ogląda igrzyska i zaspokaja żądzę krwi, ale wystarczy chwila, aby preferencje wywróciły się do góry nogami. Wystarczy moment nieuwagi, drobne potknięcie i agresja zostaje zupełnie schematycznie przekierowana. Mimo wszystko główny bohater podejmuje ryzyko i postanawia rozliczyć się z własną przeszłością. Czy słusznie? Tego na kartach powieści się nie dowiemy. Zagadek natomiast jest jeszcze kilka bo też i pamięć ludzka zdaje się być nimi przepełniona. Tak więc fabuła pozostaje otwarta, złudna i niedopowiedziana.

…………

Nastrój panujący w książce jest dla mnie zawsze jednym z podstawowych kryteriów jej oceny. Tutaj mamy do czynienia z klimatem nostalgiczno-filozoficznym. Rozważania, dywagacje, gdybanie oraz dylematy etyczne. I ze względu na taką właśnie atmosferę wystawiam Reputacjom wysoką ocenę. Wspomnienia, niespodziewane spotkania, niesforna pamięć oraz miejscami gorzkie podsumowania. Cóż, ja to lubię. I choć według mnie, fabuła w niektórych momentach mogłaby być bardziej wyrazista, ostatecznie uważam, że tekst broni się piękną formą i mądrą, ale daleką od przegadania treścią. Polecam koneserom, odradzam miłośnikom tzw. mocnych wrażeń.

Mieć wpływ na preferencje opinii publicznej. Kreować wizerunki. Zarządzać interpretacjami ogółu. Formować reputacje. Ten swoisty rząd dusz staje się udziałem głównego bohatera utworu Vásqueza. Karykaturzysta polityczny, który włada niezwykle potężnym narzędziem – decyzyjnością wobec doboru takiego, a nie innego ostrza satyry. Wnikliwy obserwator, ale i pełen słabości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wracam do Czech. Tym razem w potrójnej perspektywie – odsłona współczesna oraz dwie płaszczyzny retrospektywne. I wracam do kryminału, bo ostatnio nie po drodze było mi z tym gatunkiem. Książka minimalistyczna jeśli chodzi o formę przekazu, praktycznie zupełnie pozbawiony ozdobników tekst, maksymalnie uproszczona fabuła. Nie ma ciemnych uliczek, nie ma gęstniejącej mgły, i – co najważniejsze- nie ma policjanta-bohatera, który nie bacząc na dylematy własnej rozdartej duszy, podąża tropem psychopatycznego mordercy. Żeby jednak była jasność- policjant jako taki oczywiście jest, z tym że postać ta nakreślona zostaje w sposób tak mizerny, że właściwie go nie widać. I dobrze, bo całość zdaje się dzięki temu odchodzić od zagadki tajemniczych morderstw w stronę szerszego kontekstu, którym jest pytanie o moralne prawo oceniania postaw i zachowań ludzi żyjących w czasie wojny przez nas, współczesnych. Autor próbował tłumaczyć się z polityczno-historycznych nawiązań i twierdził, że tak naprawdę chciał jedynie napisać kryminał i to kryminał wolny od politycznej tematyki : „…Moim celem nie było wywołanie dyskusji, zachęcenie kogoś do zmiany poglądów czy stworzenie wiernego portretu pewnej epoki czeskiej historii. Chciałem po prostu napisać kryminał…”. Są więc dwie drogi – albo mu się nie powiodło, albo po prostu czarował odbiorców. Obstawiam wersję numer dwa, bo polityka historyczna gra w powieści pierwsze skrzypce i jest właściwie osią jej głównego przesłania. Łamie się tutaj niejedno tabu, nie dba się poprawność. I być może dla wielu odbiorców będzie to zbyt wiele, być może nie każdy to udźwignie. Nie chodzi tu bowiem o martyrologię narodu czeskiego, polskiego, czy żydowskiego, ale o prześladowania, których podczas wojny i bezpośrednio po jej zakończeniu doświadczyli… Niemcy. W dobie dzisiejszych rozważań na temat prawdy historycznej brzmi to dość drastycznie, a pewnej formy dramatyzmu dodaje całej opowieści fakt, że Autor jest Czechem…



Na początek jednak kilka słów na temat wspomnianej wcześniej formy. Powiem szczerze – chyba jeszcze do tej pory nie miałam do czynienia z tak purytańskim wręcz przekazem. Tekst jest zwyczajnie prosty, banalnie odarty z wszelakich słownych fajerwerków, surowy w swojej konsekwencji, a trzeba wyraźnie zaznaczyć, że jest to przecież kryminał, który z założenia ma odbiorcę otumaniać i wodzić za nos stylistycznymi gierkami. I na dodatek jest to kryminał dobry, sprawnie napisany, posiadający solidnie skonstruowaną intrygę. Należy więc przyznać, że mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju ewenementem warsztatowym. Przekazać mocną i niebanalną treść w tak bezpretensjonalny i prostolinijny sposób – chylę czoła . Intryga oparta jest na dwóch morderstwach sprzed lat. Obydwu tych spraw dotyczy tytułowe przedawnienie. Policjant, który postanawia do nich wrócić został wcześniej zdegradowany. To grzebanie w przeszłości stanowi dla niego szansę na przywrócenie do łask. I właściwie tyle wiemy o głównym śledczym. Bohaterem płaszczyzny retrospektywnej jest natomiast polityk i również były policjant, który tamte sprawy niegdyś badał . Chociaż ‘badał’ jest tu chyba słowem za mocnym, raczej przyglądał się starszym kolegom i pokusił się w kilku momentach o elementy prywatnego śledztwa. Fabuła jest miejscami bardzo niekonsekwentna, styl niejednokrotnie zahacza o zabawny przekaz wpadający tonem w rzewno- romantyczne rejony . Często odnosi się wrażenie, że Autorowi coś się pomyliło. Tak jest choćby w momencie, gdy obaj policjanci mocno nadużywają alkoholu, nie tracąc jednocześnie nic a nic z umiejętności logicznego myślenia i wyciągania bardzo jasnych i rzetelnych wniosków. Innymi słowy – zmienia się sytuacja, nie zmienia się styl, bo wspomniani panowie wypowiadają się i rozumują w ten sam sposób na trzeźwo i na bardzo nietrzeźwo. Taki trochę czeski film. Konwencja, którą ja Autorowi wybaczam ze względu na osobiste umiłowanie wszelakich form choćby ocierających o zniekształcenie lub groteskę. Zresztą, książkę czyta się płynnie i szybko, co jest jej niezaprzeczalnym atutem. I w zasadzie , gdyby nie fakt, że całość niesie potężne przesłanie, w tej prostej formie nie byłoby nic poza intrygą kryminalną . Tymczasem w tle są niezwykle trudne pytania o wojnę i jej ofiary, o sprawiedliwość odpowiedzialności narodowej, o sens moralnej oceny tamtych czasów.



W retrospekcjach dużo mówi się o czasie końcówki wojny i trzeba przyznać, że w rejonie , o którym mowa, był to okres dość dramatyczny. Oto bowiem ludność różnego pochodzenia, która do tej pory żyła we względnym pokoju, nagle zaczyna występować przeciwko sobie. Czesi ciągle pamiętają krzywdy doznawane od Niemców i po zakończeniu działań zbrojnych dokonują krwawej wendety na okupancie. Tylko że okupant tak naprawdę nie jest już okupantem i w większości poszczególnych, indywidualnych przypadków nigdy nim nie był. Zemsta jest jednak ślepa i za nazistowskie zbrodnie odpowiadają ci, którzy nie ponoszą za nie żadnej odpowiedzialności. Wkrótce okaże się, że tamte czasy będą jeszcze długo żywe w pamięci kolejnych pokoleń, a wzajemne animozje staną się nieprzekraczalną barierą na drodze do porozumienia. Z powieści wynika jeden podstawowy wniosek – za zbrodnie wojenne odpowiedzialni są konkretni ludzie , a nie całe narody. Autor bardzo wyraźnie odcina się od koncepcji oceniania wszystkich na podstawie pochodzenia przez co dramatyzm wojny wybrzmiewa jeszcze mocniejszym tonem. Ofiara zostaje nazwana ofiarą w każdej pojedynczej sytuacji. Czy słusznie? Niech każdy sam zdecyduje zgodnie z własnym sumieniem. Ja natomiast podczas lektury sporo myślałam o wspomnieniach moje babci, która tamte czasy ciągle doskonale pamięta. Opowiada ona o Niemcu, który bije, głodzi oraz poniża, i o Niemcu, który ryzykując gniew przełożonych pozwala ogrzać się przy ognisku w obozie pracy. Opowiada o Polaku, który ostrzega całą wieś przed zbliżającymi się okupantami , i o Polaku, który wraz z grupą partyzantów wyprowadza z obory ostatnia krowę-żywicielkę rodziny. Na koniec natomiast zawsze podsumowuje – „Boże zachowaj od wojny”. Nie od Niemca, nie od Rosjanina. Od wojny.



Trudno byłoby mi nie odnieść się w przypadku tej książki do jej jakże symbolicznego tytułu. Przedawnienie, o którym tu mowa, można rozpatrywać na wielu płaszczyznach. Czy są kwestie, które wraz z upływem czasu nie tracą niczego ze swojej rangi? Czy ocena moralna jakichś konkretnych wydarzeń jest możliwa z tzw. perspektywy czasu? A być może wcale nie mamy prawa wypowiadać się na temat sytuacji, w których nas osobiście nie sprawdzono? W utworze sprawy pozornie przedawnione wygrzebuje się z odmętów niepamięci. Są to kwestie skrajnie bolesne i pewnie łatwiej byłoby o nich nie pamiętać. Ze względu na delikatność materii, nie będę komentować i sugerować tutaj żadnej ścieżki interpretacyjnej. Nawiąże jeszcze raz do słów Autora zacytowanych we wstępie. Moim celem również nie jest namawianie kogokolwiek do zmiany poglądów. Mnie Autor zainspirował do ciekawych, choć i niełatwych przemyśleń. I takiego właśnie niesztampowego podejścia życzę wszystkim czytelnikom.



Utwór Przedawnienie jest niezwykle oryginalny. W prostocie formy skrywa się ogromne bogactwo treści. I do końca nie wiadomo, czy taki dysonans jest wynikiem niedociągnięć warsztatu, czy też tegoż warsztatu mistrzostwa. Ja osobiście zawsze wierzę w pisarzy i w związku z tym obstawiam opcję numer dwa. Za fasadą banału widzę drugie dno. W czeskim filmie dostrzegam głębszy sens. Lubię myśleć o książkach, a tu jest się nad czym zastanawiać. Zachęcam więc do lektury i proponuję podejść do niej z maksymalnie otwartym umysłem. Jeśli jednak ktoś nie ma ochoty na trudne refleksje, zawsze jest możliwość potraktowania tego tekstu jako sprawnie napisanego i solidnie skonstruowanego czytadła. Można i tak. Autor na szczęście zostawia czytelnikom sporo otwartych furtek i kusi mnogością różnorodnych ścieżek odbioru. I wydaje mi się, że podstawowym atutem książki jest właśnie ta szansa na podjęcie indywidualnej decyzji – można się zatrzymać i zastanowić, ale wcale nie trzeba…

Wracam do Czech. Tym razem w potrójnej perspektywie – odsłona współczesna oraz dwie płaszczyzny retrospektywne. I wracam do kryminału, bo ostatnio nie po drodze było mi z tym gatunkiem. Książka minimalistyczna jeśli chodzi o formę przekazu, praktycznie zupełnie pozbawiony ozdobników tekst, maksymalnie uproszczona fabuła. Nie ma ciemnych uliczek, nie ma gęstniejącej mgły, i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/bomba-krol-i-prawa-czowieka-jonas.html

Czy chcielibyście żyć, mieszkać, pracować, uczyć się i robić zakupy tuż obok miejsca, w którym spokojnie leżakuje sobie bomba atomowa o mocy tysięcy petadżuli, cokolwiek to oznacza, i sile rażenia, która równa z ziemią wszystko w promieniu pięćdziesięciu ośmiu kilometrów? No chyba nie… Czy macie jednak stuprocentową pewność, że absolutnie obok niej, czyli tej bomby, nie żyjecie? Bo ja po przeczytaniu utworu Jonassona takiej pewności nie mam.



Bomba jest jedną z głównych bohaterek tej niesamowitej książki. Towarzyszy ona wszystkim uczestnikom dramatu niemalże od początku i prawie do końca. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to bomba zagubiona, nieplanowana, siódma po sześciu wykonanych oficjalnie, czyli absolutnie nieoficjalna i ponadprogramowa. Bomba przebywa przedziwną drogę, a przez różnorodne sploty pomyłek zawsze trafia w niepowołane ręce i raczej kiepskie okoliczności. Wpada np. do ogniska, albo w towarzystwie króla i premiera, staje się uczestnikiem dość osobliwego kidnapingu. Tak, przerażająca, zabójcza broń jądrowa, to właśnie o niej mowa. Nie, nie żadna tam bombka domowej roboty. Bomba, mimo tego, że jest ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, niejednokrotnie doświadcza traktowania pobłażliwego, a wręcz pełnego czułości. Wiele razy odbywa się na niej (dosłownie – na niej) akt erotycznej namiętności, czyli innymi słowy – kopulacja, tak więc to, że toczy się z górki razem z cała swoją otoczką pod tytułem wielkie pudło i wózek, to w zasadzie nic takiego, bo tak naprawdę do końca nikt się bombą nie przejmuje, nikt nie traktuje jej poważnie i wszyscy akceptują jej osobliwą naturę. Oddawanie jej, a może być oddana jedynie premierowi, trwa latami i wiąże się np. z obroną pracy doktorskiej z nauk politycznych, okrutnie zresztą udaremnioną. Bomba zawiązuje akcję tego utworu, podtrzymuje napięcie, dostarcza wrażeń. Bomba jest postacią dramatu, kreacją idealną, majstersztykiem w każdym znaczeniu tego słowa. I nie sposób się nie roześmiać, gdy narrator w najbardziej krytycznych chwilach bezczelnie przypomina o jej istnieniu podając oczywiście liczbowe parametry siły rażenia.



Ale bomba to nie wszystko, a raczej nie wszyscy, bo spektrum postaci jest tutaj absolutnie imponujące. Mamy więc dwie osoby, które oficjalnie nie istnieją, ale które za to są nieziemsko inteligentne i spostrzegawcze. Moją faworytką jest Nombeko, czarnoskóra geniuszka, która uczy się języka obcego w tydzień i rozwiązuje zadania matematyczno-fizyczne, od których słabo się robi. Analfabetka, która potrafi liczyć. Analfabetka, która potrafi wszystko. Nombeko teoretycznie nie ma żadnych szans na choćby ślad godnego życia, a praktycznie… o rany! Tłumaczy na najwyższym szczeblu dyplomatycznym, ma zaszyte pod podszewką kurtki warte fortunę diamenty, zalotników traktuje widelcem wbijanym w udo i każdego, ale to każdego, jest w stanie przekonać do swoich racji. Poza tym mamy Holgera Drugiego, który nie istnieje, bo nie ma go w żadnym na świecie dokumencie, oraz Holgera Pierwszego i jego dziewczynę, czyli antymonarchistów, którzy istnieją na nieszczęście wszystkich pozostałych, a zwłaszcza na nieszczęście króla. Mamy trzy Chinki wykonujące gliniane figurki i skutecznie wmawiające światu, że pochodzą one z czasów dynastii Han, samozwańczą hrabinę hodującą ziemniaki i agentów Mosadu próbujących nieudolnie deptać Nombeko po pietach. Na próżno jednak, bo gdzie im tam do niej na poziomie sprytu i inteligencji. No i mamy w końcu chińskiego tłumacza dyplomatycznego, hipochondryka, ulegającego za każdym razem jakiemuś w sumie niegroźnemu wypadkowi, który dla niego oznacza wizję rychłej śmierci. Dzięki temu jednak, Nombeko, która zna język wu, a jakże, może go zastąpić jako tłumaczka. Z tym że nie mówimy tu o tłumaczeniu dosłownym, a o wolnej interpretacji, która, jak się okazuje, jest o wiele bardziej celna niż oryginalna wypowiedź tłumaczonego polityka.



Gdybym miała ten utwór określić jednym słowem, powiedziałabym, że jest uroczy. Uroczy w sposób nieoczywisty, dokładnie tak jak uśmiech mojej córki po stracie górnych jedynek mlecznych. Nie czytałam Stulatka który wyskoczył przez okno i zniknął, jeszcze nie czytałam, więc jest to moje pierwsze zetknięcie z Jonassonem i w ogóle z tego typu literaturą, a trzeba zaznaczyć , że jest to przecież również, średnio przeze mnie lubiana, literatura faktu. Nic to jednak nie zmienia w moim odbiorze, bo o wielkich tego świata pisze się tutaj z taką lekkością, że w zasadzie mogliby oni absolutnie zostać uznani za postacie fikcyjne. Jonasson ma ogromną wiedzę historyczną i politologiczną, ale posiada również taki talent pisarski i gawędziarski, że stworzona przez niego opowieść, w której roi się od faktów historycznych, ani na chwilę nie staje się nudnym wywodem o sytuacji politycznej jakiegoś tam nieokreślonego świata. A tematy porusza wielkiego kalibru – rasizm, humanitaryzm, demokracja, terroryzm, a raczej różne jego wizje, no i wspomniana już broń jądrowa. Teoretycznie jest więc o czym dumać i nad czym debatować, ale praktycznie w ogóle nie ma na to czasu, bo trzeba wielkie idee umiejętnie zastosować w szarzyźnie codzienności i po prostu przeżyć, a potem jakimś cudem oddać bombę premierowi. Dlatego właśnie ta pozornie ciężka i naszpikowana trudnymi tematami książka jest lekka i przyjemna do tego stopnia, że stanowi idealną drużynę antydepresyjną z kocem i herbatą rumiankową.



Utwór Jonassona kształci (cóż, przyznam się, że o ile nie miałam problemu z identyfikacją Nelsona Mandeli, Jose Manuela Barroso, czy Simona Peresa, o tyle Fredrika Reinfeldta i Hu Jintao już musiałam sobie wygooglować) i daje nadzieję. Nadzieję na wielu polach. Rozprawia się bezlitośnie z mitem, że pochodzenie nas determinuje i jesteśmy wobec niego bezsilni. Gloryfikuje intelekt, pracowitość, wytrwałość i szlachetność. Oddaje ludzką twarz możnowładcom i bogom dyplomacji, a przede wszystkim pokazuje, jak ogromny wpływ, nie tylko na własne losy, ale i na bieg historii, może mieć nawet zupełnie prosty, przeciętny i możliwie najniżej urodzony człowiek. Jest pochwałą człowieczeństwa w każdej postaci, manifestem humanitarnym i prawdziwym aktem uznania dla sprawiedliwości i równości społecznej. A wszystko to w lekkiej formie, od której nie można się oderwać . Niezwykłe, nietypowe, cudnie skonstruowane połączenie absurdu i patosu. Genialna książka.



Osobiście po lekturze Analfabetki mam cichą nadzieję, że takie sprzątaczki, pokojówki i tłumaczki jak Nombeko istnieją naprawdę i że to dzięki nim ten świat jeszcze nie całkiem zdziadział albo nie wyleciał w kosmos. Owszem, życie bywa skomplikowane, ale jak już nie mamy innego wyjścia i musimy te swoje bomby atomowe ze sobą taszczyć oraz się nimi opiekować, to róbmy to z głową. Bo mamy wpływ. Wszyscy.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/bomba-krol-i-prawa-czowieka-jonas.html

Czy chcielibyście żyć, mieszkać, pracować, uczyć się i robić zakupy tuż obok miejsca, w którym spokojnie leżakuje sobie bomba atomowa o mocy tysięcy petadżuli, cokolwiek to oznacza, i sile rażenia, która równa z ziemią wszystko w promieniu pięćdziesięciu ośmiu kilometrów? No chyba nie… Czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/gdzie-sie-podziay-tamte-thrillery.html

Podobno jedną z oznak nieuchronnego starzenia się duszy jest demagogiczna i gnuśna retoryka, zgodnie z którą wypowiada się teksty w stylu: ‘za moich czasów…’ , albo ‘kiedyś to było… nie to co teraz’. Nie czuje się staro (zwłaszcza duchem), ale dzisiaj poględzę, pomarudzę, popastwię się trochę nad dziwacznymi wynaturzeniami jednego z moich ulubionych gatunków literackich. Na domiar złego zrobię to ze stetryczałej pozycji samozwańczego znawcy i będę złośliwa, a co mi tam. W końcu to moje ukochane motywy literackie są traktowane z nonszalancją i ignorancją graniczącą z bezczelnością. W końcu to na moich oczach najwierniejszego fana dokonuje się przedziwny przewrót, którego ja bynajmniej nie pochwalam, i nad którym szczerze ubolewam. To co się dzieje ze współczesnym thrillerem jest bowiem w moim przekonaniu czymś w rodzaju tragifarsy. Czy to się musiało stać? A jeśli tak, to dlaczego?



Najpierw jednak książka, która skłoniła mnie do tego typu przemyśleń, a której nie będę recenzować w dosłownym znaczeniu tego słowa. I nie martwcie się – nie będzie spoilerów. To dobra wiadomość. Natomiast zła jest taka, że nawet gdyby się pojawiły, to w zasadzie nic nie szkodzi, bo jeśli czytacie z najmniejszą choćby dozą wnikliwości i uważności, to książka was nie zaskoczy. Nic a nic. Niestety. To nie jest tego typu literatura. Przykro mi. I w tym momencie sama siebie mogę zapytać z wyrzutem – po co mi to było? Po co sięgnęłam po kolejny ‘hit’, po któryś tam z kolei kasowy duplikat Dziewczyny z pociągu? Ciągle zapominam, że teraz tak się właśnie pisze, że się upraszcza i prasuje lęki, że się cacka z czytelnikiem, że się go oszczędza. Ciągle mi ulatuje bolesna prawda, że teraz już się odbiorcy nie przydusza przekazem, że nie chodzi już o to, aby się bać wyjść w nocy do toalety. Tylko właściwie o co teraz chodzi? Czym jest w chwili obecnej ten gatunek i dokąd zmierza?

Na okładce Bad Mommy widnieje głęboko filozoficzne pytanie, które zapewne czytelnik weźmie na poważnie, i które z założenia ma go nieco zmrozić jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Brzmi ono:

Jak daleko się posuniesz, aby zawładnąć czyimś życiem?

Odpowiem za bohaterów powieści – niedaleko. Stalking opisany w książce jest tak mizerny, że właściwie trudno go dostrzec gołym okiem. Cóż to za nękanie, które polega na kupowaniu tego samego co sąsiadka, tudzież na romansowaniu z jej mężem? Cóż to za stalker, który grzecznie puka do drzwi, i którego bardzo łatwo prześwietlić na wylot? A więc naprawdę o to teraz chodzi? O płaskie emocje, o delikatne jak mgiełka dreszczyki?



Muszę w sumie przyznać, że opowieść zaczyna się obiecująco. Początek daje dość ciekawy obraz zaburzonej kobiety, która poroniła oraz uwikłała się w niełatwe relacje i to wszystko w bardzo wyraźny sposób determinuje jej późniejsze poczynania. Wszelkie znaki na ziemi i niebie sugerują, że ‘psychopatka’ będzie chciała odebrać rodzicom dziecko, które uważa za swoją duchową córkę. Zapowiada się więc całkiem nieźle, kończy się jednak fatalnie, bo mrożący krew w żyłach wątek dziecka w niebezpieczeństwie nie doczekuje się nawet namiastki godziwej kontynuacji. W pewnym momencie (bardzo szybko, grubo przed połową) całość zostaje zepchnięta w rejony kopulacyjne, co rozpoczyna bolesną i przedłużającą się agonię fabuły. Ja wiem, że nic nie sprzedaje się lepiej jak seks, ale na litość boską, skoro mamy w tytule złą mamę, a w tle tuż za nią słodkiego aniołka, o którego będzie toczyć się psychologiczna wojna, to po co nam nachalne opisy męskich i żeńskich genitaliów? Czy naprawdę wszystko musi się do tego sprowadzać? Nawet coś co w założeniu ma być thrillerem? Kiedy Petr Stancik w utworze Młyn do mumii, który stanowi ironiczną gierkę z szeroko pojętą koncepcją literatury grozy, opisuje erotyczne poczynania bohaterów w sposób buńczuczny i trywialny, ma to sens, wszystko tam bowiem zdaje się być odrealnionym pastiszem rożnych konwencji. Kiedy robi to Fisher, niestety dominuje poczucie żałosnego zażenowania, gdyż tutaj nie mamy do czynienia z groteską , a Autorka zdaje się wyrażać chęć zaszokowania odbiorcy tym dosłownym, rzekomo brutalnym przekazem. Natomiast w rzeczywistości nie szokuje tam nic, ani Psychopatka, ani Socjopata ani tym bardziej Pisarka. Nie ma też co liczyć na szeroko opiewaną, zaskakującą konkluzję, zakończenie bowiem jest takie samo ja cała książka – czyli płytkie, banalne, do bólu przewidywalne i infantylne. Świat przedstawiony zdaje się być obrazem pustej, mocno wymuszonej dramy nowobogackiego środowiska, które pławi się w alkoholu, pieniądzach i zblazowanej nudzie. Nie ma się tu czego bać, nie ma przed czym drżeć. Rysunek jest mdły, emocje blade, problemy wydumane. To, że od początku wiadomo kto jest ‘sprawcą’, to jeszcze nic, takie koncepty niejednokrotnie dobrze się sprawdzały, najgorsze jest to, że tak naprawdę nie ma przecież sprawcy. W literaturze grozy, w dreszczowcu , który ma mrozić krew w żyłach, opisuje się za to pogodne obiadki ofiary ze stalkerem, przy czym ofiara wie, że stalker jest tym kim jest, ofiara przejrzała oprawcę i jedynie mocno wyolbrzymione dylematy, w jej mniemaniu noszące znamiona filozoficznych, powstrzymują ją przed … uwaga, uwaga… zaniechaniem proszonych herbatek w ramach wendetty. Jest doprawdy przed czym drżeć, jest o czym myśleć podczas bezsennych deszczowych nocy. Szczerze mówiąc, sądziłam, że po ‘intrydze’ Dziewczyny z pociągu już mnie w tej materii nic negatywnie nie zaskoczy. Myliłam się, bo utwór Hawkins, przy całej swojej irytującej manierze, przy wątłości akcji i zastraszającej skromności formy przekazu, jest jednak książką narracyjnie i kompozycyjnie spójną, dzięki czemu daje jakieś tam poczucie, że autor mniej więcej wie, co chce przekazać, tutaj natomiast tego nie ma. Tutaj rządzi pełna wymuszonego dramatyzowania retoryka zahaczająca o tandetną stylistykę romansową. Nachalna komercja, pisanie zgodnie z narzuconym szablonem. Słabo…



Nie chodzi jednak o to, że książka jest kiepska (choć według mnie jest ) i rozczarowanie bierze w tym momencie nade mną górę. Tego typu rzeczy się zdarzają i to jeszcze nie jest tragedia. Najgorszy wydaje mi się być fakt, że taka jest obecnie konwencja, taki panuje trend, tak się teraz pisze. Chciałabym łudzić się po cichu, że to tylko ja mam pecha i zupełnie niechcący trafiam na te swoiste ‘perełki’. Chciałabym wierzyć w swoją własną naiwność na tym polu, w łatwowierność, która mi podpowiada, że jeżeli pięć osób na popularnym portalu zamaluje wszystkie możliwe gwiazdki, to książka musi być co najmniej godna zainteresowania. Niestety coś mi się wydaje, że te nieudane wycieczki zdarzają mi się za często, a lista rozczarowań niebezpiecznie rośnie. Dałam szansę szkole skandynawskiej - Johannie Mo i Nesserowi. Wyszło kiepsko. Poorane, niespójne narracje, rozpoczęte wątki, które nie doczekują się konkluzji, duży potencjał tkwiący w przytłaczającej, ciężkiej atmosferze, zmarnowany tradycyjnym odchyleniem w stronę wyświechtanego banału. Dałam szansę Clare Mackinosh i utworowi Widzę cię. Wyszło jeszcze gorzej. Herbatkowo – kolacyjny klimat z dość banalną intrygą. Dałam szansę najnowszym poczynaniom Cobena. I znowu nic. Chciałabym powiedzieć, że być może dojrzałam jako czytelnik i tamta rzeczywistość to już nie moja nisza, ale absolutnie tak nie jest. Nawet teraz trafiam bowiem na literaturę grozy, która mnie porywa i zachwyca. Szczególną sympatią dążę twórców angielskich, którzy odbiegają od schematów pisania na zamówienie i tworzą dzieła oryginalne na tle zapędów kolegów po fachu. T.R Smith Farma, A.M. Hurley Pustki (absolutnie unikatowa rzecz, choć bardziej wpadająca w konwencję gotyckiego horroru), A. Marwood Dziewczyny, które zabiły Chloe, na polskim gruncie bezkonkurencyjny klimat powieści Kańtoch… Tak więc tli się światełko w tunelu i proszę – podtrzymajcie je polecając mi w komentarzach coś niebanalnego, niekonwencjonalnego, innego niż ta zalewająca mnie zewsząd, szablonowa masówka. Tak mi się marzy thriller, na który nie będę miała ochoty się obrazić, bo w tej chwili właśnie poczucie gigantycznego focha najlepiej odzwierciedla mój stosunek do tego gatunku.



Być może się czepiam, być może marudzę, być może rzeczywiście starzeję się również jakoś czytelnik, nie mogę jednak pozostać obojętna wobec tego, dokąd zmierza w tym przypadku proces, nieuchronnej pewnie, zmiany. No i jeszcze ten wspomnień czar, ten powiew przeszłości, te rozmyślania jako to drzewiej bywało… Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale ciągle pamiętam takie utwory jak np. Bez pożegnania Cobena (trudno mi uwierzyć, że ten sam Coben jest autorem zahaczającego stylem o tanie romansidło utworu Sześć lat później). Ten obezwładniający niepokój, ta udzielająca się czytelnikowi paranoja, no i ten słynny thrill, czyli wisienka na torcie i absolutna kwintesencja gatunku. I nie mogę nie zauważyć, że obecnie mimo istnienia dzieł bezsprzecznie unikatowych, konwencja, jako całość, schodzi a na manowce. Cos zgrzyta, uwiera i brzydko pachnie. Coś ewidentnie poszło nie tak. Szkoda.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/gdzie-sie-podziay-tamte-thrillery.html

Podobno jedną z oznak nieuchronnego starzenia się duszy jest demagogiczna i gnuśna retoryka, zgodnie z którą wypowiada się teksty w stylu: ‘za moich czasów…’ , albo ‘kiedyś to było… nie to co teraz’. Nie czuje się staro (zwłaszcza duchem), ale dzisiaj poględzę, pomarudzę, popastwię się trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/08/kacik-sentymentalny-kim-on-by-pawe.html

Gdzie się podziały ścieżki, które kiedyś wspólnie wydeptywaliśmy? Jak to się stało, że w dorosłości trudno nam się czasem rozpoznać na ulicy? Dokąd odeszły stare domy, na których dziś mylą szlaki nowe elewacje, albo których już nie ma? Co się stało z dzieciństwem? Co się stało z dziwnym chłopcem, którym wyglądał i zachowywał się inaczej niż wszyscy? Niby nie ma już tamtego świata, niby już wszystko się zmieniło, ale coś ciągle pozostaje żywe, nienaruszone, niepokojąco znajome. Coś cały czas wybrzmiewa rzewną melodią odległych czasów… Kim był Weiser? I dlaczego ciągle mam wrażenie, że cały czas go szukamy. My dorośli, my mądrzy, my po drugiej stronie szkolnej sali.

Na czwartym roku polonistyki pisałam na temat Weisera Dawidka pracę zaliczeniową. Chodziło w niej o pamięć, o zróżnicowane odmiany percepcji, która motała wątki i plątała interpretacje. Już wtedy, pomimo wyraźnych sugestii z sal wykładowych, nie chciałam umieszczać Autora obok Pilcha i Chwina i już wtedy czułam, że do książki wrócę, aby odebrać ją bez narzuconych ram i gotowych szablonów, aby sprawdzić gdzie tym razem zaprowadzi mnie chłopiec o nadludzkich możliwościach. Teraz już wiem, że w tej niełatwej podróży jest się skazanym na towarzystwo niewyjaśnionego smutku, że ta droga trochę boli. I jestem już w zasadzie przekonana, że Autor miał rację pisząc: „…(…) pomyślisz, że wszystko, co oglądały twoje oczy, i wszystko, czego dotykały twoje ręce, dawno już rozsypało się w proch…”. Tylko ciągle zastanawiam się dlaczego cały czas nieprzyjemnie podrażniają moją świadomość te same pytania. Kim on był ? W jakim celu się pojawił? Dlaczego zniknął. Weiser, bohater utworu, ale również i ten, którego każdy z nas spotykał przecież na znanych tylko sobie plażach wypełnionych śmierdzącą zupą rybną , starych cmentarzach, opuszczonych budynkach i w każdym innym miejscu, gdzie bolesna retoryka dzieciństwa i dorastania wytłaczała niemożliwe do usunięcia znamiona. Kim on był…



„… (…) jak to się stało, że poznaliśmy Weisera?…”



Książka jest skomponowana w sposób nietypowy, a właściwie możemy chyba mówić o wyraźnym braku kompozycji jako takiej. Tekst jest jednolity, nie ma podziału na rozdziały, podrozdziały i części. Wszystko zdaje się ze sobą zlewać. Teraźniejszość przeplata się z projekcjami przeszłości bez udziału konkretnego klucza logicznego, który mógłby wyjaśnić użycie takiej a nie innej chronologii. Autor posługuje się kilkoma płaszczyznami narracji i stosując zapewne kontrolowany chaos, łączy refleksje ze wspomnieniami, zaniki pamięci z ekspresjami pamięci fotograficznej i nieomylnej. Osią zdaje się być postać tytułowego bohatera i w zasadzie wszystkie wydarzenia w mniejszym lub większym stopniu dotyczą dziwnego chłopca, który jest Żydem i nie chodzi na religię. Nawet fragmenty dygresyjne zdają się być podporządkowane tej kreacji i wprowadza się je dla podkreślenia rangi głównego bohatera. Tym bardziej uderza fakt, że postać ta do końca pozostaje zagadką, co dodatkowo uwypukla dramatyzm chorobliwie poszukującego narratora. A przecież pewne sprawy na pierwszy rzut oka wyglądają na oczywiste. Weiser wprawdzie wyłonił się z kadzidlanego dymu podczas procesji Bożego Ciała, ale to nie znaczy, że wcześniej go nie było. Wszyscy go znali, widywali, śmiali się z niego i wiedzieli czym zajmuje się jego dziadek. Trójka chłopców – Piotr, Paweł (narrator) i Szymek – została przez niego wybrana i naznaczona. To przed nimi się odsłonił . Im, oraz ich rówieśniczce Elce, którą uczynił swoja najbliższą towarzyszką, zdradził swoje tajemnice, pokazał nieludzkie umiejętności. Nie wiemy jakimi kryteriami kierował się przy wyborze, nie wiemy czy względami i tajemnicami obdzielał po równo. Wiemy, że zniknął w sposób tajemniczy, że odszedł niewiadomo dokąd. I pewnie dlatego cały czas się zastanawiamy – po co w ogóle się pojawił, po co wkroczył w życie grupy dzieci, i w końcu, po co na zawsze odmienił ich sposób postrzegania świata. Jaki symbol chowa za sobą ten chłopiec, który organizuje spektakularne wybuchy, poskramia dzikie zwierzęta spojrzeniem, lewituje i strzela do znaczków z wizerunkiem Hitlera? Inicjacyjny symbol przekraczania granic tabu? Symbol tajemnicy pamięci? Symbol potrzeby autorytetu i schronu przed brutalną rzeczywistością? I dlaczego Elka i Szymon ewidentnie boją się go szukać i o nim wspominać , a Piotr, który być może wie więcej, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach?



„… Wszystko przecież było możliwe. Nic nie było nieprawdopodobne. …”



Nad symboliką utworu głowiły się umyły o wiele tęższe niż mój i nic konkretnego nie udało się ustalić, bo też i konkretów tu jak na lekarstwo. Jak ja lubię książki, które są w tak wielu miejscach puste, które dają takie pole do popisu pokrętnym wybiegom wyobraźni, interpretacjom i nadinterpretacjom wszelakiego typu! Tutaj to co rzeczowe ginie w gąszczu domysłów i poszlak, a to co nadprzyrodzone staje się jedynym pewnym fundamentem. Brutalny nauczyciel M-ski pyta podczas przesłuchania : „… (… ) Jak mogliście ich widzieć, przecież oni już wtedy nie żyli?! Czy chcesz nam wmówić, że widzieliście dwa duchy zmierzające do nieba, co?!...”. A czytelnik daje wiarę słowom dzieci i rzeczywiście widzi dwa duchy podążające w kierunku nieba. Próby logicznego wyjaśnienia zaginięcia Weisera doprowadzają do porażki, którą jest żałosna notka nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Bo też i ponura , lub na ponurą kreowana rzeczywistość, nagle jaśnieje tajemnicą, której nie da się wytłumaczyć. Skostniałe społeczeństwo nie jest w stanie pojąć, tego co widzą nieskalane przygnębiającą wiedzą dzieci i dlatego próbuje się racjonalizować to, czego nie da się wtłoczyć w żadne ramy. Próbuje się nazywać nienazwane i tłumaczyć niewytłumaczalne. Dzieci widzące bez szkiełka. Czyste dusze bez namysłu dotykające tajemnicy… Jakże to pięknie współgra z tradycją romantyczną! Jakież to jest ciągle wzruszające! I tylko ta smutna wizja dorosłości mąci błogość takich momentów, bo niestety przychodzi czas zmian , starzenia się ducha, umierania tamtego świata. A w nowej rzeczywistości już się tego nie doświadcza tylko się tego szuka, lub się przed tym ucieka. W nowej rzeczywistości można śmiało powiedzieć: „… (…) Weiser uleciał z naszej rozmowy, jakby go nigdy nie było…”

Dlatego właśnie Weiser Dawidek jest dla mnie przede wszystkim książką o bolesnej przemijalności pewnych wartości, o ulotności dzieciństwa i jednocześnie o jego trudzie. Dzieci się wychowuje, kształtuje, łamie się im butne kręgosłupy, ale się ich nie rozumie. Dzieci mają swój świat, który czasem dzięki czemuś niewytłumaczalnemu i pozazmysłowemu staje się jaśniejszy. A potem w dorosłości trzeba się mierzyć z duchami przeszłości, ze wspomnieniami i z czarnymi dziurami pamięci, które odciskają bolesne piętna. Trzeba mieć odwagę stawiać im czoła, lub uciekać od nich w otchłań ignorancji. Zgodnie z tym tropem Weiser jest dla mnie ucieleśnieniem tajemniczej siły, która pozwala przetrwać, dorosnąć, dojrzeć i w rezultacie obumrzeć pewnej części duszy, części, która nigdy nie będzie możliwa do odtworzenia, a za którą będzie się w irracjonalny sposób tęsknić do samego końca.



„… Biada krwawemu miastu!…”



Gdybym miała jednym słowem określić nastrój panujący na kartach powieści, użyłabym wyrazu ‘smutek’. Miasto, w którym mieszkają głowni bohaterowie, jest dosłownie przygnębiające, podobnie zresztą jak stan emocjonalny narratora. Dorośli zdają się być prostacko brutalni lub infantylnie bezsilni wobec rzeczywistości. Ojcowie piją i są agresywni, matki załamują ręce, a dzieci zostają pozostawione same sobie w najtrudniejszych procesach i przełomach. Pewnie dlatego uciekają w świat dziwny i pociągający zarazem. Pewnie dlatego pozwalają się otumaniać i hipnotyzować. I pewnie dlatego tak trudno będzie im się rozliczyć z przeszłością w dorosłości. Przekaz przypomina trochę przesłanie Labiryntu fauna, a opisane miasto, czyli szeroko pojęte tło, bardzo mocno kojarzy się ze skażonym, groźnym i niebezpiecznym Oranem. Zresztą nawiązań do Dżumy znalazłam w utworze więcej. Demoniczny proboszcz Dudak jest niemalże wierną kpią ojca Paneloux sprzed metamorfozy światopoglądowej, wszędzie panuje atmosfera zagrożenia, plony niszczy susza, pełna lęku ludność szuka pocieszenia w ocierającej się o dewocję modlitwie, a uciekinier ze szpitala psychiatrycznego straszy apokalipsą. Do tego dodajmy jeszcze brutalnego nauczyciela z tajemniczymi dewiacjami, zatokę pełną martwych ryb oraz nie najprzyjemniejszą sytuację polityczną końcówki lat pięćdziesiątych i w zasadzie mamy obraz, który praktycznie z miejsca wywołuje poczucie przygnębienia. Trudno jednak nie utożsamić się z taką wizją, trudno nie zauważyć, że choć tamten świat pozostaje w przykurzonej sferze wspomnień, to mechanizmy nim rządzące są nadal aktualne. Uniwersalność powieści opiera się więc o dość proste i niewygodne prawdy – dojrzewanie jest trudne, inicjacja bywa bolesna, a odkrywanie siebie to nic innego jak nieustanne powroty do czasu, gdy niewinna nieświadomość była brutalnie hańbiona trywialnością i agresją ponurej rzeczywistości. Błędne koło rozwoju, syzyfowa praca dorastania, ziarenko nonsensu wetknięte w samo centrum egzystencji. Weiser pojawił się po to, żeby go kiedyś szukać, ale odnalezienie i zrozumienie jest z góry skazane na klęskę…



Lektura Weisera Dawidka jest podróżą do świata wspomnień. Książka czasem drażni, czasem przynosi ulgę. A przy okazji jest świetnie napisana. Rytmicznie, sprawnie, bez przegadywania. Autor posługuje się staromodną już dzisiaj stylistyką , która nie wpada w trend sztucznie wywoływanych emocji. Uwielbiam takie perełki retro! Uwielbiam literackie powroty w znajome, nostalgiczne rejony! I nie czuję się już rozczarowana faktem, że ciągle nie wiem kim on był. Wręcz przeciwnie – powoli godzę się z możliwością, że być może nie dowiem się tego nigdy.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/08/kacik-sentymentalny-kim-on-by-pawe.html

Gdzie się podziały ścieżki, które kiedyś wspólnie wydeptywaliśmy? Jak to się stało, że w dorosłości trudno nam się czasem rozpoznać na ulicy? Dokąd odeszły stare domy, na których dziś mylą szlaki nowe elewacje, albo których już nie ma? Co się stało z dzieciństwem? Co się stało z dziwnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/dziecinstwo-odczarowane-petra-soukupova.html

ldorado, arkadia, kraina mlekiem i miodem płynąca, pluszowy świat wypełniony tłuściutkimi aniołkami oraz żelkami Haribo, ociekające słodyczą relacje międzyludzkie, które dają niemierzalne poczucie szczęścia pachnącego pudrową zasypką tudzież olejkiem lawendowym ułatwiającym spokojny sen. Teraźniejsze, dorosłe i jakże utopijne projekcje dzieciństwa, pełne tęsknoty i niespełnionych oczekiwań. O nie, współczesne dzieci to nie to co my! Ach, jak im teraz dobrze! Ach, jak oni wszystko mają, jak wszystko mogą! Te rozwrzeszczane, niewdzięczne bachory! Kiedyś to się tam nikt z dziećmi nie cackał, ojciec paskiem zdzielił i spokój był! I nagle okazuje się, że wcale nie, że to nieprawda, że wyprasowane sumienie jest przezroczyste i już nie można się za nim schować. Nagle i zupełnie niepostrzeżenie w ten świat iluzji wchodzi bowiem Soukupova i charakterystycznym dla siebie, chłodnym tonem, oznajmia, że dzieciństwo to czas koszmarny, że potomstwo można krzywdzić na wiele sposobów, że wcale nie potrzeba do tego tzw. patologii. Mało tego, ona bezczelnie opowiada historię dzieci, których świadomość nie rejestruje jeszcze śmiertelności, dzieci, które nie chcą umierać, chcą zniknąć.



Trzy niezależne od siebie nowele, których akcja w żaden się nie splata. W dwóch pierwszych głos oddaje się dzieciom, w trzeciej wewnętrzne dziecko przemawia w dorosłych kobietach. Daleko, bardzo daleko trzyma się Soukupova od wszystkiego co powszechnie nazywa się moralną zgnilizną, dnem, rynsztokiem. Omija ciemne uliczki zgorszenia szerokim łukiem i nie schodzi na żadne cuchnące manowce. A tak by się czasem chciało, żeby to wszystko działo się tam, a nie tu. Tam, w tych półświatkach, w tych melinach, w tych dziuplach recydywistów i złodziei. Ale nie, to jak na złość rozgrywa się właśnie tutaj. Bohaterowie są do bólu nudni w swoim wysokim poziomie asymilacji społecznej, są przygnębiająco normalni. Owszem, piją, rozwodzą się, zdradzają i przeżywają dramaty, ale nie są aspołeczni. Niestety nie są. Dlatego tak trudno jest uniknąć pytania – kto zawinił? Społeczeństwo, przyzwalające na alkoholizm i przymykające oko na „niewinne” klapsy, które zresztą częściej są raczej „niewinnym” policzkowaniem? Rodzina, która uczy pewnych schematów zachowań? A może nie ma winnych? Może takie po prostu jest życie?

Dzieci w książce Zniknąć są uwikłane w sieci dorosłych relacji, osaczone ambicjami i oczekiwaniami rodziców, boleśnie zgięte pod ich ranami i deficytami. Mimo to, wszystkie trzy nowele kończą się raczej dobrze i dają nadzieję na pozytywne zmiany w przyszłości. Wyraźnie widać jednak, że to nie jest zasługa dorosłych. Dorośli zdecydowanie przegrywają w tych opowieściach i właściwie, oprócz jednej z babć, są bezradni, słabi, zniewoleni własnymi ograniczeniami. Sami odbierają sobie wpływ na rzeczywistość, sami uciekają od odpowiedzialności. Dzieci za to są silne, zdeterminowane, wiedzą co robić i umieją dostosować się nawet do bardzo trudnych warunków. Rozwiązują problemy dostępnymi sobie środkami - furią, wymuszającym płaczem, konfliktem z rodzeństwem. Walczą o siebie na wszelkie możliwe sposoby. To paraboliczne ujęcie schematów postępowania jest porażające i uderza w najczulsze rodzicielskie punkty. Perspektywą jest bowiem percepcja dziecka, jego wizja świata, jego problemy. To dziecko obserwuje i ocenia tutaj rodzica, a nie na odwrót. To dziecko opowiada o swoich tęsknotach, priorytetach i marzeniach. Dorosły jest najczęściej smutnym malkontentem, który raczej pokrzyżuje plany, niż pomoże jest zrealizować. Dorosły zdaje się być w dziwnym letargu, z którego budzi się dopiero w obliczu tragedii takiej jak zaginiecie dziecka, lub jego ucieczka z domu.



Utwór Zniknąć jest zatem gorzką lekcją dla rodziców, ale osobiście uważam, że warto przez nią przejść z możliwie najszerzej otwartym umysłem. Ta książka daje odpowiedzi na tak wiele pytań i nie chodzi tu tylko o to, że uczy niełatwego świata dziecka i robi to w sposób szczery oraz nieprzesłodzony. Bardzo rzeczowo wyjaśnia również dlaczego dzieci uciekają z domu i czemu w dorosłym życiu latami nie kontaktują się z rodzeństwem. Dobitnie interpretuje telewizyjne reportaże, w których po jakimś dramatycznym wydarzeniu mówi się, że to przecież była normalna rodzina, że w domu nic się nie działo, więc to na pewno wina szkoły. Pokazuje jak niebezpieczne i groźne są te „normalne domy”, jak obco można się w nich czuć. Wyciąga na światło dzienne brudy z pozoru całkiem zwyczajnych gniazdek. Powinna być na receptę aplikowana tym, którzy twierdzą, że nie ma nic złego w opiekowaniu się dzieckiem po tzw kielichu oraz zostawianiu go na noc samego w pustym mieszkaniu, bo trzeba iść do pracy, do baru, albo do kochanki. Dobrze by było, gdyby przeczytały ją matki, które uważają, że lepszy żaden ojciec niż ojciec kiepski, zapominając tym samym , że dziecko będzie za ojcem tęsknić do końca życia, a odebranie mu kontaktu z nim, z powodu własnych zranień, jest barbarzyństwem. Soukupova nie ucieka się jednak do moralizowania i udzielania rad, nie piętnuje żadnych zachowań . Posługuje się charakterystyczną dla siebie bronią, czyli prostą, odartą z emocjonalnego tonu ekspresją i jest w tym oczywiście bezbłędna. Uderza w czułe punkty, szarpie sumienia i otwiera rany. Jakież to jest mocne i zaangażowane pisarstwo! Jakiż to jest genialny warsztat!



Nie można jednak powiedzieć, że rodziców się tutaj karci lub gani. Owszem, pewne wyolbrzymienie dziecięcych dramatów skonfrontowane z biernością dorosłych, robi wrażenie absurdalnego odwrócenia ról, ale nie jest to przecież jawna próba oceny zachowań. Tą, w całej rozciągłości, zostawia się czytelnikowi. Dlatego dorośli są również zaopatrzeni w swoje historie tłumaczące pewne zachowania , ale w żaden sposób ich nie usprawiedliwiające . Chciałoby się powiedzieć, że nikt nie jest samotna wyspą, że każdemu coś tam wpojono, czegoś nauczono. Dlatego czytając utwór nie ma się odruchu oskarżycielskiego i nie od razu wygłasza się sądy o zabarwieniu moralizatorskim. Natomiast jego interpretacja może doprowadzić do poczucia zagubienia. Współczuje się tu bowiem praktycznie każdemu. Faworyzowanemu dziecku, od którego się więcej wymaga, chorowitemu chłopcu bez nogi, siostrom żyjącym w permanentnym konflikcie, nastolatce z nadwagą, ojcu alkoholikowi i matce, która trafia do szpitala psychiatrycznego po zaginięciu syna. Współczuje się również sobie, bo przecież realność miejsca, czasu i narracji jest niesamowicie sugestywna. Jasnym jest od początku, że to jakimi dorośli są dzisiaj rodzicami, jest determinowane tym, jak zostali wychowani, ile otrzymali w dzieciństwie, a ile zostało im odebrane. Nie da się więc nie zauważyć, że ta zasada obowiązuje również czytelnika. Nie ma opcji, że te opowieści nie zabolą i nie zmuszą do autorefleksji. Jest to więc lektura interesująca ale i niebezpieczna. Wymaga również od czytelnika sporej odwagi, bo każe konfrontować się ze sprawami, których złożoność niejednokrotnie przeraża. Wywraca do góry nogami sielskie wizje rodzicielstwa, wietrzy sumienia, odczarowuje dzieciństwo czyniąc je o wiele bardziej skomplikowanym, niż się wydawało, zwraca uwagę na okrucieństwo błędnego koła pokoleń, które uczy określonych zachowań. I w końcu wytacza najcięższe działo, czyli pytanie – czy ty czytelniku chciałeś kiedyś zniknąć?



Janusz Korczak pisał: „…Nie ma dzieci – są ludzie; ale o innej skali pojęć, innym zasobie doświadczenia, innych popędach, innej grze uczuć...”. Mam wrażenie, że powyższy fragment może być esencją tego, co w swoim utworze chciała przekazać Soukupova. Bardziej niż o budowanie jakichś patetycznych pomostów między dwoma światami, chodzi tu o zauważenie i uszanowanie mentalnej intymności drugiego człowieka, bez względu na jego wiek. Odczarowane dzieciństwo niestety nie wygląda najlepiej i daleko mu do słodyczy powszechnie stosowanych wizji. Ciężko jest w tych obrazkach odnaleźć błogi spokój sumienia, ale też trudno się z nimi nie utożsamić. Prawda, którą niosą, jest uszczypliwa, drażniąca, bezlitosna. To nie jest łatwa lektura. To jest stanięcie twarzą w twarz z demonem, konfrontacja z własnym rodzicielstwem, z własnym poranionym wewnętrznym dzieckiem, z doznanymi na własnej skórze krzywdami. Tu nie ma bocznych dróżek, którymi można się wymknąć cichaczem. Soukupova jak zwykle jest chłodna, metodyczna i bezwzględna. Proponuje czytelnikowi gorzki lek, niełatwy proces, bolesną autorefleksję. Warto tą książkę przeczytać, przeżyć, przemyśleć. Warto, nawet jeśli będzie bolało.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/dziecinstwo-odczarowane-petra-soukupova.html

ldorado, arkadia, kraina mlekiem i miodem płynąca, pluszowy świat wypełniony tłuściutkimi aniołkami oraz żelkami Haribo, ociekające słodyczą relacje międzyludzkie, które dają niemierzalne poczucie szczęścia pachnącego pudrową zasypką tudzież olejkiem lawendowym ułatwiającym spokojny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/martwy-dom-petra-soukupova-pod-sniegiem.html

„…Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać od życia. Czasem jednak wiadomo. …”. Takimi słowami kończy się jedna ze scen podsumowujących utwór Soukupovej. Nostalgiczne przemyślenia córki, która mocno wzruszona, obserwuje przez okno starzejącego się ojca, łączą się z niezwykłą aurą mroźnej i śnieżnej nocy. Spadł śnieg i nagle wszystko okazuje się tym, czym być powinno. Jest biało i pięknie. I choć to, co znajduje się pod spodem, w tej chwili zdaje się być nieważne, to jednak nie będziemy mogli długo od tego uciekać. Śnieg bowiem ma to do siebie, że bardzo szybko znika, topnieje i spływa, podobnie jak wszystkie emocjonalne warstwy ochronne, jak piękne, sielankowe iluzje. Nie ma więc powodu, aby się oszukiwać, życie nie zaskoczy. Przyniesie starość, rozkład relacji, czarny tort i zdradzającego męża, ale da też przedziwny rodzaj ulgi, która jest formą pogodzenia się z losem i furtką do pozostawienia trudnego świata przeszłości. Taką właśnie ulgę czuje się po przeczytaniu książki Pod śniegiem.



Jest to utwór trudny, choć z pozoru może wydawać się lekki, a wręcz infantylny. Autorka opisuje bowiem coś zupełnie banalnego –jeden dzień z życia trzech sióstr jadących na przyjęcie urodzinowe ojca . Wrażenie lekkości potęguje narracja, która jest swobodna i niewyszukana, ot taki zwykły opis podróży w połączeniu z luźnym zapisem myśli. Nie ma wyraźnie wyodrębnionych dialogów, co pokazuje, w jaki sposób wypowiadane słowa wynikają z procesu myślowego bohaterów lub mu przeczą. Lekkość jednak jest pozorna i właściwie już po przeczytaniu kilku pierwszych stron, czytelnik czuje atmosferę gęstą od żalu i złości. Styl się jednak nie zmienia i Autorka do samego końca nie rezygnuje z reporterskiej wręcz prostoty. Mimo to, czujemy bardzo dokładnie wszystko co dzieję się w aucie Blanki, każdą najmniejszą emocję, każdy grymas twarzy. Soukupova jest mistrzynią eksponowania detalu i dlatego mamy to co mamy, czyli bezbłędny zapis tego wszystkiego co może wywołać lawinę trudnych wspomnień i reaktywować zabliźnioną złość. A punktem zapalnym stają się nawet zupełnie absurdalne sprawy – brudny pies, dziecko grające na iPadzie, płacz niemowlaka, zniszczony, stary płaszcz jednej siostry i modny, elegancki drugiej. Czuje się ciasnotę auta, duchotę w nim panującą, ma się wrażenie, że wszyscy siedzą tam dosłownie na sobie, także w kontekście mentalnym. Kiedy w końcu samochód zatrzymuje się na parkingu przed McDnonaldem i drzwi się otwierają, każdy oddycha z ulgą. Czytelnik również. Podobnie jest w domu rodzinnym bohaterek. Ciasno, tłoczno, nie ma miejsca, wszystko zawadza, panuje dziwny, obezwładniający zaduch. Na próżno jednak szukać w tekście ocen moralnych i wskazywania paluszkiem – to on jest winny, lub - to przez nią. Siostry wprawdzie oceniają siebie nawzajem bardzo surowo, ale czytelnik nie dostaje najmniejszej sugestii co do tego, kto mógłby być odpowiedzialny za fatalne relacje w rodzinie i w rezultacie za jej finalny rozpad. Autorka nie wchodzi w ton kaznodziejski, nie poucza, nie daje rad. Zamiast tego, dokładnie i metodycznie relacjonuje bawiąc się tym samym z czytelnikiem i wierząc w jego inteligencję. Nie wprost, ale jednak na tyle wyraźnie, że można to usłyszeć, pyta – jak ty się na to wszystko zapatrujesz, gdzie leży problem w książce, a gdzie w twojej własnej historii? Doskonały warsztat, sugestywny dzięki swej prostocie styl. Na dziesięć możliwych punktów przyznaję dwanaście.



Pozornie bohaterkami są kobiety, trzy siostry, oraz ich matka, ale nie tylko one, bo bohaterem głównym zdaje się być umierający, a właściwie już martwy, dom. Dom, w którym dorastały Olga, Blanka i Kristyna. Dom, z którego w sensie mentalnym niewiele obecnie zostało. Dorosłe kobiety wracają do niego na urodziny ojca, ale w zasadzie żadna się z tego nie cieszy, żadna nie odczuwa przyjemnego mrowienia na myśl o tym, że zaraz będzie u siebie. Na dodatek okazuje się, że solenizant już w nim nie mieszka na co dzień i że tak naprawdę wcale nie zależy mu na imprezie, a od towarzystwa córek woli czytanie gazety. O co więc chodzi? Po co tam przyjechały? Jeśli nie są to urodziny, to co to jest? Może stypa? Symboliczna obecność czarnego tortu nie pozostawia wątpliwości. Tak, wszyscy zebrali się w tym miejscu, aby pożegnać rozpadającą się rodzinę. Nic już nie będzie takie jak dawniej, każdy o tym wie i każdy musi to po swojemu oswoić konfrontując się równocześnie z własnymi lękami lub iluzorycznie przykrywając je śniegiem. Blanka musi zmierzyć się z trudami macierzyństwa, w którym jest zostawiona sama sobie, kompleksami oraz nieustanną fobią na punkcie wierności męża. Olga staje twarzą w twarz z tęsknotą za bliskością absurdalnie połączoną z obezwładniającym lękiem przed związkiem. Kristyna powinna dorosnąć i zrozumieć jak destrukcyjny wpływ ma na nią relacja z żonatym mężczyzną. Jest jeszcze Marie, czyli matka, i jej nostalgiczna historia, którą wypełnia trudne małżeństwo pełne toksycznej obecności teściowej i niespełnionych marzeń, również tych o idealnym macierzyństwie . Marie jest czynnikiem sprawczym całego zamieszania i to ona w symboliczny sposób serwuje rodzinie czarny tort, czyli urządza stypę martwemu domowi. Ona też jest postacią, której analiza przynosi czytelnikowi ulgę, bo jako jedyna jest pogodzona ze światem i ze sobą, jako jedyna znajduje się w miejscu pełnym spokoju i błogiej ciszy. I nawet jeśli jej refleksje są gorzkie, to ona sama zdaje się być wobec nich pogodna.



Kilka razy czytałam w recenzjach, że Pod śniegiem to książka, w której marginalizuje się postaci męskie na rzecz uwypuklenia i podkreślenia bohaterek kobiecych. Nie do końca się z tym zgodzę. Owszem, byli lub obecni partnerzy sióstr zostają mocno zepchnięci na bocznicę i właściwie nie kreśli się ich zbyt dokładnie, co zresztą ma sens, bo akcja jest symboliczną drogą kobiet, którą musza przebyć same, w ciasnocie i zaduchu własnych lęków i ograniczeń, z tym że jest jeszcze przecież ojciec. I tu już nie ma mowy o drugim planie. Jest to genialnie skonstruowana postać . Na pierwszy rzut oka widać go tak mało, że praktycznie nie istnieje w ekspansji charakterologicznej pozostałych członków rodziny. Jako jedynego bohatera nie nazywa się go imieniem, mówi się o nim – tata, dziadek, on. A jednak to właśnie ojciec jest obecny na każdym kroku i to on determinuje miażdżącą większość reakcji i zachowań sióstr. To jak je traktował w dzieciństwie, jest, jak wszystko inne, opisane w sposób pozbawiony oceny i miejscami jedynie delikatnie zaznaczone. Wiemy, którą faworyzował, od której wymagał, i która w największym stopniu była mu obojętna. I to w zasadzie tyle. A potem praktycznie przez cały czas obserwujemy jak bardzo jest to ciągle ważne i jak mocno wpływa na dorosłe życie bohaterek. Ojciec i jego sposób wychowania jest obecny w każdej ich relacji, w każdym leku i w każdej radości. Ojciec siedzi z nimi w tym zatłoczonym aucie i każe im się nawzajem osądzać, choć przecież mogłyby zamiast tego wspierać się w trudnych chwilach. Ojciec zaszczepia im ducha rywalizacji o swoje względy, niekoniecznie sprawiedliwie, nagradzając atencją za spełnianie oczekiwań. To nie mija z wiekiem. Siostry ciągle toczą bój o jego uwagę i ciągle widzą w mężczyznach, również w swoich partnerach, wojenny front. Dlatego Blanka tak bardzo boi się zdrady męża, a Kristyna nie umie zakończyć fatalnego związku.



Takich archetypów jest w książce oczywiście o wiele więcej i wszystkie są bezbłędne. Relacje, w całym swoim okrucieństwie, są tam przekrajane wzdłuż i bezlitośnie odsłaniane. Psychologiczne harakiri dokonuje się na oczach czytelnika i wybrzmiewa chłodnym pozbawionym emocji tonem. To jest najbardziej porażające i najmocniej wbija w fotel. Kto z nas nie mógłby utożsamić się z jakąś częścią tej historii? Kogo choć trochę ona nie zaboli? Jej dosłowność jest jak wewnętrznym szept, który mówi, że to przecież mogę być ja , że to w sumie opowieść także i o mnie. Uwagę zwraca fakt , że tu nie ma żadnej oficjalnej patologii, żadnej zbrodni w lesie, żadnego molestowania. Tu nie ma nawet awantur. To jest normalna rodzina, a nie jakiś odległy świat, któremu można wielkodusznie współczuć, ale nie trzeba się z nim utożsamiać. Ojciec jest wykładowcą, siostry świetnie sobie radzą pod względem finansowym, mają mieszkania, samochody, są dobrze wykształcone. A jednak, taki z pozoru miły domek, krwawi i umiera na oczach wszystkich. Umiera nie pod wpływem jakiegoś dramatycznego impulsu, ale po długiej i wyczerpującej chorobie, bo to nigdy nie był zdrowy dom. Nie odchodzi jednak zupełnie bez śladu, zostawia bowiem schematy zachowań, które są i pewnie długo jeszcze będą obecne w życiu dorosłych już córek. Marie jest jedyną osobą, która te bolesne zrosty podświadomości zauważa i likwiduje. Tylko ona jest spokojna w tej plątanie zranień i złości. Tylko ona zachowuje dystans i właściwie nie oczekuje już niczego. Czy córki pójdą jej śladem i stawią czoła swoim lękom? Czy też może wszystko przysypie śnieg iluzji? Te pytania pozostają otwarte. Natomiast fakt, iż wybrzmiewają na tyle głośno, że czytelnik bierze je również do siebie, niech będzie dowodem na to, że powieść ta jest mistrzostwem świata jeśli chodzi o rys psychologiczny i sugestywność postaci.



Z literaturą czeską jest trochę tak jak z ulubioną restauracją, w której pracuje zaprzyjaźniony kucharz. Przychodzisz, mówisz – nakarm mnie czymś dobrym – i wiesz, że w sumie nieważne co ci poda, bo cokolwiek by to nie było, będzie smakować fenomenalnie. Kiedy w książkowym menu widzę więc czeskie nazwisko, biorę utwór niemalże w ciemno. Klimat tamtejszego pisarstwa jest nie do podrobienia i nie ma znaczenia, czy to jest kryminał, powieść obyczajowa, czy quasi-autobiografia. Soukupova natomiast zajmuje u mnie absolutnie topowe miejsce. Uwielbiam jej prozę i mam ochotę propagować i promować ją praktycznie na każdym kroku. Moim zdaniem, jest to literatura uniwersalnie dobra. Wiem, że jako odbiorca totalnie urzeczony talentem Czeszki, prawdopodobnie przesadzam i wyolbrzymiam, wiem też, że o gustach się nie dyskutuje, ale i tak w zasadzie nie wyobrażam sobie, że jakikolwiek odbiorca z wrażliwością czytelniczą choćby ciut pokaźniejszą niż zamiłowanie do love stories lub komercyjnych pseudothrillerów spod bandery Dziewczyny z pociągu, mógłby machnąć nad nią ręką i powiedzieć – oj tam, oj tam. Siłą tej dobitnie uproszczonej w formie przekazu, a jednocześnie głęboko symbolicznej książki, jest bowiem naga i bezwzględna prawda, a taką moc niezmiernie trudno kwestionować.

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/martwy-dom-petra-soukupova-pod-sniegiem.html

„…Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać od życia. Czasem jednak wiadomo. …”. Takimi słowami kończy się jedna ze scen podsumowujących utwór Soukupovej. Nostalgiczne przemyślenia córki, która mocno wzruszona, obserwuje przez okno starzejącego się ojca, łączą się z niezwykłą aurą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/pyrrusowe-zwyciestwo-ideologii-czyli.html

Z bestsellerami jest jeden zasadniczy problem - bywa, że podczas konfrontacji własnych oczekiwań z tym, co w książce dostajemy, tracimy niestety zdolność myślenia obiektywnego. Bo jakże to tak ? Skrytykować książkę, która ma milionowe nakłady? No dobra, nie każdy tak ma i nie w każdej sytuacji, ja w sumie mam zupełnie odwrotnie, ale jednak w wielu przypadkach jedno zdanie S.Kinga na okładce połączone z informacją o tym, że jakaś popularna wytwórnia filmowa nabyła prawa do ekranizacji dzieła , robi swoje. Wszędobylski i mało romantyczny marketing. Utwór Małe życie jest bestsellerem w czystej postaci, a że u mnie procesy, o których mowa powyżej, następują w formie wywróconej do góry nogami, co oznacza, że do rekomendowanych przez klasyków pozycji z milionowym nakładem podchodzę w raczej krytycznym nastroju, to bałam się, że Małe życie skreślę na tak zwane dzień dobry. Szkoda by jednak było, bo książka ta od początku wydawała mi się zacna i nie chodzi mi tylko i wyłącznie o ponad osiemset stron żywej wagi. Swego czasu wystarczyło wpisać w Google – dobra książka – i nagminnie wyskakiwał ze wszystkich stron ten właśnie tytuł. Coś w tym być musiało, jednak mimo to, sięgnęłam po nią relatywnie późno i gdy szeleszczenie konfetti już się nieco uspokoiło. Długa i dość przygnębiająca lektura nie odpowiedziała jednak na podstawowe pytanie – czy to jest dobra, czy kiepska książka? Nie wiem tego do dziś i niech ta moja niepewność będzie finalnie komplementem dla Autorki.



Z tym że, i to od razu uczciwie zaznaczam, takich pytań bez odpowiedzi będzie więcej i poza tym jednym zasadniczym nie będą już raczej wybrzmiewać pochwalnie. Nie, nie chodzi tu o to, że oczekuję od autora skrupulatnych wyjaśnień na polu interpretacji i muszę mieć wszystko pięknie podane na pozłacanej tacy. Wręcz przeciwnie – uwielbiam tak zwane puste pola i niedopowiedzenia dające nieograniczone możliwości wyobraźni. W tym przypadku chodzi raczej o sporą niekonsekwencję w narracji, w budowaniu postaci i ogólnie w całej tej warstwie, do której wrażliwy czytelnik dotrze , a mało wrażliwy w ogóle jej nie zauważy. Przede wszystkim Małe życie jest utworem ponadprzeciętnie monotematycznym. Nawet nie nudnym w pierwszym rzucie percepcyjnym, ale monotematycznym właśnie. Naprawdę w takiej kubaturze raczej można było zmieścić coś więcej niż naprzemienną konfigurację obejmująca przeżywanie i gloryfikowanie homoseksualizmu oraz retrospekcje opowiadające jedynie o trwającym latami pedofilskim gwałcie. Oczywiście rozumiem, że ta powieść nosi ogromny ładunek ideologiczny, że staje się pewnego rodzaju manifestem tolerancji, ale niestety nawał tej ideologii i przesadny sposób jej eksponowania zabija książkę w warstwie, w której ma ona największy potencjał. Zresztą efekt jest raczej odwrotny do zamierzonego, bo czytelnika w końcu nudzi opis tych samych cierpień głównego bohatera przeżywanych latami, z jedynym urozmaiceniem w postaci zmieniających się nazwisk oprawców i dość szybko przestaje mu w związku z tym współczuć. Mi osobiście brakuje tutaj choćby konotacji rodzinnych, psychologii dzieciństwa, wpływu dysfunkcyjnych domów na dorosłe życie bohaterów. Wszystko to jest w książce jedynie rozpoczęte, delikatnie muśnięte, zaznaczone i okrutnie porzucone. Za najciekawszy wątek uznaję piękną i trudną relację Wilema z niepełnosprawnym bratem i ubolewam nad faktem, że został on, delikatnie mówiąc, potraktowany po macoszemu. W ogromie martyrologicznych opisów giną podstawowe pytanie – jaki wpływ na nałóg JD miało to, że był wychowywany przez kobiety? Jak relacje z rodzicami ukształtowały Malcolma i Willema? Szkoda, że ideologia zdobyła o kilka (kilkadziesiąt? kilkaset?) stron za dużo. Wielka szkoda.



Trzeba więc uczciwie przyznać, że kreacja postaci nie jest najmocniejszą stroną tego dzieła. Szczególnie kiepsko wypadają tzw bohaterowie drugoplanowi. Niby jest to historia czworga przyjaciół, ale przecież tak naprawdę tylko dwójka się liczy, a gdy się bardziej zagłębimy, to bez trudu można dojść do wniosku , że w zasadzie to tylko jeden – Jude. Po co więc pozostali? No właśnie nie wiem, bo potraktowani ze sporym lekceważeniem nie wnoszą do utworu niczego wartościowego. Ich historie zostają rozpoczęte i dość nieudolnie zarysowane, a potem się je w zasadzie porzuca, wracając do nich okazjonalnie i jedynie dla podkreślenia sytuacji Jude’a. Nie są więc postaciami pełną gębą, nie stanowią tła, nie tworzą kontrastów, nie dręczą głównego bohatera, ani nie powodują że się na lepsze lub gorsze zmienia. Są irytującymi manekinami, które sprawiają wrażenie zapychaczy stron tekstem. I znowu szkoda, bo te skąpe zarysy zdają się mieć potencjał, dlatego żałuję, że nie stały się pełnoprawnymi bohaterami z szerokim i interesującym rysem psychologicznym. Osobiście nie obraziłabym się gdyby to stało się kosztem kilkudziesięciu, może nawet kilkuset stron opisów zawsze tych samych cierpień Jude’a.



No i jeszcze ten romans rodem z harlequina! Mdły, oklepany, do bólu przesłodzony wątek, w którym miłość przyjacielska przeradza się w uczucie romantyczne. Na tym polu w zasadzie utwór przegrywa z kretesem. Sceny żywcem wyjęte z melodramatów najniższych lotów przeplatane wydumanymi, pseudofilozoficznymi dylematami. Na szczęście Wilemowi nie udaje się w rezultacie przerwać seksualnych zahamowań Jude’a i w finale nie dochodzi do idyllicznych scen łóżkowych. Gdyby tak się stało, przysięgam, ciężko byłoby mi powstrzymać wybuch śmiechu.



Tak jak na początku napisałam, nie skreślam tego utworu zupełnie i waham się co do jego jednoznacznej oceny. Trudno interpretować go w kategoriach czarno-białych, a to już spory atut. Obawiam się jednak, że aby coś tutaj realnie zachwyciło i wzruszyło, trzeba czytać z uwagą i wrażliwością czasem wzmożoną do granic dyskomfortu. Owszem pod wierzchnią warstwą tej monotematycznej i przytłaczającej historii kryje się kilka malutkich perełek. Tylko że niestety giną one i tracą barwy. Dlatego też zachwyt, jakikolwiek by nie był, wydaje się pozorny, bo dotyczy gloryfikowania pewnego rodzaju oczywistości takich jak fakt, że miłość homoseksualna nie różni się od heteroseksualnej na poziomie emocji czy też obecności przemocy i dominacji w związku. Niestety, nawał ideologicznej martyrologii zabija w sumie ciekawy pomysł na powieść i dlatego dla tak wielu jest to przede wszystkim utwór o gejach. A tymczasem skrywa on gdzieś głęboko co najmniej kilka bardzo ciekawych schematów psychologicznych, jak choćby nieświadome wchodzenie w role ofiary, czy też przeniesienie uczuć do utraconego w przeszłości dziecka na dorosłą osobę z bliskiego otoczenia. Cóż, wygląda na to, że wątki potraktowane lekceważąco staja się w moich oczach tymi płaszczyznami, które ratują książkę. A może był to celowy zabieg Autorki? Kto wie…



Nie można też zapomnieć o smutnym i przejmującym przesłaniu utworu, którego ja bynajmniej nie dopatruję się w oklepanych frazesach o tolerancji. Słyszę tutaj raczej niepokojący szept, który zdaje się bezlitośnie przypominać, że nasze życie rzeczywiście jest małe bez względu na jego długość i jakość , i że nic, absolutnie nic, nie jest w stanie uratować nas przed tym co nieuchronne.



Mam nieodparte wrażenie, że osobiście jestem na utwór „Małe życie” już trochę za stara i niektóre wyświechtane hasełka, które być może wcale nie są wyświechtanymi hasełkami dla kogoś innego, zwyczajnie mnie, jako czytelnika stetryczałego , bawią. Wydaje mi się, że grupą docelową , która okaże należyty entuzjazm są ludzie w wieku 25-30 lat, albo może nawet 20-25. Niemniej jednak nie pozostaję wobec tego tekstu obojętna i niech poniższy jego fragment będzie podsumowaniem tego, w jaki ostatecznie sposób go zapamiętam: „(...)to była część niepisanej umowy(…). Pozwalało się przemykać rzeczom, których instynkt kazał nie lekceważyć, wymijało się kanty podejrzeń. Rozumiało się, że część tej przyjaźni polega na utrzymywaniu dystansu, na przyjmowaniu za dobrą monetę tego, co mówi ten drugi, na odwracaniu się i odchodzeniu, gdy drzwi zostają zamknięte przed nosem, zamiast starać się je sforsować…”

https://czytamiznikam.blogspot.com/2018/03/pyrrusowe-zwyciestwo-ideologii-czyli.html

Z bestsellerami jest jeden zasadniczy problem - bywa, że podczas konfrontacji własnych oczekiwań z tym, co w książce dostajemy, tracimy niestety zdolność myślenia obiektywnego. Bo jakże to tak ? Skrytykować książkę, która ma milionowe nakłady? No dobra, nie każdy tak ma i nie w każdej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/04/thriller-w-szponach-groteski-petr.html



Uczta. Rozpasana biesiada przy suto zastawionym stole. Można sobie folgować, należy popuszczać pasa i czerpać garściami oraz smakować wszystko czym się nas raczy. Szymborska pisała: „…Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie…”, a rozpusta czytelnicza wybrzmiewa w tym przypadku smakiem niezliczonych nawiązań, aluzji i skojarzeń, które przyjemnie łaskoczą umysł i prowadzą go w coraz nowsze i ciekawsze miejsca. Podróż ta zdaje się nie mieć granic, bo jedna myśl tańczy z kolejną i tak w zasadzie bez końca. Książka Młyn do mumii ocieka różnorodnością literackich aromatów i nie chodzi tylko o to, że dotyka bardzo mocno kwestii kulinarnych. Tutaj w zasadzie jest wszystko – groza, humor, erotyka, ironia, satyra, fantastyka, historia i ogromny dystans do miejscami niełatwej rzeczywistości. Całe otoczenie otula z kolei jakże inteligenta mgiełka groteski, która każe na wszystko patrzeć przez okulary zniekształcające obraz, wykrzywiające twarze i powiększające brzuchy. Tej opowieści się nie czyta, ją się smakuje i wącha, ją się słyszy w charakterystycznym szumie piwa nalewanego do szklanicy. To jest obraz tak barwny i ostry, że zapiera dech w piersiach i powoduje odruch mrużenia oczu. Dokładnie tak jak oślepiające promienie letniego słońca, tak jak mroźny poranek. Historia bezwstydna, ordynarna i wywołująca mdłości. Czasem ma się ochotę ją przekląć i odłożyć w jakiś odległy kąt. Zamiast tego jednak luzuje się pasek i staje się w pozycji pionowej aby zmieścić więcej i więcej, aby niczego nie pominąć. Obrazoburcza literatura totalna. Niezawodny czeski warsztat. Lektura powalająca i skręcająca zwoje mózgowe oraz jelita. Hedonistyczna i wstrząsająca guilty pleasure.



Tym razem mamy Czechy w odsłonie dziewiętnastowiecznej. Coś tak odległego może przywoływać na myśl ducha Sherlocka Holmesa . I owszem, występuje tutaj powiew tamtego klimatu. Ciekawy, przyjemny dla zmysłów mrok Pragi wprowadza w znajomą atmosferę oczekiwania na kolejną zagadkę, na następny krok psychopaty. Błyskotliwy i nieszablonowo myślący detektyw Egon Alter również idealnie wpisuje się w taką koncepcję. Z tym że główny bohater Holmesem nie jest i to widać już na pierwszych stronicach. Komisarz Leopold Durman jest bowiem młodzieńcem mało lotnym umysłowo i tak też prezentuje się jego słynne i oczywiście ściśle tajne „śledztwo”. Poznajemy go gdy spożywa alkohol i szybko przekonujemy się, że ten nawyk będzie mu towarzyszył przez całą opowieść. Te hektolitry piwa, które wypija praktycznie codziennie i ten nieustanny kac , każą wątpić w estetyczne wartości jego wyglądu oraz zapachu. W niczym to jednak nie przeszkadza rzeszom kobiet, które ochoczo ofiarują mu swoje wdzięki do bezceremonialnej, fizjologicznej konsumpcji. Chciałoby się zapytać wprost – jak on to robi z tym ogromnym brzuchem i w tym permanentnym stanie upojenia. A jednak robi to na każdym kroku i właściwie bez przerwy. W najstarszym praskim burdelu i poza nim. U golibrody i w cygańskim obozowisku. W swoim domu z służącą i na zatłoczonym placu z obcą wieśniaczką. I nie jest bogaty i wewnętrznie rozdarty jak Christian G. . Nie ma charyzmy Don Juana ani urody Achillesa. Nie mówi wierszem, nie pisze listów miłosnych na perfumowanym papierze. Śmierdzi za to alkoholem i meliną oraz daleki jest od romantycznych deklaracji co do ślubnego kobierca i świetlanej przyszłości rodzinnego gniazdka. Niech nas jednak nie zwiedzie pokusa myślenia, że jedynie chuć rządzi naszym bohaterem. Co to, to nie. Kocha on bowiem szczerą i czystą miłością dziewczę niewinne i płoche. Kocha do tego stopnia, że chce się żenić. I w tej relacji nie ma mowy o bezmyślnej żądzy, a szczytem erotycznych poczynań jest pocałunek delikatny jak muśnięcie skrzydeł motylka. Jest więc komisarz również postacią romantyczną, jest bohaterem sienkiewiczowskim, który wolałby samego siebie o głowę skrócić niż zhańbić swoją Danusię tudzież Oleńkę choćby myślą nieczystą. A że pożądanie wywołane eteryczną obecnością ukochanej idzie gasić do burdelu… oj tam, oj tam. Kpina goni kpinę, satyra dubluje ironię, bo pan komisarz jest stworzony w tak sugestywny sposób, że widzimy w nim wszystkie przerysowane cechy współczesnych i dawnych amantów oraz bezczelnie śmiejemy się im w twarz. Z tym że miłosne poczynania to w zasadzie jedynie tło dla prawdziwego powołania Leopolda, którym jest przywracanie porządku i poskramianie groźnych morderców, bo przecież mamy tutaj w końcu thriller. Dlatego Durman ściga psychopatę mordującego listonoszy i nie ogranicza się tylko i wyłącznie do Pragi. A gdzieżby! Wyrusza między innymi do Meksyku, a wcześniej lekcji udziela mu paryski specjalista od seryjnych morderców. Nieważne, że ściga nie tego psychopatę co trzeba. Nieważne, że śledztwo nie odrywa go nawet na chwilę od nieustannej biesiady alkoholowej i seksualnej. Nieważne, że nakazuje zrobić sekcję zwłok żywemu człowiekowi, i że to nastoletnia narzeczona sporządza dla niego rys psychologiczny sprawcy. Tytułowy thriller jest bowiem jedynie żartobliwym środkiem, jest przerysowanym tłem, bo nie chodzi o to kto zabił , chodzi o kulinarny i erotyczny hedonizm, o ból sprawiający przyjemność i przetaczającą się cichaczem wojnę. Chodzi o ostrość smaku, aromatu i doznania. Chodzi o nieokiełznaną rozkosz.



Autor już samym tytułem bardzo wyraźnie sugeruje czytelnikowi moduł interpretacyjny. Wiadomo, że dotkniemy sfery gastrycznej i pornograficznej, czyli rzecz jasna skupimy się na ciele i jego odczuciach. Ciało nie jest tutaj ukazane jako zniewolone mieszkanie ducha, ale jako byt niezależny, jako materia wolna od ograniczeń. Ciału wolno w zasadzie wszystko. Można jeść cokolwiek i zaspokajać żądzę w dowolny sposób, a powiedzieć, że opis tych ekscesów jest ekstrawagancki, to tak jak nie powiedzieć nic. Ekstrawagancja jest tu bowiem słowem za słabym. Ja wolę określenia takie jak awangarda totalna lub bezpardonowa anarchia przekazu. To, że Gordon Ramsay wrzucał swego czasu do wrzątku maleńkie i oczywiście żywe węgorze, brzmi jak rozgrzewka, bo tu mamy do czynienia ze znacznie cięższym kalibrem. Nerki i grasice wyjmowane drogą losowania z ogromnego kotła, wędzona panda, pieczony w ognisku jeż podawany między innymi z koniczyną, wieprzowe ogonki nadziewane gęsimi języczkami albo alkohol doprawiany moczem nietoperza. Moim faworytem i dowodem na nieograniczoną inwencję twórczą jest jednak ten przepis: „…(…) do wypatroszonego indyka wkładano gęś, do niej kaczkę, a do niej jeszcze przepiórkę, a przestrzenie między ptakami wypełniano czterema różnymi nadzieniami – z indyczych, gęsich, kaczych i przepiórczych jaj. Całość potem przez dwa dni wędzono powoli nad bukowym dymem…”. W kwestii jedzenia nie ogranicza człowieka w zasadzie nic i choć robi się niedobrze czytając o tych wszystkich wyuzdanych wręcz daniach, ma się poczucie sensu związane z ich zamieszczeniem na kartach powieści. Jedzenie ma sprawiać grzeszną przyjemność bez tabu, podobnie jak fizjologiczny, odarty ze zmysłowości i potrzeby bliskości seks. Nie ma tutaj uwodzenia i tak szeroko przecież opiewanej gry wstępnej między kochankami. Jest dająca fizyczne spełnienie kopulacja, która odbywa się praktycznie wszędzie. Nikt nikogo jednak nie wykorzystuje, bo ogólnie panująca konwencja rozgrzesza pusty seks bez zobowiązań. Czyżby spod płaszczyka satyry i ironii wyzierała nieśmiało posępna twarz filozofii dekadenckiej? Być może. Mamy wszak rok 1866, czasy niepewne, nadciągającą wojnę, dlatego tak łatwo wyobrazić sobie społeczeństwo bierne, zblazowane, pozbawione wartości, przestraszone i w związku z tym trwające w nieustannej orgii alkoholowej i seksualnej. A trzeba przyznać, że właśnie taką ponura wizję bardzo łatwo odnaleźć w utworze Stančíka. Społeczeństwo jest pokazane w sposób zatrważający. Obezwładniająca głupota, pijaństwo, pieniactwo i histeryczne wręcz dążenie do zaspokojenia potrzeb cielesnych. Owszem, to wszystko jawi się jako prześmiewcza karykatura, ale jednak nie można nie zauważyć, że hedonistycznie nastawione na konsumpcję ciało jest przecież bytem ponurym, osamotnionym i pełnym lęku.



Gdybym miała wymienić jedno, podstawowe skojarzenie literackie, to powiedziałabym, że Praga z utworu Stančíka przypomina mi bezwzględnie Moskwę Bułhakowa. Zniekształcony obraz niezdrowego społeczeństwa, w którym interwencja siły nadprzyrodzonej zdaje się być jedynym normalnym i najbardziej ludzkim wydarzeniem. Świat, nad którym nawet diabeł ma ochotę zapłakać. I to poczucie zagubienia ukryte pod pozorami buty i rozpasania. Nawiązań, skojarzeń i aluzji jest jednak w utworze znacznie więcej. Całość zdaje się bowiem być pastiszem różnych kreacji i konwencji. Mamy wyraźnie obśmianą koncepcję amanta i w zasadzie każdego słynnego kochanka możemy sobie tutaj podstawić i mrugnąć do niego okiem. Autor nie oszczędza również współczesnych schematów literatury grozy i tutaj, jako wielbicielka gatunku, muszę przyznać, że miałam naprawdę niezły ubaw. „Intryga” zawiązana w utworze jest bowiem tak wątła i równocześnie tak histeryczna, że trudno się nie uśmiechnąć czytając o kolejnym morderstwie. Jednocześnie styl i sposób przedstawiania w bardzo wyraźny sposób nawiązuje przecież do klasyki gatunku. Mamy tu więc i Kinga, i Cobena, i skandynawską szkołę depresyjną, i nawet Dana Browna pod postacią tajemniczego zakonu. I to wszystko tak bezpardonowo wykpione prześmieszną postacią śledczego, któremu w prowadzeniu dochodzenia niejednokrotnie przeszkadza zbyt okazały mięsień piwny. Poza tym jest jeszcze fantastyka, czyli choćby rozmowa z duchem wewnątrz kurhanu, czy też spotkanie z gadająca rośliną. Na myśl od razu przychodzi Alicja w krainie czarów i tamtejsze dziecięce ucieczki od brutalnej normalności. Natomiast motyw pamięci zaklętej w kościach, mimo iż przedstawiony jako element satyryczny, był dla mnie jednym z najbardziej poruszających w całej książce.



Na fali początkowego entuzjazmu miałam ochotę polecać ten utwór każdemu i uważałam, że w zasadzie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Po zastanowieniu stwierdzam jednak, że się myliłam. Jest to historia opowiedziana za pomocą tak mocnych środków przekazu, że wielu odbiorców prawdopodobnie zaboli w newralgicznych punktach jakichś nieprzepracowanych zranień. Stančík nie używa bowiem rozwiązań połowicznych i wybiera formy drastyczne. Dlatego nie da się czerpać z tej opowieści bez sporego dystansu również do siebie samego. Tak, jest tutaj seksizm i szowinizm, są ojcowie stręczący swoje córki i są dziecięce prostytutki. Jest humor sprośny i nieelegancki. Bywa niesmacznie, niezdrowo i chamsko. Wystarczy jednak wejść choćby w pierwszą warstwę podpowierzchniową, aby zrozumieć, że taka ekspresja ma sens. Wówczas zapach trawionego alkoholu i fekaliów staje się jedynie sposobem opisywania tragikomicznego świata w stanie rozkładu. Śmiejemy się więc trochę przez łzy, a kiedy już zagadka „tajemniczych” mordów zostaje jako tako wyjaśniona, narracja wpada w filozoficzny ton i ostatecznie tłumaczy przesłanie utworu: ”… era ludzi właśnie się kończy, a w jej miejsce nadchodzi era maszyn (…). Przełom między tymi okresami będzie płynny i większość współczesnych nawet go nie zauważy, ponieważ wielkie zmiany widoczne są dopiero z dystansu. A może coś podobnego stało się już kiedyś dawno, kiedy bogowie stworzyli ludzi, a ludzie z czasem przestali w nich wierzyć. Może cykl stworzenia i buntu stworzonego powtarza się nieustannie w kosmicznie powolnym rytmie, przy którym życie człowieka jest zaledwie iskierką…”. Z takimi dylematami ostatecznie zostawia czytelnika Autor i takim zagadnieniom każe się przyglądać. Ta książka-uczta, książka-wyuzdanie, książka –hedonizm i masochizm w jednym, ma tak głęboki sens, że dosłownie wytłacza znamię na umyśle. Jest piekielnie mocna, ale musi taka być, bo właśnie takie są kwestie, o których opowiada.

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/04/thriller-w-szponach-groteski-petr.html



Uczta. Rozpasana biesiada przy suto zastawionym stole. Można sobie folgować, należy popuszczać pasa i czerpać garściami oraz smakować wszystko czym się nas raczy. Szymborska pisała: „…Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie…”, a rozpusta czytelnicza wybrzmiewa w tym przypadku smakiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/kacik-sentymentalny-swiat-jako-klatka.html



„…Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba…” ,mówi Indianin do swojego syna, któremu wkrótce Kombinat wmówi szaleństwo. Są teksty, które zapadają w serce na długie lata. Są słowa wydzierające w umyśle trwałe znamiona. Są książki, do których się wraca wiedząc, że powrót zaboli, że otworzy rany, które ma każdy z nas, bo przecież wszystkich coś zniewala, uwiera, zamyka w tajemniczych, okrutnych celach. Społeczeństwa więzione przez totalitaryzm, fanatycy w niewoli własnych urojeń, dusza zamknięta w ciele, ludzkość wrzucona do bezdennej klatki strachu przed śmiercią… Nie ma miejsca, w którym można by się ukryć. Kombinat jest wszędzie…

Po raz pierwszy, drugi i trzeci czytałam Lot nad kukułczym gniazdem podczas studiów. Zawsze w wersjach bibliotecznych, zawsze z poczuciem winy za czas ukradziony tzw. literaturze właściwej, tej którą powinnam przyswajać do egzaminów, mądrej ponadczasowej klasyce. Prawdopodobnie ze względu na młody wiek, moja pełna sarkazmu ignorancja sięgała wówczas zenitu i wywoływała we mnie rodzaj przedziwnego, butnego wręcz optymizmu. Bo jakże to tak poddać się tak po prostu ? Jakże to tak dać się złamać? Dzisiaj, kiedy patrzę wstecz i widzę swoje własne życiowe elektrowstrząsy, które w równym stopniu edukują i podcinają skrzydła, wiem już, że wewnętrzna wolność to nie wszystko. Wiem, że życie lubi się zaplątać, zakleszczyć, nienaturalnie wygiąć. Dzisiaj jestem w stanie w pełni zrozumieć słowa : „…Co mogli, już mi zrobili…”. Dzisiaj, mając tyle lat ile mam i żyjąc w skomplikowanym świecie niedomówień i nieporozumień na płaszczyznach moralnych i etycznych, jestem w stanie przemyśleć ten utwór pod zupełnie innym kątem. Dzisiaj widzę już w pełni jego ponurą, groźną i przerażająco smutną twarz.



Zniewolona dusza



Wolność jest odwieczną tęsknotą ludzkości. Co stanowi jej rdzeń? Gdzie bije jej źródło? Co to znaczy być wolnym? Tak trudno jest ją zdefiniować bez patetycznych i demagogicznych wycieczek, a tak łatwo przychodzi nam przecież nazywanie zniewolenia. Ten bolesny dysonans wybrzmiewa tym okrutniej, że definicje braku wolności zalewają nas niemalże z każdej strony. Dzisiaj walczy się o wolność praktycznie w każdym aspekcie życia. Nie pozostaje więc nic innego jak smutny wniosek, że wszystko ją zniekształca. Nie jesteśmy bardziej wolni niż współcześni więźniowie polityczni, mamy ograniczone pole manewru, podobnie jak mieszkańcy uchodźczych gett. Modne pojecie wolności wewnętrznej zostało już dawno bardzo poważnie zakwestionowane. Kesey postawił bowiem w swoim utworze człowieka wolnego i pełnego nieokiełznanej buty w obliczu machiny zniewolenia, w obliczu potężnego systemu i pokazał w jaki sposób ten morderczy mechanizm zrobił z niego miazgę. Nie będę się rozwodzić na temat ideologicznych wartości książki, nie będę opisywać jej antysystemowych oraz antykonformistycznych walorów, bo o nich wie każdy, komu ten sztandar kultury hipisowskiej znany jest choćby ze słyszenia. Nie to jest istotne w moim aktualnym odbiorze. Dzisiaj jestem już bowiem w stanie skupić się na jego uniwersalności, na schematach działania niewoli, na filozofii wszechobecnej klatki. Człowiek ukazany w utworze jest więźniem i na takiej kreacji oparte jest jego główne przesłanie . Czym jest więzienie? Może być czymkolwiek – totalitaryzmem, nałogiem, słabością, inwalidztwem. Natomiast najbardziej widocznym tropem zdaje się być pułapka ujednoliconej do bólu normy, rozkładu, planu, na wskroś przemyślanej wizji, w której wszelakie odchylenie powinno być eliminowane. Jakże to pięknie współgra ze wszystkim co wcześniej i później zostało w tej materii stworzone, z Orwellem, z V jak vendetta, nawet z Żonami ze Stepford. Jakże to cały czas okrutnie wybrzmiewa w potwornym krzyku dziejowym tych odrzuconych, tych którzy nie pasowali. I ciągle nie wiemy kto jest wolny - Okresowi, czy może Chronicy, do których już nie dociera głos Wielkiej Oddziałowej? Ci którzy przybyli leczyć się w zakładzie, czy ci zdrowi, doskonale wpisujący się w założenia Kombinatu? Wolny zdaje się być McMurphy, który przenika w struktury szpitala jakby z innego świata, z zupełnie innej perspektywy, który różni się od pozostałych w jakimś nadprzyrodzonym wręcz wymiarze, który ma silę podjąć walkę i zapłacić za wolność najwyższą cenę. „… a przecież McMurphy też jest tylko człowiekiem ze skóry i kości, który kiedyś opadnie z sił, zżółknie i umrze, jak my wszyscy. Podlega tym samym prawom: musi jeść i przezwyciężać podobne przeszkody, więc powinien być równie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy…”. A tymczasem wcale nie jest, mało tego, jego niezwykłość, świeżość i prostolinijna odwaga, dają mieszkańcom szpitala coś w rodzaju nadziei. McMurphy jawi się jako postać przynosząca zmianę. Nie zostanie wybawicielem, bo na zbawienie rzecz jasna nikt tutaj nie liczy, ale choć trochę odmieni utarty schemat, choć trochę zatrze mechaniczne tryby. Jego konflikt z Wielką Oddziałową stanowi dla pacjentów szansę na obserwowanie od dawna upragnionych igrzysk. Kibicują mu, choć niejednokrotnie boją się tego, co może nadejść. W rezultacie to właśnie dzięki niemu otrzymują szansę wyboru, dzięki niemu dostrzegą także grymas strachu na twarzy oprawcy, grymas, który pozwoli im kiedyś podjąć decyzję o odejściu w nieznane. Tragizm postaci McMurphy’ego polega na tym, że musi dać się złamać, aby inni mogli o siebie zawalczyć. Wolność w konfrontacji ze zniewoleniem odnosi tutaj dramatyczne zwycięstwo, składa bowiem ofiarę ze swojego najdzielniejszego wojownika. Czytelnik nie jest w stanie uciec od pytania – kim ja jestem w tej układance, wyzwolonym, czy tym który wyzwala i czym, lub kim, jest moja Wielka Oddziałowa?



Mgła



Dziwnym i niepokojącym miejscem jest szpital psychiatryczny opisany w utworze. Tym, co przemawia do mnie najbardziej jest mgła. Mgła obecna w salach i na korytarzach. Mgła, która ma coś ukryć, coś zamazać. Nie wiemy czy istnieje naprawdę, czy jest jedynie wytworem psychodelicznych wizji Wodza. Niewątpliwie można uznać ją za metaforę poszukiwań i błądzenia, ale jawi się też przecież jako czynnik dający poczucie bezpieczeństwa. Bromden mówi wprost: „…Tego właśnie McMurphy nie potrafi zrozumieć – tego, że chcemy być bezpieczni. Usiłuje wyciągnąć nas z mgły na otwartą przestrzeń, na której będziemy stanowić łatwy cel…”. Dlatego właśnie mgła staje w opozycji do wolności, która sama w sobie, zdaje się być niebezpieczna i naszpikowana zasadzkami. I to właśnie w tym miejscu, gwóźdź programu, czyli ucieczka w strefę rzekomego komfortu, w stronę prostej, wyprasowanej rzeczywistości, wystawia główkę do słońca i drażni czytelnika żrącym zapachem niepewności. Wybory, przed którymi postawił Autor bohaterów zdają się być niewyobrażalnie trudne. Historia Wodza pokazuje ekstremalnie bolesny proces, w wyniku którego człowiekowi zostaje odebrane w zasadzie wszystko – dom, korzenie, tożsamość, poczucie wpływu na rzeczywistość. Jego nostalgiczne, pełne cichego żalu wspomnienia są dosłownie rozdzierające. Ten udający głuchoniemego człowiek jaki się jako postać niemalże przezroczysta, dobrowolnie pozbawiona głosu, samoistnie wyrzucona poza nawias wszelkiej liczącej się i cokolwiek znaczącej egzystencji. Nic dziwnego, że czuje się najlepiej we mgle, w mroku, w cieniu. To ludzkie widmo przemykające ze ścierką przez korytarze szpitala budzi lęk w tym samym stopniu co współczucie. Doskonała kreacja, która wywołuje niewiarygodnie mocne refleksje. Brutalnie podeptana wolność zdaje się w niej powstawać i wołać – ciągle tu jestem, tylko nie chce mi się już do was gadać, ale to mój wybór, to jest cały czas mój wybór.

I znowu powraca pytanie o kontrasty, o granice wolności i zniewolenia. I znowu mgła zdaje się otulać to czego widzieć nie chcemy. I znowu wygładzone, zmiękczone sumienie cichutko przypomina, że w zasadzie Kombinat nie jest taki najgorszy, że przecież czasem całkiem przyjemnie jest w tym bezpiecznym mroku nieświadomości. Symbolika mocna do granic dyskomfortu. Potężny przekaż budzący wszystko to, o czym tak bardzo chciałoby się nie pamiętać.



Bunt



Zdawać by się mogło, że bunt jest prosty, logiczny, że stanowi naturalną konsekwencję zniewolenia. W sytuacjach trudnych można by określić go jako poszukiwanie wyjścia, jako pierwotny instynkt stawiania oporu. W utworze nie ma mowy o buncie wymuszonym, zblazowanym, znudzonym, stylizowanym na Mrożka. Tu jest przeciwko czemu się buntować, tu jest skąd uciekać. Podstawowe pytanie nie brzmi jednak – w jaki sposób?, ale – po co? Czy świat poza murami aby na pewno jest lepszy? Czy poza murami w ogóle coś jest? Krótka wizyta w tzw. normalnej rzeczywistości raczej nie pozostawia złudzeń. Wszystko bowiem jawi się jako jeden wielki harmonogram, jako boleśnie uporządkowany makrokosmos: „…Ujrzałem tych pięć tysięcy identycznych domów wytłoczonych przez jedną maszynę i rozrzuconych po wzgórzach pod miastem, domów prosto z fabryki, złączonych jeszcze razem jak świeże serdelki (..) u stóp wzgórza zaś plac zabaw okolony drucianą siatką i następną tablicę: MĘSKA SZKOŁA IM ŚWIĘTEGO ŁUKASZA, i pięć tysięcy dzieciaków ubranych w zielone sztruksowe spodnie, białe koszulki i zielone pulowerki (..). Te pięć tysięcy dzieciaków mieszkało w tych pięciu tysiącach domów należących do facetów, którzy wysiedli z pociągu. Domy były tak podobne, że dzieciaki myliły się co pewien czas i szły do innych domów i do innych rodzin. Nikt tego nie zauważał. Jadły i kładły się spać...”. Próby zostają jednak podjęte, bo lepiej mieć wybór niż go nie mieć. Lepiej jest sprawdzić. Bunt nie staje się jednak rewoltą ani przewrotem. Jawi się za to jako nieustanna próba sił i przesuwania granic, jako plątanina małych zwycięstw i porażek obu stron. Takie nieprzerwane zbrojenie się i stroszenie piórek, taka swoista zimna wojna. Widomo od początku kto jest silniejszy, a kto jedynie podskakuje. Wiadomo kto ma władzę i kto „dobrodusznie” nie chce jej nadużywać czekając na właściwy moment, w którym będzie można sprowokowanemu przeciwnikowi zadać ostateczny cios. Tragiczny finał nie pozostawia jednak zbyt wielu wątpliwości – nikt tutaj nie zwycięży. Mechanizm zniewolenia osłabnie, poluzują się łańcuchy, a murom wypadnie pojedynczy ząb krat, zwolni się tempo, rozjaśni otoczenie, ale tak naprawdę nikogo to nie ucieszy, bo przecież na zewnątrz czekają nowe wiezienia, nowe więzy, nowa batalia. Ponury, przygnębiający motyw świata jako globalnej klatki zdaje się pochłaniać otoczenie, w którym kilka żałosnych postaci budzi się po alkoholowej libacji tonąc w własnych słabościach i lekach. Nie da się oszukać ludzkiej natury, nie da się zaprzeczyć faktom, nie można nikomu ufać, bo nikt spośród żywych jeszcze nie był poza Kombinatem. Dlatego właśnie śmierć staje się jedynym aktem wolności. To ona ma moc wywalającą i to ona jawi się jako swoista przysługa oddana towarzyszowi niedoli. Pamiętacie książkę Zdążyć przed Panem Bogiem ? w pewnym sensie mamy tutaj podobny motyw. Chodzi o to, żeby skoczyć zanim oprawca popchnie, zagazuje, zastrzeli, zapanuje nad umysłem. Śmierć jest jedyną formą buntu i wolności. Smutny, przerażający, wręcz wywołujący dreszcze obraz systemu, świata, ludzkości.



Bezsilność



Dlaczego McMurphy nie ucieka mając przed sobą otwarte okno? Dlaczego w kulminacyjnym momencie postanawia się poddać? Odpowiedź poraża okrutnym banałem - jest pijany, niewyspany, pokonany przez proste, fizjologiczne wręcz słabości. I z takim właśnie obrazem człowieka finalnie zostawia nas Autor. Człowiek jako niewolnik, człowiek jako konformistyczny leń, człowiek , któremu do szczęścia potrzeba kawałka łóżka do spania, meczu w telewizji, wódki i prostytutki od czasu do czasu. Czy McMurphy naprawdę nie ma wyjścia , czy też uskutecznia wtłaczaną ludzkości od zarania dziejów bezsilność, która zdaje się być smutnym testamentem pokoleń? Czym jest świat, jeśli nie jednym wielkim, głuchym więzieniem?



Nie sądzę, aby jakikolwiek rekomendacje były potrzebne w przypadku lektury tej wagi, dlatego się od nich powstrzymam. Dla mnie jest to boleśnie zapadająca w pamięć książka – symbol. Mam jednak wrażenie, że dopiero teraz jestem w stanie ją odebrać z należytą uważnością i wrażliwością. Między innymi właśnie dlatego tak lubię powroty do utworów, które już kiedyś czytałam. Dziś już się w ten sposób nie pisze, dziś tamta retoryka zdaje się być pokryta sporą warstewką kurzu. Jednak nie sądzę, aby temat kiedykolwiek się zdezaktualizował. Tytuły nawiązujące do Lotu nad kukułczym gniazdem można by mnożyć bez końca. Napiszcie więc proszę w komentarzach, które obrazy literackie i filmowe – nowe, stare i prehistoryczne – wam osobiście kojarzą się z motywem świata jako globalnej klatki.

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/kacik-sentymentalny-swiat-jako-klatka.html



„…Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba…” ,mówi Indianin do swojego syna, któremu wkrótce Kombinat wmówi szaleństwo. Są teksty, które zapadają w serce na długie lata. Są słowa wydzierające w umyśle trwałe znamiona. Są książki, do których się wraca wiedząc, że powrót zaboli, że otworzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/porozmawiajmy-o-najgorszym-weronika.html

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/05/porozmawiajmy-o-najgorszym-weronika.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/07/maski-duchy-cienie-paul-auster-trylogia.html

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/07/maski-duchy-cienie-paul-auster-trylogia.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/08/nieokieznane-dusze-nicola-lagioia.html

Bardzo mocna książka. Bardzo intensywny, po brzegi wypchany treścią przekaz. Lektura trudna, wymagająca, wciągająca i zapadająca w pamięć. Tematyka skrajnie bolesna, szokująca i złożona. Przerażająca symbolika wylewa się niemalże z każdej strony. Okraszana dygresjami i refleksjami akcja wzbudza w odbiorcy różnorodne uczucia – złość, pogardę, niedowierzanie, a w końcu także i litość. Sylwetki bohaterów stworzone z chirurgiczną wręcz precyzją, z umiłowaniem detalu takiego jak zwężone źrenice, gęsia skórka, napięcie w okolicach mostka, napawają lękiem, niepokojem, odrazą. Literatura totalna dająca czytelnikowi ponury obraz świata w rozpadzie, portret gnijących wartości, wizualizację wszechobecnego zniszczenia moralnego. Ekstrawagancka forma demaskująca najokrutniejsze mechanizmy zdobywania władzy, pieniędzy i wpływów oraz niestrudzonych dążeń do kontrolowania rzeczywistości. Złowroga, ponura twarz determinacji, która popycha do czynów skrajnie nagannych, do decyzji okrutnie nieodwracalnych. Zdziczenie najniższych zachowań ukazane z perspektywy uniwersalnej prawdy o świecie. Czytelnicza uczta wdzierająca się szturmem w najodleglejsze zakamarki umysłu. Gdybym była młodsza, powiedziałabym, że książka jest zarąbista. Chociaż… gdybym była młodsza, pewnie bym jej ani nie zrozumiała, ani nie doceniła.

Czym jest tytułowa dzikość? Ciężko nie zauważyć, że słowo to stanowi właściwie fundament fabuły i oś akcji. Nie chodzi tu jednak o to, że bohaterowie zachowują się w sposób aspołeczny, niegodny, czy wręcz nieludzki, choć tak też się rzecz jasna na kartach powieści dzieje. Od tej dosłowności bardziej widoczna staje się druga warstwa, symbol, ukryte znaczenie. A tym zdecydowanie jest to, co w człowieku pierwotne, nieokiełznane, atawistyczne… dzikie. Zwierzęca żądza krwi, przewagi, dominacji. Przyjemność czerpana z walki, z agresji, z przemocy. Bezwstydna, wulgarna siła wymuszająca uległość słabszych. Autor uwypukla najmroczniejsze ludzkie skłonności, oddaje głos brutalnym w swej prostocie instynktom. Bezsensowna chęć uderzenia młodszej siostry, spoliczkowania ojca, bicia kobiety podczas aktu seksualnego, bicia jej do krwi… . Tutaj mówi się wprost o wielu sferach tabu, tutaj się nazywa najbardziej perwersyjne myśli, wchodzi się w najciemniejsze zakątki. Ten mroczny świat rządzony pierwotnymi mechanizmami zostaje skonfrontowany ze światem fauny, z opisem zachowania insektów, szczurów, kotów - „… Pomimo, że osa była dziesięć razy większa-jej ukąszenie mogło wywołać szok anafilaktyczny u małego psa-bezosobowa siła kierująca roztoczem skłoniła je do zaatakowania insekta(…) . Osa próbowała się bronić, ale była zbyt powolna…” . Podobną konwencję znalazłam u Radki Denemarkovej w utworze Przyczynek do historii radości. Tam były jaskółki, które przysiadały na parapetach i niezauważone obserwowały otoczenie. Tutaj mamy zdecydowanie szersze spektrum gatunków, choć właściwie w obu przypadkach chodzi o to samo – o schematy determinujące zachowania, o pierwotne instynkty, o niemożność oszukania natury. Niezwykle ponura wizja rzeczywistości wyłania się z kart powieści. Światem zdaje się władać bezmyślna siła, której jedynym celem jest podporządkowanie sobie otoczenia . I pytanie postawione w centrum intrygi w tym momencie traci swoją moc, bo to czy ofiara popełniła samobójstwo staje się mało istotne. Ważna jest raczej zagadka - czyją była ofiarą. Ofiarą skorumpowanego społeczeństwa, rodzinnych konotacji, czy swoich osobistych, zabójczych słabości?

Dużo mówi się w utworze o rodzinie, często podkreśla się destrukcyjny wpływ więzów krwi. Nie ma tu mowy o familijnej sielance, o wielkim stole, przy którym włoska matrona rozdziela makaron. Rodzina urasta do rangi bohatera zbiorowego, do miana archetypu i trzeba przyznać, że jest to wizja iście piekielna, przerażająca, mrożąca krew w żyłach. Relacje międzyludzkie ukazane są tu z okrucieństwem, którego nie da się w zasadzie z niczym porównać. Dzieci wychowują się bez matek, bądź z matkami, które są pełne chłodu i nie potrafią kochać. Od małego przyucza się potomstwo do fatalnych praktyk, do umiłowania pieniądza, do kultu siły, władzy i bezceremonialnego kłamstwa. Uczy się je, że cel uświęca środki, że ręka rękę myję, a kiedy same staną się środkiem, kiedy staną się mytą ręką, zostawia się je na pastwę losu albo bezwzględnie wykorzystuje. Nie będę pisać w jaki sposób ojciec rodu używa swoich synów i córek w drodze do realizacji własnych planów, bądź w celu ochrony samego siebie, bo nie chcę zdradzać szczegółów fabularnych. Powiem tylko, iż fakt, że własne dzieci się szantażuje i zdradza jest w zasadzie jedynie namiastką okrucieństwa, z którym mamy tutaj do czynienia. Relacje międzyludzkie, jak wszystko inne, podlegają bowiem dzikim prawom bezmyślnej determinacji, prawom przewagi i siły, i nie ma znaczenia kto jest kim – słabszy przegrywa. Takie jest życie. Piękne i czyste więzi, jak np. opisana w utworze miłość brata i siostry, nie mają prawa bytu, a wszelkie drogi ucieczki pozostają zamknięte, gdyż pewnych rzeczy się nie wybiera. Dlatego właśnie tak mocny nacisk kładzie się na uwarunkowania rodzinne, a wręcz genetyczne. Niektóre skłonności zdają się być niemalże wpisane w DNA a błędy, słabości i dysfunkcje rodziców rozwijają się w psychikach dzieci niczym ogromne chwasty w maleńkich, bezbronnych ogródkach. Symboliczny przemarsz nagiej, zakrwawionej kobiety uśpioną, niczego nieświadomą ulicą, nie pozostawia zbyt wielu wątpliwości . Mechanizmy napędzające świat są proste i okrutne. Wiedzą o tym zwierzęta, powinni wiedzieć i ludzie.
W tym ponurym obrazie nie chodzi jednak tylko o rodzinę. Ukazuje się tutaj bowiem całą społeczność. Społeczność bezwzględną i brutalną. Świat, którym rządzi pieniądz, pełen przemocy seks, alkohol, kokaina i gra pozorów. Albo się wpada w te tryby , albo jest się poza nimi. Albo się idzie za głosem sumienia i skrupułami, albo się ma władzę, forsę, wpływy. „…Gdyby ludzie sukcesu nie trzymali wysoko poprzeczki swojej nieświadomości, gdyby pozwolili rozkwitać myślom, które na powierzchni wybuchałyby sprzecznościami, nie rządziliby światem, jak to robią…”. I nie ma szans na zmianę, bo opisany schemat zdaje się być niezniszczalny: „…Jesteście nieodrodnym plonem tej ziemi. (…) Jeśli nie wy, to znalazłaby się inna rodzina przedsiębiorców…”. Epilog również nie pozostawia w tej materii żadnych złudzeń – nawet jeśli krzywdy zostaną pomszczone i zbrodnia doczeka się kary, pojawią się przecież nowi ludzie, pojawią się następcy, którzy popełnią te same błędy, w tych samych willach, z identycznych pobudek.

Mówiąc o utworze Dzikość, nie mogę pominąć sfery językowej i kompozycyjnej, gdyż, po pierwsze, jest to forma niezwykle oryginalna, a po drugie, rzadko się zdarza, aby użycie konkretnej ekspresji w tak idealny sposób współpracowało z tematyką. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, aby o tych wszystkich apokaliptycznych wręcz wizjach można było opowiedzieć inaczej. O jakiej stylistyce tutaj więc mowa? Cóż, nie sądzę, aby każdy odbiorca podzielił mój entuzjazm. Z całą pewnością język ten nie spodoba się wielbicielom kryminałów i thrillerów nowej fali, w których prasuje się emocje . Nie zachwycą się nim fani tzw. prozy sensualnej, ani czytelnicy, którzy lubią się oszczędzać podczas lektury. Nie nazwę jednak tej stylistyki trudną, bo ja osobiście bardzo dobrze się w niej odnalazłam, powiem raczej, że jest to przekaz… bogaty, a właściwie to ociekający przepychem, bizantyjski w sumie. Tekst jest gęsty, naszpikowany symbolami, przenośniami, epitetami i filozofowaniem. Owszem, jest przegadany. Owszem, wyolbrzymia się w nim chyba wszystko, co tylko możliwe. W moim odczuciu jednak każdy taki pojedynczy zabieg ma swoje uzasadnienie i ja nie czuję tutaj przesady ani kiczu. Biorę ten utwór z całym dobrodziejstwem inwentarza i właściwie mogę śmiało powiedzieć, że tęskniłam za literaturą, która nie głaska odbiorcy, która się dosłownie rozlewa i bezczelnie rozprzestrzenia. Tego typu formy najmocniej zmuszają do refleksji, do przemyśleń, a także do zdziwienia i zaskoczenia. I taka właśnie jest tak książka – dziwna i dzika, nie tylko od strony merytorycznej. Cieszę się więc, że nie zraziła mnie ścieżka oparta na intrydze kryminalnej, intrydze zresztą dość banalnej i przewidywalnej, która właśnie taka wątła i niepozorna miała być. Cieszę się, bo nie o to w odbiorze całości chodzi. I choć Autor kompozycyjnie wyraźnie nawiązuje do starej szkoły thrillera, w której rozpoczęty wątek doczekuje się kontynuacji po siedemdziesięciu stronach ( coś w stylu dawny Coben), to i tak od początku oczywistym staje się fakt, że nie ważne jest w sumie kto zabił, bo zagadka znajduje się o wiele głębiej.

Długo zastanawiałam się nad tym jak podsumować ten utwór. Ciężko mi jednoznacznie powiedzieć z czym zostaję po jego lekturze, bo ze względu na bogactwo formy i kaliber tematu wzbudza on bardzo różnorodne emocje. I niech ta trudność w ocenie będzie finalnie komplementem dla Autora i hołdem dla jego warsztatu. Lubię i cenię twórców, którzy wierzą w czytelnika, którzy ufają inteligencji odbiorcy. Można napisać kolejną książkę o trupie w lesie albo o psychopacie, który obserwuje czyjeś życie z okna tudzież z pociągu. Można rzucić to w tłum i nie bez megalomanii uznać, że plebs i tak niczego ponad to nie pojmie. Ale można również dzięki swojemu otwartemu umysłowi dostrzec inne otwarte umysły, można dojść do wniosku, że skoro pisarz mierzy się z ekstremalnie trudną symboliką podczas procesu twórczego, to znajdzie się i ktoś, kto również tą symbolikę udźwignie, znajdzie się czytelnik , który zrozumie. Taką, pełną skromności i wiary postawę, można chyba określić mianem wybitności, talentu, geniuszu. Dlatego nie będę się bała tego określenia i bez ceregieli, bez patosu, nazwę książkę Dzikość genialną.

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/08/nieokieznane-dusze-nicola-lagioia.html

Bardzo mocna książka. Bardzo intensywny, po brzegi wypchany treścią przekaz. Lektura trudna, wymagająca, wciągająca i zapadająca w pamięć. Tematyka skrajnie bolesna, szokująca i złożona. Przerażająca symbolika wylewa się niemalże z każdej strony. Okraszana dygresjami i refleksjami akcja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/09/podej-jakosci-egzystencja-artur-zak.html


„…Trzeba głęboko wciągnąć powietrze. Pozwolić, by wniknęło do wnętrza i dotarło do każdej komórki. Oddychać. Raz za razem zaciągać się tlenem…”

Wydawać by się mogło, że tak niewiele potrzeba, aby żyć. Wystarczy przecież oddychać. Prostota, a wręcz trywialność egzystencji staje się bolesna dopiero w zetknięciu z otoczką istnienia, z trudem wszelakich relacji ,z okrucieństwem pamięci mózgu, z bezlitosnym wewnętrznym kodem, który korzeniami zdaję się sięgać aż do postaci prarodziców w Edenie. Nie takie to wszystko proste jak się wydaje. Złożoność wszelakiego bytu ukazuje swoją najokrutniejszą twarz właśnie w tych rzeszach nieświadomych, w tych masach, które nie wiedzą dlaczego postępują tak, a nie inaczej. I o tym również jest książka, której dzisiaj poświęcam swój tekst. O wszechobecnej, obezwładniającej nieświadomości. O ignorancji rodzącej totalną bezsilność wobec losu. Życie rzeczywiście smakuje tu umieraniem. Życie jest tu ponure. Nikt nie przesiaduje na kozetkach u modnych i drogich psychoterapeutów, nikt nie ma wglądu w siebie, nikt nie jest świadomym rodzicem, nikt nie pracuje nad traumami z przeszłości. Nie mówi się o strefach komfortu, o przekraczaniu własnych ograniczeń, o destrukcyjnym wpływie patologicznego wychowania. To nie ta bajka. Tu się żyje brzydko. Tu się walczy o każdy najmniejszy skrawek terytorium, którym może być kawałek ciasnej drewutni lub ciało narzeczonej. Słowem kluczem staje się ślepa, głucha i bezduszna determinacja, zwierzęca, idiotyczna pogoń za spełnieniem. „…Byle żyć..” Pytanie tylko – po co, skoro finał , w każdym pojedynczym przypadku poraża bezwględną oczywistością.

Trzynaście opowiadań, w których się żyje i umiera w sposób okrutnie bezceremonialny. Trzynaście przekazów zapadających w pamięć. Historie proste, brutalne, przerażające. Opowieści o naszych osiedlach , naszych wioskach, naszych odwiecznych ludzkich lękach i dążeniach. Totalnie zaangażowana i skrajnie trudna symbolika. Bardzo mocne pisarstwo.



WOJNA DAMSKO-MĘSKA ,POZIOM – PIEKŁO



Podczas lektury najwyraźniej rzuca się w oczy chłodna, chropowata, nieprzyjemnie drażniąca stylistyka. I nieważne czy narracja jest pierwszo czy trzecio osobowa. W większości używa się tutaj języka ostrego, miejscami wulgarnego i zawsze mocno naznaczonego dojmującym przygnębieniem. Autor jednak bardzo zdecydowanie odcina się od ocen i ta powściągliwość robi na czytelniku ogromne wrażenie, gdyż mówi się tutaj o kwestiach bezdyskusyjnie nagannych moralnie. Łatwo jest się powstrzymać od komentarza, gdy problematyka dotyczy niuansów, gdy nosi znamiona dylematu i jest schowana za firanką delikatności i intymności, ale tutaj mamy przecież przemoc, mamy samosądy, mamy dewiacje seksualne i prostytucję. I w obliczu tak trudnej tematyki mówi się do czytelnika – oceń sam, sam sobie poradź, udźwignij ten kaliber i zmierz się z nim bez żadnego wsparcia. Jest to zabieg porażający w swojej prostocie, bo nikogo się tutaj nie usprawiedliwia, ale i nikogo jawnie nie potępia, nawet męża bijącego żonę, nawet dojrzałego mężczyzny dobierającego się do nastolatki. Zamiast tego przedstawia się drogę do takiego stanu rzeczy, dokonuje się analizy genezy. Nie robi się tego jednak z perspektywy terapeutycznej, ale raczej od strony bezmyślnej determinacji, dzikiego instynktu. Egzystencja ukazana w ten sposób przypomina pole walki, a najbardziej widoczne stają się brutalne, a wręcz dosłownie krwawe potyczki damsko-męskie. Nie ma co tutaj liczyć na uroczo romantyczne dywagacje spod bandery Marsa i Wenus. To nie ta konwencja. Nie doszukamy się też na kartach utworu słodko-gorzkich dylematów i pogodnych dyskusji o różnicach płci. Zamiast tego niemalże na każdej stronie toczy się wyczerpująca walka . Walka na śmierć i życie. Walka, w której chodzi o zdobywanie, o zawłaszczanie i dominację. Walka bezmyślna i bezsensowna. Walka boleśnie doświadczająca obie strony. Życiodajna energia rozgrywająca wszelkie starcia na polu relacji zostaje sprowadzona do roli instynktu, który odwieczne lęki ludzkości wizualizuje w dążeniu do prostackiego, infantylnego i drastycznego spełnienia. Zawsze czyimś kosztem. Zawsze w parze cierpieniem. Nad całym tym emocjonalnym kotłem wisi natomiast ponure widmo nieuchronnej śmierci. Jedyny pewnik. Jedyna wartość stała w totalnie zmiennym świecie. Nie da się przejść beznamiętnie obok tak mocnego przekazu. Nie da się pozostać obojętnym wobec tak niewygodnej symboliki.



ŚMIERĆ JEST WSZĘDZIE



W opowiadaniach Artura Żaka umiera się na każdym kroku. Najczęściej w wyniku morderstwa lub samobójstwa. Życie przeplata się ze śmiercią w sposób zupełnie naturalny, przy czym trzeba wyraźnie zaznaczyć – egzystencja ludzka jawi się raczej jako twór absurdalny, brzydki, bezsensowny. Ogromne wrażenie robi fakt, że osadzanie fabuły w czasoprzestrzeni nie ogranicza się do jednej konkretnej płaszczyzny. Mamy tu więc różne miejsca, różne stany mentalne i społeczne oraz rożne tła czasowe. Jest i trudny okres końcówki wojny, i brutalny dekalog wiejskiej społeczności, i dosłowna oraz metaforyczna ciasnota pokoiku w maleńkim mieszkanku teściowej, gdzie ściany mają uszy. Odnosi się więc nieodparte wrażenie, że tak jest wszędzie, że ludzie w każdym zakątku globu podlegają takim samym schematom oraz identycznym lękom. Tym co przeraża najbardziej jest natomiast brak możliwości wyboru. Człowiek jawi się jako istota determinowana odwiecznymi prawami natury, prawami prostymi i brutalnymi jednocześnie. Nie wybiera sobie ani życia, ani śmierci. Nie decyduje o tym jak zostanie wychowany i które mechanizmy będą rządzić nim w dorosłości. Koncepcja bytu ludzkiego, który jest determinowany siłą wyższą, którym rządzą ponure i okrutne prawa, jest mi wyjątkowo bliska i niezmiernie się cieszę, że odnalazłam ją na kartach książki, i że została mi zaaplikowana w taki oryginalny i nietypowy sposób, z taką dbałością o każdy szczegół. Cieszę się, że Autor nie podjął za mnie decyzji w kwestiach ocen moralnych i pozwolił mi samej dojść do wszystkich niełatwych wniosków. Całość jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że właściwie nic na świecie nie jest oczywiste i wszystko ma swoje uzasadnienie . Dosłownie wszystko, nawet to czego nie chcemy oglądać i doświadczać, nawet to o czym nigdy nie usłyszą terapeuci w swoich gabinetach. Bo też i właśnie taki świat jest tutaj przedstawiony, świat nieuleczalnie chory, świat odwiecznie krzywdzony i krzywdzący, świat brutalnie deptający nasze próby ucieczki, nasze odruchowe zamykanie oczu i skrzywianie się z niesmakiem. Kto jest wiec winny? Mężczyzna pijący i bijący żonę, czy jego ojciec, który kiedyś wpoił mu takie a nie inne wzorce? A może jego dziadek, pradziadek, przodek z linii matki ? A może po prostu Adam, czyli rdzeń, początek, zalążek wszelkiego bytu? A może takie właśnie jest życie? Przerażająca, dosłowna i wbijająca w fotel koncepcja. Chylę czoła i gratuluję pomysłu. Polecam wszystkim odważnym czytelnikom.



WIEJE GROZĄ…



I jeszcze kilka słów na temat nastroju, bo ten, pomijając niejednokrotnie wulgarną formę wypowiedzi, jest jednak raczej nostalgiczny. Często pojawia się motyw obłąkanych staruszek, które na pozór bredzą, choć tak naprawdę widzą więcej, bo jedną noga są już po tamtej stronie. Przewija się wątek ponurej zgody na świat wyrażonej w szaleństwie bądź depresji. Samobójczyni wybiera dla siebie odpowiedni sznur i płaci temu, kto pozbawia ją życia… Absurdy ludzkiej egzystencji ubrane w odrażającą szatę atawistycznych lęków. Życie, które od początku jest procesem umierania, starzenia się, degeneracji, które od zarania pachnie śmiercią. Na okładce matka zamiast pachnącej główki niemowlaka tuli pokiereszowaną czaszkę, tak jakby od początku wiadomo było, że człowiek będzie cierpiał, że istnienie jest pełne łez. Groźna i smutna wizja. Bolesna symbolika. Trudne przesłanie. Do bólu zaangażowane pisarstwo, które przywodzi na myśl wiele mniej lub bardziej chodliwych tytułów. Na mojej liście skojarzeń są : Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, Sekrety małych mieszkań, a także , w jakimś tam szerszym kontekście, nawet Maeterlinck, Kesey… bo tu przecież również chodzi o zniewolenie, o obezwładniającą nieświadomość, o totalną ślepotę. Dobitny, przygnębiający, zmuszający do refleksji przekaż. Literatura oryginalna i jakże inna od tej, do której przyzwyczajają nas rodzime modne nazwiska. Awangardowa stylistyka, której jestem fanką. Lubię takie książki! Doceniam i szanuję moc, którą niosą w swoim niełatwym przesłaniu

………

Często słyszę pytania - dlaczego sięgasz po smutne książki? Co ci daje czytanie o tych wszystkich przygnębiających rzeczach? Nie będę oryginalna jeśli powiem, że dystans, prawda? A poza tym… nie jestem fanką literatury rozrywkowej. Lubię gdy tekst ma odpowiednią wagę, gdy drażni, gdy irytuje i drapie najodleglejsze zakamarki mózgu. W czytaniu chce czuć ciężar, chcę się zastanawiać nad najtrudniejszymi sprawami, chce być zmuszona do myślenia, refleksji, rozglądania się wokół siebie. I to wszystko podarował mi Autor książki Życie o smaku umierania. Recenzując ten utwór mam jednak niedosyt, bo chciałabym się bardziej pozachwycać , mocniej wybrzmieć pozytywnym głosem… nie potrafię jednak tego zrobić, gdyż tekst ciągle we mnie żyje, ciągle go przyswajam, a to, że względu na potęgę tematu, nie jest łatwe. W chwili obecnej rządzi więc mną ponura nostalgia. Napiszę więc jedynie, że książka jest mocna i dobra. Czytajcie, jeśli macie odwagę zmierzyć się najtrudniejszą symboliką . I… miejcie odwagę.

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/09/podej-jakosci-egzystencja-artur-zak.html


„…Trzeba głęboko wciągnąć powietrze. Pozwolić, by wniknęło do wnętrza i dotarło do każdej komórki. Oddychać. Raz za razem zaciągać się tlenem…”

Wydawać by się mogło, że tak niewiele potrzeba, aby żyć. Wystarczy przecież oddychać. Prostota, a wręcz trywialność egzystencji staje się bolesna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/10/dekadentyzm-stosowany-milos-urban-lord.html


Gdybym miała utwór Urbana zareklamować jednym krótkim hasłem, powiedziałabym – niesamowity nastrój! I właśnie od tego dzisiaj zacznę. Od atmosfery. Od mrocznego, tajemniczego, przesiąkniętego dziwnym niepokojem klimatu. Nie może być jednak inaczej, wszak mamy tutaj dziewiętnastowieczną Pragę, Pragę końca wieku, Pragę w materialnej i mentalnej przebudowie. I mamy morderstwa, wyburzanie dzielnicy żydowskiej, oraz śmieszno-tragicznego bohatera przemierzającego ten dziwny świat w otoczeniu obłoków absurdu. Tematyka ociera się o wiele bardzo ciekawych konwencji, zahacza o groteskę i muska styl gotycki. Książkę cechuje więc niebywała wręcz różnorodność. Znajdziemy tutaj i klasyczne cechy kryminału noir, i koncepcję masek, i motywy prastarych baśni. Jest delikatnie zarysowana postać kobiety-szpiega i jest staromodny wątek pojedynku, w którym uczestniczą sekundanci. Tak więc, dla każdego coś miłego i doświadczając tego bogactwa, aż trudno uwierzyć, że książka może nużyć. A miejscami nuży i to do tego stopnie, że mniej więcej do połowy po prostu trzeba przez nią przebrnąć. Później przez jakiś czas nie można się oderwać, bo akcja bardzo przyśpiesza, ale w sumie tylko po to, aby na końcu wpaść w mocno rzewny ton i przybrać formę dość trywialnego, sentymentalnego banału. Niemniej jednak w odbiorze całości wszystko to staje się w zasadzie mało istotne, bo przekaz jest tak głęboki i poruszający, że w jego obliczu nikt chyba nie śmiałby drążyć kwestii formy. Urban męczy więc czytelnika celowo i celowo nie przejmuje się zbytnio jego narzekaniem. Podobnie zresztą zachowałby się przecież jego bohater – nonszalancko, ekstrawagancko, bezczelnie. Podobnie postąpiłaby cała ówczesna społeczność pełna niepokoju i lęku. I taka właśnie jest ta książka – niespokojna, nierówna, dziwna. Filozofia dekadencka wylewa się z każdej jej strony. Zwątpienie, odrzucenie wartości, lęki topione w absyncie i upiór mordujący prostytutki. Gotowi na zwiedzanie mrocznych zakątków Pragi i jeszcze mroczniejszych dusz jej zgnębionych mieszkańców?

DEKADENCJA PODSZYTA STRACHEM

Pamiętacie te lekcje polskiego, na których pani, nie bez problemów, próbowała opanować zażenowanie wywołane pytaniem – czy ten utwór powstał pod wpływem alkoholu lub narkotyków? Opowieści o cyganerii przemierzającej ciemne ulice w długich, czarnych pelerynach . Duszne, zadymione bary, w których się pije, uczestniczy w orgiach i dyskutuje o filozofii oraz polityce? Świat u kresu wytrzymałości. Ludzkość od wieków niespokojna. Właśnie z taka konwencją mamy tutaj do czynienia . I możemy albo zawstydzić się ja nasza pani od polskiego, albo próbować tą wizję zrozumieć. Rzeczywistość ma tutaj czarny kolor. Ponure uliczki zwiedza się głównie pełną tajemnic nocą i w takich też okolicznościach spotyka się odrażającego upiora- mordercę. Któż z nas nie bał się kiedyś jakiejś wymyślonej na potrzeby ujarzmiania krnąbrnej dziatwy maszkary? Kto choć raz nie pomyślał o tajemniczym i przerażającym bycie znajdującym się po łóżkiem tudzież za oknem? Takie projekcje również pojawiają się na kartach powieści. Potwór mordujący prostytutki jest żywcem wyjęty z brutalnych opowieści i starych legend. Jednak mimo tego, że niewątpliwie sieje grozę, jest w sumie pieszczotliwie nazywany Mięskiem. Ta dziwna, mocno wyolbrzymiona koncepcja, przenosi czytelnika w całkowicie odrealnioną przestrzeń, w świat dziwny i niesamowicie ponury. Groteskowe ujęcie zbrodni popełnianych przez stwora, który zamiast twarzy ma kawał mięsa, dosłownie i metaforycznie oddala od tego co na miejscu. Od wyburzania żydowskiej dzielnicy, od skorumpowanej policji, od nędzy, i od ekstremalnie napiętej sytuacji politycznej. Świat, nad którym można jedynie płakać. Totalne zdziczenie obyczajowe, wszechobecna przemoc i moralnie puste, hedonistycznie nastawione ciało. Fantastycznie odmalowane tło epoki. Z detalami oddane wszelkie niepokoje ówczesnego świata. Tak właśnie sobie to wszystko wyobrażałam. Ten pachnący alkoholem i strachem świat przełomu wieków. Tak właśnie widzę te dylematy, to znużenie i smutne zblazowanie myślicieli spod bandery dekadencji. Mrok i absynt. Rozpusta i nadużywanie morfiny. I baśniowa , mordercza postać, która jest potworem, ale potworem nie jedynym, bo iście potworne zdaje się być przecież całe otoczenie. „…Praga wzdychała i narzekała, zawodzenie parzących się ssaków rozlegało się z uliczek i podwórek Żydowskiego miasta, a ratusz zatykał sobie uszy…” Obraz ponury, mocny, wywołujący dreszcze. Kwintesencja dekadenckiego sposobu pojmowania świata.

SZLACHCIC NA ROZDROŻACH

Całą tą pesymistyczną otoczkę wszechobecnego przygnębienia i obezwładniającej bezsilności w dość osobliwy sposób przecina osoba głównego bohatera, który jest jednocześnie narratorem. Postać barwna i idealnie wpisująca się w konwencję. Młody mężczyzna nastawiony do życia w sposób sarkastyczny i roszczeniowy. Rozkapryszony szlachcic z przerośniętym ego. Uzależniony od różnej maści używek rozpustnik. Król życia z dąsem i manierą w głosie. Uprawia szermierką, ma utrzymanki, w pewnym momencie nawet dwie naraz, jest w niełasce swojego rodu, a majątku dorabia się na handlu narkotykami. I taki dość nietypowy młodzieniec przechadza się ulicami rozkładającej się Pragi i obserwuje oraz opisuje otoczenie, natykając się przy tym notorycznie na seryjnego mordercę w potwornej masce. Kim jest tytułowy Lord? Pretendującym filozofem? Swoistą próbką ówczesnego społeczeństwa? Prawdopodobnie tak, ale jawi się on również jako głos pokolenia, jako symbol przedziwnego buntu wobec rzeczywistości. Buntu, który jest skazany na porażkę, buntu w pewnym sensie niemego. Pewnych procesów nie da się powstrzymać. Człowiek w obliczu wielkich przełomów społecznych i historycznych ginie praktycznie nieusłyszany. Jednostka zostaje zassana przez system. Stąd to poczucie bezsilności zakrywane od wieków odrzuceniem wartości i hedonistycznym dążeniem do zaspokojenia. Taka postać niewątpliwie nosi również znamiona tragizmu, bo przecież ta niemożność podjęcia decyzji, ta blokada wszelkich ruchów jest jak klatka . Osaczenie. Zniewolenie. Totalne skarłowacienie moralne. Pod koniec utworu narracja z konwencji groteskowej wpada w ton rzewny. Taki zabieg niekoniecznie mi się to podoba, ale rozumiem jak głęboki posiada sens. Kończą się pomysły na dalsze obśmiewanie rzeczywistości, a wszechobecny nihilizm otula swoim chłodem wszystko dookoła. Nie ma już dróg ucieczki. Mrok zalewa ulice i dusze. Mrok gęsty, niebezpieczny, nieprzejednany.

GROŹNE WIZJE PRZYSZŁOŚCI

Przez cały utwór z dużą regularnością przewijają się obrazy maszyn, które służą do wyburzania starej dzielnicy miasta. Są to obiekty obce, niebezpieczne, dziwne. Ciężko jest zrozumieć w jak działają i właściwie nie ma sposobu na to, aby je unicestwić, aby się ich pozbyć. Maszyny są symbolem zmiany, nowego, nieznanego. Teoretycznie mają służyć dobru wspólnemu, mają oczyszczać miasto z wrzodów i budować lepszy świat, ale tak naprawdę sieją grozę, bo przecież nikt nie może być pewny co powstanie na gruzach. Ta niepewność otumania strachem. Społeczeństwo sterowane przez układy rządzących traci grunt pod nogami, a upiorny morderca zdaje się być straszakiem dla niepokornych. Kto pociąga za sznurki? Kto za tym wszystkim stoi? Musze przyznać, że intryga jest skonstruowana bardzo solidnie i ciężko jest ją przejrzeć . Natomiast gdy zagadka zostaje rozwiązana i pewne mechanizmy zdemaskowane, czytelnikowi udziela się nastrój niepokoju. Co z tego, że w zasadzie wszystko jest klarowne, skoro i tak wiadomo, że ta historia nie skończy się dobrze, ani w tej, ani w żadnej innej czasoprzestrzeni . „…Widziałem brudną wodę, która odpływa zastępowana przez inną Taki szlam się nie osadza, ale dna nie da się wyczyścić…”. Stare domy pełne zarazy i zgorszenia zostaną zburzone, ale schematy rządzące światem nigdy się nie zdezaktualizują.

….

Uwielbiam książki choćby minimalnie nawiązujące do utworu, który uważam za arcydzieło wszechczasów. Mówię oczywiście o Mistrzu i Małgorzacie. Świat pogrążony w totalnym chaosie. Rzeczywistość, w której ingerencja siły nadprzyrodzonej zdaje się być najbardziej logicznym działaniem. Nie po raz pierwszy dziewiętnastowieczna Praga kojarzy mi się z Moskwą Bułhakowa. Tak było już w przypadku utworu Młyn do mumii i choć obie te książki czyta się zupełnie inaczej, to jednak przejmujący mrok staje się tutaj płaszczyzną wspólną. Od nastroju zaczęłam i na nastroju kończę, bo też i jego charakterystyczność oraz typowość będzie prawdopodobnie tym co najbardziej utkwi mi w pamięci. Lord Mord jest lekturą dla cierpliwych i uważnych. Taki klimat trzeba lubić. Zachęcam więc tych, którzy lubią w literaturze ciemność.

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/10/dekadentyzm-stosowany-milos-urban-lord.html


Gdybym miała utwór Urbana zareklamować jednym krótkim hasłem, powiedziałabym – niesamowity nastrój! I właśnie od tego dzisiaj zacznę. Od atmosfery. Od mrocznego, tajemniczego, przesiąkniętego dziwnym niepokojem klimatu. Nie może być jednak inaczej, wszak mamy tutaj dziewiętnastowieczną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/10/zycie-w-stanie-hibernacji-goli-taraghi.html

Jeżeli są jakieś teksty, obok których da się przejść obojętnie, to na pewno nie należy do nich utwór Sen zimowy. Choć obojętność jest tutaj ewidentnie słowem za słabym, bo nie chodzi o to, aby coś przeżyć, zrozumieć i ewentualnie odnieść po trosze do siebie; chodzi o to, aby się z czymś totalnie i nierozerwalnie utożsamić, aby coś potraktować jako część swojego jestestwa.

„… Moje serce wciąż szuka tak wielu rzeczy-tak wielu utraconych rzeczy…”.

Tęsknota za tym, czego nigdy nie było, bezproduktywne przeżywanie wspomnień, odklejanie się od rzeczywistości na rzecz bezmyślnego zanurzenia w przeszłości, bezbronność wobec losu, społeczności, stereotypów, własnych lęków i słabości. Jakże to wszystko brzmi znajomo, jak to jest bolesne, dotkliwe i nieprzyjemne. Dawno nie czytałam książki, która byłaby tak refleksyjna, złożona i mądra. Dawno nie miałam do czynienia z tekstem, nad którym miałabym ochotę zapłakać, który szczerze porusza, który wywołuje niesamowicie mocne refleksje. Sen zimowy jest przede wszystkim opowieścią o przemijaniu i jawi się jako pewnego rodzaju studium starości, ale w wielu miejscach staje się też relacją z podróży w głąb ludzkiej psychiki, w samo sedno tęsknoty za młodością, w nostalgiczny świat wspomnień, które niekoniecznie były dobre, ale zawsze były znajome, wspólne, wolne od dokuczliwej samotności.

„… Chcę zasnąć. Nie mam już ochoty o niczym myśleć. Jestem zmęczony (…). Jestem po prostu stary…”

Ja natomiast jestem tą książka głęboko wzruszona i ciężko mi jest wypowiadać się o niej bez odniesienia do osobistych refleksji i lęków.



Bohaterami opowieści są głównie mężczyźni, których życie opisywane jest jakby przez pryzmat szkła powiększającego. Wszystko zdaje się być bliskie i dalekie jednocześnie. Zniekształcone gesty i zachowania stają przerażające w swojej nienaturalności, a jednak nie da się uciec od poczucia, że tak właśnie wyglądają ludzkie emocje z bliska , na poziomie pewnego uwypuklenia, przy użyciu lupy, lornetki, czy wręcz mikroskopu. Ta skrzywiona perspektywa zrobiła na mnie ogromne wrażenie, bo przeszłość potraktowana z bolesnym przybliżeniem stała się tutaj smutną, ale prawdziwą karykaturą rzeczywistości. W tym swoistym natłoku postaci bohaterem głównym staje się jednak czas. Czas, który więcej odbiera niż daje. Czas, który nie leczy ran, ale który te rany pielęgnuje i w żaden sposób nie pozwala się im zagoić. Goli Taraghi rozprawia się z wieloma stereotypami i pobożnymi życzeniami ludzkości, które w ostatnich dekadach mocno rozprzestrzeniają się pod sztandarami samorozwoju i bliżej nieokreślonej drogi do szczęścia. Bezczelnie kpi sobie z modnych haseł o tym, jakoby młodość i starość były jedynie stanami umysłu, który można przecież dowolnie formować. Okazuje się bowiem, że stare ciało to nie jest młode ciało, i że ten fakt jest bardzo istotny. Natomiast jeszcze istotniejsze zdaje się być wszechobecne poczucie , że dusze ludzkie są stare, że są od samego początku naznaczone zgryźliwością i bolesnością. Młodość jest tutaj w odwrocie, a jej ulotność boli w najczulszych punktach. Nieuchronność przemijania otacza wszystko wokół, nikomu nie uda się uciec, ani przed śmiercią, ani przed życiem.



Ta mała książeczka ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny i wywołuje niewyobrażalnie mocne refleksje. Jej nastrój natomiast przypomina trochę oglądanie starych zdjęć, zdjęć już zniszczonych, przy których często wypowiada się teksty w stylu – o, to wujek jeszcze wtedy żył? Świat, którego już nie ma, otoczenie znajome i nieznajome jednocześnie. Coś co było i minęło, ale w jakiś sposób ciągle żyje. Żyje we wspomnieniach, które niejednokrotnie są skrajnie bolesne. Ktoś jedzie odwiedzić przyjaciela, podróż zostaje udaremniona, nigdy nie dociera do celu, a wkrótce potem przyjaciel umiera i na wszystko jest za późno. Ktoś butnie obwieszcza zwycięstwo nad chorobą, a za chwilę już nie żyje. Rozstania na zawsze. Niespodziewane odchodzenie bez pożegnania. Nieuchronność rzeczy ostatecznych. Takich momentów boi się przecież każdy z nas. A co jeśli nie zdążę? A przecież z czymś nie zdążę, bo nie da się zdążyć ze wszystkim… Co mam więc wybrać? Gdzie ulokować priorytety? I ile czasu realnie mi zostało? Z takim kalibrem Autorka finalnie zostawia czytelnika. Z tym właśnie każe się mierzyć.



Książka skonstruowana jest w sposób oparty na osi retrospektywnej. Mamy dwa rodzaje narracji. Narrator pierwszoosobowy ewidentnie boryka się z własną starością i nieustannie wraca do przeszłości, a od teraźniejszości już niczego w zasadzie nie oczekuje. Trzecioosobowa perspektywa natomiast stanowi mocno wybiórczy zapis losów poszczególnych bohaterów, ich bierności i ponurej zgody na świat. Sednem całej opowieści zdają się być dwa smutne słowa – tęsknota i stagnacją. Bohaterowie są zniewoleni na bardzo wielu płaszczyznach i mają mocno ograniczone pole manewru, a tym co więzi najmocniej, są ich ponure umysły i stare, bierne dusze. Wszyscy zdają się bezczynnie tkwić w miejscu i dreptać wokół własnych lęków. Jedynie dwie postacie kobiece stają się symbolem aktywności i dość specyficznej niezgody na zastaną rzeczywistość, ale również i one, tak samo jak wszyscy pozostali, ponoszą porażkę i nie są w stanie uciec przed tym co nieuchronne. Ten swoisty marazm nadaje utworowi dość konkretnej barwy i mocno dominuje wszystkie inne płaszczyzny odbioru. Wyuczona, czy też wydumana bezsilność staje się znakiem rozpoznawczym całej książki. Na jej kartach ciągle się za czymś tęskni, coś się planuje i w zasadzie niczego nie udaje się zrealizować pomyślnie. Wszystko układa się na odwrót, wszystko się wykrzywia i zniekształca. I nie ma możliwości, aby cokolwiek naprawić, bo okazuje się, że w każdej pojedynczej sytuacji jest zwyczajnie za późno. Nie można zacząć od początku. Po prostu się nie można, bo początek, w przeciwieństwie do końca, jest mglisty i mało wyraźny. Tytuł również nie pozostawia zbyt wielu wątpliwości – życie bohaterów jest stanem hibernacji , jest senną, na wpół świadomą egzystencją.

Byt ludzki rzucony na pastwę ślepego losu. Nieuchronność śmierci. Ponure przekonanie o ulotności wszelakiego szczęścia. Przygnębiająca wizja przemijania. Jest jesień, zbliża się pierwszy listopad, spadają liście, a ja zastanawiam się ile widziała już ziemia po której chodzę, ile ludzkich istnień pochłonęła, i ile pokoleń będzie po niej deptać gdy ja odejdę… Tyle emocji, miłości, nienawiści, wojen, modlitw, dziękczynień i narzekań… I kiedy to się wszystko stało, kiedy minęło… Fakt, spory kaliber jeśli chodzi o refleksje. Fakt, niełatwa symbolika. Czy mimo wszystko warto? Tak, bo Sen zimowy wzrusza i porusza, bo pobudza wrażliwość, bo uczy szacunku do czasu, bo miejscami wyciska łzy, aby zaraz potem przynieść ulgę i głęboki, spokojny oddech dystansu wobec wszystkiego co doczesne.



Na koniec dodam, że książka jest fantastycznie wydana i świetnie przetłumaczona, że czyta się ją bardzo płynnie, że przypisy opisujące irańskie, czyli przecież zupełnie egzotyczne, potrawy i obyczaje, stanowią odrębną opowieść, posłowie natomiast wyczerpująco wyjaśnia złożony i archetypiczny charakter utworu. Jest to lektura krótka i zapadająca w pamięć. Tekst i nostalgiczny i sentymentalny. Tekst mocny i kojący jednocześnie. Zostawię was więc przez chwilę z jego fragmentem. Niech zachęca do lektury, bądź od niej odrzuca, niech wywołuje refleksje, niech zmusza do myślenia…

„…I co byśmy wtedy robili? – spytał.-Tkwilibyśmy tu gdzie jesteśmy teraz, z tymi samymi marzeniami. Nie ma dla nas innej drogi. Jesteśmy małymi ludźmi. Do czego możemy dojść? Czego dokonać? Trochę snu, jedzenia, dach nad głową. Od czasu do czasu jakaś prosta i rozsądna rozrywka. To bardzo mało, ale nie jest źle. Trzeba być wdzięcznym i za to. W porównaniu z wieloma i tak jesteśmy lepsi i bardziej do przodu. Przeżyliśmy całkiem znośne chwile, nie można o tym zapominać. Od czasu do czasu zdarzało nam się nawet śmiać…”

http://czytamiznikam.blogspot.com/2018/10/zycie-w-stanie-hibernacji-goli-taraghi.html

Jeżeli są jakieś teksty, obok których da się przejść obojętnie, to na pewno nie należy do nich utwór Sen zimowy. Choć obojętność jest tutaj ewidentnie słowem za słabym, bo nie chodzi o to, aby coś przeżyć, zrozumieć i ewentualnie odnieść po trosze do siebie; chodzi o to, aby się z czymś...

więcej Pokaż mimo to