-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2022
Marcin Mortka tym razem postanawia przybliżyć nam początki drużyny znanej z serii książek o Kociołku. Mamy tu cztery opowiadania, z czego każde opowiada o poznaniu jednego z członków drużyny (z wyjątkiem „Liścia olchy”, w którym pojawia się zarówno Żychłoń, jak i Eliah). To, co jednak ważne, to fakt, że powinno się czytać je po kolei, o już w pierwszym znajdziemy nawiązania do tego, co zdarzy się w kolejnych. A jak one wypadają?
Są przede wszystkim lekkie i wesołe, chociaż zdarzają się też poważniejsze momenty, szczególnie w tych późniejszych. W pewnym stopniu było mi nawet żal chociażby Urgo – tak na marginesie, historia z nim jest absolutnie świetna, zresztą tak jak pozostałe. Dowiadujemy się, że Kociołek od zawsze miał zapędy do bycia swego rodzaju bohaterem, nawet jeśli lepiej niż na walce zna się na gotowaniu. Moim ulubieńcem nieodmiennie pozostaje Eliah. Poza tym Sara jest doskonała.
W całym zbiorze odnaleźć można specyficzny dla pana Mortki humor, który sprawiał, że parskałam śmiechem podczas czytania już od pierwszych stron. Fabuła w opowiadaniach jest dość prosta, ale niczego więcej nie oczekiwałam.
Szkoda tylko, że cała książka ma mniej niż dwieście stron, bo zdecydowanie chciałabym przeczytać więcej. „Przed wyruszeniem w drogę” to kawałek naprawdę dobrej lektury. Nadaje się idealnie na jedno posiedzenie, gdy człowiek chce odpocząć z książką w ręce. Polecam każdemu, kto szuka przyjemnej, zabawnej i krótkiej historii.
Cała recenzja oczywiście na blogu: https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1
Marcin Mortka tym razem postanawia przybliżyć nam początki drużyny znanej z serii książek o Kociołku. Mamy tu cztery opowiadania, z czego każde opowiada o poznaniu jednego z członków drużyny (z wyjątkiem „Liścia olchy”, w którym pojawia się zarówno Żychłoń, jak i Eliah). To, co jednak ważne, to fakt, że powinno się czytać je po kolei, o już w pierwszym znajdziemy nawiązania...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Serce Drengirów” to świetny komiks, choć ma swoje wady. Scott doskonale buduje napięcie i potrafi zainteresować, jednak moim zdaniem sam problem Drengirów został zbyt szybko i prosto rozwiązany. Mimo to bardzo mi się podobał, przede wszystkim dzięki ciekawym bohaterom, znanym nam w większości już z pierwszej części komiksu oraz młodzieżówki „W ciemność”.
Muszę jeszcze dodać, że mam mieszane uczucia co do rysunków. I ile Ario Anindito jak zwykle wymiata i nie mogę się na jego rysunki napatrzeć, tak Georges Jeanty jest stylistycznie trochę niżej i to widać, szczególnie w twarzach niektórych postaci. Nadal jednak tworzy bardzo ładne rysunki i miło się na nie patrzy podczas czytania komiksu.
„Serce Drengirów” to świetny komiks, choć ma swoje wady. Scott doskonale buduje napięcie i potrafi zainteresować, jednak moim zdaniem sam problem Drengirów został zbyt szybko i prosto rozwiązany. Mimo to bardzo mi się podobał, przede wszystkim dzięki ciekawym bohaterom, znanym nam w większości już z pierwszej części komiksu oraz młodzieżówki „W ciemność”.
Muszę jeszcze...
Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zdaniem wielu ludzi „Więzy krwi” pozostają najlepszą kanoniczną książką w całym uniwersum.
To, co absolutnie uwielbiam w tej książce, to cała strona polityczna. Chociaż główni bohaterowie, Ransolm i Leia mają odmienne poglądy, łączy ich ten sam cel, a rozmowy między nimi są niezwykle angażujące. W dodatku potrafią rozmawiać ze sobą bez kłótni, a różnice w światopoglądzie nie przeszkadzają im zbudować opartej na wzajemnym szacunku przyjaźni.
Leia to bohaterka, która jest przede wszystkim zmęczona tym, co dzieje się w rządzie. Przyzwyczajona do życia podczas wojny, czuje się najlepiej wtedy, gdy działa, a niebezpieczeństwo towarzyszy każdemu jej krokowi. I to właśnie absolutnie w niej uwielbiam. Claudia Gray napisała ją w sposób, w który bez problemu wierzę – niezwykle ludzki. Niesamowicie polubiłam zresztą Leię w jej wydaniu, tę doświadczoną życiem kobietę, która robi to, co musi.
Claudia Gray doskonale odnajduje się w gierkach politycznych oraz intrygach, których rozwiązania trudno domyślić się niemal do końca. Jeszcze lepiej za to idzie jej granie na emocjach czytelników – nie tylko przez to, jaką gamę uczuć przeżywają bohaterowie, ale i klimat powieści. Z każdą stroną stawała się ona coraz bardziej niepokojąca i w pewnym momencie musiałam co jakiś czas przerywać lekturę z powodu napięcia w książce – zwyczajnie obawa o to, co stanie się na kolejnej stronie, była zbyt duża. I niby wiedziałam, jak cała historia się skończy, ale nie zmniejszało to tego napięcia, które wręcz wylewało się ze stron. Jednocześnie nie potrafiłam oderwać się od „Więzów krwi”, bo książka została napisana i przetłumaczona w naprawdę świetny sposób.
To, na co muszę zwrócić uwagę, to doskonałe tempo powieści. Na początku jest ono dość wolne, a autorka poświęca czas na zbudowanie relacji między bohaterami, przeprowadzenie śledztwa, które choć fascynujące, nie jest niczym nowym w Gwiezdnych Wojnach, a także na zarysowanie sytuacji w Senacie. Potem akcja przyspiesza, problemy zaczynają się piętrzyć i nagle czytelnik zaczyna naprawdę niepokoić się o bohaterów książki. Claudia Gray doskonale wie, kiedy uderzyć i sprawić, że napięcie będzie towarzyszyć każdej czytanej literce. Zakończenie również jest mocne, choć z odrobiną nadziei.
Dodam jeszcze w ramach refleksji, że książka ta, szczególnie ze względu na scenę polityczną, wywoływała we mnie pewne, nieco zgorzkniałe rozbawienie. Dlaczego? Chociaż całość dzieje się w wymyślonym świecie, w odległej galaktyce, nietrudno zauważyć, jak doskonale odnosi się do rzeczywistości, w której również politycy, zamiast wspólnie pracować na rzecz dobra, wolą się kłócić.
Poza typowymi dla Star Wars elementami mamy tu naprawdę dobrą powieść detektywistyczną i polityczną, a przede wszystkim piękną, smutną historię o przyjaźni, stracie i tym, jak kruchy może być pokój, szczególnie gdy ludzie u władzy wolą się kłócić oraz robić sobie na złość, zamiast zjednoczyć się w pracy o dobro planet.
No, chyba że ktoś czyta pozycje gwiezdnowojenne dla dużej ilości akcji oraz machania mieczami świetlnymi. Wtedy mocno się zawiedzie.
A więcej o książce na blogu: https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1
Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zdaniem wielu ludzi „Więzy krwi” pozostają najlepszą kanoniczną książką w całym uniwersum.
To, co absolutnie uwielbiam w tej książce, to cała strona polityczna. Chociaż główni bohaterowie, Ransolm i Leia mają odmienne poglądy, łączy ich ten sam cel, a rozmowy między nimi są niezwykle angażujące. W dodatku potrafią rozmawiać ze sobą bez...
„Thrawn” to powieść o działaniu Imperium, polityce i taktyce. Czyli coś, co kocham najbardziej.
Losy dwóch z trzech głównych bohaterów, Eliego Vanto i Thrawna są połączone w książce od razu – chłopak zostaje mianowany adiutantem Chissa. Od razu też zaczyna wytwarzać się między nimi więź, która z czasem przeradza się w swego rodzaju przyjaźń. Thrawna można określić jako mentora, który dostrzega potencjał Eliego i stara się go nauczyć jak najwięcej, nie pokazując jednocześnie niczego wprost.
Bardzo przyjemnie obserwowało mi się przemianę Vanto z chłopaczka, który chciał tylko spokojnej pracy, w komandora będącego najbliższym wspólnikiem Thrawna. Mimo tego, że Eli na przestrzeni książki niewątpliwie dorasta i uczy się coraz więcej, na pewnym poziomie wciąż pozostaje tym samym młodzieńcem, którego poznajemy na początku – w głębi serca dobrym, dbającym o ludzi.
Nieoczekiwanie polubiłam też Arihndę, która nie jest przedstawiona jako postać całkowicie negatywna. Absolutnie zauroczyło mnie obserwowanie, jak powoli planuje, wspina się coraz więcej i z determinacją dąży do celu. To dziewczyna, którą niemal wszyscy próbują oszukać i wykorzystać, musząca walczyć o spełnienie celów.
Najmniej z głównych bohaterów spodobał mi się sam Thrawn. Brakuje u niego uczuć, nawet jeśli widzimy akcję jego oczyma. Przez to trudno z nim sympatyzować, chociaż bardzo polubiłam fragmenty jego dziennika. To, co lubię też w Thrawnie, to jego spojrzenie na sztukę, które grało w książce całkiem dużą rolę.
„Thrawn” Timothy’ego Zahna to niewątpliwie jedna z najlepszych książek ze Star Wars, jakie czytałam.
Pełna, znacznie dłuższa recenzja na blogu:
https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1
„Thrawn” to powieść o działaniu Imperium, polityce i taktyce. Czyli coś, co kocham najbardziej.
Losy dwóch z trzech głównych bohaterów, Eliego Vanto i Thrawna są połączone w książce od razu – chłopak zostaje mianowany adiutantem Chissa. Od razu też zaczyna wytwarzać się między nimi więź, która z czasem przeradza się w swego rodzaju przyjaźń. Thrawna można określić jako...
Testament Caravaggia” znalazłam w szkolnej bibliotece – nic zresztą dziwnego, bo najwięcej jest tam właśnie historii powiązanych w jakiś sposób ze sztuką ( jeszcze więcej biografii malarzy i podręczników o grafice czy fotografii, ale mniejsza o to). Ucieszyłam się, bo jest to jeden z artystów, których prace bardzo mi się podobają, a życiorys, dość nieoczywisty i pełen przygód, ciekawi. Książka obiecywała za to ciekawą, pełną tajemnic i akcji historię o ostatnich latach życia malarza. Wzięłam się do czytania pełna nadziei. I co?
No i niesamowicie się zawiodłam. Tak bardzo, że książkę musiałam zostawić sobie w domu na wakacje (dziękuję mojej szkolnej bibliotece za tę opcję), bo inaczej nie przeczytałabym nawet połowy.
Najlepsze, co można znaleźć w tej książce, to opisy. Chociaż język nie należy do najłatwiejszych i czytanie może okazać się początkowo naprawdę męczące (książkę czytałam kilka miesięcy, a normalnie skończyłabym ją w kilka dni), opisy naprawdę robią dobrą robotę. Czuć klimat renesansowych Włoch, pełnych ludzi z każdej warstwy społecznej i intryg wśród możnych.
Podobały mi się też postaci Scipione Borghese i Ferdinando, które są dość nieoczywiste i zaskakująco sympatyczne. Scipione to taki miły skurczybyk, który potrafi knuć, ale ma całkiem dobre serce i naprawdę lubi sztukę, szczególnie Caravaggia. Z kolei Ferdinando, początkowo opisywany przez Enrico jako niezbyt lotny, okazuje się znacznie sprytniejszy, niż początkowo przypisywał mu jego własny asystent i zarazem opiekun.
Dobrze opisane też zostały obrazy i sposób, w jaki malował Caravaggio.
Na tym niestety zalety się kończą.
Sam Caravaggio, który powinien być głównym bohaterem, ginie w tle. Jednak kiedy już się pojawia, czyta się o nim z przyjemnością. Szkoda więc, że to nie on jest najważniejszy, a całkowicie mdła Nerina oraz Enrico, w którym ta jakiś cudem wielce się zakochała. Czy chociaż ten wątek romantyczny został przeprowadzony dobrze? Oczywiście, że nie.
Główni bohaterowie, Nerina i Enrico, są całkowicie nie do polubienia. Ona – mdła dziewczyna, która niby ma jakiś charakter, ale go zbytnio nie widać, i on – wiecznie zmieniający zdanie, uważający się za nie wiadomo jak mądrego, równie płaski co malarka. Nie wiemy nawet, czym dokładnie zajmuje się Enico.Fascynuje mnie szybkość, z jaką, gotowy zwolnić się z pracy, gdy tylko wyjadą z Rzymu, przeskakuje do bycia dumnym z tego, dla kogo pracuje. Bez żadnych przemyśleń na ten temat ani niczego, co wyjaśniałoby tę nagłą zmianę zdania.
Sama intryga powiązana z papieżem też zawodzi, choć nie jest jeszcze jakoś bardzo zła.
Najgorszy jest jednak wątek dziwnego jezuity, który śledzi Caravaggia wszędzie, gdzie ten się uda, a do tego wydaje się być doskonale znany artyście. Wszystko okazuje się powiązane z dawnym życiem artysty, czynem, którego ten się dopuścił i kazirodczym dzieckiem. Jest to po prostu obrzydliwy wątek zrobiony tylko po to, żeby była sensacja, bez pokrycia w źródłavh historycznych i nic nie wnosząca do książki.
Cała recenzja na blogu:
https://iurecenzje.blogspot.com/?m=1
Testament Caravaggia” znalazłam w szkolnej bibliotece – nic zresztą dziwnego, bo najwięcej jest tam właśnie historii powiązanych w jakiś sposób ze sztuką ( jeszcze więcej biografii malarzy i podręczników o grafice czy fotografii, ale mniejsza o to). Ucieszyłam się, bo jest to jeden z artystów, których prace bardzo mi się podobają, a życiorys, dość nieoczywisty i pełen...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-06-21
2022-07-10
„Zbrodnia po irlandzku” to dość krótka i zabawna historia, której początek (przynajmniej ten przedstawiony na pierwszych stronach książki) ma miejsce w biurze podróży Hej Wakacje. Jego właściciel, Rudolf, postanawia otworzyć nowy kierunek wycieczek, który szumnie nazwał „Szmaragdową przygodą”. Ów z powodu nazwy bardzo zachęcający kierunek okazuje się niczym innym, niż podróżą do Irlandii. I jako że na wycieczkę na wyspę zbyt wielu chętnych nie ma, a hotele i atrakcje już opłacone, mężczyzna postanawia wylosować w loterii kilku „szczęśliwców”, którzy na Zieloną Wyspę pojadą, czy tego chcą, czy nie.
Koniec końców zbiera się ośmioosobowa drużyna, w której skład wchodzą: Maria Downar-Wiśniowiecka, nie bez powodu zwana Baronową Raszplą, Gustaw Jelonek, Róża Małecka, Elwira Paprocka, Marian Chochelka, zwany Mariem, Idalia Smoczyńska, Czesław Maria Borowski i Teodor Kostrzewa. Już sama ta gromadka okazuje się wyjątkowo barwna, jednak to nie koniec, przecież wycieczka musi mieć pilota! Jako że wszyscy potencjalni kandydaci jednak okazują się niedysponowani, wybór trafia na nieszczęsnego Tomasza Waciaka, młodego mężczyznę walczącego z alkoholizmem. Towarzyszyć im ma Alan, mieszkający na stałe w Irlandii Polak i kierowca autokaru.
W „Szmaragdowej Przygodzie” dosłownie wszystko idzie nie tak, jak powinno. Bez przerwy pada i nie da się obejrzeć wielu atrakcji, a do tego dochodzi do chyba każdej możliwej pechowej przygody. Oczywiście do tego Tomek musi użerać się z wycieczkowiczami, szczególnie Baronową Raszplą, a, co najgorsze, w pewnym momencie zaczynają ginąć kolejni członkowie wyprawy. I chociaż pierwszą śmierć można uznać za zwykły wypadek spowodowany głupotą bohatera, to kolejne incydenty sprawiają, że biedny pilot dostaje praktycznie histerii, przerażony nie tylko widokiem śmierci, ale i tym, że w takim tempie to nikt z jego podopiecznych nie wróci żywy.
Mamy tu do czynienia z książką bardzo specyficzną. Jak zdradza opis, jest to bardzo cięta satyra na Polaków (i w sumie nie tylko) za granicą. Sytuacje, choć zdecydowanie zabawne, często są przerysowane, absurdalne i czasem „aż za bardzo”. Największym komediowym atutem książki były jednak nie tyle zdarzenia, a bohaterowie. Szczególnie rzuca się tu w oczy Baronowa Raszpla, na pierwszy rzut oka stereotypowy, drący ze wszystkimi koty moher i postać, którą absolutnie uwielbiam. Bohaterowie, często wręcz przerysowani pod niektórymi względami, z pewnością rzucają się w oczy, a przy tym są bardzo różnorodni.
To, co też nie każdemu się spodoba, a mnie skłoniło do formy audiobooka, jest przedstawienie planu danego dnia wycieczki na początku kolejnych rozdziałów. Mnie czytanie tego suchego planu, w dodatku zapisanego kursywą, szczerze męczyło i o wiele lepiej przedzierałam się przez te fragmenty, gdy mogłam ich po prostu odsłuchać, w dodatku na lekkim przyspieszeniu.
Zdecydowanie więcej tu komedii niż wątku kryminalnego i to bywało momentami frustrujące. W pewnym momencie zaczęłam się już szczerze niecierpliwić, kiedy w końcu ktoś umrze, bo mieliśmy o wiele więcej opisu kolejnych absurdalnych perypetii bohaterów, niż tych obiecanych nam kolejnych śmierci. Z jednej strony oczekiwanie budziło napięcie, ale momentami było tego po prostu za dużo. Momentami wzdychałam już z irytacją, gdy kolejny raz deszcz niszczył plany bohaterów, dochodziło do absurdalnych do granic możliwości wydarzeń, a wszyscy (albo niemal wszyscy) nadal żyli.
Tym, co można pochwalić, jest fakt, że do samego końca nie dowiadujemy się, kto i czemu jest tak naprawdę sprawcą. Wszystko wychodzi na ostatnich stronach i okazuje się sporym zaskoczeniem. Dodam też, że spodobał mi się pewien żart z książką, która przewijała się przez całą historię i jest swoistym mrugnięciem oka do czytelnika ze strony autorki.
W ramach podsumowania powiem, że mamy tu do czynienia z książką idealną jako lekkie czytadło na koniec ciężkiego dnia. Ma ona swoje wady i trochę brakuje mi większego nacisku na część kryminalną. Nie wszystkie żarty dobrze działają, ale większość z nich, mimo swojej specyfiki, potrafi rozśmieszyć. Bohaterowie są za to świetnie zarysowani, chociaż niektórzy, szczególnie Czesław, nikną czasem gdzieś w tle i kilka razy zastanawiałam się, kto to jest.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/07/recenzja-ksiazki-zbrodnia-po-irlandzku.html
„Zbrodnia po irlandzku” to dość krótka i zabawna historia, której początek (przynajmniej ten przedstawiony na pierwszych stronach książki) ma miejsce w biurze podróży Hej Wakacje. Jego właściciel, Rudolf, postanawia otworzyć nowy kierunek wycieczek, który szumnie nazwał „Szmaragdową przygodą”. Ów z powodu nazwy bardzo zachęcający kierunek okazuje się niczym innym, niż...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-15
O „Jądrze ciemności” słyszałam przez całe liceum, ponieważ mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że jest to ulubiona lektura mojej polonistki. Dlatego, gdy w końcu przypadła kolej mojej klasy, by omówić tę historię, uznałam, że czemu nie, przeczytam ją i sprawdzę, czy naprawdę jest się czym zachwycać.
Tym, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jest język. „Jądro ciemności” to książka niesamowicie trudna, na tyle, że mimo jej małej objętości czytanie trwa długo. Nie tylko dlatego, że trzeba przebrnąć przez zawiłe zdania oraz długie, precyzyjne opisy, ale i skupić się na czytanym tekście, by nie stracić wątku.
Gdzieś między pełnymi symboli opisami gubi się treść, która momentami wręcz stoi w miejscu. „Jądro ciemności” jest po prostu przegadane. Temat kolonializmu, poczucie mesjanizmu wśród przybyłych, szaleństwo – każdy z tych wątków zostaje tylko muśnięty, tak samo jak postać Kurtza. Niby Marlow cały czas o nim wspomina, a fabuła kręci się wokół postaci agenta, ale brakuje głębszej analizy jego postaci, dokładniejszego opisania relacji mężczyzny z tubylcami.
Gdy czyta się „Jądro ciemności”, trudno uwierzyć, że Marlow to prawdziwy człowiek, jego opowiadanie jest pompatyczne i pełne dygresji, ale pozbawione większych uczuć. Przynajmniej wtedy, gdy krzywdzeni są rdzenni mieszkańcy Afryki. Gdy relacjonuje to, jak umierają z wycieńczenia, są ranieni i zmuszani do katorżniczej pracy, nie widać, aby w jakikolwiek większy sposób go to ruszało. Do tego często czarnoskórzy porównywani są do zwierząt, dzikiej przyrody oraz prehistorii, opisywani tak, jakby nie byli ludźmi.
Jest to ciężka pozycja, która w swoich czasach przełamywała pewne normy. Jednak jeżeli poszukujemy po prostu książki o kolonializmie, istnieje wiele pozycji mniej problematycznych i napisanych w sposób bardziej przystępny.
Czy jest to zła historia? Niekoniecznie. Ma wiele wad, ale nie można jej jednoznacznie nazwać złym utworem. Jednak po książce określanej jako arcydzieło spodziewałam się znacznie więcej.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/05/recenzja-ksiazki-jadro-ciemnosci.html
O „Jądrze ciemności” słyszałam przez całe liceum, ponieważ mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że jest to ulubiona lektura mojej polonistki. Dlatego, gdy w końcu przypadła kolej mojej klasy, by omówić tę historię, uznałam, że czemu nie, przeczytam ją i sprawdzę, czy naprawdę jest się czym zachwycać.
Tym, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jest język. „Jądro ciemności” to...
2022-05-11
Nie codziennie powstają historie, które mają wpływ na późniejszą popkulturę. Jednak gdy już się pojawiają, ich siła oddziaływania nawet po wielu latach jest taj duża, że zdecydowana większość ludzi zna tytuł danej książki, a często nawet w pewnym stopniu historię, nigdy nie trzymawszy jej w rękach.
Jednym z takich tekstów, którego ogromnego wpływu na popkulturę nie można zaprzeczyć, jest „Doktor Jekyll i Pan Hyde”. Jako swego rodzaju fanka klasyki, postanowiłam to sprawdzić.
Chociaż doskonale wiedziałam już, o czym jest ta książka i znałam rozwiązanie tajemnicy, podczas czytania wciąż czułam napięcie. Autor doskonale operował słowem, a tekst ma wyraźny klimat tajemnicy oraz niepokoju. W dodatku jest napisany w sposób, który wciąż pozostaje łatwy do przyswojenia dla czytelnika.
W dodatku mamy tu do czynienia z niesamowitą opowieścią o skomplikowaniu ludzkiej osobowości i źle, którego cząstka kryje się w każdym z nas. W chwili, gdy człowiek zaczyna bawić się w Boga, tragedia jest niemal pewna. W dodatku nie można ukryć, że nowela ta w pewien sposób nawiązuje do rozdwojenia jaźni, wciąż niezbyt dokładnie zbadanego i działającego na ludzką wyobraźnię. drugiej strony jednak nie da się nie dostrzec tu hipokryzji, która tak znamienna była dla XIX wieku. Bo choć przyjęło się, że doktor Jekyll reprezentuje tkwiące w człowieku dobro, nie do końca tak jest. On sam przyznaje, że w pewnym momencie chciał po prostu oddawać się wszelkim niecnym rozrywkom tak, by nie zniszczyć swej reputacji. Ile tu chęci poznania tajemnicy istnienia, a ile pragnienia bezkarnego uwolnienia się od narzuconych sobie ograniczeń, tworzących z pozoru idealnego obywatela?
„Doktor Jekyll i Pan Hyde” to historia o skomplikowanych aspektach ludzkiej osobowości, walce dobra ze złem i granicach moralności. Zdecydowanie warto ją przeczytać, bo nie zajmie to wiele czasu, a sama nowela nie bez powodu stała się tak znana.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/05/recenzja-ksiazki-doktor-jekyll-i-pan.html
Nie codziennie powstają historie, które mają wpływ na późniejszą popkulturę. Jednak gdy już się pojawiają, ich siła oddziaływania nawet po wielu latach jest taj duża, że zdecydowana większość ludzi zna tytuł danej książki, a często nawet w pewnym stopniu historię, nigdy nie trzymawszy jej w rękach.
Jednym z takich tekstów, którego ogromnego wpływu na popkulturę nie można...
2022-02-02
Uniwersum Marvela znam dość dobrze, chociaż bardziej ogarniam MCU niż komiksy. Jeszcze bardziej lubię mitologię. A już szczególnie dużą sympatią darzę postać Lokiego, zarówno w filmach i komiksach, jak i jako nordyckiego boga ognia oraz chaosu. Skoro więc wydano u nas tłumaczenie książki „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa”, nie mogłam sobie odpuścić zdobycia własnego egzemplarza. Znaczy, mogłabym, gdyby książka nie stała na półce w Empiku w chwili, gdy akurat miałam w portfelu pieniądze.
Najprościej będzie mi zacząć od strony wizualnej. Okładka jest śliczna, mroczna i pasująca do treści. Jedyny problem jest taki, że niesamowicie łatwo brudzi się, gdy się jej dotyka, szczególnie z tyłu. Doszło do tego, że musiałam ją umyć chusteczką nawilżającą, by zmyć odciski palców. Tak tylko ostrzegam, że trzeba się na to przygotować.
Tłumaczenie jest bardzo dobre, z wyjątkiem słowa „ziomkowie”, którego zdecydowanie nie powinni tam być, szczególnie w oficjalnej przemowie króla. Gorzej poszło z korektą, osoba zajmująca się nią przegapiła kilka literówek i braków myślników. To ostatnie sprawiało, że momentami musiałam zastanowić się, kto mówi daną kwestię lub czy jest to powiedziane, czy to tylko część myśli bohatera.
Fabuła z pozoru jest dość prosta, skupiająca się głównie na wątku kryminalnym. Było kilka oczywistych zwrotów akcji, ale też takich, które naprawdę zaskakiwały. Trzeba jednak przyznać, że sam wątek powiązany ze śledztwem został poprowadzony bardzo logicznie. W tekście czytelnikowi daje się sporą dawkę akcji, jednak nie do przesady.
Loki jest młody, zagubiony i momentami zdecydowanie beznadziejnie kłamie. To nietypowo sprytny i inteligentny chłopak, ale poza tym przypomina wielu nastolatków, przez co trudno się z nim nie utożsamiać. Dopiero szuka własnej drogi i wciąż próbuje udowodnić ojcu, że jest godzien traktowania go równo z bratem.
Tak naprawdę to historia o dorastaniu, odkrywaniu siebie i, niestety, upadku. Loki zaczyna zdawać sobie sprawę, że ojciec nigdy go nie doceni, a wydarzenia na Ziemi wcale nie pomagają mu w zostaniu bohaterem. Wygląda to tak, jakby cały świat chciał udowodnić chłopakowi, że jego przeznaczeniem jest zostanie łotrem, a on sam zaczyna wątpić, czy aby powinien z tym walczyć.
Rodzina Lokiego nie zostaje przedstawiona w zbyt pozytywny sposób. Szczególnie zniechęca do siebie Odyn, który to okazuje synowi tylko niechęć i rozczarowanie jego osobą, tak, jakby z góry uznał, że chłopak jest skazany na zostanie złym.
Trzeba przyznać, że Loki to bardzo dobrze wykreowany bohater, mający swoje zalety i wady, zagubiony, popełniający błędy. Dobrze zarysowano też charaktery niektórych postaci z Londynu, przede wszystkim Theo i starej przyjaciółki chłopaka, Amory. Szczególnie ta druga jest postacią skomplikowaną, której cięty język na początku naprawdę mnie bawił.
Mimo lekkiego języka książka okazuje się słodko-gorzka, z naciskiem na tę drugą część. Na końcu zaś staje się po prostu smutna. Tym, czego nie można jej odmówić, to klimat. XIX-wieczny Londyn zostaje oddany z dużą dokładnością i dbałością o szczegóły, które sprawiają, że czytelnik widzi oczami wyobraźni ponure, brudne miasto pełne fabryk, znane już z lekcji historii. Muszę przyznać, że klimat czasów i miasta został oddany naprawdę dobrze.
Na podsumowanie muszę stwierdzić, że lektura była wyjątkową przyjemnością. „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa” to młodzieżówka, ale smutna i momentami wyjątkowo dojrzała. Mimo że czasem przewidywalna, potrafiła też zaskoczyć, zresztą można odnieść wrażenie, że bardziej niż na samym śledztwie i rozwiązaniu problemu morderstw Mackenzie skupia się na przedstawieniu czytelnikowi postaci Lokiego i ukazaniu, jak stał się tym, kogo znamy przede wszystkim z filmów – łotrem niejednoznacznym, wciąż mającym w sobie jakieś dobro. Polecam każdemu, nie tylko fanom Marvela, bo tak naprawdę można znaleźć tylko kilka odniesień do znanego nam już uniwersum.
Pełna, recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/02/recenzja-ksiazki-loki-gdzie-zalegy.html
Uniwersum Marvela znam dość dobrze, chociaż bardziej ogarniam MCU niż komiksy. Jeszcze bardziej lubię mitologię. A już szczególnie dużą sympatią darzę postać Lokiego, zarówno w filmach i komiksach, jak i jako nordyckiego boga ognia oraz chaosu. Skoro więc wydano u nas tłumaczenie książki „Loki. Gdzie zaległy kłamstwa”, nie mogłam sobie odpuścić zdobycia własnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-01-08
Próba odwagi” to książka, którą trudno mi ocenić z jednego powodu – jestem na nią zwyczajnie odrobinę za stara. Z pewnością jednak należy do lektur dobrych, szczególnie dla młodszej części młodzieży (nie bez powodu kupił ją mój brat, a nie ja).
Fabuła jest prosta niczym budowa cepa, bez większych zaskoczeń. Przy tym jednak zbudowano ją w sposób porządny, nie znajdzie się jakichś rzucających się w oczy głupotek, co jest zdecydowanie na plus.
Cała historia opowiada o czwórce nastolatków: Avon, Honestym, rycerce Jedi Vernestrze, padawanie Imrim oraz droidzie Avon, J-6. Cała ta grupa znalazła się na pokładzie statku mającego dotrzeć na uroczyste otwarcie Latarni Gwiezdny Blask, stacji kosmicznej znanej mi już ze „Światła Jedi”. Nic dziwnego, wszak zarówno Avon, jak i Honesty są dziećmi polityków. Dochodzi jednak do katastrofy, w wyniku której ta grupa trafia na nieznany księżyc, praktycznie bez możliwości wydostania się z niego.
Z bohaterów zdecydowanie najbardziej polubiłam Avon. Ta dziewczyna to istna geniuszka, ale w ten pozytywny sposób. Nieprzeciętnie inteligentna, ale przy tym bardzo otwarta i charyzmatyczna, często pakująca się w kłopoty, a do tego odrobinę niezręczna z kontaktach z innymi ludźmi. To wszystko sprawia, że nie da jej się nie polubić. Reszta protagonistów również wychodzi na plus, chociaż najsłabiej z nich wypada Vern. Na początku nieco mnie irytowała tym, jak nietypowo dorośle i przesadnie miło się zachowywała. Jednak z czasem nawet ją polubiłam, szczególnie gdy miewała wątpliwości i nie potrafiła rozwiązać każdego problemu. Mimo to jest mi dość obojętną postacią, najmniej interesującą ze wszystkich.
„Próba odwagi” nie jest książką, w której czytelnik znajdzie epickie bitwy, niesamowite wyzwania dla bohaterów czy tajemnice, z których w pewnym stopniu kojarzy się obecnie Gwiezdne Wojny. Oczywiście w historii znajdzie się odrobinka tego wszystkiego, jednak to przede wszystkim opowieść o stracie i tym, jak sobie z nią poradzić. Ireland skupia się na uczuciach bohaterów, szczególny nacisk kładąc na żałobę, rozpacz, ból, chęć zemsty oraz pragnienie jakiejkolwiek sprawiedliwości w obliczu utraty najbliższych. I to robi naprawdę dobrze. To też historia o nauce nawiązywania przyjaźni oraz współpracy, która jest konieczna, by przeżyć w trudnych warunkach. W pewnym stopniu jest także opowieścią o dojrzewaniu. Antagoniści, chociaż występują (wszak to nadal Gwiezdne Wojny, a wrogowie nadal starają się zniszczyć Republikę), przez sporą część tekstu pozostają gdzieś w tle, niekoniecznie wpływając na bohaterów bezpośrednio. Cały czas jednak ich działania mocno oddziałują na protagonistów, czego potwierdzeniem są ich myśli oraz przede wszystkim punkt kulminacyjny tekstu.
Dużym plusem „Próby odwagi” jest to, że Ireland nie boi się poruszać w książce tematu śmierci, straty bliskich. Katastrofa, która dotknęła bohaterów, pochłonęła wiele istnień – w tym niesamowicie dla nich ważnych osób. Nastolatkowie muszą uporać się z tęsknotą i rozpaczą po śmierci najbliższych, a także przezwyciężyć pragnienie samodzielnego wymierzenia sprawiedliwości sprawcom. Ich uczucia, targające nimi rozterki zostały przedstawione w bardzo naturalny sposób, bez zbytniego spłycania czy upiększania. Śmierć i radzenie sobie z nią nie są wątkiem pobocznym, ukazanym gdzieś, lekko w tle. Wręcz przeciwnie, co jest dość nietypowe dla książek skierowanych w stronę młodszych osób. Bardzo mi się to spodobało, bo w pewnym stopniu pozwala młodzieży oswoić się z tematem śmierci bliskich, która prędzej czy później może dotknąć każdego.
Język jest bardzo przystępny, ale też nie za prosty – po prostu odpowiedni dla docelowych odbiorców. Przez to historię czytało się szybko i przyjemnie, choć nie zapada zbytnio w pamięć. Wiadomo, nie jest to raczej książka, do której wrócę, bo zwyczajnie jestem już za stara, ale zdecydowanie polecam ją dla osób nieco młodszych. Zresztą jeżeli ktoś szuka szybkiego, lekkiego czytadła, to również powinien się dobrze bawić.
Na sam koniec dodam jeszcze, że na uwagę zasługują ilustracje do książki, które w polskim wydaniu zamieszczono na końcu, na dobrym jakościowo, śliskim papierze. Uważam to za bardzo dobrą decyzję. Zresztą ogólnie polskie wydanie jest bardzo dobrze zrobione, widać, że wydawnictwo przyłożyło się do pracy.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-proba-odwagi.html
Próba odwagi” to książka, którą trudno mi ocenić z jednego powodu – jestem na nią zwyczajnie odrobinę za stara. Z pewnością jednak należy do lektur dobrych, szczególnie dla młodszej części młodzieży (nie bez powodu kupił ją mój brat, a nie ja).
Fabuła jest prosta niczym budowa cepa, bez większych zaskoczeń. Przy tym jednak zbudowano ją w sposób porządny, nie znajdzie się...
2022-01-07
To bardzo dobra książka, którą czytało mi się bardzo trudno. Soule pisze świetnie, ale jego styl to jeden z tych, które nie wciągnęły mnie od pierwszej strony, a dopiero po jakimś czasie. Na pewno nie pomagały w tym liczne, choć potrzebne, zmiany perspektyw. Kiedy już pochłonął mnie jakiś wątek, pojawiał się przeskok do kolejnego. Brzmi jak wada, prawda? Może i tak, ale „Światło Jedi” jest książką, która rozpoczyna erę THR, więc i musi przedstawić wiele wątków pociągniętych później w reszcie publikacji. W sumie jednak w pewnym momencie naprawdę się wciągnęłam i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam „Światło”.
No dobra, skoro już na wstępie ponarzekałam, to może teraz nieco o samej fabule. Głównych bohaterów jest kilku: padawan Bell ze swoim mistrzem, Lodenem, mistrzyni Avar Kriss czy główny antagonista, Marchion Ro, to ci, którzy przychodzą na myśl od razu, jednak ważną rolę pełni znacznie więcej postaci. Nie sposób nie polubić chociaż jednej z nich (nie uwierzę, że jest ktoś, kto nie przepada za Porterem albo uroczą, chociaż niebezpieczną Żarką). Bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, w znacznej większości mają dobrze zarysowane charaktery, swoje plany i marzenia, nie są tylko kukiełkami mającymi zapełnić tło.
Chociaż tak gdzieś w trzecim rozdziale człowiek przestaje się do nich przywiązywać, jeżeli nie są Jedi albo kimś innym potencjalnie ważnym. Czemu? Bo książka zaczyna się od spektakularnej katastrofy, a to dopiero początek. Istoty giną tu masowo, Soule beztrosko wręcz rzuca kolejnymi liczbami, ilość zmarłych można zapisać w milionach. Wśród nich są tacy, którzy mieli swoje pięć minut i zaskarbili sobie moją sympatię.
Główne zagrożenie, Nihilowie, są okrutni, niesamowicie niebezpieczni i, co najgorsze, niemożliwi do wyśledzenia. W książce czuć, że Jedi mają się czego obawiać, co jeszcze bardziej podkreśla perspektywa przywódcy tych kosmicznych łupieżców. Ro to geniusz, co jest naprawdę dobre w tej historii, chociaż na dłuższą metę może irytować, szczególnie jeżeli nie znajdzie się ktoś mogący mu dorównać. Wszak zabawa w kotka i myszkę jest fascynująca, ale tylko przez krótki czas; jaka w niej rozrywka, jeżeli ofiara nie może się w żaden sposób obronić, nie mówiąc już o próbie zmiany zasad gry? Ogólnie, jeśli chodzi o antagonistów, nie są to fajne drengiry, ale też nie Sithowie, co dla odmiany zdecydowanie cieszy, bo ile można wałkować jedno i to samo. To prawdziwe, realne zagrożenie mogące zmienić w gruz całą Republikę.
Wspomnę jeszcze, że polskie tłumaczenie jest bardzo dobre, przeszkadzało mi tylko słowo „ziomkowie”, które nijak nie pasowało do klimatu historii. Na szczęście padło tylmo kilka razy, a poza tym całość jest na wysokim poziomie, nawet literówek nie dojrzałam.
Ubawiłam się też nieco przy kwestiach astrofizycznych, ale fabuła ma miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, może panowały tam inne prawa? Zresztą to science fiction, nie literatura faktu, a drobne (i te mniej drobne) nieścisłości nie odbierały uroku samej lekturze.
Podsumowując, bawiłam się naprawdę dobrze i uważam, że mimo kilku wad to świetna książka. Nie spodziewałam się tak wysokiego poziomu, więc to bardzo pozytywne zaskoczenie. To dojrzała, momentami dość ciężka książka skierowana typowo do dorosłych i starszej części młodzieży, otwierająca erę w świecie Gwiezdnych Wojen zapowiadającą się wyjątkowo dobrze.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/01/recenzja-swiato-jedi.html
To bardzo dobra książka, którą czytało mi się bardzo trudno. Soule pisze świetnie, ale jego styl to jeden z tych, które nie wciągnęły mnie od pierwszej strony, a dopiero po jakimś czasie. Na pewno nie pomagały w tym liczne, choć potrzebne, zmiany perspektyw. Kiedy już pochłonął mnie jakiś wątek, pojawiał się przeskok do kolejnego. Brzmi jak wada, prawda? Może i tak, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-23
Komiksy czytam bardzo rzadko. Dlatego jakoś nie ciągnęło mnie do zakupu czegokolwiek. No właśnie, „ciągnęło” to dobre słowo, bo po lekturze „Bez strachu” zdecydowanie mam zamiar sięgnąć po kolejne tomy, gdy zostaną u nas wydane. To wszystko wina An, jak zwykle zresztą.
Ale może parę słów o samym komiksie.
Jego akcja ma miejsce po pierwszych trzech książkach, co widać od razu (chociaż, by się bez problemu połapać, starczy tylko przeczytać Światło). Opowiada o Keeve, świeżo upieczonej rycerce Jedi, która wraz ze swoim byłym mistrzem, Sskeerem oraz bliźniakami Ceretem i Terecem na polecenie Avar Kriss przybywa w miejsce pewnej katastrofy, by sprawdzić, co się stało i czy ktoś przeżył. Sama Avar zresztą wkrótce do nich dołącza i razem muszą poradzić sobie z niebezpieczeństwem, które zagraża galaktyce. Co najgorsze, ze Sskeerem dzieje się coś złego, a do tego w czasie zadania ginie jeden z bohaterów. To wszystko to dopiero początek kłopotów.
Jeju, coś innego niż Sithowie! Główne zagrożenie jest świetne, dość nietypowe i zapadające w pamięć (zresztą mogliście się o tym przekonać nieco już w poprzednim poście). No i, przede wszystkim, naprawdę niebezpieczne. Czuć napięcie (chociaż byłoby większe, gdyby ktoś mi nie zaspojlerował fabuły ze dwa razy) i do końca nie wiadomo, jak dokładnie skończy się ten tom. Owszem, łatwo się domyślić, że niektóre postacie przeżyją, w końcu to dopiero początek historii, ale to wszystko. No i autorem jest Cavan, a to już wystarczająco zdradza, że nie można być pewnym, co się zdarzy i kto utrzyma się przy życiu. Ten drań wie, jak bawić się uczuciami czytelników, a do tego cechuje go niebywałe zamiłowanie do eliminowania kolejnych bohaterów.
Ilustracje są przepiękne. Ario i koloryści zrobili fenomenalną robotę, bo mogłabym oglądać bez przerwy, a przy tym ani trochę się nie znudzić (i to wcale nie dlatego, że jest tam dużo Avar). Całość ogólnie została wykonana bardzo solidnie mimo kilku mankamentów. Oczywiście mam tu na myśli brak ramki z przodu (za to z tyłu już dali, cudownie) i tę zabawną literówkę przy linii czasu (czym są, do licha, jedisithowie?). Papier jest bardzo przyjemny, a samo wydanie, cóż, po prostu śliczne. Ilustracje z alternatywnych okładek z tyłu niezmiennie zachwycają, całość zaś została wydana w naprawdę solidny sposób, przez co raczej nie rozleci się zbyt szybko. A przynajmniej na to liczę. Wspominałam już, że ilustracje są piękne? Ale serio, na Avar mogłabym patrzeć bez przerwy XD. Genialnie uchwycono charakter postaci i ich emocje (Maru to mistrz po prostu), przez co nawet bez tekstu można by było sporo się dowiedzieć. Zresztą bohaterowie są tak dobrze wykreowani, że większości z nich nie da się nie lubić. Każdy ma własną osobowość, którą widać wyraźnie nawet wtedy, gdy pojawiają się na zaledwie kilku kadrach (ekhem, ponownie Maru). Keeve, wokół której koncentruje się większość komiksu, to postać, której nie da się nie kibicować. Jest niesamowicie sympatyczna, ale niepozbawiona wad, które dodają jej autentyczności.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2021/11/recenzja-komiksu-bez-strachu.html
Komiksy czytam bardzo rzadko. Dlatego jakoś nie ciągnęło mnie do zakupu czegokolwiek. No właśnie, „ciągnęło” to dobre słowo, bo po lekturze „Bez strachu” zdecydowanie mam zamiar sięgnąć po kolejne tomy, gdy zostaną u nas wydane. To wszystko wina An, jak zwykle zresztą.
Ale może parę słów o samym komiksie.
Jego akcja ma miejsce po pierwszych trzech książkach, co widać od...
2022-03-05
W pewnym momencie social media huczały od „Daisy Jones & The Six”, co szczególnie dało się odczuć, chociażby na Twitterze. Zbiera z reguły wysokie opinie, choć te negatywne nie zostawiają na niej suchej nitki, sprawiając, że człowiek zaczyna się zastanawiać, co w końcu jest prawdą. W przypadku „Daisy Jones & The Six” nie wydaje mi się, że tak naprawdę jest to książka aż zła, jak niektórzy ją malują, ale raczej napisana na tyle specyficznie, że nie do każdego trafi. Mamy tu do czynienia z formą wywiadu.
Ale o czym w ogóle jest ta książka? Można uznać ją za swoistą biografię zespołu, który w pewnym momencie wspiął się na sam szczyt tylko po to, by zaraz potem się rozpaść. Książka wręcz ocieka klimatem lat 70., świata muzyków, w którym pełno było wszelkiego rodzaju alkoholu, narkotyków i mężczyzn biorących do łóżka młode, naiwne dziewczyny. Nałóg jest ważną częścią tekstu, przedstawioną na dwa sposoby. Z jednej strony mamy tkwiącą w uzależnieniu po uszy Daisy, z drugiej za to Billy'ego, który walczy o to, by pozostać czystym. Liczne problemy, których dotyka ta powieść, wciąż pozostają aktualne.
Jest to też w dużej mierze książka o miłości w wielu jej rodzajach: tych przyjacielskich, rodzinnych, a także romantycznych. Wielką rolę w tekście gra małżeństwo Billy'ego z Camilą, którą ten kocha nad życie.
Poza tym wszystkim historia dotyka też problemów w zespole. W The Six czuć napięcie i niechęć, a muzycy mają pełne prawo do niezadowolenia.
Bohaterowie nie są pozbawieni wad, wręcz przeciwnie. Widać je u nich doskonale, a w pewnym momencie czytelnik orientuje się, że tak naprawdę każda strona ma trochę racji. Byli po prostu ludźmi.
Książka napisana została w przyjemnym, lekkim stylu, co w połączeniu z formą sprawiało, że czytało się ją bardzo szybko.
„Daisy Jones & The Six” to historia o muzyce, brudnym świecie sławy oraz ciągłej walce. Trudno się od tej historii oderwać, mimo jej specyfiki. Nie jest to może arcydzieło, ale nadal kawałek naprawdę dobrej lektury.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/03/recenzja-ksiazki-daisy-jones-six.html
W pewnym momencie social media huczały od „Daisy Jones & The Six”, co szczególnie dało się odczuć, chociażby na Twitterze. Zbiera z reguły wysokie opinie, choć te negatywne nie zostawiają na niej suchej nitki, sprawiając, że człowiek zaczyna się zastanawiać, co w końcu jest prawdą. W przypadku „Daisy Jones & The Six” nie wydaje mi się, że tak naprawdę jest to książka aż...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-17
„Nie ma tego Złego” to książka, która wciąga od samego początku i nie wypuszcza aż do końca.
To, co trzeba przyznać, to to, że fabuła jest świetna. Z jednej strony dość prosta, pełna tropów typowych dla fantastyki, na których widok człowiek uśmiecha się z sentymentem. Z drugiej za to niejednokrotnie zaskakuje, a do tego trzyma w napięciu aż do ostatnich stron mimo wielu zabawnych momentów. Moim absolutnym faworytem (i chyba nie tylko moim) jest wątek „ogona”, przy którym myślałam, że uduszę się ze śmiechu.
Pan Marcin w powieści wykreował kawałek naprawdę ciekawego świata, pełnego tropów znanych nam już z wielu historii fantasy, a zarazem przedstawionego i opracowanego tak, że nie da się w nim nie przepaść. Czytelnik dostaje tyle informacji, ile potrzebuje, by odnaleźć się w tekście, którego narratorem jest Kociołek. O, właśnie, jeżeli już wspomniałam o narracji, to jest to jedna z tych niewielu książek, które fenomenalnie poradziły sobie z pierwszą osobą.
Z całej drużyny moim absolutnym faworytem jest elf Eliah. Zupełnie nie przypomina znanych nam z innych historii przedstawicieli swojej rasy. O nie, to cichy, niebezpieczny typ, który zdaniem większości cały czas przywodzi na myśl mordercę i socjopatę. W sumie może i trochę prawdy w tym jest… Drugoplanowe postacie też zasługują na uwagę, szczególnie bard Głuszec, którego wręcz pokochałam. Niewątpliwie cudowną postacią jest też żona Kociołka, Sara, bez której karczma dawno by upadła.
Podsumowując, „Nie ma tego złego” to książka, która pokazuje, że nie potrzeba, nie wiadomo ilu, stron, setki intryg oraz wymyślnego świata, by stworzyć naprawdę świetną powieść. To świetna pozycja dla wszystkich fanów fantastyki, a także tych, którzy dopiero zaczynają z gatunkiem i szukają dobrej, lekkiej historii doskonale wykorzystującej znane już motywy. W końcu nawet odgrzany kotlet może smakować niesamowicie, jeśli podany zostanie przez Kociołka w karczmie Pod Kaprawym Gryfem.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/03/recenzja-ksiazki-nie-ma-tego-zego.html
„Nie ma tego Złego” to książka, która wciąga od samego początku i nie wypuszcza aż do końca.
To, co trzeba przyznać, to to, że fabuła jest świetna. Z jednej strony dość prosta, pełna tropów typowych dla fantastyki, na których widok człowiek uśmiecha się z sentymentem. Z drugiej za to niejednokrotnie zaskakuje, a do tego trzyma w napięciu aż do ostatnich stron mimo wielu...
2022-06-13
Pan Mortka sprawia, że nie tylko puszcza w jego świecie jest głodna, ale i ja. Oczywiście głodna kolejnych części. Chociaż na obiad w karczmie Pod Kaprawym Gryfem też bym chętnie coś przekąsiła. Tylko może wtedy, gdy w pobliżu nie będzie księcia Ruperta.
Członkowie drużyny do zadań specjalnych, których poznaliśmy w poprzedniej części, próbują wrócić do codzienności w karczmie, jednak Kociołek wciąż obawia się, że pewnego dnia Złe zapuka do ich drzwi. I chociaż do tego nie dochodzi, pewnego dnia do przybytku przybywają siły, które niewiele lepsze są od potworów. A dokładniej to troje książąt doliny – a raczej książęta i księżna znani nam już z poprzedniej części, czyli Yanna, Stefan i Rupert. No ale dobra, bo oni przecież nie przyjechali do karczmy tak bez powodu. Wręcz przeciwnie. Otóż Pogorzałek, rycerz, którego czytelnicy „Nie ma tego Złego” zdążyli już dobrze poznać, zaginął gdzieś w Głodnej Puszczy i zdecydowanie trzeba go odnaleźć.
Kociołkowi początkowo nie w smak to, ale w końcu się zgadza. I tak oto mężczyzna oraz jego kompani wplątują się w sam środek kłopotów ze Złym, trollami, koboldami i kapłanami Doli na czele.
I cóż rzec mogę, by się nie powtarzać zbytnio? Jeśli pierwsza część wam się podobała, to ta z pewnością nie zawiedzie oczekiwań. Znów mamy do czynienia z dość prostą, jednak solidną i momentami zaskakującą fabułą. Autor nie bawi się w żadne wielkie intrygi i bardzo dobrze – wszak bohaterami są zwyczajni ludzie (oraz przedstawiciele innych ras, ale wiecie, o co chodzi), prości najemnicy, których polityka niewiele obchodzi. Oni chcą tylko chronić to, co im bliskie.
Humor w tekście jest doskonale wyważony i przeplata się zgrabnie z fragmentami poważnymi. I chociaż człowiek ma z tyłu głowy myśl, że bohaterom pewnie nic się nie stanie, to niepokój wciąż jest. Autor doskonale utrzymuje napięcie, gdy go potrzeba. Mimo to tekst wciąż pozostaje dość lekki i pochłonąć go można w dwa dni, a nawet, jeśli człowiek ma czas, w jeden.
Tym, co niesamowicie mi się spodobało, było ukazanie swoistych zgrzytów w drużynie, które spowodowane były po prostu różnicami w poglądach oraz charakterach postaci, a także tego, że mimo wszystko każdy w pewien sposób podąża swoją drogą i w rzeczywistości nie wiadomo, czy pewnego dnia drużyna nie rozwiąże się, a każdy nie pójdzie w swoją stronę, pozostając w kontakcie tylko od czasu do czasu. Zwyczajnie ich najważniejsze wartości się różnią i równie dobrze mogą pozostać grupą jeszcze przez wiele lat, jak i rozejść się w pokoju. Przede wszystkim widać jednak łączącą ich przyjaźń.
Z mojej strony tak całkowicie subiektywnie (jakby cała ta recenzja taka nie była) dodam jeszcze, że uwielbiam to, jak silne na różne sposoby są kobiety w tej książce. Yosanna walcząca lepiej niż niejeden mężczyzna, Yanna, która doskonale rządzi królestwem i wie, jak osiągnąć to, czego chce czy Sara radząca sobie z całym interesem oraz wychowywaniem dzieci to osoby na pozór całkowicie różne, ale łączy je wewnętrzna siła, chociaż ukazana całkowicie odmiennie.
Druga książka z serii o Kociołku i jego drużynie to świetna, lekka historia ze sporą dozą humoru i bardzo dobrą fabułą. Doskonale napisane postacie tylko dodają uroku tej powieści, tak jak i kreacja świata. Nie jest to może jakoś specjalnie odkrywcza opowieść, ale kawał dobrego fantasy, przy którym można się świetnie bawić. W całej książce znalazłam tylko jeden malutki zgrzyt będący raczej błędem technicznym (o czym nieco więcej wspominam na blogu), ale który nie odejmuje ani odrobinę samej historii.
Ostatnio zastanawiałam się, czemu w sumie ta seria tak mi się podoba. Może częściowo jest przyjemna dlatego, że mimo wszystko w ostatnim natłoku młodych, potężnych bohaterów stosunkowo prosta powieść o najemnej drużynie dojrzałych już osób, niewyróżniających się na pierwszy rzut oka niczym specjalnym, to przypływ swoistej „świeżości”. Może i to już było nieraz, ale ostatnio nieco zaniknęło w tle i dzięki temu człowiek czytając „Głodną Puszczę” czuje się, jakby po latach odnalazł starego przyjaciela. I, co najważniejsze, spotkanie to okazało się wyjątkowo udane.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/06/recenzja-ksiazki-godna-puszcza.html
Pan Mortka sprawia, że nie tylko puszcza w jego świecie jest głodna, ale i ja. Oczywiście głodna kolejnych części. Chociaż na obiad w karczmie Pod Kaprawym Gryfem też bym chętnie coś przekąsiła. Tylko może wtedy, gdy w pobliżu nie będzie księcia Ruperta.
Członkowie drużyny do zadań specjalnych, których poznaliśmy w poprzedniej części, próbują wrócić do codzienności w...
2022-06-14
ziewczę z sadu” to jedna z pierwszych książek autorki, co dobrze widać. I niestety nie jest to książka jakoś szczególnie udana, a kogoś, kto nie miał do czynienia z innymi pozycjami autorki, mogłaby nawet nieco odstraszyć. Jest dobra dla dzieci, ale jeśli ktoś z was pominął tę książkę, to nie ma czego żałować.
Książka ta, znana też jako „Kilmeny ze starego sadu” to króciutka historia młodego mężczyzny, który przyjechał na wyspę Księcia Edwarda, by objąć tam tymczasowo posadę nauczyciela na miejsce chorego przyjaciela. Eryk, bo tak ma na imię nasz bohater, jest wręcz ideałem – przystojny, inteligentny i z nienagannymi manierami.
Pewnego dnia podczas spaceru po okolicy spotyka w starym sadzie nieznajomą dziewczynę, jak się potem dowiaduje, Kilmeny Gordon. Kilmeny to osoba dość nietypowa – rodzina całe życie trzymała ją w odosobnieniu, przede wszystkim z powodu tego, że dziewczyna nie mówi.
Cała historia jest bardzo krótka i naiwna, nieco baśniowa. Dlatego nadaje się bardziej dla młodszych czytelniczek. Gdyby jednak o to chodziło, nie przeszkadzałoby mi to, bo każdy potrzebuje od czasu do czasu takiej odrobiny naiwności, cukierkowej wręcz historii z dobrym zakończeniem, ukazującej, miłość i dobro zawsze zwyciężają.
To, co uderza mnie najbardziej, to traktowanie Kilmeny. Wszyscy tak naprawdę zachwycają się tylko jej urodą. Ojciec i przyjaciel głównego bohatera chcą, by ten znalazł sobie odpowiednią żonę, dobrze wykształconą, ładną, obytą w towarzystwie – taką, która mogłaby godnie zastąpić zmarłą matkę Eryka jako pani domu. Wystarczy im jednak jedno spojrzenie na Kilmeny, a uznają ją za idealną. Dlaczego? Oczywiście przez jej urodę. Nagle nie liczy się nic innego. Dziewczyna zostaje sprowadzona do roli ślicznej, porcelanowej laleczki, przy tym wszystkim cały czas podkreśla się jej lekką dziecinność i naiwność. Całe szczęście wujostwo Kilmeny na końcu książki decyduje się najpierw posłać ją do szkoły, a dopiero później wydać za mąż. Szkoda tylko, że jej narzeczonego śmieszy myśl o dziewczynie w szkole.
Odnoszę wrażenie, że w całej historii zapomina się, że Kilmeny jest przede wszystkim żywym człowiekiem, a nie jakimś odległym, wyobrażonym obiektem westchnień. Być może wynika to z tego, że Montgomery napisała „Dziewczę z sadu” z perspektywy mężczyzny i nie miała pojęcia, jak inaczej to zrobić. Wyraźnie brakuje tu nieco wiedzy i zrozumienia tego, jak pisać męską postacią. Możliwe, że to kwestia czasów.
Zabolało mnie też nieco to, jak potraktowano postać Neila. Jego złe czyny i charakter tłumaczy się tylko i wyłącznie włoskimi korzeniami, co momentami nosiło wręcz znamiona lekkiego rasizmu. Tak, jakby to, że jego biologicznymi rodzicami byli wędrowni Włosi, sprawiało automatycznie, że nie wyrośnie na porządnego chłopca. W dodatku w pewnym momencie jego opiekunowie stwierdzają, że byli dla niego za dobrzy, bo traktowali go jak własnego syna, chociaż został przygarnięty. A jak inaczej mieliby robić?
Wydaje mi się, że „Dziewczę z sadu” ma dwie zasadnicze wady. Pierwsza to to, że napisano ją z perspektywy mężczyzny, a druga to długość. Mimo to uważam, że ze swoją baśniowością i lekką naiwnością jest dobra dla młodszych czytelniczek.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/06/recenzja-ksiazki-dziewcze-z-sadu.html
ziewczę z sadu” to jedna z pierwszych książek autorki, co dobrze widać. I niestety nie jest to książka jakoś szczególnie udana, a kogoś, kto nie miał do czynienia z innymi pozycjami autorki, mogłaby nawet nieco odstraszyć. Jest dobra dla dzieci, ale jeśli ktoś z was pominął tę książkę, to nie ma czego żałować.
Książka ta, znana też jako „Kilmeny ze starego sadu” to...
2022-06-19
„Ucieczka szmuglerów. Przygody Hana Solo i Chewbacki” to pozycja ze świata Gwiezdnych Wojen, z którą miałam przyjemność zapoznać się dzięki An.
„Ucieczka szmuglerów” to typowa przygodówka dla młodszej części młodzieży (grupa docelowa jak dla mnie to jakieś 11-15 lat), chociaż starsi też będą się dobrze bawić, o ile nie oczekują nie wiadomo jak ambitnej książki.
Historia jest oczywiście bardzo prosta i bez większych zaskoczeń, ale przy tym na szczęście skonstruowana w solidny, logiczny sposób. Główny wątek jest prosty, ale wciąż interesujący, a tempo utrzymane bardzo dobrze. Chociaż mamy nieco zarysowaną pracę Rebelii i intrygi snute przeciwko Imperium, całość skupia się na przygodzie w sposób, który na pewno przypadnie do gustu młodszym odbiorcom.
Na pewno w świetny sposób oddano charaktery bohaterów, szczególnie Hana. Ciekawą, choć nieco schematyczną postacią pozostawała też komandor Beck, która bardzo dobrze sprawdzała się w roli głównej antagonistki i na pewno zaciekawi przynajmniej w pewnym stopniu młodsze osoby.
Kupiło mnie nazwanie jednostki specjalnej Rebelii Dzierzbą, bo jestem absolutną fanką tych ptaków i wspomnienie od nich sprawia, że książka automatycznie dostaje u mnie +10 do oceny.
Bardzo podoba mi się też sposób narracji – mamy tu do czynienia w pewnym sensie z historią w historii, gdy to pewien starzec opowiada młodym najemnikom o przygodzie Hana i Chewiego. Pewnie każdy od razu zorientuje się, kim w rzeczywistości jest opowiadający mężczyzna, a także, jeżeli uważnie będzie czytał książkę, gdzie w rzeczywistości się znajdują, ale nie odbiera to całej historii uroku. Wręcz przeciwnie, może stanowić pewną rozrywkę dla czytelnika, szczególnie młodszego, jeżeli sam jeszcze przed epilogiem połączy kropki.
Czy warto kupić tę książkę? Jeżeli ma się bliską osobę zaliczającą się do grupy odbiorczej i/lub znajdzie się dobrą ofertę, jasne. To naprawdę dobra, choć prosta i niewymagająca powieść z sympatycznymi bohaterami, przy której można się dobrze bawić.
Pełna recenzja: https://iurecenzje.blogspot.com/2022/06/recenzja-ksiazki-ucieczka-szmuglerow.html
„Ucieczka szmuglerów. Przygody Hana Solo i Chewbacki” to pozycja ze świata Gwiezdnych Wojen, z którą miałam przyjemność zapoznać się dzięki An.
„Ucieczka szmuglerów” to typowa przygodówka dla młodszej części młodzieży (grupa docelowa jak dla mnie to jakieś 11-15 lat), chociaż starsi też będą się dobrze bawić, o ile nie oczekują nie wiadomo jak ambitnej książki.
Historia...
Trochę nie wiedziałam, co będę o tej książce sądzić, bo słyszałam bardzo mieszane opinie, a do tego ma w sobie ona sceny erotyczne, co do których jestem dość wymagająca. Jak jednak powieść wypadła w ostatecznym rozrachunku?
Jest zdecydowanie lepiej, niż spodziewałam się po pierwszych stronach. Chociaż początkowo styl autorki mnie nie powalił, to ostatecznie jego prostota wyszła na plus, bo książkę czyta się bardzo szybko i lekko. I naprawdę dobrze się przy niej bawiłam, przynajmniej przez większość czasu. Akcja jest stosunkowo prosta, nieskomplikowana, co moim zdaniem można uznać za zaletę. Jednocześnie widać, że jest to początek czegoś dłuższego, bo niektóre wątki pozostają wyraźnie otwarte. Jasne, bohaterom wiele rzeczy udaje się nieco zbyt łatwo, ale można na to przymknąć oko. Tak po prawdzie, to czułam się trochę jak przy takiej średniej jakości, ale zabawnej i przyjemnej komedii.
Tym, co niestety niezbyt przypadło mi do gustu, był wątek romantyczny. No może nie cały, bo niektóre rozmowy Sorchy i Leśniczego były naprawdę zabawne i przyjemne, ale niesamowita szybkość, z jaką wszystko się rozwinęło i przede wszystkim sceny erotyczne ani trochę mnie nie kupiły. Te drugie, zamiast zmysłowe i przywołujące o wypieki na twarzy, były po prostu żenujące. Odnosiłam momentami wrażenie, że czytam o wiecznie napalonych gimnazjalistach, a nie dorosłych, poważnych ludziach.
Główną fabułę łatwo przewidzieć, tak samo jak i plot twist z tożsamością Leśniczego. Nie do końca kupiłam też to, jak jeden z antagonistów przed śmiercią wygadał część swego planu, ale poza tym akcja jest naprawdę przyjemna i poprawnie napisana.
Co przy tym zaskakujące, zarówno Sorcha, jak i Leśniczy zyskali trochę mojej sympatii. Dziewczyna czasem irytuje, czasem nie myśli, ale jak już trzeba, to potrafi wziąć się w garść i pokazać, że nie jest tylko ciągle potrzebującą ratunku księżniczką. Nie, to dziewczyna, która potrafi wziąć sprawę we własne ręce. Nie jest też przy tym jakoś specjalnie potężna i niejednokrotnie trzeba ją ratować. Czasem bywa niesamowicie głupia, czasem naiwna, co wynika głównie z jej wieku i wychowania, ale ja to jestem w stanie kupić.
Z głównych złych nieco bardziej wyróżnia się księżna Jenetta, która zasadniczo też zyskała odrobinkę mojej sympatii. Głównie dlatego, że jako jedyna z antagonistów miała jakiś charakter.
Bohaterowie podejmują czasami naprawdę niezbyt logiczne decyzje, szczególnie jak na władców, a antagoniści ani trochę nie wywołują poczucia strachu czy niepokoju. Szczególnie mam tu na myśli Krąg Pięciorga. Tak naprawdę niewiele o nim wiadomo, poza tym, że jest bardzo niebezpieczny, ale czy to niebezpieczeństwo czuć? Niezbyt. Autorka za dużo opisuje, za mało pokazuje, bym naprawdę mogła uznać ich za coś więcej niż zwykłych przeciwników. Szczególnie że są jakoś zaskakująco łatwi do zabicia.
Prostota fabuły jest o tyle dobra, że tak naprawdę zostajemy wrzuceni w środek akcji. Niby autorka wyjaśnia podstawy podstaw, ale nadal pozostawia bardzo dużo pytań i sprawia, że gdyby lektura miała być ambitniejszą, to po prostu bym się pogubiła. Na szczęście świat jest na tyle prosty, a historia (mimo zaangażowania władzy kilku królestw) kameralna, że braki dotyczące tła nie przeszkadzają i z lektury i tak da się czerpać dużo radości.
Przejdę do kilku aspektów technicznych. Przede wszystkim widać, że bardzo dobrą robotę wykonał tłumacz. Niestety nie zdołał uratować scen erotycznych, ale książki to on za autorkę nie napisze. Mimo to po prostu czuć, że zrobił świetną pracę.
Nieco muszę niestety pomarudzić na okładkę, która zwyczajnie niezbyt mi się podoba. Nie chodzi o sam styl rysunku, a raczej o to, jak popsute są niektóre proporcje i światłocień.
„W objęciach magii. Miłość od elfiego wejrzenia” to powieść, którą mimo wszystko mogę wam spokojnie polecić. Momentami głupia, momentami żenująca, ale przy tym zabawna i zwyczajnie przyjemna na tyle, że można przymknąć oko na wszystkie głupotki, bo humor i lekkość książki to wynagradzają. Ot, takie fajne czytadło, kiedy człowiek potrzebuje się odstresować po długim dniu. Jest jak taki przyjemny do oglądania film komediowy.
Trochę nie wiedziałam, co będę o tej książce sądzić, bo słyszałam bardzo mieszane opinie, a do tego ma w sobie ona sceny erotyczne, co do których jestem dość wymagająca. Jak jednak powieść wypadła w ostatecznym rozrachunku?
więcej Pokaż mimo toJest zdecydowanie lepiej, niż spodziewałam się po pierwszych stronach. Chociaż początkowo styl autorki mnie nie powalił, to ostatecznie jego prostota...