Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Bliźniacze korony Catherine Doyle, Katherine Webber
Ocena 7,9
Bliźniacze korony Catherine Doyle, Ka...

Na półkach:

🗡️ Patrzę na nią i już wiem. Typowa, bezrozumna księżniczka, nie mogę uwierzyć, jak łatwo będzie się pod nią podszywać. Te wszystkie uśmiechy, dygnięcia, miłe słówka… Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, jak wiele jest w stanie zmienić? Ile to „ja” zdołam zmienić, gdy to na „mojej” głowie pojawi się korona?

Przecież to nie może być takie trudne. Ta cała Rose… nie ma pojęcia o życiu. Nie rozumie, jakie są czarownice, nie ma pojęcia, jak niezwykła może być ich magia. Całe życie wydawało jej się, że zostanie królową i nas zniszczy…

Niedoczekanie twoje, siostrzyczko.

🥀 Patrzę na nich i mam wrażenie, że moje spojrzenie zasnuwa mgła. Może i z zewnątrz wszystkim wydaje się, że to tylko korona, ale ja wiem… Znam prawdę. Władanie królestwem nie jest wcale takie łatwe. Ci wszyscy ludzie… liczą na mnie, wierzą, że będę dla nich dobrą królową. Chcę taka być, bez względu na cenę. Dobra, pomocna, posłuszna, otwarta na poddanych.

Zdolna do wszelkich poświęceń. Nawet kosztem własnego szczęścia.

🗡️🥀

„Bliźniacze korony” to na pozór historia, jakich wiele. Dwie siostry, zamiana, próba odwrócenia losów całego królestwa… Wydawać by się mogło, że każdy z nas zna przynajmniej kilka takich opowieści, a jednak... wciąż jest w niej coś, co sprawia, że czytelnik nie jest w stanie się oderwać. Pochłania historię bliźniaczek i zakochuje się coraz bardziej. W nich, w wykreowanym przez autorki świecie, w intrydze, która splata wszystkich bohaterów niczym misternie tkana, rybacka sieć.

Uwielbiam „Bliźniacze korony” tak samo, jak uwielbiam łączące je siostry. Wren i Rose są cudowne, na pierwszy rzut oka wydają się niesamowicie różne, gdy jednak przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że mają wiele bliźniaczych cech. Obie starają się chronić to, co uważają za najcenniejsze, obie pragną lepszego życia i dążą do tego, aby ktoś docenił ich starania. Obie odkrywają też, co znaczy darzyć drugą osobę płomiennym uczuciem.

Podróż w nieznane, pałacowe intrygi, magia, romans… W tej książce nie ma miejsca na oddech. Akcja goni akcję, Wren, mimo swoich talentów i wieloletniego szkolenia, wciąż czuję na sobie podejrzliwe spojrzenia ludzi z pałacu, Rose zmaga się z pustynnymi bestiami i swoim najgorszym koszmarem: czarownicami. Obie będą musiały zebrać w sobie całą odwagę, aby przeciwstawić się swoim najgroźniejszym wrogom. Być może, w trakcie wędrówki, uda im się również zawiązać jakieś całkiem nieoczekiwane sojusze.

Jeśli szukanie fantastyki z domieszką romansu i naprawdę fantastycznego siostrzeństwa, „Bliźniacze korony” zdecydowanie są książką dla was. Gwarantuję, że ta historia was zauroczy bez względu na to, czy od dawna zaczytujecie się w fantastyce, czy są to wasze początku z tym gatunkiem.

🗡️ Patrzę na nią i już wiem. Typowa, bezrozumna księżniczka, nie mogę uwierzyć, jak łatwo będzie się pod nią podszywać. Te wszystkie uśmiechy, dygnięcia, miłe słówka… Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, jak wiele jest w stanie zmienić? Ile to „ja” zdołam zmienić, gdy to na „mojej” głowie pojawi się korona?

Przecież to nie może być takie trudne. Ta cała Rose… nie ma pojęcia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ojej… te okładki, bogaterowie, ilustracje…

Jedyne, co przychodzi mi na myśl to „piękne”. Bo „Lightfall” to bez wątpienia i przede wszystkim przepięknie wydane powieści graficzne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się trzymać w rękach tak barwne komiksy. Chyba za czasów „Pamiętników wisienki”, serii komiksów, które urzekły mnie nie tylko wartościową, wzruszającą historią, ale także sposobem jej przedstawienia. W przypadku „Lightfall” było podobnie. Zagrało tu dosłownie wszystko. Zarówno pierwsza, jak i druga część historii Bei i Cada („Utracone światło” i „Cień ptasich skrzydeł”) przenoszą czytelnika do nieco niepokojącego, ale wciąż wyjątkowo fascynującego, przepełnionego feerią barw świata. Tętniącej życiem i magią krainy, która przed laty utraciła jedną, ale za to bardzo cenną rzecz.

Słońce.

I znowu: ojej… naprawdę warto warto sięgnąć po te komiksy. „Lightfall” niewątpliwie urzeka i to pod każdym względem. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, bo wciąż zachwyca się albo ciekawą akcją, albo charyzmatycznymi postaciami, albo niesamowitymi, bardzo szczegółowymi kadrami. A jest ich tu mnóstwo; od zbliżeń, dzięki którym czytelnik ma szansę przyjrzeć się detalom, po ogromne, zapierające dech w piersi przestrzenie. A gdzieś w tym wszystkim są nasi bohaterowie. Bea, która imponuje tym, że mimo przerażenia i milionów wątpliwości, zdobywa się na odwagę, aby wyruszyć na poszukiwania ukochanego dziadka i Cad, który jest… no po prostu fenomenalny. Nawet nie wiem, jak wam go opisać. Cad jest istotą (bo może powstrzymam się od określania go „trochę-ludzką-żabą z bronią”), która w całej swojej okazałości okazuje się najjaśniejszym promykiem tej historii.

Wierzcie mi, Irpa nie potrzebuje słońca, dopóki ma po swojej stronie tego uroczego Galdurianina.

Jeśli szukacie cudownego, bardzo przyjemnego komiksu, koniecznie zainteresujcie się tą pozycją. „Lightfall” nada się zarówno jako lektura dla młodszego i starszego czytelnika. Osobiście nie mogę się doczekać, co będzie dalej.

Ojej… te okładki, bogaterowie, ilustracje…

Jedyne, co przychodzi mi na myśl to „piękne”. Bo „Lightfall” to bez wątpienia i przede wszystkim przepięknie wydane powieści graficzne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się trzymać w rękach tak barwne komiksy. Chyba za czasów „Pamiętników wisienki”, serii komiksów, które urzekły mnie nie tylko wartościową, wzruszającą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak co roku, nie wyobrażam sobie listopada i grudnia bez świątecznych książek, tym razem musiałam mieć jednak na uwadze, że nie będę miała dość czasu, aby pozwolić sobie dużo tego typu lektur. Nie chciałam całkowicie rezygnować z zimowych opowieści, wybrałam więc książkę, która jako pierwsza skusiła mnie przyjemną, zimową okładką i ciekawym opisem. Traf chciał, że padło na „Zimowe zapomnienie”, książkę Agaty Suchockiej, o której, prawdę mówiąc, nie słyszałam wcześniej zbyt wiele. Sięgając po tę konkretną powieść nie miałam ani żadnych obaw, ani jakichś konkretnych oczekiwań, ot, nastawiałam się na przyjemną i choć odrobinę zimową atmosferę powieści. Opis sugerował, że taka właśnie będzie. Lekka, zabawna, ze świętami i romansem w tle. Czy w końcu nie o to chodzi w grudniowych historiach?

Widać nie do końca, bo ku swojemu rozczarowaniu, nie znalazłam w „Zimowym zapomnieniu” zbyt wiele ciepłej, świątecznej atmosfery. Zamiast niej książka obfitowała w kolokwialne zwroty i infantylne, niekiedy wręcz wulgarne dialogi i monologi. Bohaterowie wciąż rzucali niezbyt zabawnymi żartami, posługiwali się przy tym bardzo niepoprawnym językiem, który może i był zamierzony, ale bardzo utrudniał czytanie. Sprawiał, że postacie traciły na jakimkolwiek realizmie, stawały się wręcz boleśnie jednowymiarowe. Piotr, który okazał się sympatyczny, wydawał się jednocześnie jakiś taki bez wyrazu, energiczna Marita została przedstawiona jako kobieta najgorszego sortu, a lekarka Kaja… no cóż, ona była po prostu nijaka. Nie dowiedziałam się o niej niczego, poza tym, że nie lubi swojego kota i marzy o spędzeniu świąt z chorą mamą. Nawet jej relacja z Piotrem nie była zbyt angażująca, bo została oparta na paru kilkuminutowych rozmowach i mnóstwie przemyśleń na temat tego, że atrakcyjny pacjent definitywnie powinien zostać mężczyzną jej życia. Dosłownie zamienili ze sobą może kilkanaście zdań, a Kaja wręcz mdlała na samą myśl, że miałaby go znów zobaczyć. Było to z jej strony bardzo nieprofesjonalne, zważywszy że przedstawiciel służb medycznych nie powinien spoufalać się w ten sposób z pacjentem. Nawet, jeśli w świetle szpitalnego prawa, ów pacjent nie był oficjalnie jej pacjentem, bo kobieta tylko od czasu do czasu przychodziła go doglądać.

„Zimowe zapomnienie” mówi o tym, że dobro wraca i powinno się dążyć do bycia jak najlepszą wersją siebie. Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o samej książce. Liczyłam na historię, która będzie połączeniem „Wigilijnej opowieści” i „Pod szepczącymi drzwiami”, a otrzymałam bardzo lekką, wręcz prościutką opowieść o „jakichś” bohaterach. W dodatku bohaterach, którzy niczym się od siebie nie różnili, no bo jak inaczej patrzeć na to, że miejscowy lekarz wypowiadał się w ten sam sposób, co zapatrzona w siebie influencerka czy niezbyt inteligentny, pijący na umór biznesmen w średnim wieku?
Nie twierdzę, że książka ma wyłącznie wady. Niewątpliwie największą zaletą „Zimowego zapomnienia” była postać egoistycznej i interesownej Marity. Kobieta została przedstawiona w tak karykaturalny i wręcz obraźliwy sposób, że dość szybko stała się najjaśniejszym, bo jedynym faktycznie interesującym punktem powieści. Fragmenty, w których się pojawiała, były bogate w samolubne, ale na swój sposób intrygujące przemyślenia. Pozwalały obnażyć zepsucie świata influencerów, pokazywały przy tym, jak wiele człowiek jest w stanie poświęcić dla choć paru chwil w świetle reflektorów.

Widziałam sporo pozytywnych opinii na temat „Zimowego zapomnienia”, toteż nie wątpię, że znajdzie wielu zwolenników. Mnie niestety przypadło mi do gustu. Naprawdę mi z tego powodu przykro, bo liczyłam, że to właśnie ta książka wprowadzi mnie w świąteczny nastrój i sprawi, że będę chciała dowiedzieć się czegoś więcej o jej bohaterach. Nie udało się.

Jak co roku, nie wyobrażam sobie listopada i grudnia bez świątecznych książek, tym razem musiałam mieć jednak na uwadze, że nie będę miała dość czasu, aby pozwolić sobie dużo tego typu lektur. Nie chciałam całkowicie rezygnować z zimowych opowieści, wybrałam więc książkę, która jako pierwsza skusiła mnie przyjemną, zimową okładką i ciekawym opisem. Traf chciał, że padło na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Siedzę przed laptopem i zastanawiam się, w jaki sposób opisać „Dom trzepoczących skrzydeł” autorstwa Olivii Wildenstein. Z jednej strony książka naprawdę mi się podobała, była interesująca i do pewnego stopnia nieprzewidywalna, co bardzo sobie cenię w dzisiejszej fantastyce, w której, jakby nie patrzeć, zostało już powiedziane niemal wszystko. No, bo jakże to, młoda bohaterka, wspierający, ale podejrzliwy książę, kryjący się w cieniu król i… wrony? A dokładniej jedna, bardzo wyjątkowa wrona, która towarzyszy naszej protagonistce podczas wyprawy w nieznane? Tego jeszcze nie było. No bo halo, gdzie w tym wszystkim stereotypowy wątek romantyczny? Gdzie niesamowicie atrakcyjny władca, który sprawi, że pod naszą Fallon Rossi momentalnie ugną się kolana? Gdzie pocałunki, przypadkowe łapanie kontaktu czy zaczepne słówka? Gdzie pałacowy romans, który sugeruje opis powieści?

A no jest, ale zakopany pod warstwą fabuły i ptasich piór. Bo owszem, wbrew pozorom w książce pojawia się dość wyraźnie zarysowany wątek romantyczny (a nawet kilka!), aczkolwiek nie w takiej formie, jakiej spodziewa się czytelnik. I mówiąc zupełnie szczerze, akurat pod tym względem „Dom trzepoczących skrzydeł” naprawdę mnie zaskoczył. Nawet jeśli zakończenie okazało się dość przewidywalne, wciąż podobało mi się to igranie z czytelnikiem.

Ale, ale… bo zaczęliśmy tę opinię od końca, a przydałoby się wrócić do początku, czyli od tego, o czym w ogóle jest powieść Olivii Wildenstein? Książka opowiada historię niejakiej Fallon, młodej dziewczyny, która nie potrafi określić, kim tak właściwie jest. Pozbawioną mocy półkrwi Fae, ulubienicą węży, a może ukochaną księcia? A może wszystkim po trochu? W końcu nie bez powodu ślepa wyrocznia przepowiada jej przyszłość, w której na jej głowa lśni korona. Wystarczy, że spełni jeden warunek. Odnajdzie i uwolni pięć żelaznych wron. Wtedy i tylko wtedy pozbawi korony obecnego władcy i odda kraj we władanie jego brata. Księcia, którego pokochała od pierwszego pocałunku.

No więc tak. Wiecie już, że książka mi się podobała. Jest naprawdę przyjemnie napisana, pojawia się sporo opisów, ciekawych scenerii i różnorodnych, mających coś do powiedzenia bohaterów. Motyw wron jest po prostu fantastyczny. Sam pomysł może i nie jest zbyt innowacyjny, ale wciąż okazuje się na tyle ciekawy i angażujący, że osobiście z przyjemnością towarzyszyłam protagonistce na każdym etapie poszukiwania kolejnych zaklętych wron. Zwłaszcza że poza mną, przez większość czasu jej poczynania śledził bardzo niecodzienny kompan.

No i w tym miejscu muszę wtrącić pewne „ale”. Bo choć książka naprawdę mi się podobała, nie była idealna. Miała swoje wady, z czego największą z nich było podejście samej Fallon. Nie zliczę ile razy bohaterka powtórzyła, że chce zasiąść na tronie. W pewnym momencie robiła to tak często, że autentycznie zaczęłam mieć dosyć jej wewnętrznych monologów. Mało tego, odniosłam wrażenie, że jej chęć odnalezienia wron nijak się ma do zdobycia serca księcia, bo jej nadrzędnym celem stało się przejęcie korony. Zupełnie jakby w którym momencie zaślepiła ją chęć zysku i zapomniała, czym kierowała się na początku swojej podróży. W końcu po co mężczyzna, skoro można rządzić całym królestwem?

Jeszcze jedno. Podczas czytania warto przygotować się na lekką irytację wywołaną bezsensownym rozumowaniem głównej bohaterki. Autorka bardzo, ale to bardzo chciała, aby jeden z wątków jak najdłużej pozostał nierozwiązany. Problem w tym, że czytelnik od samego początku wie, z czym on się wiążę i koniec końców tajemnica pozostaje tajemnicą wyłącznie dla naszej niezbyt rozgarniętej, bujającej w chmurach, protagonistki. I tak, jak początkowo jest to jeszcze do przeżycia i w miarę racjonalnego wytłumaczenia, tak z czasem zaczyna dość mocno drażnić. Każdy, nawet najbardziej cierpliwy odbiorca ma swoje granice.

Podsumowując: Uważam, że książka naprawdę dobrze się zaczyna, ma dość przegadany środek i bardzo przyjemne, angażujące zakończenie. Choć tak jak wspominałam, jest dość przewidywalne, nie jest aż tak oczywiste, jak mogłoby się początkowo wydawać. Fallon, mimo swojej sporej głupoty i niedomyślności, niejednokrotnie zaskakuje czytelnika swoją determinacją, a wrony… nie, może nie będę po raz kolejny wspominać o wronach. Sami musicie się przekonać, jaką kryją tajemnicę. Zwłaszcza jedna z nich.

Ja tymczasem czekam z niecierpliwością na kolejny tom tj.: „Dom bijących serc”. Wbrew pozorom, naprawdę nie mogę się doczekać, aby wrócić do tego magicznego świata.

Siedzę przed laptopem i zastanawiam się, w jaki sposób opisać „Dom trzepoczących skrzydeł” autorstwa Olivii Wildenstein. Z jednej strony książka naprawdę mi się podobała, była interesująca i do pewnego stopnia nieprzewidywalna, co bardzo sobie cenię w dzisiejszej fantastyce, w której, jakby nie patrzeć, zostało już powiedziane niemal wszystko. No, bo jakże to, młoda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam ogromne oczekiwania, jeśli chodzi o tę książkę. Słyszałam bardzo wiele na temat „The spanish love deception”, ale że jakoś nigdy nie było nam po drodze, skorzystałam z okazji i sięgnęłam po najnowszą powieść autorki tj. właśnie „The long game”. Wydawało mi się, że to będzie przyjemna, romantyczna komedia, która pozwoli mi się oderwać od problemów dnia codziennego. Zakładając, że autorka zafunduje mi parę fajnych wieczorów przy dobrej lekturze, sięgnęłam po jej książkę niemalże w ciemno. Nie znałam jej stylu, ani pisarskich preferencji. Ot, skusił mnie motyw bohaterki, która z dnia na dzień trafia do zupełnie obcego środowiska.

No cóż, wygląda na to, że i ja trafiłam na niezbyt podatny grunt, bo podobnie jak Adalyn miała mnóstwo uwag co do swojego wyjazdu, tak ja także mam wiele uwag, z tym że na temat samej książki pani Eleny Armas. Bo ta powieść nie bez przyczyny nosi tytuł „The long game”. Ta powieść wręcz niemiłosiernie mi się dłużyła.

Miałam co do tej książki naprawdę dobre przeczucia. No i jak widać bardzo się przeliczyłam, bo pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to bardzo męczący charakter głównej bohaterki. Adalyn Reyes, która towarzyszyła mi przez całą długość książki, bardzo szybko okazała się irytująca i nieskora do jakiejkolwiek współpracy z innymi bohaterami. Była opryskliwa, pretensjonalna i wręcz niesamowicie zaślepiona poczuciem własnej krzywdy. Nie była w stanie dostrzec, że swoim zachowaniem odpychała od siebie dosłownie wszystkich, którzy pragnęli jej pomóc. To swoją drogą też było bardzo zastanawiające, bo mimo iż Adalyn bez przerwy zachowywała się tak, że w prawdziwym życiu momentalnie narobiłaby sobie wrogów, to w książce dosłownie wszystko uchodziło jej na sucho:

Potrąciła człowieka? No nic, nieładnie, ale zdarza się. Możemy o tym zapomnieć.
Obrażała kogoś? Nie no, przecież nie mogła mówić poważnie.
Była okrutna dla Camerona, który chciał ją wesprzeć? To jego wina! Przecież wcale o nic go nie prosiła!
Rękami i nogami zapierała się przed otrzymaniem jakiejkolwiek pomocy? Po prostu nie chciała okazać słabości. Prawda?

Prawda?

No właśnie, a propos Camerona, skoro już padło jego imię. Ten bohater był początkowo moim jedynym promykiem nadziei, że ktoś w tej historii faktycznie przypadnie mi do gustu. Cierpliwie znosił humorki Adalyn i bez przerwy wychodził z inicjatywą, aby z czasem wkraść się do wnętrza jej twardego serca. Z tym, że… w końcu chcąc nie chcąc zaczął ewidentnie przesadzać z okazywaniem troski. Rozumiem, że autorka za wszelką cenę chciała pokazać, że Cameron dba o Adalyn, ale w którymś momencie stało się to bardziej niepokojąco, aniżeli urocze. Mężczyzna bez przerwy naruszał jej przestrzeń osobistą i wciąż nazywał ją „skarbem” lub „kochaniem”. Adalyn wciąż powtarzała, aby tego nie robił, bo nie czuje się z tym komfortowo, ale w myśl męskiej zasady: „ona tylko tak mówi i w rzeczywistości na pewno jej się to podoba”, wcale nie zamierzał odpuszczać. I to było dość niekomfortowe, biorąc pod uwagę, jak często romantyzuje się tego typu zachowania. Zbyt pewni siebie panowie zbliżają się do kobiet, traktując je jak swoją własność. Później wielu z nich uważa słowo „nie” za etap przejściowy, który na pewno skończy się tym, że kobieta, która (w jego mniemaniu) tylko się z nim droczy, prędzej czy później powie mu „tak”.

Idźmy dalej. Jednym z moich kolejnych zarzutów, jeśli chodzi o „The long game” jest to, że w książce pojawia się mnóstwo powtórzeń. Autorka nie ma umiaru, jeśli chodzi o wracanie do zdań, które zdążyły paść w w niej po kilka, jeśli nie po kilkanaście razy. Chce w ten sposób zwrócić uwagę czytelnika na to, jak są ważne i jak bardzo powinny w jej mniemaniu wybrzmieć na łamach powieści. Z tym, że robi to na dosłownie każdej stronie, przy czym często wraca do wypowiedzianych wcześniej słów zaledwie po jednym, maksymalnie dwóch akapitach tekstu. I to po pewnym czasie robi się kuriozalne, bo odnosi się wrażenie, że pani Elena Armas miała płacone nie od książki, ale od liczby pojawiających się w niej słów. Gdyby wyciąć te wszystkie „głębokie” powtórzenia i cytaty, książka zubożałaby o co najmniej dziesięć stron. Jeśli nie więcej, bo naprawdę jest tego tyle, że nie idzie się skupić na fabule.

Moim kolejnym problemem z powieścią są aluzje do seksu. Nie ukrywajmy, „The long game” jest romansem, więc oczywistym było, że bohaterowie stale będą o sobie myśleć. Problem zaczyna się w momencie, w którym zwrócimy uwagę na to, że ta historia jest promowana jako „slow-burn” romans, w którym pojawia się motyw „enemies to lovers”. No… nie do końca. Po pierwsze, w książce kłótnie bohaterów są tak bezsensowne i niczym niepodyktowane, że polemizowałabym ze stwierdzeniem, że faktycznie byli wrogami. Jeśli już to Adalyn uważała, że Cameron widzi w niej wroga i w odpowiedzi bez przerwy go obrażała. Nasz Cameron... wręcz przeciwnie, bez przerwy starał się do niej zbliżyć i jej pomóc. Co zaś tyczy się relacji, która rozwijała się powoli… może i bohaterom trochę zajęło, nim faktycznie doszło między nimi do zbliżenia, ale wcześniej bez przerwy komentowali to, jak bardzo chcieliby się na siebie rzucić. Dosłownie. Nie było w ich narracji żadnej subtelności czy romantyzmu rodem z ponadczasowych klasyków. Cameron bez przerwy dywagował nad kolorem bielizny Adalyn, a ona nie potrafiła powstrzymać się przed zjeżdżaniem wzrokiem na jego krocze i komentowaniu jego zapachu. Oczywiście oficjalna wersja była taka, że ich relacja jest czysto zawodowa…

Skoro już jesteśmy przy opisach, może warto byłoby wspomnieć, że takowych brakuje, jeśli chodzi o temat, wokół którego oscyluje nasza główna fabuła. Mam tu, rzecz jasna, na myśli piłkę nożną, którą odgrywa w życiu bohaterów bardzo istotną rolę. Cameron jest byłym bramkarzem, Adalyn pracuje w znanym klubie piłkarskim. Oboje spotykają się w miasteczku, w którym funkcjonuje drużyna Zielonych Wojowniczek (swoją drogą, miło byłoby, gdyby tłumaczenie było bardziej konsekwentne, bo w opisie książki mamy „Green Warriors” a w tekście właśnie Zielone Wojowniczki. Niemniej do tłumaczenia przejdę za chwilę). Wojowniczki okazują się grupą złożoną z maleńkich dziewczynek. I w porządku, nie miałabym z tym problemu, gdyby nie fakt, że opisów ich treningów czy starć z innymi drużynami mamy w tej książce jak na lekarstwo. Tło fabularne jest dosłownie „tłem”, bo mecze piłkarskie odgrywają w tej książce nawet nie tyle drugorzędną, co trzecio- albo nawet czwartorzędną rolę. Większość z nich nawet nie widzimy, bo główni bohaterowie, którzy są ponoć tak zaangażowani w rozwój drużyny, mają bez przerwy o wiele lepsze rzeczy do roboty. A to Adalyn skręci kostkę i nie może być na ważnym meczu, a to wyjedzie, zostawiając dzieci na pastwę losu. Nie wiem, czy było to zamierzony zabieg, ale mam wrażenie, że autorka chciała się w ten sposób uchronić przed koniecznością używania specjalistycznego języka. W końcu o wiele wygodniej znaleźć wymówkę, aby bohaterowie musieli znaleźć się w czasie takich wydarzeń w innym miejscu, niż faktycznie popełnić jakiś błąd, korzystając z niewłaściwych określeń. I nawet byłabym to w stanie usprawiedliwić, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest coś takiego jak research, którego autorce najwyraźniej niezbyt chciało się robić, bo ważniejsze było dla niej opisywanie seksownego ciała Camerona. Drugim jest to, że pokusiła się o napisanie książki, w której, co wynika z opisu, sport powinien odgrywać pierwszorzędną rolę. I okej, ta powieść jest uznawana za literaturę obyczajową/romans, więc można usprawiedliwiać ją tym, że nie piłka nożna miała być w niej najważniejsza. Mimo wszystko ktoś, kto sięgnie po nią, zachęcony jej bardzo sugestywnym i jednoznacznym opisem, będzie nią bardzo rozczarowany.

Na koniec minusów chciałabym wspomnieć o tłumaczeniu i dialogach. Nie ukrywam, że dziwnym wydał mi się fakt, że raz są w niej tłumaczone pewne słowa, a raz nie. I tak, w książce pojawia się chociażby wspomniane wyżej „Green Warriors”, które w opisie nie zostały przetłumaczone (być może, aby współgrać z równie nieprzetłumaczonym tytułem), a w tekście już tak. Kolejny przykład, który mnie zastanowił, ma związek ze słowami typu „podołek” czy „wyguglować”. Oba są poprawne, niemniej oba pasują do siebie jak przysłowiowy piernik do wiatraka. Podołek to wyraz pochodzący ze staropolszczyzny, więc nijak nie współgra z potocyzmem, jakim jest określenie „wygooglować”, w dodatku tutaj spolszczonym do „wyguglować”. Pod tym względem nie ma w tej powieści żadnej spójności i to samo tyczy się dialogów, które są niekiedy zwyczajnie tak chaotyczne, że aż niezrozumiałe dla czytelnika. Bohaterowie bez przerwy skaczą po najróżniejszych tematach. Mówią o czymś, nawiązują do czegoś nowego, po czym w momencie, w którym uwaga czytelnika zaczyna zanikać, jak gdyby nigdy nic wracają do pierwotnego tematu. I to wprowadza ogromny zamęt, bo odbiorca nie jest w stanie nad niczym zapanować. Bohaterowie robią i mówią co tylko chcą, nie patrząc na sens swoich wypowiedzi. Mnie samej ciężko było się niekiedy w nich połapać. I naprawdę liczę, że to wyłącznie kwestia tego, że w moje ręce trafił egzemplarz recenzencki, bo jeśli nie, to naprawdę nie rozumiem, dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił na to autorce uwagi.

No dobrze, skoro już mniej więcej wypunktowałam wszystkie mankamenty książki, może poświęćmy choć akapit na wzmiankę o jej zaletach. Takowe też się pojawiają, choć naprawdę trudno się do nich dokopać komuś, kto zostanie przytłuczony wyżej wymienionymi wadami. Zacznijmy od tego, że wbrew wszystkiemu autorce udało się naprawdę dobrze przedstawić trudną relację Adalyn z rodzicami. Bohaterka ma kochającą mamę, do której jednak ma pewien żal i do której bez przerwy się porównuje, ponieważ ma wrażenie, że żyje w jej cieniu. Jeśli zaś chodzi o ojca, nie da się ukryć, że tutaj mamy o wiele bardziej skomplikowaną sytuację, ponieważ wydaje się, że ten w ogóle nie bierze pod uwagę uczuć swojej córki. Liczą się dla niego wyłącznie reputacja i jego ukochany klub. I to faktycznie wybrzmiewa: to, jak czuje się w związku z tym Adalyn, która nie jest w stanie zapanować nad emocjami. Kobieta za wszelką cenę, nawet kosztem własnego komfortu i samopoczucia, stara się przypodobać wiecznie krytykującemu ją rodzicowi. Nie liczy się dla niej nic, prócz poczucia, że jest akceptowana przez najbliższych.

Kolejnym plusem, a więc tym, co zostało dobrze opisane w „The long game” są motywy traumy i niedowartościowania. Autorka - co zdecydowanie się chwali - poruszyła również tematy takie jak: korzystanie z toalety po współżyciu, potencjalne konsekwencje współżycia bez zabezpieczenia (choroby przenoszone drogą płciową), a także korzystanie z profesjonalnej pomocy (czyt. podjęcie decyzji o pójściu na terapię). Widać, że autorka chciała zawrzeć w swojej historii jakieś wartości. Tyle tylko, że jako całokształt ta książka nie wypada wystarczająco dobrze, aby dało się ją uratować za sprawą tych kilku elementów. W tej rozgrywce bohaterowie polegli z kretesem.

Podsumowując: osobiście nie jestem w stanie mówić o „The long game” w samych superlatywach. Wiem, że jest wiele osób, którym ta książka naprawdę przypadła do gustu, a co za tym idzie oceniły ją bardzo wysoko, jeśli jednak o mnie chodzi, nie potrafię myśleć o niej zbyt ciepło. Protagoniści byli męczący, na siłę przeciągana fabuła dążyła do jednego punktu, a sam motyw piłki nożnej w ogóle w niej nie wybrzmiał. Mając to wszystko na uwadze, nie wiem, czy kiedykolwiek zdecyduję się sięgnąć po inne książki Eleny Armas.

Miałam ogromne oczekiwania, jeśli chodzi o tę książkę. Słyszałam bardzo wiele na temat „The spanish love deception”, ale że jakoś nigdy nie było nam po drodze, skorzystałam z okazji i sięgnęłam po najnowszą powieść autorki tj. właśnie „The long game”. Wydawało mi się, że to będzie przyjemna, romantyczna komedia, która pozwoli mi się oderwać od problemów dnia codziennego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznijmy od tego, że strasznie chciałam przeczytać tę książkę. Zakochałam się w jej okładce, w tytule, a także w pomyśle na fabułę, który oscylował wokół azjatyckiej kultury, udawanych randek i księżycowych ciasteczek! No bo kurczę! Jedzenie, ciekawi bohaterowie i motyw księżyców, a to wszystko w jednej i tej samej historii. Czego chcieć więcej? No cóż, niczego! „Fake Dates and Mooncakes” autorstwa Sher Lee to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy uwielbiają urocze historie. Opowieści pełne słodyczy, ciepła, a przede wszystkim uczuć, które ewoluują wraz z bohaterami.

Ale od początku!

Dylan Tang pracuje w „Wojownikach Woka” barze swojej ukochanej cioci. Ponieważ restauracja podupada i potrzebne są spore fundusze na jej odratowanie, chłopak postanawia spróbować swoich sił w konkursie pieczenia księżycowych ciastek na Święto Środka Jesieni. Gdyby udało mu się wygrać, mógłby nie tylko uratować przybytek swojej rodziny i pozyskać dla niego nowych klientów, ale także spełnić dawne marzenie swojej mamy. Nim jednak do tego dojdzie nastolatek będzie się musiał zmierzyć z jeszcze jednym wyzwaniem. Mianowicie: ukryciem faktu, że zauroczył się w dopiero co poznanym chłopaku. Dylan spotyka bowiem na swojej drodze niejakiego Theo, sympatycznego nastolatka z dobrego domu, który z chęcią oferuje mu swoją pomoc przy ratowaniu „Wojowników Woka”. W zamian oczekuje tylko jednego, zależy mu na tym, aby Dylan udawał przez jakiś czas jego chłopaka. Theo pilnie potrzebuje osoby towarzyszącej, z którą będzie się mógł wybrać na wesele swojej kuzynki. Chce zrobić w ten sposób na złość pewnym członkom swojej bajecznie bogatej, nieco zbyt narcystycznej rodziny.

„Fake Dates and Mooncakes” to jedna z tych książek, które po prostu chce się zdjąć z półki i przytulić do serca. Przeurocza, ciepła i wyjątkowo wciągająca, kryje w sobie wszystko to, co kocham w lekkich, młodzieżowych historiach. Nie jest ani zbyt wymagająca, ani przesadnie natarczywa, wręcz przeciwnie, okazuje się na tyle sympatyczna, że można się przy niej naprawdę dobrze bawić. Aż żałuję, że jej premiera nie wypadła dopiero we wrześniu to jest w miesiącu, w którym w kalendarzu chińskim wypada Święto Środka Jesieni (obchodzi się je bowiem 15 dnia 8 miesiąca według kalendarza księżycowego). Mam wrażenie, że wtedy książka byłaby jeszcze bardziej klimatyczna. Bo oczywiście nie to, że obecnie nie jest! Wręcz przeciwnie. Autorka tak często wspomina o chińskim jedzeniu, że człowiek bez przerwy chodzi głodny. Marzy też o spróbowaniu tradycyjnych księżycowych ciastek. Zwłaszcza tych ze śnieżną skórką!

Ale, ale… Może zamiast na ciastkach skupmy się na czymś, co jest jeszcze ważniejsze, a więc na bohaterach. Po pierwsze: uwielbiam ich. Polubiłam zwłaszcza Theo, który okazał się tak miłą i charyzmatyczną postacią, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Nie oznacza to bynajmniej, że Dylan w czymkolwiek mu ustępował. Co to to nie, on także zdobył moją sympatię. Czytając o nim i Theo bez przerwy wracałam pamięcią do moich ukochanych książkowych bohaterów. Do Nicka i Charliego z „Heartstoppera”, do Nate’a i Jai’a z „Nate plus One”, Ariego i Hectora z „Bloom”, do Brysona i Kaia z „Date me, Bryson Keller”, do Olivera i Luca z „Materiału na chłopaka”… Do tych i do wszystkich innych chłopaków, którzy zauroczyli mnie swoją charyzmą, poczuciem humoru i zaangażowaniem. Chłopaków, którzy sprawili, że po prostu cieszyłam się lekturą i uśmiechałam się jak głupia do papieru.

Swoją drogą, jest coś, co szczególnie podobało mi się w relacji Dylana i Theo. Chodzi mianowicie o fakt, że mimo iż bohaterowie należą do społeczności lgbt, to ich relacja nie zostaje przedstawiona jako coś niecodziennego lub wymagającego napiętnowania. Orientacja protagonistów (obaj są zainteresowani relacjami męsko-męskimi) nie jest czymś, na czym skupia się fabuła lub pozostali bohaterowie. Nikt nikogo nie ocenia, nikt niczego nie podkreśla. I to jest naprawdę cudowne, bo osobiście jestem zdania, że najlepsze queerowe książki to te, które traktują osoby ze społeczności lgbt tak samo jak osoby heteroseksualne. Po prostu nie sygnalizują tego, że występuje jakaś różnica w podejściu do postaci wyłącznie przez pryzmat tego, jak się zachowuje lub kim się interesuje. W końcu nie istnieje żadna różnica. Historia nie traci na wartości wyłącznie przez to, kto jest jej bohaterem.

„Fake Dates and Mooncakes” to przyjemna, słodko-gorzka historia o pielęgnowaniu swoich zainteresowań i budowaniu zaufania do innych ludzi. O tym, jak radzić sobie ze stratą, a także o tym, aby nie bać się ryzykować i iść po swoje. O tym, jak postępować (lub nie) w przypadku, gdy rodzic rozczarowuje swoje dziecko i o tym, że miłość może czaić się w najmniej oczekiwanych miejscach. Choćby i za plecami niezadowolonego nastolatka, który grozi, że wystawi twojej restauracji jak najgorszą opinię.

Podsumowując: naprawdę polecam wam tę książkę. Osobiście jestem nią zachwycona i przechodząc obok półki z książkami z pewnością często będę do niej wracać myślami. Znalazłam w niej wszystko to, czego szukałam i co zostało mi obiecane w opisie. Uroczy wątek romantyczny, udawane randki, ciekawych drugoplanowych bohaterów, a także mnóstwo księżycowych ciastek.

Liczę, że przekonałam was do tej smakowitej historii. Koniecznie po nią sięgnijcie!

Zacznijmy od tego, że strasznie chciałam przeczytać tę książkę. Zakochałam się w jej okładce, w tytule, a także w pomyśle na fabułę, który oscylował wokół azjatyckiej kultury, udawanych randek i księżycowych ciasteczek! No bo kurczę! Jedzenie, ciekawi bohaterowie i motyw księżyców, a to wszystko w jednej i tej samej historii. Czego chcieć więcej? No cóż, niczego! „Fake...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tej książki. Słyszałam, że jest bardzo przyjemna i skupiona przede wszystkim na tym, aby zwrócić uwagę odbiorców na niesprawiedliwy podział między kobietami i mężczyznami. Na podniesienie tego, jak wygląda stosunek otoczenia do młodych, ambitnych kobiet, które zaczynają interesować się czymś, co wedle powszechnej opinii powinno być zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Jak chociażby robotyką.

Po „My mechanical romance” sięgnęłam w gruncie rzeczy z dwóch powodów: po pierwsze (o czym już wspominałam) słyszałam na temat tej historii naprawdę pochlebne opinie. Po drugie: przekonała mnie do niej właśnie warstwa wizualna. Uwielbiam ładne okładki, więc tym bardziej cieszę się, kiedy zawartość, którą skrywają, także jest mnie w stanie zauroczyć. Problem pojawia się, kiedy ma miejsce odwrotna sytuacja, jeśli bowiem okładka jest piękna, a treść niekoniecznie, czuję podwójne rozczarowanie. No ale, jak to mówią, nie powinno się oceniać książki po okładce. Tym bardziej nie powinno się jej oceniać przez pryzmat błędnych, możliwe, że nieco wygórowanych oczekiwań.
No więc tak… moje oczekiwania względem „My mechanical romance” były zdecydowanie zbyt wygórowane. Przyznam, że sięgając po tę książkę musiałam zmierzyć się z tym, że nie będzie taka, jak zakładałam. Fabuła poszła w zupełnie innym kierunku, niż myślałam, bohaterowie także okazali się zupełnie inni, niż się spodziewałam. I wiecie… nie miałabym z tym najmniejszego problemu, gdyby nie fakt, że ta książka może się okazać dla wielu osób naprawdę ważna. Problem z historiami, które poruszają istotne i/lub kontrowersyjne tematy jest taki, że bardzo łatwo czegoś nie dostrzec, zrozumieć na opak lub zignorować, tłumacząc sobie postępowanie bohaterów w ten czy inny sposób. Osobiście nie chciałabym, aby ktoś uznał tę recenzję za obraźliwą lub skupiającą się wyłącznie na negatywach. Bo owszem, od razu mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała. Nie oznacza to bynajmniej, że stałam się ślepa na występujące w niej seksizm i nierówności. Rozumiem, że autorka chciała pokazać, że dziewczyny w świecie inżynierii nie są traktowane na równi z chłopakami, tyle tylko, że w moim mniemaniu próba zasygnalizowaniu problemu pojawiła się popiero po 200/250 stronach książki (dodam, że ta powieść ma ich zaledwie 270, a co za tym idzie, faktycznie wzmianki o niesprawiedliwym traktowaniu kobiet zaczynają wybrzmiewać dopiero na 50 stron przed finałem). Wcześniej naprawdę trudno wychwycić przesłanki ku temu, że bohaterowie nie traktują Bel i innych członkiń zespołu tak samo jak pozostałych. Możliwe jednak, że to kwestia podejścia i tego, że osobiście skupiałam się raczej na irracjonalnym podejściu Bel do drużyny, aniżeli na tym, czy ktoś rzeczywiście usiłował jej umniejszyć.

No i tutaj pojawia się jeden z moich większych problemów, jeśli chodzi o tę książkę. Bo ja naprawdę nie mam problemu z tym, że ktoś uzna ją za wyjątkowo głęboką i wartościową lekturę. Jestem przekonana, że osoby, które miały podobne doświadczenia, co Bel, będą odbierać tę książkę i występujące w niej sceny zupełnie inaczej ode mnie. Sama nigdy nie zmagałam się ani z seksizmem, ani z żadną inną formą nierówności, więc istnieje dość duże prawdopodobieństwo, że pewne pytania, gesty czy zachowania nie stanowią dla mnie wyrazistych czerwonych flag. Możliwe, że podczas lektury odbierałam pewne wydarzenia zupełnie inaczej i między innymi właśnie dlatego nie zamierzam umniejszać uczuciom czytelników, przez których ta książka jest uważana za ważną i/lub przełomową. Sama komentuję wyłącznie sposób przedstawienia pewnych scen, a także to, jakie postawy przyjmują w reakcji na nie poszczególni bohaterowie. W przypadku prawdziwego życia zamierzam wspierać wszystkie dziewczyny, które pragną się rozwijać. W przypadku „My mechanical romance”… No cóż… nie ukrywam, że przez sporą część książki kibicowanie głównej bohaterce przychodziło mi z ogromnym trudem. Bel, która miała mieć talent do inżynierii, okazała się męczącą, wiecznie niezadowoloną dziewczyną, która może i była w stanie zrobić coś z niczego, ale potem nie potrafiła określić, co jest czym. Nie potrafiła współpracować z ludźmi, wszystko robiła bez ich wiedzy, a kiedy ktoś zwracał jej na to uwagę, reagowała niezadowoleniem. Wszystko musiało iść po jej myśli, inaczej tłumaczyła sobie zachowanie kolegów tym, że są przeciwko niej. Z tym, że nie byli. Chcieli ją wspierać, ponieważ była częścią drużyny. Warto jednak podkreślić, że Bel nie miała doświadczenia. Miała talent, ale nie podchodziła do tematu inżynierii z taką powagą, jak reszta jej współtowarzyszy. Stąd początkowa rezerwa członków klubu i pytania, czy nie potrzebuje pomocy. Stąd też jej oburzenie na myśl, że nie traktują jej poważnie.

Skoro już powiedziałam coś o Bel, to warto wspomnieć także o Teo, który był kapitanem klubu robotyki. Choć zaprezentował się początkowo w dość niekorzystnym świetle, finalnie naprawdę go polubiłam. Chłopak wciąż popełniał jakieś drobne błędy i nie był w stanie przyjąć krytyki. Nie, wróć, nawet nie tyle krytyki, co rad ze strony innych członków klubu. Nie potrafił zaakceptować faktu, że to on mógłby być tym, który się myli. Z tym że akurat on miał na to bardzo dobre usprawiedliwienie. Od dziecka wpajano mu, że jego życie powinno być perfekcyjne. Z czasem zwyczajnie zaczął przyzwyczajać się do tego, że życie nie powinno zaskakiwać, bo może być wyłącznie czarno-białe. Człowiek może albo walczyć i wygrywać, albo stać w miejscu i przegrywać. Nic pomiędzy.

Prawdę mówiąc, trudna relacja łącząca Teo z rodzicami, a zwłaszcza z kategorycznym tatą, to w moim mniemaniu jedna z większych, jeśli nie największych zalet tej książki. Bardzo dobrze został w niej przedstawiony motyw relacji z wymagającymi rodzicami, a także to, w jaki sposób wpływały one na postrzeganie świata przez młodego człowieka. Fajne wydało mi się ponadto to, że bohaterom nie wszystko się udawało. Ze faktycznie musieli mierzyć się z dużymi rozczarowaniami i tym, że nie wszyscy zawsze będą po ich stronie. No i z tym, że plany, nawet te najważniejsze i ważące na ich przyszłości, będą się zmieniać. To normalne.

W tym momencie chciałabym dorzucić parę słów na temat czegoś, co niestety nie przypasowało mi w tej książce: mianowicie, jej struktura. Fabuła od samego początku bardzo skakała po fragmentach. Bohaterowie w jednej chwili dopiero się poznali, w drugiej spędzali razem czas już od dobrych dwóch tygodni, a w trzeciej nagle uczyli się razem po zajęciach. Bardzo ciężko było mi się połapać, jeśli chodzi o linię czasową. Warto zresztą podkreślić, że akcja książki rozgrywa się na przestrzeni całego roku. Autorka podjęła się bardzo trudnego zadania, bo na mniej niż 300 stronach postanowiła: opisać rozwój romantycznej relacji dwojga ludzi, poruszyć temat seksizmu i presji wywieranej na młodych osobach z powodu wyboru uczelni, opisać przygotowania do zawodów krajowych z walk robotów, a także wpleść między to wszystko motywy rozbitego małżeństwa i zbyt wymagających bliskich. To… naprawdę dużo jak na tak króciutką książkę. I nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że nie da się napisać tego typu historii na tak małej liczbie stron, bo mamy namacalny dowód, że się da. Warto się jednak zastanowić, czy takie pomijanie wszelkich istotnych fragmentów i posiłkowanie się ekspozycją pozwoli czytelnikowi na większe zaangażowanie w fabułę. Na to, aby ten miał czas na złapanie oddechu i faktyczne zakochanie się w bohaterach.

Mam jeszcze jedną uwagę, jeśli chodzi o tę książkę: młodzieżowy język i brak konsekwencji, jeśli chodzi o tłumaczenie. Przeglądając opinie na temat książki (już po rozpoczęciu lektury, a więc na etapie, kiedy mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać), zauważyłam, że wiele osób podnosi, jakoby lektura była przystosowana stricte pod młodszego czytelnika. W mniemaniu tych osób, ktoś powyżej dwudziestego roku życia może mieć problem ze zrozumieniem pewnych zwrotów. Nie ukrywam, że doskonale rozumiem, co te osoby miały na myśli, bo początkowo też miałam niemały problem z odbiorem niektórych dialogów i wiadomości tekstowych, które wysyłali między sobą bohaterowie. Skrótowców jest na początku bardzo dużo, z czego większość to anglojęzyczne konstrukcje, których wielu czytelników (nawet tych młodszych i zaznajomionych ze slangiem) może zwyczajnie nie zrozumieć. Przykład? Użycie skrótu „brb” („be right back”), którego naszym odpowiednikiem jest tzn.: „zw” („zaraz wracam”). W jednym miejscu wspomiany zwrot jest przetłumaczony, w innym zostaje w oryginalnej wersji. kolejny przykład: użycie „nvm” („nevermind”), które u nas może być bardzo łatwo pomylone ze skrótem „nwm” (nie wiem). Nie do końca rozumiem, dlaczego tłumaczka postanowiła zachować pewne zagraniczne określenia. U nas raczej się ich nie używa, a choć rzeczywiście są w stanie nadać pewnym wypowiedziom realizmu, to mało kto będzie je w stanie zrozumieć bez znajomości a) angielskiego i b) skrótów językowych. Tutaj taki mój mały apel do wydawnictwa i tłumaczy: albo tłumaczymy, albo zostawiamy w oryginale, ale dodajemy przypisy.

Na plus jest w tej książce fakt, że autorka stara się podejmować trudniejsze tematy. Mówi o relacjach rodzinnych i wygórowanych oczekiwaniach względem dzieci. O tym, jak stresujący może być wybór tego, co będzie się robiło w przyszłości, a także o tym, jak dużą rolę odgrywa w tym wszystkim presja. No i o zmianach, bo te również nadchodzą. Stąd też stopniowo budząca się przyjemność, z jaką przyszło mi poznawanie zakończenia tej historii. Bo finał jest naprawdę dobry. Bohaterowie dochodzą do pewnych kluczowych wniosków. Przechodzą swego rodzaju metamorfozę.

Podsumowując: nie jestem fanką tej książki, ale też nie zamierzam pisać, że była okropna. Nie była. I choć sama raczej nie zostanę jej fanką, to uważam, że spodoba się naprawdę wielu czytelnikom. Być może osoby, które będą w stanie czytać między wierszami, dostrzegą coś, czego mnie niestety nie dane było ujrzeć.

Byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tej książki. Słyszałam, że jest bardzo przyjemna i skupiona przede wszystkim na tym, aby zwrócić uwagę odbiorców na niesprawiedliwy podział między kobietami i mężczyznami. Na podniesienie tego, jak wygląda stosunek otoczenia do młodych, ambitnych kobiet, które zaczynają interesować się czymś, co wedle powszechnej opinii powinno być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiem wprost: czekałam na „Materiał na męża”, od chwili, w której dotarłam do ostatniej strony „Materiału na chłopaka”. Nie pamiętam, kiedy aż tak bardzo zależało mi na jakiejkolwiek kontynuacji. Pokochałam Luca i Olivera: ich humor, relację, a także sposób, w jaki, mimo ewidentnych różnic, byli się w stanie uzupełniać. Wiedziałam, że przeczytam najnowszą książkę autora od razu, jak tylko się pojawi. Albo nawet wcześniej, bo tak się składa, że dzięki uprzejmości wydawnictwa miałam okazję sięgnąć po nią jeszcze przed premierą.

„Luc i Oliver są w szczęśliwym związku. Udawana, burzliwa relacja przerodziła się w coś, czego obecnie nie da się określić inaczej, jak tylko szczerą miłością. Problem w tym, że z reguły ta rządzi się swoimi prawami. W końcu, wedle powszechnie uznawanej tradycji, któraś ze stron powinna wyjść z inicjatywą i się oświadczyć.

Mijają dwa lata odkąd Luc i Oliver zaczęli się spotykać. W tym czasie większość ich znajomych zdążyła wziąć ślub lub dała się wciągnąć w wir jego planowania. Luc, który nie zamierza zostać w tyle, ani utracić ukochanego chłopaka, zaczyna odczuwać presję społeczną. Ma wrażenie, że sam też powinien poprosić Olivera o rękę.
W końcu nie ma lepszego materiału na męża”.

Czytając „Materiał na męża” w mojej głowie kłębiły się dwie myśli. Pierwsza: „że chciałabym napisać dla tej książki swoją zakurzoną polecajkę i jak bardzo zazdroszczę osobom, które miały ku temu okazję” i druga: „czy polecajka, w której nie pojawiłoby się nic, prócz: „kocham, kocham, kocham” w ogóle miałaby rację bytu”?

Nawet nie wiem, co napisać. Uwielbiam tę książkę. Przemawia do mnie jej brytyjski humor, przemawiają do mnie inteligentne porównania, przemawiają do mnie bohaterowie i ich urocza, ale burzliwa relacja… Wszystko do mnie przemawia i właśnie dlatego myślę, że już na wstępie powinniśmy ustalić jedną rzecz. Ta recenzja będzie bardzo nieobiektywna. Możliwe także, że będzie się składała wyłącznie z rozemocjonowanych przymiotników takich jak: cudowna, ciepła, wartościowa czy romantyczna. Mam ich w zanadrzu dużo więcej, ale gdybym miała ich użyć, zainteresowanie tą recenzją spadłoby do zera, a jak mało kiedy zależy mi na tym, aby przekonać was do sięgnięcia po tę książkę. Naprawdę liczę, że skoro czytacie opinie na temat drugiego tomu, to robicie to wyłącznie dlatego, że zauroczył was pierwszy. Jeśli mam rację… nie czytajcie dalej tej konkretnej recenzji. Ani żadnej innej! Po prostu biegnijcie do księgarni lub biblioteki i sięgnijcie po „Materiał na męża”. Dajcie się zaskoczyć. Wróćcie do świata bohaterów, nie wiedząc kompletnie nic. Gwarantuję, że będziecie się cudownie bawić.
Jeśli jednak jesteście tu, bo macie wątpliwości… no cóż, mam nadzieję, że uda mi się was przekonać do tego, aby je porzucić. Mogę wam obiecać, że „Materiał na męża” niejednokrotnie was zaskoczy. Będziecie mieli okazję ku temu, aby poznać jeszcze lepiej zarówno chaotycznego Luca, jak i pragmatycznego Olivera. Sprawdzić, jak mają się najlepsi przyjaciele tego pierwszego, a także dowiedzieć się, jak rozwinęła się relacja tego drugiego z rodzicami. Uczestniczyć w pewnym szalonym wyjeździe, a także zabawić się na bardzo oryginalnym i barwnym weselu. Nie, wróć, nie jednym weselu. Wielu. Bo tak się składa, że nasi bohaterowie będą mieli pełne ręce roboty, jeśli chodzi o imprezy. Zupełnie jakby świat sprzysiągł się przeciwko nim i robił wszystko, aby tylko uświadomić ich, że sami też powinni wziąć ślub. W końcu ileż można?

A no można i to długo. I akurat w tym wypadku naprawdę cieszę się z tego, że autor postanowił nie iść utartą ścieżką i zmusić zarówno swoich bohaterów, jak i samego czytelnika do głębszej refleksji na temat tego, czy ślub jest koniecznym następstwem udanego związku. Czy miłość potrzebuje legalnego potwierdzenia? Czy dwoje ludzi musi stanąć na ślubnym kobiercu, aby otoczenie brało ich relację w stu procentach na poważnie?

Uważam, że Alexis Hall wybrnął naprawdę świetnie, znalazł cudowne rozwiązanie „problemu”, jakim jest wspomniane wywieranie społecznej presji na osobach w związkach. Mało tego, w „Materiale na męża” poruszył jeszcze wiele innych, równie istotnych tematów. Stąd też w książce znajdą się motywy takie jak: zaburzenia odżywiania, niezgoda w rodzinie, trudna relacja z bliską osobą, bolesna strata, umniejszanie sobie i swoim osiągnięciom, czy paniczny strach przed odrzuceniem. I to wszystko jest tym bardziej niesamowite (mam tu na myśli sposób, w jaki jest to podane), że dzięki humorowi bohaterów,nie jest ani trochę przygnębiająca. Choć od czasu do czasu czuć cięższą atmosferę, czytelnik nie odnosi wrażenia, że powieść ma go przytłoczyć swoją tematyką. Wręcz przeciwnie, ma bawić i sprawiać, że ten poczuje się otulony, niczym ciepłym kocykiem. I tak właśnie jest.

Tutaj standardowo powinien pojawić się akapit, w którym piszę wam coś więcej o głównych bohaterach. O uroczo bałaganiarskim, pogodnym, a zarazem wiecznie zmartwionym Lucu, a także o przekochanym, troskliwym i zabójczo przystojnym Oliverze. Problem w tym, że mogłabym się aż za bardzo rozgadać, a tego wolałabym uniknąć. Powiem więc krótko: są równie cudowni, jak w pierwszej części. Może nieco mniej zagubieni, a także o wiele bardziej skorzy do mówienia o swoich uczuciach, ale wciąż czarujący, inteligentni i niezwykle charakterni. Zwłaszcza Luc, który na dosłownie każdym kroku rzuca jakimiś trafnymi porównaniami czy metaforami. Do mnie jego humor bardzo przemawia. Być może właśnie dlatego tak dobrze bawiłam się zarówno podczas lektury pierwszej, jak i tej drugiej części.

Podsumowując: UWIELBIAM „Materiał na męża”. Mam szczerą nadzieję, że jak najszybciej ukaże się trzeci tom tej serii i będę mogła wrócić do świata moich ukochanych bohaterów. Luc i Oliver są dla mnie bardzo ważni. Nie wiem, jak inni czytelnicy, ale osobiście pragnę jak najdłużej śledzić ich losy. Trzymam przy tym kciuki, aby w końcu byli sobie w stanie wszystko poukładać. Oni, a także ich bliscy.

Powiem wprost: czekałam na „Materiał na męża”, od chwili, w której dotarłam do ostatniej strony „Materiału na chłopaka”. Nie pamiętam, kiedy aż tak bardzo zależało mi na jakiejkolwiek kontynuacji. Pokochałam Luca i Olivera: ich humor, relację, a także sposób, w jaki, mimo ewidentnych różnic, byli się w stanie uzupełniać. Wiedziałam, że przeczytam najnowszą książkę autora od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pijąc pierwszą herbatę jesteś obcym.
Pijąc drugą, stajesz się gościem.
Gdy pijesz trzecią herbatę, dołączasz do rodziny.

„Wallace cieszy się uznaniem. Przynajmniej sam tak twierdzi, bo przez wielu jest uważany po prostu za złośliwego, egoistycznego mężczyznę, który nie zawaha się przed niczym, aby osiągnąć sukces. Jak to mówią „po trupach do celu”. W końcu nic nie jest ważniejsze od świetnej posady i dobrze prosperującej firmy.

Gdy jednak Wallace sam staje się trupem, nagle cały jego świat wywraca się do góry nogami. Na własnym pogrzebie dowiaduje się, że ludzie, z którymi współpracował, cieszą się z jego śmierci. Jakby tego było mało, w jednej z ławek czeka na niego tajemnicza kobieta. Twierdzi, że jest Żniwiarzem i przybyła po to, aby zaprowadzić go do przewoźnika. Właściciela przytulnej, ale jakże nietypowej herbaciarni.
Z tym, że Wallace’owi nigdzie się nie śpieszy. To niemożliwe, żeby ot tak sobie przestał istnieć. Przecież jest szefem szanowanej kancelarii! Na pewno znajdzie sposób, aby wygrać ze śmiercią!”

Wierzycie w czytelnicze przeznaczenie? Ja chyba zacznę, bo w ogóle nie planowałam sięgać po „Pod szepczącymi drzwiami”. Mało tego, gdyby nie zapowiedź i mail z wydawnictwa, w ogóle nie wiedziałabym, że taka książka ma wyjść. I kurczę… nawet nie macie pojęcia, jak się cieszę, że ktoś pomyślał, aby napisać do mnie w sprawie potencjalnej współracy. Mogła mnie ominąć tak cudowna lektura…

Nie, nie przesadzam. „Pod szepczącymi drzwiami” to niesamowicie dobra książka. Popłakałam się na niej dobre cztery razy, z czego dwa ze smutku, a dwa z radości (można więc chyba uznać, że został zachowany jakiś emocjonalny balans). Cieszę się, bo początkowo zignorowałam nagłą myśl, aby po nią sięgnąć. Przeczytałam opis i stwierdziłam, że to nie dla mnie… że nie mam czasu na kolejne współprace. Potem jednak, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, wróciłam na maila i zasygnalizowałam chęć jej przeczytania. Ciągnęło mnie do tej historii. Teraz już wiem, dlaczego. Ta nieporozna opowieść z czasem okazuje się niezwykła. Ciepła, wartościowa i wzruszająca. Choć potrafi rozbawić i prezentuje świetnie wykreowanych bohaterów (pokochacie pewnego psiaka!), to jednocześnie porusza między wierszami wiele ważnych tematów. Mamy tutaj do czynienia chociażby ze stratą, mor*er*twem czy sa*ob*jstwem. No i ze śmiercią - w najróżniejszej formie. Tą, na którą człowiek czeka i tą, której wcale się nie spodziewa. No i tą najstraszniejszą: własną. Bolesną i owianą największą tajemnicą…

Ta książka… ojej, zdecydowanie trafi do puli moich ukochanych historii. Bohaterowie są fantastyczni: uroczy, wspierający i tolerancyjni. Jeśli chodzi o głównego bohatera, Wallace’a, to doskonale widać jego przemianę. Mężczyzna stara się oswoić z nową sytuacją. Choć nie zmienia się nagle i z dnia na dzień, to widać, że towarzystwo nowych przyjaciół ma na niego „zbawienny” wpływ. Wallace stara się zrobić swój prywatny „rachunek sumienia”. Zbliża się nie tylko do Mei (swojego prywatnego Żniwiarza), czy do Nelsona (ducha, który od bardzo nie chce rozstać się ze światem), ale przede wszystkim z przewoźnikiem Hugo. Młodym mężczyzną, z którym bardzo szybko odnajduje wspólny język. Nie tylko on, bo i mnie z łatwością przyszło zrozumienie jego motywacji. Pokochałam go tak samo, jak pokochałam jego zmarłego dziadka i duchowego psiaka. Tak samo, jak pokochałam pewną tajemniczą kobietę, która regularnie odwiedzała herbaciarkę. Tak samo, jak pokochałam Wallace’a. Mężczyznę, który zrozumiał swoje błędy i był w stanie się z nimi skonfrontować. Który sprawił, że w „Przeprawa Charona” przestała być jedynie przystanią dla umarłych. Otworzyła się także na żywych.

Chciałabym przytulić tę książkę tak mocno, aby bohaterowie mogli to poczuć. Fabuła potrafi nie tylko rozbawić i zaskoczyć, ale i wzruszyć. Nie mówiąc już o zakończeniu, które jest tak przyjemne, że w tym momencie marzę tylko o dwóch rzeczach: o dalszej części tej historii, a także o założeniu własnej, rodzinnej herbaciarni. Miejscu, w którym tak jak Hugo mogłabym witać klientów i wybierać dla nich najwłaściwszą herbatę. Otulać ich serca nadzieją i pomagać im w oswajaniu się z bólem.

To moje pierwsze spotkanie z twórczością autora. Naprawdę liczę, że nie ostatnie.

Pijąc pierwszą herbatę jesteś obcym.
Pijąc drugą, stajesz się gościem.
Gdy pijesz trzecią herbatę, dołączasz do rodziny.

„Wallace cieszy się uznaniem. Przynajmniej sam tak twierdzi, bo przez wielu jest uważany po prostu za złośliwego, egoistycznego mężczyznę, który nie zawaha się przed niczym, aby osiągnąć sukces. Jak to mówią „po trupach do celu”. W końcu nic nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiecie jaki jest mój problem z książkami Kevina van Whye? Po każdej z nich jestem niesamowicie sfrustrowana. Mało tego: sfrustrowana i rozżalona, żeby od razu nie użyć określenia zrozpaczona. Jest mi okropnie przykro, że po tak cudownej, ciepłej i wartościowej lekturze, nie mogę wkraść się między karty powieści i uściskać poszczególnych bohaterów. Powiedzieć im twarzą w twarz, jak bardzo ich pokochałam. Całym czytelniczym sercem.

„Nate, nieśmiały piosenkarz i tekściarz, szykuje się na podróż swojego życia, ma być gościem na ślubie swojego kuzyna z RPA. Problem w tym, że na liście gości jest też nie kto inny, tylko jego były chłopak. Ten sam, z którego Nate’owi wciąż nie udało się wyleczyć.

Jai jest uwielbianym członkiem swojego zespołu. Tyle tylko, że na chwilę przed ważnym koncertem, ze wspomnianego zespołu odchodzi jego przyjaciel i wokalista. Ostatnią nadzieją Jai’a jest Nate. Problem w tym, że w tym samym czasie ostatnią nadzieją Nate’a staje się Jai. Okazuje się bowiem, że mama tego pierwszego nie może lecieć z nim do Afryki. Nate, który mimo wszystko nie zamierza zrezygnować z wyjazdu, decyduje się poprosić swojego najlepszego przyjaciela o zostanie jego osobą towarzyszącą.

I może nie byłoby w tym nic dziwnego czy ryzykownego, gdyby Nate nie był w nim zakochany.”

Są takie historie, które po prostu się czuje. Sięgając po „Nate plus one” od razu powiedziałam sobie coś w stylu: „Tak, to właśnie to. To będzie książka, w której się zakocham”. Uwielbiam twórczość Kevina van Whye. Jego książki niesamowicie do mnie przemawiają, ponieważ są ciepłe, życiowe, a przede wszystkim „niewymuszone”. Co to oznacza? Przede wszystkim to, że ani w przypadku „Date me, Bryson Keller”, ani tym bardziej teraz, czytając „Nate plus One” nie odniosłam wrażenia, że bohaterowie muszą mieć problemy, aby fabuła faktycznie mnie zainteresowała. Często zdarza się, że postacie nie chcą ze sobą rozmawiać, co tylko zaognia jakiś bezsensowny konflikt czy nieporozumienie. Tutaj czegoś takiego nie ma. Nate i Jai faktycznie są w stanie mówić o tym, co czują. Oczywiście zdarza im się ukrywać pewne uczucia, gdy jednak przychodzi co do czego, nie wycofują się i stawiają czoła problemom. I właśnie na tym powinno to polegać. Na dogadywaniu się mimo przeciwności losu, obaw czy odmiennych opinii. Na zapobieganiu konfliktów, które konfliktami z reguły wcale być nie muszą, ale autorzy wykorzystują je, aby dodać swoim powieściom odrobinę pikanterii. W końcu książka akcją stoi. Bez nieporozumienia się nie obejdzie.

I tutaj ciekawostka. W „Nate plus One” także pojawia się motyw nieporozumienia. Tyle tylko, że akurat w tej książce nie odgrywa ono aż tak ważnej roli, aby miało zacząć przeszkadzać czytelnikowi w cieszeniu się uroczą fabułą. A wierzcie mi, że czytelnik naprawdę się nią cieszy, bo ma wystarczająco dużo czasu, aby skupić się na zdrowo rozwijającej się relacji bohaterów. Nie mówiąc już o nich samych!

Nie wiem, czy jestem w stanie się do czegoś przyczepić, jeśli chodzi o tę książkę. Uwielbiam ją. Nate i Jai kupili mnie już po kilkunastu pierwszych stronach. Mieli cudowną energię i naprawdę było widać, jak silnie jest między nimi przyciąganie. Rozterki obu chłopaków też były jak najbardziej uzasadnione. W końcu czasami najtrudniej jest wyjść z relacji, która już do pewnego stopnia zdążyła się ukształtować. Co bowiem, jeśli uczucia jednej strony doprowadzą do zmiany uczuć drugiej? Co, jeśli te „druga” osoba nie będzie w stanie ich odwzajemnić i zdecyduje się odejść?

„Nate plus One” to historia o nastoletnich uczuciach. Choć autor stawia na rozwój i budowanie romantycznych relacji, nie boi się wplatać między strony pewnych istotnych treści. Mówi bardzo dużo o wychodzeniu ze strefy komfortu. O odkrywaniu nowych rzeczy i konfrontowaniu się z tym, co było. No i o Afryce. O pysznym jedzeniu, niezwykłych ludziach i krzywdzącym wpływie apartheidu. O akceptacji i braku tolerancji, a także o miłości i strachu przed bolesnym odrzuceniem.

Uwielbiam Nate’a i Jai’a. Tak samo jak wczesniej zrobiłam to z Nickiem i Charliem, a później z Brysonem i Kaiem, tak teraz i tę dwójkę zamierzam dołączyć do grona moich ukochanych książkowych bohaterów. „Nate plus One” to kolejna historia, którą nie tyle przeczytałam, co dosłownie „pochłonęłam”. Liczę, że osoby, które zdecydują się po nią sięgnąć, też ją pochłonął. Jeśli bowiem miałabym w tym momencie polecić komuś jakąś zabawną, ciepłą i wartościową historię, wybrałabym własnie tę.

Wiecie jaki jest mój problem z książkami Kevina van Whye? Po każdej z nich jestem niesamowicie sfrustrowana. Mało tego: sfrustrowana i rozżalona, żeby od razu nie użyć określenia zrozpaczona. Jest mi okropnie przykro, że po tak cudownej, ciepłej i wartościowej lekturze, nie mogę wkraść się między karty powieści i uściskać poszczególnych bohaterów. Powiedzieć im twarzą w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem fanką romansów sensu stricto. Mimo to postanowiłam zaryzykować i dać szansę najnowszej książce Lucy Vine. Nie ukrywam, zaintrygował mnie jej opis, „Siedem razy eks” opowiada bowiem o Esther, żywiołowej, wygadanej kobiecie, która zdaje się prowadzić naprawdę dobre życie. Ma stabilną sytuację finansową, pracę, którą uwielbia, a także dwie zaufane przyjaciółki, z którymi wynajmuje dość przytulne mieszkanie (nie licząc wiecznie zapchanej toalety i wrednego właściciela). Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma na co narzekać. Na drugi… no cóż, okazuje się, że nie jest tak kolorowo, jak się wydaje. Esther, która kryje się pod płaszczem ciętych, często niewybrednych komentarzy, czuje się naprawdę nieszczęśliwa. Ma wrażenie, że osiągnęła w życiu wszystko, prócz jednego: miłosnej stabilizacji. Wciąż nie znalazła ukochanej osoby. Kogoś, z kim będzie mogła spędzić resztę życia. W końcu dobiega trzydziestki. Jest już prawie jedną nogą w grobie!

Pewnego dnia w starym numerze magazynu „Cosmour” Esther znajduje pewien znaczący artykuł. Z tekstu wynika, że każda kobieta doświadcza w życiu siedmiu archetypowych relacji: Pierwszej Miłości, Wypadku Przy Pracy, Faceta na Zakładkę, Seks-przyjaźni, Niewykorzystanej Okazji, Drania i Poważnego Związku. Jak się okazuje Esther doświadczyła ich wszystkich. Zdesperowana i przerażona myślą o nieuchronnej samotności, postanawia odezwać się do każdego ze swoich byłych.

Nie oszukujmy się, pomysł na historię, która opiera się na powrocie do eks nie jest niczym nowym. Połowa filmów romantycznych polega właśnie na tym, że bohaterowie w którymś momencie orientują się, że ich rozstanie było pomyłką i koniecznie muszą do siebie wrócić. Podobnie jest i w tym przypadku. Esther zaczyna dywagować nad tym, czy aby nie zaprzepaściła przypadkiem jakiejś życiowej szansy. Nigdy nie miała problemów ze znalezieniem partnera, problemy pojawiały się dopiero w chwili, w której gdzieś na horyzoncie zaczynało majaczyć widmo stabilizacji. Ślub, dzieci, wspólna starość… nie, to zdecydowanie nie było coś, co mogłoby do niej pasować. Nie w wieku dwudziestu paru lat!

Mając na uwadze, że powinna jak najdłużej korzystać z życia i nie ograniczać się do jednego obiektu westchnień, Esther za każdym razem decydowała się zakończyć związek. Poznawała swoje połówki na różnych etapach życia, długo nie przejmowała się jednak faktem, że w wielu przypadkach relacje kończyły się z jej własnej winy. Z tym, że lata mijały, partnerzy się zmieniali, a kobieta wciąż kończyła z niczym (a właściwie z nikim). I tak, jak w wieku dwudziestu lat mogła sobie pozwolić na wybrzydzanie, tak obecnie, w wieku trzydziestu lat, myśl o braku partnera wydaje jej się o wiele bardziej przerażająca niż wcześniej. Z dnia na dzień, zaczyna odnosić wrażenie, że postąpiła niewłaściwie, a co za tym idzie, że już nigdy nie trafi na idealnego mężczyznę. Że zmarnowała zbyt wiele szans, aby świat podsunął jej pod nos kolejną.

Sięgając po „Siedem razy eks” nie miałam zbyt wielu oczekiwań. Przyznaję, że początkowo nie potrafiłam przekonać się do stylu Lucy Vine. Język, którym posługuje się w tej konkretnej książce jest lekki, ale niezwykle „wyrazisty”. Autorka nie szczędzi swoim czytelnikom bardzo konkretnych opisów, niezbyt apetycznych porównań czy ciętych komentarzy ze strony boharerów. Sama Esther także jest dość cięta. Podążając jej śladem, czułam się trochę tak, jakbym miała okazję zajrzeć do pamiętnika bardzo charakternej koleżanki. W dodatku takiej, która dopiero z czasem przestaje patrzeć na świat w zero-jedynkowy sposób. Naszej głównej bohaterce z trudem przychodzi bowiem zaakceptowanie faktu, że to nie świat musi się zmienić, lecz to ona powinna zastanowić się nad swoim postępowaniem. W końcu kiedyś należałoby dorosnąć i przestać usprawiedliwiać swoje życiowe niepowodzenia.

Zostawmy może na chwilę naszą protagonistkę i pomówmy przez chwilę o drugoplanowych bohaterach, bo nie ukrywam, że ci okazują się z czasem naprawdę interesujący. Każdy z byłych partnerów Esther ma nam coś ciekawego do zaoferowania: od rozbudowanego charakteru po tajemniczą przeszłość. Wszystkich poznajemy ponadtwo z dwóch perspektyw: dawnej, tej, w której zostają nam przedstawione ich początki znajomości z Esther, a także obecnej, dzięki której jesteśmy w stanie ocenić, co takiego zmieniło się na przestrzeni paru ostatnich lat. Dostajemy przy okazji odpowiedzi na najróżniejsze pytania: Czy czas jakoś na nich wpłynął? Czy zmienili swój sposób myślenia albo zachowanie? Czy jest choć cień szansy, że wciąż pamiętają o swojej dawnej miłości?

Lucy Vine w naprawdę przyjemny sposób wprowadziła do fabuły swoich bohaterów. Choć pojawia się w niej nie jedna, ale aż siedem postaci, muszę przyznać, że nie czułam się ani trochę zagubiona i z łatwością odróżniałam, kto jest kim. Tutaj moją jedyną uwaga jest fakt, że przed każdym rozdziałem pojawia się wzmianka o miejscu akcji i godzinie. Ta ostatnia nie jest z reguły czytelnikowi do niczego potrzebna. O wiele bardziej przydałyby się w tym miejscu daty poszczególnych wydarzeń. Autorka wielokrotnie skacze po linii czasowej, przez co z łatwością idzie się pogubić. Kilkukrotnie zdarzyło mi się nie wiedzieć, czy dany rozdział ma miejsce „przed” czy „po” pewnych sytuacjach.

W książce pojawia się kilka wyjątkowo ciekawych motywów. Bardzo rezonował ze mną zwłaszcza ten związany z poczuciem, że przez własną głupotę/charakter/obawy straciło się w życiu jakąś ważną szansę. Główna bohaterka żałuje, że ze strachu przez zbyt wczesnym ustatkowaniem, zrezygnowała z potencjalnie udanej relacji. Próbuje wrócić do przeszkościu, uparcie ignorując fakt, że inni ludzie też z czasem mogą się zmienić. W końcu nikt nie będzie czekał wiecznie, aż zdecydujemy się zaryzykować. Wszystko przemija i to wyłącznie od nas zależy, czy wykorzystamy daną nam szansę.

W „Siedem razy eks” utracone okazje odgrywają naprawdę dużą rolę. W książce pojawiają się jednak także inne motywy. Zostają w niej poruszone tematy takie jak: poczucie samotności, zazdrość, zdrada, manipulowanie drugą osobą, wykorzystywanie sek_ualne czy zmaganie się z chorobą psychiczną. Wbrew pozorom, pod płaszczykiem lekkiej, zabawnej książki kryje się naprawdę dużo wartościowych treści. Można powiedzieć, że „Siedem razy eks” zaczęca do jako takiej refleksji, daje ponadto przestrzeń do rozpoczęcia wartościowej dyskusji na temat dzisiejszego społeczeństwa. Czy szczęścia powinno się szukać na siłę?

Nie twierdzę, że ta książka jest idealna, bo nie jest. Nie przypadnie do gustu osobom, które nie przepadają za zbyt wulgarnym, bezpośrednim językiem. Jest dużo wstawek erotycznych i fizjologicznych. Jest też wiele rozczarowań, jeśli chodzi o relacje bohaterów. „Siedem razy eks” nie jest kolejną romantyczną historią o tym, że dziewczyna znajduje swojego księcia już przy pierwszym podejściu. Wręcz przeciwnie. Tutaj wspomniana dziewczyna ma tych podejść aż siedem, mimo to do samego końca nie jest pewne, czy uda jej się cokolwiek zdziałać.

Myślę, że w prawdziwym życiu nie chciałabym mieć takiej przyjaciółki Esther (raczej byśmy się nie dogadały). Jako książkowa bohaterka kobieta sprawuje się jednak naprawdę nieźle. Nie ukrywam, że śledząc jej losy, zdarzyło mi się parę razy uśmiechnąć. Z czasem zaczęłam jej też szczerze kibicować w poszukiwaniach Tego Jedynego. Jak to się mówi: „każdy zasługuje na drugą szansę”. Ja dałam szansę „Siedem razy eks” i ani trochę nie żałuję.

Nie jestem fanką romansów sensu stricto. Mimo to postanowiłam zaryzykować i dać szansę najnowszej książce Lucy Vine. Nie ukrywam, zaintrygował mnie jej opis, „Siedem razy eks” opowiada bowiem o Esther, żywiołowej, wygadanej kobiecie, która zdaje się prowadzić naprawdę dobre życie. Ma stabilną sytuację finansową, pracę, którą uwielbia, a także dwie zaufane przyjaciółki, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiele lat temu w moje ręce trafiła jedna z pierwszych książek Beth O’Leary. „Współlokatorzy” byli debiutem, mimo to po dziś dzień wspominam tę historię naprawdę pozytywnie. Wielokrotnie myślałam o tym, aby sięgnąć po inne powieści autorki, ale jakoś nigdy nie było mi z nimi po drodze. Gdy więc ukazał się „Poszukiwany ukochany”, uznałam, że koniecznie muszę go przeczytać.

„Siobhan wie, czego chce od życia. Ma ścisły grafik, konkretny plan i pewność, że za żadne skarby nie zdecyduje się na stały związek. Z Josephem spotyka się wyłącznie w pokoju hotelowym.

Miranda uwielbia swoją pracę. Wspina się na drzewa, a choć otacza ją przy tym wielu mężczyzn, nie zamierza ulegać emocjom. Od kilku miesięcy spotyka się z Carterem. Do szczęścia nie jest jej potrzebne nic więcej.

Jane nie potrafi postawić na swoim. Przerażona perspektywą utraty kontroli, robi wszystko, aby jej życie było jak najbardziej monotonne. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest on, Joseph Carter. Dziwny mężczyzna, który spontanicznie postanawia wkroczyć w jej świat i już w nim pozostać.

Trzy różne kobiety. Trzy historie mające swój początek w walentynki. I tylko jeden mężczyzna, który spaja je wszystkie grubym ogniwem.”

Co mogę powiedzieć o „Poszukiwanym ukochanym”? Chyba przede wszystkim to, że dawno nie czytałam równie niewyważonej książki. Początek męczy i to niesamowicie. Czytelnik, który nastawia się na ciepły, zabawny romans, czyta historie, która początkowo nie wydaje się ani ciepła, ani zabawna, ani tym bardziej romantyczna. Ot, poznaje perspektywę trzech charyzmatycznych kobiet: impulsywnej Siobhan, wesołej Mirandy i wycofanej Jane. Wszystkie cieszą się na myśl o nadchodzących walentynkach i wszystkie, jak jeden mąż, zostają wystawione do wiatru. Jakby tego było mało, przez tego samego faceta. Josepha Cartera. Przystojnego, sympatycznego i niesamowicie zaangażowanego mężczyznę, który z jakiegoś powodu nie pojawia się na żadnym ze wspomnianych wyżej spotkań.

W tym miejscu zaczyna się nasza fabuła. Nie w momencie, w którym bohaterowie dopiero zaczynają się poznawać, lecz w chwili, w której ich relacje są już naprawdę zażyłe. I to… jest naprawdę interesujące. Problem w tym, że pierwsze kilkadziesiąt stron nie przedstawia nam głównego trio bohaterek w zbyt jasnym świetne. Siobhan wydaje się roszczeniowa, Miranda naiwnie zakochana, a Jane, no cóż, pozbawiona własnego zdania. Jeśli o nią chodzi, to nie robi właściwie nic, aby zaprezentować się czytelnikowi od dobrej strony. Zdaje się po prostu egzystować i robić wszystko, aby nikt z otoczenia nie zwrócił na nią przesadnej uwagi.

Przyznaję, że początkowo nieco zaniepokoiło mnie to specyficzne zachowanie bohaterek. Obawiałam się, że ich charaktery (odmienne, ale równie irytujące) wpłyną na mój odbiór „Poszukiwanego ukochanego”, bo przez kilka dobrych rozdziałów nie robiły nic, prócz narzekania na Josepha. Odniosłam wrażenie, że były wręcz uzależnione od jego obecności.

A potem… potem było już tylko lepiej. Wraz z biegiem czasu autorka książki zaczęła przybliżać mi losy wszystkich protagonistek. Siobhan okazała się pewną siebie, dążącą do celu kobietą, Miranda przesympatyczną, młodą dziewczyną, a Jane… u niej co prawda nie zmieniło się zbyt wiele, ale stopniowo zaczęło wychodzić na jaw, dlaczego tak bardzo zależy jej na kontroli i pielęgnowaniu codziennej rutyny. I o dziwo, mimo początkowych potknięć, fabuła okazała się wtedy naprawdę intrygująca. Wciągnęła mnie do tego stopnia, że nie potrafiłam odłożyć książki. Powtarzałam sobie, że tego dnia przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział. Że to będzie ostatni fragment i koniec, pozwolę sobie na chwilę oddechu. Problem w tym, że Beth O’Leary bardzo sprytnie dawkowała wszelkie informacje. Na jedną odpowiedź przypadało pięć kolejnych pytań.

Dlaczego Joseph Carter nie przyszedł na żadne z walentynkowych spotkań?
Jakim cudem pojawił się w życiu wszystkich bohaterek?
Kto tak naprawdę jest tym złym? Carter, bo działa na trzech frontach, czy jego partnerki, bo mimo niepokojących sygnałów i narastających wątpliwości, wciąż chcą do niego wracać?
No i wreszcie: czy rozwiązanie zagadki naprawdę jest tak proste, jak mogłoby się wydawać?

Myślę, że będą czytelnicy, którzy nie przebrną przez pierwsze kilkadziesiąt stron książki. Na tych wytrwałych czeka jednak naprawdę przyjemna lektura. Historia, w której bardzo dużą rolę odgrywają niedopowiedzenia, tajemnice i brak zaufania. Bo przede wszystkim o tym jest „Poszukiwany ukochany”. Nawet nie tyle o dążeniu do znalezienia drugiej połówki, lecz kogoś, kogo będzie można obdarzyć stuprocentowym zaufaniem. Kogoś, kto będzie potrafił słuchać. Okazuje się bowiem, że zarówno nasze bohaterki, jak i sam Joseph Carter będą mieli naprawdę dużo do powiedzenia.

Nie ukrywam, że „Poszukiwany ukochany” zdołał mnie parę razy zaskoczyć (co nie jest raczej zbyt łatwe). Autorka w bardzo ciekawy sposób splotła ze sobą historie wszystkich bohaterów, zrobiła to ponadto na tyle inteligentnie, że dopiero po jakimś czasie zaczęłam dostrzegać konkretne ogniwa jej złożonej intrygi. Polubiłam też bohaterów. Ich motywacje nabrały sensu, zachowanie zyskało usprawiedliwienie. Do samego końca czytało mi się ich historie z naprawdę dużą przyjemnością. O ile w ogóle można mówić w tym wypadku o przyjemności (jeśli sięgniecie po tę powieść, prędzej czy później zrozumiecie, co mam na myśli).

„Poszukiwany ukochany” okazał się koniec końców naprawdę dobrze poprowadzoną, wartościową pozycją. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to promocja książki. Na okładce możemy przeczytać, że to „ciepła” i „romantyczna” opowieść, która daje mnóstwo „frajdy”. Nic bardziej mylnego, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś wpadł na pomysł, aby sygnować ją właśnie tymi określeniami. Sugerują czytelnikowi, że „Poszukiwany ukochany” będzie prostą, przyjemną w odbiorze lekturą. Wręcz przeciwnie. Pod płaszczykiem zabawnej historyjki o trzech kobietach, które spotykają się z tym samym mężczyzną, kryje się bardzo przykra i dojrzała historia. Opowieść, w której zostają poruszone tematy takie jak [uwaga, potencjalny spoiler]: wykorzystywanie, manipulacja, strata, żałoba czy nieprzepracowane traumy.

Podsumowując: Jestem zadowolona, że miałam okazję sięgnąć po kolejną książkę Beth O’Leary. Znacząco różni się od „Współlokatorów”, ale wciąż nie można jej odmówić tego, że wciąga. Nie żałuję tej lektury i wam także mogę ją z czystym sumieniem polecić. Jeśli ktoś szuka wciągającej, tajemniczej historii, która będzie jednocześnie przyjemną odskocznią od codziennych problemów, to „Poszukiwany ukochany” okaże się świetnym wyborem. Osoby, które lubią powieści obyczajowe i wyraziste wątki romantyczne też finalnie raczej się nie zawiodą. Wbrew pozorom, uczucia pełnią tu naprawdę ważną rolę. Aczkolwiek nie obiecuję, że fabuła potoczy się tak, jak to sobie wymarzycie. W końcu życie jest nieprzewidywalne i pisze najróżniejsze scenariusze.

Podobnie jak Beth O’Leary, która z pewnością niejednokrotnie was zaskoczy.

Wiele lat temu w moje ręce trafiła jedna z pierwszych książek Beth O’Leary. „Współlokatorzy” byli debiutem, mimo to po dziś dzień wspominam tę historię naprawdę pozytywnie. Wielokrotnie myślałam o tym, aby sięgnąć po inne powieści autorki, ale jakoś nigdy nie było mi z nimi po drodze. Gdy więc ukazał się „Poszukiwany ukochany”, uznałam, że koniecznie muszę go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od lat jestem miłośniczką twórczości autorki, trylogię „Okrutnego księcia” wspominam szczególnie ciepło. Pokochałam jej bohaterów, niezwykle oryginalny świat i naszpikowaną intrygami fabułę. Nie pamiętam, abym od czasów pierwszych przygód Cardana i Jude, czytała równie magiczną i intrygującą książkę o elfach.

„Upłynęło osiem lat. W Elfhame miłościwie panuje Najwyższy Król Cardan, a pochodząca z ludzkiego rodu Pani Judy sprawuje rządy razem z nim. Uważany przez wszystkich za następcę tronu Dąb wyrósł tymczasem na krzepkiego młodzieńca, który zamiast gnuśnieć na niekończących się biesiadach i opływać w dostatki, podejmuje śmiertelnie niebezpieczną misję.

Stawka w tej grze jest przerażająco wysoka, chodzi bowiem o ocalenie Elfhame w ostatecznym starciu z Nore, zdetronizowaną władczynią Zębatego Dworu. Podlega jej armia wynaturzonych potworów skleconych z wyjątkowo mrocznej magii, patyków oraz ludzkiego truchła.

W niebezpiecznej wyprawie Dębowi towarzyszy dzika Suren o piekielnie ostrych zębach, córka lodowej Pani Nore i zarazem jedyna osoba, której rozkazów nienawistna władczyni Północy musi słuchać.

Czy znany z krwawych czynów ojczym Dęba okaże się sprzymierzeńcem, czy nieprzyjacielem? Czy książę zdoła ocalić elfowy świat przed ponurym losem?”

No dobrze, więc co mogę wam powiedzieć o tej książce? Chyba przede wszystkim to, że po raz kolejny jestem zakochana w oryginalnej kreacji bohaterów Holly Black. Suren i Dęba nie można nazwać typowymi protagonistami. Ona, wyklęta królowa o niebieskiej skórze i ostrych zębach, jest uważana za potwora. On, narowisty i prowadzący hulaszczy tryb życia książę, nie jest przez nikogo brany na poważnie. Razem decydują się wyruszyć w niebezpieczną misję. Każde z nich ma swoje własne powody. Dąb chce uratować ojca, Suren pragnie zniszczyć tę, która niegdyś dała jej życie. Problem w tym, że świat nie będzie im sprzyjał w dokończeniu zadania. Oboje doskonale zdają sobie sprawę z tego, że podróż będzie wręcz naszpikowana zdradami. Nie obejdzie się bez intryg i wymyślnych, elfich kłamstw. W końcu żadne z nich sobie nie ufa. A już na pewno nie Suren, która już wielokrotnie została skrzywdzona przez najbliższe jej osoby. Bez względu na wszystko nie da się zniewolić. Nie pozwoli, aby po raz kolejny założono jej na twarz złotą uzdę.

A już na pewno nie uwierzy w żadne z lepkich słów miodoustego księcia Dęba.

Nie ukrywam, niesamowicie było móc wrócić do naszego zaczarowanego Elfhame. Do Dęba, który wyrósł na naprawdę przystojnego i zaradnego młodzieńca, a także niebieskowłosej Suren, która dopiero w „Następcy tronu” pokazała, na co tak naprawdę ją stać. No i wreszcie, do niezwykłego uniwersum Holly Black. Pięknego, a zarazem niesamowicie niebezpiecznego. Budzącego zachwyt i grozę. Czekającego na swoje kolejne ofiary.

„Następca tronu” to opowieść, w której ogromną rolę odgrywają traumy z przeszłości. Jest to widoczne zwłaszcza, jeśli przyjrzeć się historii Suren. Nie będę pisać, o co dokładnie chodzi, ale naprawdę warto śledzić losy tej postaci, z uwzględnieniem wpływu, jaki miało na nią takie, a nie inne dzieciństwo. Podobnie zresztą ma się sytuacja Dęba. On także ma w tej książce wiele do powiedzenia. Warto jednak czytać między wierszami, aby odkryć jego prawdziwe uczucia. Czasem bowiem to, co naprawdę ważne, kryje się głęboko pod powierzchnią. Pod warstwą fałszywych, elfich uśmiechów i pozorną swobodą ruchów.

Podsumowując: uważam „Następce tronu” za naprawdę cudowną lekturę. Kryje w sobie niemalże wszystko to, co najbardziej lubię w książkach. Genialny świat? Jest. Wątki polityczne? Są. Wątek romantyczny? Obecny. Magia? Mnóstwo. Tajemnice skrywane przez bohaterów? Ojej, i to jeszcze jakie!

Jeśli szukacie jakiejś ciekawej książki, to „Następca” będzie jak znalazł. Niesamowicie wam go polecam!

PS: Jeszcze słówko na sam koniec recenzji: nie ukrywam, podobnie jak wielu innych czytelników odrobinę żałuję, że w tym tomie pojawiły się zaledwie wzmianki o naszych bohaterach z głównej trylogii. Jude i Dardan żyją i mają się dobrze, nie uczestniczą jednak czynnie w fabule. Z jednej strony jest mi z tego powodu dość przykro, z drugiej, tej bardziej obiektywnej, uważam ten zabieg za bardzo potrzebny. Spotkałam się z opiniami, że „Następca tronu” jest słabą książką, bo nie jest taki jak „Okrutny książę”. Nie jest, to prawda. Jakby nie patrzeć, właśnie o to chodziło. Holly Black nie chciała napisać kolejnego „Okrutnego księcia”. Dąb nie miał zastąpić Cardana, a Suren wcielić się w rolę Jude. To mieli być zupełnie nowi, oryginalni bohaterowie. Mam wrażenie, że niektórzy czytelnicy zwyczajnie o tym zapomnieli. „Następca tronu”, to nie kolejna odsłona „Okrutnego księcia”, lecz całkiem nowa, samodzielnie funkcjonująca opowieść. Historia bohaterów z trylogii dobiegła końca, nadszedł czas, aby zrobić miejsce dla kolejnych postaci.

Od lat jestem miłośniczką twórczości autorki, trylogię „Okrutnego księcia” wspominam szczególnie ciepło. Pokochałam jej bohaterów, niezwykle oryginalny świat i naszpikowaną intrygami fabułę. Nie pamiętam, abym od czasów pierwszych przygód Cardana i Jude, czytała równie magiczną i intrygującą książkę o elfach.

„Upłynęło osiem lat. W Elfhame miłościwie panuje Najwyższy Król...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„I was born for this” to jak dotąd najlepsza z powieści Alice Oseman, którą dane mi było czytać. Swoją premierę miała już w 2018 roku, wtedy też pierwsi zagraniczni czytelnicy mieli okazję poznać Angel i Jimmy’ego. My dostaliśmy tę szansę ładnych parę lat później. Czy jednak warto było czekać? No cóż, patronat mówi sam za siebie, moim zdaniem zdecydowanie tak.

„Angel Rahimi ma tylko jedno marzenie: wybrać się na koncert swojego ukochanego pop-rockowego zespołu „The Ark”. To właśnie dzięki należącym do niego chłopakom, udało jej się znaleźć w życiu prawdziwy cel. Została jedną z popularniejszych członkiń fandomu, poznała też przez internet swoją przyjaciółkę Juliet. Choć ludzie spoza fandomu nie rozumieją jej fascynacji, dziewczyna nie zamierza rezygnować ze swojej największej miłości.

Jimmy Kaga-Ricci zmaga się ze strachem. Choć gra w popularnej kapeli to spełnienie jego marzeń, ma wrażenie, że nie radzi sobie z wciąż rosnącą popularnością. Wydaje mu się, że ciągle się dusi. Choć fani w pełni akceptują fakt, że jest osobą trans i starają się go wspierać, Jimmy boi się, że prędzej czy później wyrządzą mu ogromną krzywdę. W końcu fani żyją jedynie złudnymi wyobrażeniami na temat swoich idoli.

Kiedy Angel i Jimmy przypadkowo na siebie wpadają, odkrywają, że zderzenie się z rzeczywistością, jest jeszcze trudniejsze, niż sądzili”.

Gdybym miała opisać „I was born for this” jednym słowem, to myślę, że użyłabym określenia „rozczarowanie”. Nie chodzi jednak o rozczarowanie czytelnika książką, lecz ten konkretny rodzaj rozczarowania, który dotyka jej bohaterów. Bo właśnie o tym jest ta historia. O konfrontowaniu się z rzeczywistością i odczuwaniu frustracji, z powodu tego, że nie jest taka, jaka powinna być. Mierzą się z nią zarówno Angel Rahimi, jedna z największych fanek zespołu pop-rockowego o wdzięcznej nazwie „The Ark”, jak i członek tegoż właśnie zespołu, niejaki Jimmy Kaga-Ricci. Oboje odkrywają z czasem, że świat nie jest taki, jakim pragnęliby go widzieć. Angel, bo jej wyobrażenie na temat „The Ark” i jego członków okazuje się bardzo dalekie od prawdy. Jimmy, gdyż zmaga się z poczuciem, iż każdy, kogo napotka na swojej drodze, zamierza go krzywdzić. A przecież chciał tylko grać ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi fajne piosenki. I być może, w dalekiej przyszłości, zdobyć dzięki temu sławę i pieniądze.

Alice Oseman ma niewątpliwy talent do ubierania w proste słowa, naprawdę ciężkich emocji. W „I was born for this” pojawiają się bowiem dwa dość kluczowe motywy. Jednym z nich jest poczucie beznadziei i braku sensu. Angel zmaga się z myślą, że jej życie nie ma szczególnie dużej wartości. Z czasem owej utraconej tożsamości zaczyna doszukiwać się w miłości do zespołu muzycznego. Ma wrażenie, że to właśnie chłopcy z „The Ark” – przystojny Lister, opiekuńczy Rowan i anielski Jimmy – przybyli, aby uratować ją przez stagnacją. Nadali jej życiu cel, pomogli się określić. To w końcu dzięki nim znalazła się w fandomie i poznała swoją internetową przyjaciółkę, Juliet.

Kolejnym, równie ważnym, a nawet o wiele „głośniej” wybrzmiewającym motywem są w tej książce problemy psychiczne. Jimmy Kaga-Ricci walczy z nawracającymi atakami paniki. Jest chłopakiem z małej miejscowości, który raczej nigdy nie zakładał, że kiedykolwiek będzie prowadził życie w luksusie i blasku fleszy. Choć bardzo się stara, aby odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości, nie ma pojęcia, jak miałby utrzymać się na szczycie, a jednocześnie nie oszaleć ze zdenerwowania. Wciąż wmawia sobie, że nie jest bezpieczny. Otaczają go bezmyślni fani, świat, który miał stanąć przed nim otworem, okazał się bardzo ciasny. W końcu jak miałby odetchnąć pełną piersią, kiedy z każdej strony otaczają go obcy ludzie. W dodatku ludzie, którzy wmawiają zarówno sobie jak i jemu, że go kochają.

Polubiłam się z tymi bohaterami. Angel okazała się naprawdę ciekawą, złożoną postacią, która z jednej strony była w stanie zrobić dla członków ukochanego zespołu prawie wszystko, a z drugiej wciąż potrafiła wykazać się rozsądkiem i opanowaniem. Podobnie sprawy miały się z naszym drugim protagonistą, Jimmy’m. W rozdziałach przedstawianych z jego perspektywy pojawiło się wiele bardzo sensownych przemyśleń. Choć bardzo ciężko było mi czytać o jego częstych napadach i atakach paniki, sympatyzowałam z nim nawet bardziej niż z Angel. Rozumiałam jego zagubienie i potrzebę złapania oddechu. To, że cieszył się zdobytą popularnością, jednocześnie z całego serca jej nienawidząc.

Drugoplanowi bohaterowie również okazali się ciekawi. Rowan i Lister zaprezentowali mi się z całkiem interesującej strony. Oni także byli pełni sprzeczności, a jednak wiedzieli, jak się wzajemnie uzupełniać. Podobnie sprawy miały się z przyjaciółką Angel, Juliet, która, ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie została zepchnięta na dalszy plan i podobnie jak inni, odegrała w powieści pewną bardzo ważną rolę. W ogóle mam wrażenie, że Alice Oseman naprawdę ciekawie podeszła do kreacji swoich bohaterów. Na pochwałę zasługuje zwłaszcza to, że mimo pojawienia się w książce queerowego bohatera, to owa queerowość nie stanowi głównej osi fabularnej. I nie, nie chodzi o to, że mogłoby mi to przeszkadzać. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby krytykować to, że w fabule pojawia się zbyt wiele tęczowych flag. Uważam po prostu, że powieści, w których osoby trans, są po prostu „osobami”, a nie „osobami trans”, powinny być pisane i wydawane o wiele częściej. Normalizacja jest naprawdę ważna. Warto, aby autorzy brali to pod uwagę.

Podsumowując: nie wiem, co mogłabym wam jeszcze powiedzieć, aby zachęcić was do lektury, a jednocześnie nie zdradzić zbyt wiele… Poczułam tę historię i chciałabym, abyście i w mieli na to szansę. „I was born for this” to historia o szukaniu własnej tożsamości. O tym, że czasem trzeba się naprawdę postarać, aby nie ugrzęznąć w bagnie wyobrażeń i przesadnie ukierunkowanych oczekiwań.

O tym, że czasem wystarczy szczera rozmowa z bliską osobą, aby ciężar niesiony na ramionach odrobinę zelżał.

„I was born for this” to jak dotąd najlepsza z powieści Alice Oseman, którą dane mi było czytać. Swoją premierę miała już w 2018 roku, wtedy też pierwsi zagraniczni czytelnicy mieli okazję poznać Angel i Jimmy’ego. My dostaliśmy tę szansę ładnych parę lat później. Czy jednak warto było czekać? No cóż, patronat mówi sam za siebie, moim zdaniem zdecydowanie tak.

„Angel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O „Miłości z tik toka” usłyszałam w gruncie rzeczy przypadkowo. Ot, pewnego dnia dostałam propozycję jej zrecenzowania. Po obejrzeniu okładki i dokładnym przeczytaniu opisu, pomyślałam, że w sumie czemu by nie. Nie miałam nic przeciwko poznaniu historii naszych głównych bohaterów, mało tego, uznałam, że to doskonała okazja, aby nieco oswoić się z tytułowym tik tokiem. Nie ukrywam, że uważam się za człowieka starej daty, aplikacja, która ma na celu dostarczanie odbiorcy ekspresowych bodźców, nie jest czymś, co chciałabym popierać. Nie oznacza to bynajmniej, że twierdzę, jakoby na tik toku nie było żadnych wartościowych treści. Wręcz przeciwnie, uważam, że odnalazło się na nim zaskakująco dużo osób. Być może właśnie dlatego zapragnęłam sięgnąć po „Miłość z tik toka”. Wierzyłam, że ta opowieść pokaże mi social media z zupełnie nowej, nieznanej mi strony.

No cóż… nie da się ukryć, że faktycznie to zrobiła. Problem w tym, że autorka wybrała w tym celu chyba najgorsze z możliwych narzędzi.

W porządku, no to zaczynajmy. Na samym początku wspomnę może o tym, że naprawdę liczyłam na tę książkę. Miałam nadzieję, że przypadnie mi do gustu, bo czytam sporo tego typu historii i większość naprawdę mi się podoba. Uwielbiam nastoletnich bohaterów i z reguły z ogromną ciekawością śledzę ich poplątane losy. W przypadku „Miłości z tik toka” było to jednak dość trudne. Nie dlatego, że książka jest jakoś szczególnie emocjonalna czy skomplikowana, ale dlatego, że nie do końca wiadomo, na czym tak właściwie powinien się skupić czytelnik. Na bohaterach? Fabule? Social mediach, które odgrywają tak dużą rolę, że zaczynają grać w niej główne skrzypce? A może na relacji, która rodzi się stopniowo między naszymi protagonistami?

Trudno powiedzieć, bo tak naprawdę w tej książce jest wszystkiego po trochu. Czy uważam to za zaletę? Niekoniecznie. Mam przede wszystkim wrażenie, że ta historia minęła się z powołaniem. Bohaterowie nie mają głębi, istnieją wyłącznie po to, aby było komu skrytykować tytułowego tik toka. No właśnie… Ten nieszczęsny, bogu ducha winny tik tok. Chyba jeszcze nie miałam okazji spotkać się z młodzieżówką, i w ogóle z jakąkolwiek książką, w której tak jawnie zostałyby wypunktowane wszystkie negatywne cechy jakiejkolwiek aplikacji. Nie mówiąc już o tym, że autorce chyba owe aplikacje się pomyliły, bo w „Miłości z tik toka” wspomniany tik tok jest traktowany albo jak aplikacja randkowa, albo jak pewna nazbyt znana strona dla dorosłych, na którą niepełnoletni uczniowie ochoczo wrzucają dwuznaczne, często obsceniczne filmiki. Byle tylko przypodobać się widzom, fanom i potencjalnym sponsorom. W końcu właśnie do tego służy tik tok. Nie do tego, aby publikować na nim kompilacje uroczych kotów, zabawnych scenek czy szybkich i prostych przepisów na obiad. Nie, w uniwersum Magdaleny Pioruńskiej, tik tok jest narzędziem, które powstało wyłącznie po to, aby zapewniać popularność zdeprawowanej młodzieży. Bogatym nastolatkom, którzy są pozbawieni jakichkolwiek zahamować i nie mają problemu z tym, aby nagrywać filmiki, jak się obściskują, biją czy biorą nielegalne substancje...

Osobiście podczas lektury odniosłam wrażenie, że „Miłość z tik toka” to swego rodzaju „manifest” przeciwko social mediom. Jest trochę jak taki rodzic, który patrzy na nieposłuszne dziecko i jedyne, co jest w stanie powiedzieć, to: „na pewno jest takie, bo siedzi za dużo przed laptopem/telewizorem”. Dosłownie ta książka nie pokazuje żadnych dobrych stron tik toka. Chociaż bohaterowie wspominają o tym, że nie powinno się oceniać tej aplikacji wyłącznie przez pryzmat uprzedzeń, nie da się ukryć, że ta książka sama w sobie sprawia wrażenie jednego wielkiego uprzedzenia. Gdyby ktoś planował zorganizować protest przeciwko social mediom, na którym chciałby podać argumenty przemawiające za ich negatywnym wpływem na młodzież, to okładka tej powieści spokojnie mogłaby się znaleźć na większości transparentów. Nie mam pojęcia, czy był to ze strony autorki efekt zamierzony, czy też nie, ale z pewnością nie tego się po niej spodziewałam. Zwłaszcza że tytuł sugeruje, jakoby relacja bohaterów faktycznie miała swoje początki na tik toku i była czymś „dobrym”.

Przejdźmy teraz do czegoś, co było moim największym problemem, jeśli chodzi o tę książkę. Mianowicie: powtórzenia. Przysięgam, nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam powieść, w której pojawiłoby się tyle powracających słów. Autorka upodobała sobie zwłaszcza trzy z nich: jałówka, meduza i „thirst trapy”. Domyślam się, że dwa pierwsze miały pełnić rolę ciekawego, regularnie powracającego motywu, ale koniec końców wyszło na to, że wzdrygałam się na jakąkolwiek wzmiankę o meduzach (koniecznie tych pelagicznych) czy jałówkach (i ich językach). Jakoś po sto pięćdziesiątej stronie miałam ich już tak szczerze dosyć, że aż zaczęłam je liczyć. Było ich kilkadziesiąt, a przypominam, że mówimy tu wyłącznie o określeniach, które pojawiły się w drugiej połowie książki.

No dobrze, co jednak z bohaterami? Może to właśnie nimi stoi ta historia?

No cóż, i tak, i nie. Z jednej strony naprawdę cieszę się z tego, w jaki sposób autorka wykreowała głównych bohaterów. Maks i Bazyl mieli parę ciekawych momentów. Spodobało mi się ponadto to, że ten drugi ani przez chwilę nie kwestionował swojej orientacji. Bez zastanowienia przyjął do wiadomości fakt, że interesują go zarówno mężczyźni, jak i kobiety, bez najmniejszych oporów sygnalizował ponadto swoje potrzeby. Nie ukrywam, że często brakuje mi w młodzieżówkach takiej „lekkości” i „otwartości”. W ogóle uważam, że zażyłość rodząca się stopniowo między protagonistami to największy plus tej powieści. Nie pojawiają się na tym polu żadne niedopowiedzenia, oboje stawiają sprawę dość jasno. Bazyl nie chce się z nikim wiązać, nie zamierza odmawiać sobie jednak żadnych męsko-damskich lub męsko-męskich przyjemności. Maks, po nieudanym związku, nie planuje z kolei wplątywać się w żaden niestabilny związek. Już raz przeżył związane z tym rozczarowanie. Nie zamierza pozwolić, aby po raz kolejny ktoś go skrzywdził.

Mam mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony porusza dość sporo ważnych kwestii, z drugiej nie jest jakoś szczególnie odkrywcza. Mam wrażenie, że mimo iż czytało mi się ją naprawdę szybko, to równie szybko przyjdzie mi o niej zapomnieć. „Miłość z tik toka” nie sprostała niestety moim oczekiwaniom. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kolejne książki autorki okażą się tym względem dużo lepsze.

O „Miłości z tik toka” usłyszałam w gruncie rzeczy przypadkowo. Ot, pewnego dnia dostałam propozycję jej zrecenzowania. Po obejrzeniu okładki i dokładnym przeczytaniu opisu, pomyślałam, że w sumie czemu by nie. Nie miałam nic przeciwko poznaniu historii naszych głównych bohaterów, mało tego, uznałam, że to doskonała okazja, aby nieco oswoić się z tytułowym tik tokiem. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio jak nigdy miałam ochotę na przeczytanie jakiegoś ciekawego, dobrze napisanego romansu. Z reguły nie sięgam po ten gatunek, bo nie potrafię się do niego przekonać. Jakkolwiek uwielbiam wątki romantyczne, tak jeśli te stają się głównym fundamentem książki, to zwyczajnie zaczynają mnie męczyć. Wyjątkowo postanowiłam się jednak przemóc i sięgnąć po coś z „nie mojej” kategorii. Stało się tak głównie za sprawą ciekawego opisu książki, o której, jak pewnie się domyślacie, jest właśnie ta recenzja.

Czy „Emocjonalna ruletka” zmieniła moje podejście do romansów? No cóż, obawiam się, że nie…

Wbrew pozorom, naprawdę nie lubię argumentować, dlaczego dana książka tak bardzo mi się nie podobała. Dla każdego autora powieść jest jak dziecko, nawet jeśli ma jakieś wady, za wszelką cenę stara się ich nie zauważać. Mam wrażenie, że „Emocjonalna ruletka” jest właśnie takim maluchem, który w pewnym momencie wymknął się autorce spod kontroli. Problem w tym, że ta zamiast skupić się na temperowaniu jego charakteru, pozwoliła mu dalej szaleć. No i koniec końców nikomu nie wyszło to na dobre.

No to może zacznijmy od bohaterów, a właściwie naszej głównej bohaterki, Claire. Nie wiem, czy da się ją polubić, mnie strasznie irytowała swoim zmiennym podejściem. Z jednej strony rozpaczała za mężem i bała się o swoją przyszłość, z drugiej w mgnieniu oka zapomniała o wszystkich problemach na rzecz bezpodstawnych kłótni z nowym, przystojnym szefem. Z jednej strony nie chciała ryzykować i pragnęła wieść bezpieczne, stateczne życie, z drugiej, ni z tego ni z owego zdecydowała się przystać na układ zaproponowany jej przez zupełnie obcego mężczyzny, w dodatku człowieka uchodzącego w okolicy za naprawdę niebezpiecznego. Jakby tego było mało, postanowiła się do niego WPROWADZIĆ. Ja naprawdę rozumiem, że romanse rządzą się swoimi prawami, bo trzeba jakoś połączyć ze sobą głównych bohaterów, ale motyw natychmiastowej przeprowadzki, w dodatku do nieznanego miejsca i do zupełnie obcych osób, jest dla mnie zwyczajnie nie do pojęcia. Wierzyłam, że akurat w przypadku tej książki ta decyzja zostanie jakoś sensownie uargumentowana, ale widać było to zbędne. Naszej protagonistce wystarczyło stwierdzenie, że będzie miała „daleko do pracy”.

To dopiero początek problemów, które mam z tą książką. Kolejnym jest chociażby fakt, że rozmowy bohaterów są nierzeczywiste, a relacje, jakie się między nimi tworzą, nie miałyby żadnego uzasadnienia w prawdziwym życiu. Bohaterowie zaraz po poznaniu zaczynają pałać do siebie nienawiścią. Jak to jednak często bywa w takich historiach, ta nienawiść przekształca się z czasem w coś o wiele głębszego. Zaczyna ich do siebie ciągnąć, choć nie są w stanie ze sobą rozmawiać, chcą spędzać razem czas. No i tutaj pojawia się mój kolejny problem, bo jak na to, że bohaterka wprowadziła się do nowego domu, aby być bliżej miejsca pracy, to tej pracy jest w książce jak na lekarstwo. Claire tylko dwa razy robi rzeczy, które faktycznie mają związek z jej zawodem, pozostałe fragmenty koncentrują się na jej spotkaniach z Declanem, a także na momentach, w których rozkoszuje się życiem w luksusie. Bo tak naprawdę Claire wcale nie przyjechała do posiadłości swojego nowego szefa, aby zajmować się księgowością. Znalazła się tam, aby inni bohaterowie mieli się kim zachwycać. Co jest tym bardziej dziwne, zważywszy że sama Claire nie robi tak właściwie nic, co mogłoby jej pomóc zyskać czyjąkolwiek sympatię. Ot, jest po prostu główną bohaterką, a jak wiemy, te mają immunitet na wszelką głupotę i niegrzeczne odzywki względem wyżej postawionych od siebie osób.

Claire i nasz „niebezpieczny” Declan, który swoją drogą chyba tylko raz został określony wspomnianym w opisie „Samaelem”, nie mają łatwego startu. Aby jednak nie być wobec tej książki jednostronną, muszę wspomnieć, że nawet podobało mi się jej zakończenie. Autorka w miarę sensownie wytłumaczyła kilka dręczących mnie wątków, w ciekawy sposób poprowadziła ponadto historię samego Declana. Choć mężczyzna nie jest zbyt interesującą postacią (w gruncie rzeczy nie wyróżnia się niczym na tle innych „przystojnych, tajemniczych i niebezpiecznych protagonistów”), to z pewnością nie da się mu odmówić rozbudowanego „backstory”. Przyznaję, że to właśnie, a może wyłącznie dzięki niemu ostatnie rozdziały czytało mi się o wiele szybciej i przyjemniej, niż wszystkie pozostałe. Resztę przemęczyłam. Było tak głównie dlatego, że miałam ochotę notować i komentować co drugie zdanie.

Przyznaję, że jestem w szoku, bo widziałam wiele naprawdę pozytywnych opinii tej książki. Osobiście trudno mi się zgodzić z którąkolwiek z nich, choć wiem, że gusta są różne i dla kogoś książka, którą uznam za wybitną, może uchodzić w jego mniemaniu za okropną. Jeśli chodzi o „Emocjonalną ruletkę”… no cóż, zawiodłam się. I to bardzo. Być może to kwestia gatunku, w którym się nie odnajduję, być może kwestia podejścia, a być może ogólnego przeświadczenia, że w romansach nie jest ważna fabuła, lecz rodzące się między bohaterami uczucia. Ja, tak się niefortunnie składa, stawiam zarówno fabułę, jak i logikę na piedestale literackich oczekiwań. Tutaj z trudem odnajdywałam którekolwiek z nich.

Nie ukrywam, że miałam parę moment, gdy myślałam, że nie uda mi się dobrnąć do końca. Bohaterowie na każdym kroku zachowywali się irracjonalnie, zarówno ich wypowiedzi jak i reakcje, nie miały najmniejszego sensu. Sama fabuła także została uszyta przy pomocy naprawdę grubych nici, bo nieudolnie usiłowała odwrócić moją uwagę od atakujących ją z każdej strony nieścisłości.

Koniec końców „Emocjonalna ruletka” faktycznie wywołała we mnie mnóstwo najróżniejszych uczuć. Obawiam się jednak, że wśród nich nie było zbyt wielu pozytywnych emocji. Szkoda, bo okładka jest naprawdę łada, a sama historia kryje w sobie pokłady niewykorzystanego potencjału.

Ostatnio jak nigdy miałam ochotę na przeczytanie jakiegoś ciekawego, dobrze napisanego romansu. Z reguły nie sięgam po ten gatunek, bo nie potrafię się do niego przekonać. Jakkolwiek uwielbiam wątki romantyczne, tak jeśli te stają się głównym fundamentem książki, to zwyczajnie zaczynają mnie męczyć. Wyjątkowo postanowiłam się jednak przemóc i sięgnąć po coś z „nie mojej”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze: ładna okładka. Po drugie: chwytliwy i niezwykle intrygujący tytuł. Po trzecie: opis sugerujący bajeczną przygodę. Dosłownie i w przenośni, bo „99 chłopaków Micaha Summersa” to istotnie bajeczna opowieść. Niesamowicie ciepła, queerowa historia, która przenosi czytelnika do świata sztuki, sławy i barwnych, nastoletnich wyobrażeń. No i rozczarowań. Owszem, takowe też się pojawiają, bo nasz główny bohater przeżywa zarówno wzloty, jak i bolesne upadki. Nie bez przyczyny wszyscy czekają na jego kolejny rysunek. Ten, na którym znajdzie się wymarzony chłopak numer 100.

Ale może powiemy sobie o tej książce coś więcej? Zacznijmy przede wszystkim od przedstawienia jej tytułowego bohatera. Zdawać by się mogło, że niejaki Micah Summers żyje w istnej bajce. Nigdy nie musiał martwić się o pieniądze, brak zainteresowania, czy akceptację ze strony rodziny i oddanych przyjaciół. Wszyscy życzą mu jak najlepiej, sam też nie czuje się źle w miejscu, w którym obecnie się znajduje. Problem w tym, że doskwiera mu samotność. Micah Summers nigdy nie spotkał bowiem swojego księcia z bajki. Tej Jedynej, wyjątkowej osoby, która odwzajemniłaby jego uczucia.
A Micah, no cóż, bardzo łatwo się zakochuje. Być może właśnie dlatego na jego sekretnym, instagramowym profilu znajduje się już 99 rysunków wymarzonych chłopaków. 99 niespełnionych marzeń o romantycznym zakończeniu. 99 porażek i tyle samo miłosnych rozczarowań.

Polubiłam się z tą książką. Bardzo szybko przekonałam się do stylu, w jakim została napisana, a także do towarzyszących mi przez całą drogę bohaterów. Tak samo jak Micah potrafił zauroczyć się w każdym napotkanym chłopaku, tak mnie zauroczyła jego historia. Nawet nie dlatego, że została tak świetnie napisana, ale dlatego, że porusza pewne bardzo ważne tematy. Adam Sass próbuje w niej pokazać, że miłość, bez względu na to, jak bajkowa i słodka, też może z czasem przytłoczyć. Że dobrzy ludzie mogą się wzajemnie ranić, a toksyczność relacji nie musi bazować na przemocy. Niekiedy może chodzić o zbyt duże oczekiwania, innym razem o nieprzepracowany strach. Kluczem jest to, aby uczyć się na błędach i wyciągać odpowiednie wnioski. Nie przekreślać uczuć i dawać szansę tym, którzy faktycznie na nią zasługują.

Będę wspominała tę książkę naprawdę ciepło. Choć to młodzieżowa historia, uważam, że jest naprawdę dojrzała pod względem podejścia do przyjaźni, braku doświadczenia i budowania nastoletnich relacji. Bo w tej książce nie chodzi wyłącznie o to, aby kopciuszek odnalazł swojego księcia. Raczej o to, aby przypomnieć ludziom o ich niezależności. O to, by pragnienie bycia kochanym, nie zagłuszyło potrzeby słuchania własnych potrzeb. Jakby nie patrzeć każdy powinien mieć prawo do własnego zdania. Do mówienia wprost o swoich uczuciach i o tym, co nie pasuje mu w zachowaniu drugiej osoby. A już w szczególności osoby, którą naprawdę kocha.

„99 chłopaków Micaha Summera” to ciepła historia, która zapewni komfort wielu czytelnikom. Jest naprawdę zabawna i lekka, co sprawia, że przez kolejne rozdziały po prostu się płynie. Osobiście uwielbiam fakt, że pojawiło się tak wiele nawiązań do baśniowych motywów. Za ogromny plus tej książki uważam ponadto fakt, że mimo swojej pozornej subtelności, nie boi się nazywać wielu rzeczy wprost. Bohaterowie zmagają się z natłokiem sprzecznych emocji. Uczą się siebie i swoich bliskich. Poruszają tematy, które w powieściach młodzieżowych zostają z reguły zepchnięte na dalszy plan.

Naprawdę polecam wam tę historię. Jest zabawna, wartościowa i niesamowicie urocza. Sporą rolę odgrywa w niej ponadto sztuka. Artystyczne dusze będą nią zachwycone.

Jeśli nie wiecie, z kim spędzić wieczór, zajrzyjcie na sekretny profil Micaha Summersa. Spróbujcie zgadnąć, kim będzie tajemniczy chłopak numer 100.

W końcu musi być kimś wyjątkowym, prawda?

Po pierwsze: ładna okładka. Po drugie: chwytliwy i niezwykle intrygujący tytuł. Po trzecie: opis sugerujący bajeczną przygodę. Dosłownie i w przenośni, bo „99 chłopaków Micaha Summersa” to istotnie bajeczna opowieść. Niesamowicie ciepła, queerowa historia, która przenosi czytelnika do świata sztuki, sławy i barwnych, nastoletnich wyobrażeń. No i rozczarowań. Owszem, takowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowiem wam dzisiaj o książce „A miało być jak w bajce” autorstwa F.T.Lukens. Historii, która jest całkiem inna niż wszystkie znane wam opowieści, bo zaczyna się w momencie… końca.

Przyznaję, że do zainteresowania się tą książką skłoniła mnie przede wszystkim jej niesamowicie bajkowa okładka. Nie oszukujmy się, mało który miłośnik okładek przeszedłby obok takiej pozycji obojętnie”. Piękna, kolorowa, przyciągająca wzrok czego chcieć więcej? No cóż? Może równie barwnej i ciekawej treści? Wystarczy zerknąć do opisu, aby odkryć, co takiego kryje się wewnątrz książki. A kryje się naprawdę dużo. Sama, gdy po raz pierwszy przeczytałam blurb, pomyślałam, że mam do czynienia z romantyczną, queerową parodią Baśnioboru. Jednocześnie stwierdziłam, że po prostu MUSZĘ to przeczytać. Przekonać się, czy książka jest naprawdę aż tak interesująca.

No i przeczytałam. Sięgnęłam po „A miało być jak w bajce”, aby dowiedzieć się, skąd bierze się popularność tej historii. Czy żałuję? W żadnym wypadku. Ciekawość sprawiła, że miałam szansę, a także niewątpliwą przyjemność poznać Arka i jego barwną drużynę. Przeżyłam zaskakującą przygodę, o której z pewnością długo nie zapomnę.

W końcu nie na co dzień poznaje się „dalsze” losy bohaterów. Misja została wykonana, straszny niegodziwiec pokonany, królestwo uratowane, przepowiednia wypełniona…

No ale zaraz! Skoro to wszystko już się wydarzyło, to o czym postanowiła opowiedzieć nam osoba autorska? O czym jest tak właściwie „A miało być jak w bajce”?

Właśnie o tym, co wydarzyło się później. Po tym, jak główny bohater wypełnił magiczną przepowiednię i zasiadł na tronie jako nowy król. Ah, no i o tym, że kiedy już to zrobił, okazało się, że w ciągu trzech miesięcy musi znaleźć swoją bratnią duszę… Nie, nie „powinien”. Musi. Inaczej zniknie. I to w niepokojąco i nieodwołalnie dosłownym sensie.

„Jestem Arek i właśnie – zupełnie wbrew swojej woli – zostałem królem.

(Wiecie, jak to jest: pewnego dnia na waszym progu zjawia się lekko podchmielony czarodziej, macha wam przed nosem podejrzaną przepowiednią i wysyła was na epicki quest, w trakcie którego musicie wyciągnąć z kamienia tępy miecz, zebrać drużynę i ocalić królestwo. Slay, nie?)

Trochę słabo, bo zamiast zasiadać na tronie, wolałbym zaprosić na randkę mojego najlepszego przyjaciela Matta. Ale przecież nie mogę tego zrobić, bo nagle spadła na mnie odpowiedzialność za chmarę poddanych. No i w dodatku, zgodnie z jakimś magicznym kodeksem, tutejszy władca musi wziąć ślub przed osiemnastymi urodzinami, inaczej zniknie. („Umrze”. Chodzi o śmierć, jestem pewien).

Czy mówiłem już, że osiemnaście lat skończę dokładnie za trzy miesiące?”

Nie będę was dłużej trzymać w niepewności i zmuszać do czytania rozwleczonych argumentów na temat tego, dlaczego warto sięgnąć po tę historię. Napiszę jednak, że jeśli o mnie chodzi, to bawiłam się przy niej naprawdę cudownie. O ile początkowo nie mogłam „wgryźć” się w treść, bo była prowadzona aż nazbyt lekkim stylem, o tyle z czasem zaczęłam odnajdywać w jej poznawaniu niesamowitą przyjemność. Dość szybko polubiłam oryginalność tej historii: jej fabułę, komediowy charakter, a przede wszystkim bohaterów. Bo to zdecydowanie nimi stoi ta książka. Zwłaszcza magiem Mattem i naszym protagonistą, Arkiem, który urzekł mnie swoim podejściem, humorem i (jakkolwiek to brzmi) skłonnością do ciągłego dramatyzowania. Czy jednak można mu się dziwić? Nie na co dzień człowiek dowiaduje się, że zniknie. I to w swoje osiemnaste urodziny!

Polecam wam „A miało być jak w bajce” z całego czytelniczego serca. Świetnie się przy niej bawiłam, mało tego: do samego końca uśmiech nie schodził mi z twarzy. Spodziewałam się czegoś dobrego, a otrzymałam coś zupełnie innego, może nawet jeszcze lepszego. Queerową, niesamowicie ujmującą komedię pomyłek, w której pojawia się wiele ciekawych motywów. Chociażby takich jak przyjaźń, miłość, czy walka z przeznaczeniem. Bohaterów, którzy odkrywają, że ich historia wciąż trwa. Dopiero teraz zaczyna się bowiem ich prawdziwe życie.

„A miało być jak w bajce”. Jestem OCZAROWANA tą książką. Dosłownie i w przenośni. Żałuję, że to koniec.

Opowiem wam dzisiaj o książce „A miało być jak w bajce” autorstwa F.T.Lukens. Historii, która jest całkiem inna niż wszystkie znane wam opowieści, bo zaczyna się w momencie… końca.

Przyznaję, że do zainteresowania się tą książką skłoniła mnie przede wszystkim jej niesamowicie bajkowa okładka. Nie oszukujmy się, mało który miłośnik okładek przeszedłby obok takiej pozycji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że już żadna książka nie zdoła mnie zaskoczyć, wydawnictwa robią wszystko, aby udowodnić, jak bardzo się myślę. Tak było i tym razem. Dostałam propozycje zapoznania się z historią, co do której nie miałam początkowo zbyt dużej pewności. Opis „Golden boys” ani nie mówił, ani nie obiecywał mi zbyt wiele: ot, poruszał temat czterech dorastających chłopaków, którzy wkraczając w dorosłość, zderzyli się z bolesną rzeczywistością. Nagle zorientowali się, że świat wcale nie będzie na nich czekał. Że sami będą musieli wyjść mu naprzeciw, zrobić wszystko, aby w ogóle zechciał na nich spojrzeć. Zainteresował się ich przyszłością.
Bo wiecie… Chyba każdy z nas przeżył choć raz tego typu, głębokie rozczarowanie. Poczuł, że ludzie oczekują od niego zbyt wiele. Że sam wymaga od siebie o wiele więcej, niż jest w stanie dać...

I właśnie o tym jest „Golden boys”. Nie o czterech chłopakach, których łączą bardzo bliskie i nad wyraz skomplikowane relacje, ale o poznawaniu swoich możliwości. O stawaniu twarzą w twarz z problemami, a także o nauce rozmawiania o swoich największych obawach. Próbie skonfrontowania się z własnymi marzeniami. Nie tymi narzucanymi przez innych, lecz własnymi, skrywanymi w najgłębszych zakamarkach nastoletniego serca...

No to może powiedzmy sobie teraz coś o samej książce... Przyznam, że zaskoczyła mnie bliska, a nawet bardzo bliska relacja, jaka łączyła naszych czterech protagonistów. Bohaterowie dość mocno na siebie oddziaływali, ich relacje od początku książki były bardzo konkretne, mało tego, podchodziły wręcz pod niezdrowe uzależnienie. Sal, Heath, Gabe i Reese okazali się być ze sobą niesamowicie zżyci. Znali się od małego i choć podświadomie zdawali sobie sprawę, że ich losy nie zawsze będą ze sobą splecione, uparcie starali się trzymać te więzy jak najmocniej zaciśnięte. Choć mieli przebłyski świadomości, która podpowiadała im, że to niezdrowe, nie potrafili zrezygnować z wzajemnej obecności. Potrzebowali siebie nawzajem, nie umieli funkcjonować w pojedynkę. W końcu w przeszłości zawsze byli razem.
Nierozłączni jak cztery bieguny.

„Golden boys” okazała się naprawdę ciekawą pozycją. Autor pokusił się o interesujący zabieg, bo stworzył książkę o czterech chłopakach, którzy na początku historii nie tyle dopiero się poznają, co znają się aż nazbyt dobrze. W momencie, w którym rozpoczyna się fabuła, Sal, Heath, Gabe i Reese znajdują się na życiowym rozdrożu, zdają sobie sprawę, że już niebawem będą zmuszeni się rozstać. Czytelnikowi zostaje w tym momencie zarysowana ich głęboka więź, to w jaki sposób się do siebie odnoszą i co do siebie czują. Nie jest to bowiem wyłącznie czystko platoniczna relacja. Sal i Gabe są przyjaciółmi z dodatkowymi korzyściami; choć nie zamierzają zostać oficjalną parą, lubią od czasu do czasu spotkać się na osobności. Heath i Reese są ich lustrzanym odbiciem: z jednej strony chcieliby zrobić kolejny krok, z drugiej jednak, nie potrafią rozmawiać o swoich prawdziwych uczuciach. Za bardzo boją się rozczarowania, tego, że zostaną odrzuceni. W końcu słowo „kocham cię” może mieć naprawdę wiele znaczeń. To najważniejsze z nich, związane z romantycznymi uczuciami, wydaje się w tym wypadku zbyt znaczące i trwałe.
Bohaterowie przez większą część książki starają się odnaleźć samych siebie, odkryć, co jest dla nich tak naprawdę ważne. Choć zdają sobie sprawę, że nadszedł czas, aby spróbować żyć na własny rachunek, próbują odwlekać moment ostatecznej rozłąki. Nie rozstają się na zawsze, mimo to obawiają się o wspólną przyszłość, o to, że dłuższa separacja wpłynie na ich sposób myślenia, czy postrzegania świata. Paradoksalnie całą czwórkę najbardziej przeraża nie tyle perspektywa porażki, ile myśl, że spodoba im się to, co odkryją tuż za „zakrętem”. Że zachłysną się nową rzeczywistością i z czasem o sobie zapomną. Nie będzie już chatu „Golden boys”. W którymś momencie ta mistyczna rutyna, która dotyka dorosłych, poważnych ludzi, o wiele bardziej przypadnie im do gustu. Okaże się „właściwsza” niż to, z czym dotychczas mieli styczność.

Będę szczera. Myślę, że „Golden boys” nie przypadnie do gustu każdemu czytelnikowi. Nie będę ukrywać, że jest to wyjątkowo… specyficzna książka. Z jednej strony wydaje się być bardzo spokojna, z drugiej jednak okazuje się naprawdę burzliwa i trudna pod względem emocjonalnym. Bohaterowie przeżywają to, co dzieje się w ich życiu, podejmują niewłaściwe decyzje i liczą się z ich konsekwencjami. Jednocześnie ich wybory, nawet jeśli na pierwszy rzut oka dość irracjonalne, po głębszej analizie faktycznie zdają się mieć sens. Odpowiadają charakterom poszczególnych chłopaków, temu, w jaki sposób patrzą na świat i filtrują otaczającą ich rzeczywistość.

„Golden boys” porusza naprawdę wiele istotnych kwestii. Mam tutaj motywy takie jak: rozwód i konieczność zaakceptowania nadchodzących zmian, wymagające otoczenie i nastawiony na sukces rodzic, brak akceptacji, wykorzystywanie w pracy, radzenie sobie z emocjami w momencie, w którym cielesność nie łączy się z romantycznymi uczuciami, próba zrozumienia skomplikowanych relacji z bliskimi… Jest o jednak przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu. Nawet nie tyle tym fizycznym, ile psychicznym, bo związanym z akceptowaniem nieuchronnych zmian. Przyznaję, że bardzo potrzebowałam takiej historii. Jestem na podobnym etapie życia, co bohaterowie. Uczę się tego, że czasem warto przezwyciężyć strach i spróbować wyjść ze swojej strefy komfortu. Nawet jeśli początkowo wydaje się to przerażające, z czasem może się okazać, że było warto, bo tuż za rogiem czeka mnóstwo niewykorzystanych okazji. Ludzi, którzy czekają, aby ich poznać... Doświadczeń, których nie zdobędzie się, uciekając przed na pozór nieprzyjemnymi obowiązkami…

Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że już żadna książka nie zdoła mnie zaskoczyć, wydawnictwa robią wszystko, aby udowodnić, jak bardzo się myślę. Tak było i tym razem. Dostałam propozycje zapoznania się z historią, co do której nie miałam początkowo zbyt dużej pewności. Opis „Golden boys” ani nie mówił, ani nie obiecywał mi zbyt wiele: ot, poruszał temat czterech...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakiś czas temu recenzowałam książkę pod tytułem „Garść pierników, szczypta miłości”. Było to wznowienie jednej z wczesnych powieści Natalii Sońskiej, mimo to opowieść Hani naprawdę mi się spodobała. Temat pracy w redakcji był mi stosunkowo bliski, główna bohaterka także okazała się nad wyraz ciekawa. Choć finalnie miałam do niej kilka uwag, to do tego stopnia kupiła mnie swoim charakterem, że z niecierpliwością czekałam na kontynuację jej przygód.

No i z czasem faktycznie się doczekałam. Wydawnictwo zapowiedziało wspomnianą już kontynuację. Tyle tylko, że druga część „Pierników” nie była już o Hani. Autorka uznała najwyraźniej, że jej historii nie trzeba dalej rozwijać. Zamiast skupić się na buntowniczej i charakternej kobiecie, postanowiła przyjrzeć się bliżej jej najlepszej przyjaciółce.

Nie ukrywam, że po lekturze „Mniej złości, więcej miłości” czułam się przez jakiś czas bardzo zagubiona (żeby nie napisać „oszukana”). Ta książka zbierała i wciąż zbiera naprawdę pozytywne opinie, mało tego, wśród czytelników pojawiają się głosy, że jest dużo lepsza niż pierwsza część. No cóż… być może w oczach niektórych ta książka faktycznie wypada dużo korzystniej od poprzedniczki. W moim mniemaniu jest niestety wręcz odwrotnie. Mam bowiem do tej historii naprawdę wiele uwag.

Pierwszą i chyba najważniejszą rzeczą, która dość szybko zaczęła mi przeszkadzać podczas lektury, był charakter samej Kingi. W „Piernikach...” ta bohaterka wydawała się stosunkowo miła i wspierająca. Choć czasem zdarzyło jej się pokłócić z Hanią, wciąż sprawiała naprawdę sympatyczne wrażenie. W drugim tomie cyklu jej postawa nagle się zmieniła, czułam się tak, jakbym czytała książkę o całkiem innej postaci. Kinga stała się zgorzkniała, pretensjonalna i obrażalska. Zachowywała się irracjonalnie, podejmowała nielogiczne decyzje, które być może pasowały do płynącej narracji powieści, ale nijak nie odzwierciedlały rzeczywistości. Przykład? Proszę bardzo, ostrzegam jednak przed dość sporym spoilerem --> Po telefonie od babci, Kinga zdecydowała się jak najszybciej wrócić do rodzinnego domu. Nie wiedziała, co się stało, babcia nie chciała rozmawiać z nią przez telefon. Młoda kobieta uznała, że to coś bardzo ważnego, przekonała więc brata swojej znajomej z pracy, aby ten ją podwiózł. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chcąc dojechać do domu rodzinnego Kingi, trzeba było pokonać 600 (!) kilometrów. Dodam w tym miejscu, że Kinga była w tym momencie w początkowym etapie ciąży, brata znajomej widziała może kilka razy, a informacja, której babia nie mogła przekazać jej przez telefon, okazała się naprawdę błaha.

Kolejną rzeczą, którą muszę poruszyć w tej recenzji, jest to, że Natalia Sońska podchodzi do wspomnianego już tematu ciąży bardzo konserwatywnie. Powieść wręcz ocieka ciągłymi wzmiankami o tym, iż dziecko powinno wychowywać się w pełnej rodzinie. Jeśli zabranie któregoś z rodziców, maluch automatycznie zostanie skazany na wieczne cierpienie i wykluczenie. Bo to wcale nie tak, że istnieją samotni, świetnie dający sobie radę rodzice. Że czasami brak opiekuna, który i tak nie chciałby brać odpowiedzialności za dziecko, jest o wiele lepsze, niż gdyby ten opiekun faktycznie był obecny w jego krótkim życiu. W końcu nie można nikogo zmusić do empatii czy wzorowego rodzicielskiego podejścia. Niektórzy po prostu nie chcą mieć dzieci, każda ze stron powinna uszanować wybór tej drugiej. Inna sprawa, co zrobić w sytuacji, gdy któreś z rodziców, decyduje się tak po prostu wycofać...

Kolejną rzeczą, która dość mocno uwierała mnie podczas lektury, są kreacje bohaterów drugoplanowych. Hani nie było w tej historii prawie w ogóle, choć od czasu do czasu pojawiała się w otoczeniu Kingi, jej zachowanie sugerowało, że w jej życiu zbyt wiele się nie zmieniło. Podobnie zresztą sytuacja miała się w przypadku niejakiej Mirki. Dziewczyna została wymieniona w blurbie, więc od samego początku zakładałam, że fabuła będzie się kręciła właśnie wokół jej problemów. Czy tak faktycznie było? No cóż, i tak, i nie. Tak, bo Kinga i Mirka zaczynają się coraz częściej spotykać. Nie, ponieważ tak się składa, że dość szybko nasza protagonistka postanowiła ignorować pracę w redakcji na rzecz wyjazdów do rodzinnego domu. Tam też zaczęła rozwiązywać zagadkę sprzed lat. Tajemnicę, która nie wniosła do fabuły nic, poza tym, że charakter Kingi nieco się zmienił. Pod sam koniec książki stała się odrobinę (podkreślam: odrobinę) łagodniejsza. Zrozumiała przy okazji, że nie wszystko, w co tak święcie wierzyła, było prawdą. Powinna zawczasu porozmawiać ze swoim partnerem i wyznać, co czuje.

Dalej chciałabym poruszyć temat samej Mirki, jakby nie patrzeć, naprawdę istotnej bohaterki „Mniej złości, więcej miłości”. Dziewczyna dostała pracę w tym samym biurze, co Kinga i wcześniej Hania. Można by to uznać za powiew świeżości, gdyby nie fakt, że pojawiała się w fabule zaledwie kilkukrotnie. Przyznaję, według mnie jest to dość dziwna praktyka. Mirka pojawiła się w opisie, co sugerowało, że będzie odgrywała ważną rolę w książce. W rzeczywistości sprawy nie mają się już tak kolorowo, Kinga nie może poznawać nowej współpracownicy, musi mieć przecież czas na przejechanie 600 km do rodzinnego domu...

Nie chciałabym pisać wyłącznie o minusach, więc może powiedzmy sobie na koniec o plusach tej książki. Największym z nich jest zakończenie, które, przyznaję, choć słodko-gorzkie, naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyło”. Poza tym nie da się ukryć, że pani Sońska pragnęła przekazać swoim czytelnikom bardzo ważną myśl. Chciała przypomnieć o tym, że warto wybaczać i starać się zrozumieć zawiłe motywacje drugiej osoby. Nigdy nie wiadomo w końcu, przez co ktoś taki przechodził. Być może wcale nie chciał odchodzić?

Podsumowując: Jestem dość mocno rozczarowana. Nastawiałam się na naprawdę przyjemną kontynuację książki, a dostałam dość nudnawą historię o sfrustrowanej i nad wyraz kłótliwej kobiecie. Autorka bardzo rozciągnęła fabułę, przez co w niektórych momentach tekst niesamowicie mi się dłużył. Zachowanie Kingi było bezsensowne, przez swoje rozgoryczenie wciąż robiła ze wszystkiego problemy. Jakby tego było mało przez większą część książki zajmowała się sprawami, które nie miały żadnego znaczenia dla późniejszych wydarzeń. Miałam wrażenie, że tonę w jej bezsensownych przemyśleniach i frustracji.

Jakiś czas temu recenzowałam książkę pod tytułem „Garść pierników, szczypta miłości”. Było to wznowienie jednej z wczesnych powieści Natalii Sońskiej, mimo to opowieść Hani naprawdę mi się spodobała. Temat pracy w redakcji był mi stosunkowo bliski, główna bohaterka także okazała się nad wyraz ciekawa. Choć finalnie miałam do niej kilka uwag, to do tego stopnia kupiła mnie...

więcej Pokaż mimo to