Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To mit, że szkolni zamachowcy to samotnicy i fani gier komputerowych z piwnicy. Niektórzy tak, ale większość nie. Wielu z nich daje wcześniej znaki swojej fascynacji przemocą – w wypracowaniach, w nagrywanych przez siebie filmach, w dziennikach. Przeważnie chorują na depresję. Masowe morderstwa to jednocześnie ich samobójstwa. „My widzimy to jako morderstwo, ale ich napędza samobójstwo. To depresja, która rodzi sny o zagładzie”.
Eric i Dylan przygotowywali się przez ponad rok. Gromadzili broń, robili bomby, koktajle Mołotowa, sporządzali dokładne plany, notatki, nagrywali filmy i wrzucali je do internetu. Ten pierwszy groził koledze i jego matce, ale opieszałość policji i urzędników nie zagrodziła mu drogi do zbrodni. I to go zachęciło do dalszego działania. Był sympatycznym, dobrze uczącym się psychopatą, który oszukał rodziców i terapeutów. Drugi to długowłosy galernik wrażliwości marzący o wielkiej miłości. Obaj zafascynowani przemocą, mieli na koncie drobne przestępstwa i wybryki, obaj uważali się za nadludzi. Chcieli wysadzić w powietrze cały ten „jebany świat’ pełen bezmyślnych zombie. Urodzeni mordercy – jak mówili o sobie (kochali ten film Olivera Stone’a, który też kiedyś zrobił na mnie wrażenie). Miało być spektakularnie, wspaniale i efektownie, a wyszło „tak sobie”, bo nieudana bomba nie wysadziła stołówki, w której było ok. 600 osób, inne bomby były kiepsko zrobione i nie eksplodowały, a zabijanie którejś osoby z kolei nie dawało satysfakcji. Nawet samobójstwo przez policjanta (dowiedziałam się, że coś takiego istnieje) się nie udało. „Nie było gruzu, nie było piekła”.

W filmie Stone’a to telewizja i dziennikarze zrobili z Mickey’a i Mallory gwiazdy. W tej książce Dave Cullen też oskarża media. Uważa, że powinno się przestać informować o mordercach, ciągle wymieniać ich nazwiska, trzeba zdjąć z nich reflektor, a zająć się raczej ofiarami. Trzeba przestać tworzyć ich legendy. A to między innymi dlatego, że dwaj zamachowcy z Columbine znaleźli naśladowców, którzy też chcieli, aby ktoś o nich usłyszał. „Kolejni mordercy próbują przeżyć na nowo chwałę i euforię z Columbine. Nie było czegoś takiego. Ta opowieść jest fałszywa podwójnie”.
Reportaż Cullena opowiada oczywiście o ofiarach, o życiu po wydarzeniach 1999 roku, a także o tym, jak wykrzywiono prawdę i jak próbowano masakrę wykorzystać dla swoich celów. Nawet finansowych.

To mit, że szkolni zamachowcy to samotnicy i fani gier komputerowych z piwnicy. Niektórzy tak, ale większość nie. Wielu z nich daje wcześniej znaki swojej fascynacji przemocą – w wypracowaniach, w nagrywanych przez siebie filmach, w dziennikach. Przeważnie chorują na depresję. Masowe morderstwa to jednocześnie ich samobójstwa. „My widzimy to jako morderstwo, ale ich napędza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie każda książka "chce" być wielkim dziełem czy rasowym reportażem. I tak jest w tym przypadku. I wcale na to nie liczyłam. Ale za to dowiedziałam się z niej sporo. Książka dotyka wielu tematów: pięć języków urzędowych Hiszpanii, turystyka, kolonializm, historia Gibraltaru, historia Andaluzji przedchrześcijańskiej, terror Francisco Franco, sjesta, szkolnictwo, tapas, corrida. Madryt... I różne fiesty: targi kwietniowe w Sewilli, El Rocio w Almonte, fiestas de San Miguel w Lleida, San Fermines, La Tomatina, Fallas, El Colacho i wiele innych. Colacho to zamaskowany przebieraniec wymachujący ogonem wołu, uwalniający od grzechu noworodki rzędem ułożone na ołtarzach z kwiatów. A w Wielki Czwartek w Verges można zobaczyć taniec śmierci, niczym przeniesiony ze średniowiecza dance macabre. Bardzo ciekawy jest temat piłki nożnej. Barca nie lubi się z Realem. Athletic Bilbao obrzuca inwektywami Barcę. Raz w 1943 przedstawiciele frankistowskiego reżimu "pogadali" w szatni z piłkarzami Barcelony i ta przegrała z Realem 11:1. I nie wiem czy wiecie, że kiedyś Real i Barcelona mieli wspólnego piłkarza Alfredo di Stefano.
I o to mi chodziło. I po to przeczytałam tę książkę.

Nie każda książka "chce" być wielkim dziełem czy rasowym reportażem. I tak jest w tym przypadku. I wcale na to nie liczyłam. Ale za to dowiedziałam się z niej sporo. Książka dotyka wielu tematów: pięć języków urzędowych Hiszpanii, turystyka, kolonializm, historia Gibraltaru, historia Andaluzji przedchrześcijańskiej, terror Francisco Franco, sjesta, szkolnictwo, tapas,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę Brene Brown pożyczył mi kolega - perfekcjonista, który zmienia aktualnie sposób myślenia i zaczyna się luzować. Wreszcie „odpuszcza” i mówi: „jakie to ma znaczenie?”. Wcześniej wszystkim się przejmował, wszystko brał na siebie i do siebie i straszliwie spalał się na nieważnych rzeczach. Czyta on teraz różne poradniki i książki z dziedziny psychologii. Mówi, że ta książka jest dla niego ważna. Jeszcze dokładnie nie wiem, z jakich powodów. Ale się dowiem. Mnie nie porwała, a nawet zdenerwowała na początku swoją banalnością i truizmami. Tłumaczenie też takie sobie. Na przykład: „Nie rozhuśtasz kota, nie uderzając narcyza”. Do tej pory chyba do końca nie rozumiem.
Jednak jest to książka też o mnie. Nie da się ukryć. Męczę się z poczuciem niedostatku i myśleniem typu: „nigdy dość”, dążę do jakiegoś wyimaginowanego perfekcjonizmu i mam jednocześnie świadomość, że nie osiągnę doskonałości. Autorka wskazuje trzy źródła niedosytu: 1) wstyd, 2) porównywanie, 3) brak zaangażowania. Odkrywcze są dla mnie tezy o wstydzie – nigdy nie myślałam o nim w ten sposób: „Wstyd karmi lęk. Osłabia naszą tolerancję wrażliwości, zabijając w ten sposób zaangażowanie, innowacyjność, kreatywność, produktywność i zaufanie. Co gorsza, jeśli nie wiemy, czego szukamy, wstyd może spustoszyć nasze organizacje, zanim dostrzeżemy choćby jedną widomą oznakę problemu. Wstyd działa niczym termity w domu. Gnieździ się w ciemnościach, wygryzając naszą infrastrukturę, aż pewnego dnia nasze schody się zapadają.” Ja chyba zapomniałam o moim wstydzie, albo się wstydu wstydziłam.
No i na koniec rozdział inspirujący rodziców i trochę wbijający w poczucie winy, ale też zachęcający do zmiany: „Rodzicielstwo całym sercem”. „Czy jesteś takim dorosłym, jakim chciałbyś, aby twoje dziecko było w przyszłości?”. To zdanie wprawiło mnie w zakłopotanie. Niby tak…, ale nie do końca. Pocieszające jest, że „Gdzieś głęboko, wśród naszych nadziei i obaw związanych z przyszłością naszych dzieci, kryje się przerażająca prawda, że nie ma czegoś takiego, jak idealne rodzicielstwo i nie istnieją żadne pewniki w tej mierze”. Książka Brown jest o tyle cenna, że naprawdę uczy, jak być człowiekiem.

Książkę Brene Brown pożyczył mi kolega - perfekcjonista, który zmienia aktualnie sposób myślenia i zaczyna się luzować. Wreszcie „odpuszcza” i mówi: „jakie to ma znaczenie?”. Wcześniej wszystkim się przejmował, wszystko brał na siebie i do siebie i straszliwie spalał się na nieważnych rzeczach. Czyta on teraz różne poradniki i książki z dziedziny psychologii. Mówi, że ta...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kupiłam tę książkę, bo autor pochodzi z Ełku, czyli z dawnych Prus Wschodnich. Tak naprawdę chodziło mi o tematykę regionalną. Tutaj akcja rozgrywa się w Niemczech nad Bałtykiem. Ludzie morza, sympatyczny chłopak i młoda ładna nauczycielka angielskiego. Mikropowieść o utraconej miłości. Urocza, ale naprawdę nic specjalnego czy oryginalnego. Zwłaszcza blado wypada po "Biesach" Dostojewskiego.

Kupiłam tę książkę, bo autor pochodzi z Ełku, czyli z dawnych Prus Wschodnich. Tak naprawdę chodziło mi o tematykę regionalną. Tutaj akcja rozgrywa się w Niemczech nad Bałtykiem. Ludzie morza, sympatyczny chłopak i młoda ładna nauczycielka angielskiego. Mikropowieść o utraconej miłości. Urocza, ale naprawdę nic specjalnego czy oryginalnego. Zwłaszcza blado wypada po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Rozkład totalny, inercja, amoralizm, brak Boga, zagubienie i chaos – to propozycja socjalistów, Piotra Wierchowieńskiego i szygalewszczyzna (od Szygalewa). Zrobią wszystko, aby zrealizować cel. A potem okażą się pełzającymi i błagającymi o litość robakami. Najlepszym i jednocześnie najgorszym z nich wszystkich jest podła kanalia – Pietrusza Wierchowieński. Obłudny typ, okrutny, prześmiewczy i cyniczny. Dawno tak nie nie lubiłam żadnego bohatera. Ostatnio chyba okrutnego chłopaka – Kiryka z „Hrywdy” Rodziewiczówny. Kłamie, oszukuje, zawodzi zaufanie, wyśmiewa, doskonale manipuluje i nikogo nie szanuje. Tylko Stawrogina i samego siebie. Ale siebie też nie: „Jestem łajdakiem, a nie socjalistą”. Stawrogina chce ogłosić nowym Iwanem Carewiczem, który już dojdzie do władzy, gdy ze wszystkiego zostaną już zgliszcza. Jak pisze Grzegorz Przebinda o nieczajewcach: „Kierowali się wskazaniami swego guru, a ten w „Katechizmie” wyraźnie mówił, że rewolucjonista zna tylko naukę zniszczenia i moralne jest dla niego wszystko, co sprzyja tryumfowi światowego przewrotu.”!
Wierchowieński tak mówi o idealnym systemie politycznym: „Tam podstawą jest szpiclowanie. U niego każdy członek społeczeństwa śledzi drugiego i ma obowiązek denuncjować go. Każdy należy do wszystkich, wszyscy do każdego. Wszyscy są równymi w niewolnictwie, w wyjątkowych wypadkach… oszczerstwo i zabójstwo. Lecz zawsze równość. Zaczyna się od zaniżenia poziomu wykształcenia, wiedzy, talentów.(…) Nie trzeba wykształcenia, dość już wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiąc lat, trzeba jednak, by utrwaliło się posłuszeństwo. Żądza wiedzy jest żądzą arystokratyczną. Wystarczy, że założona zostanie rodzina, że narodzi się miłość…i już kiełkuje pragnienie. Spotęgujemy pijaństwo, oszczerstwo, denuncjację! Rozplenimy niesłychaną rozpustę! Każdego geniusza zabijemy w kolebce. Wszystko pod jeden strychulec! Równość całkowita! (…) Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne jest tylko to, co niezbędne. Potrzebne są i wstrząsy, a o tym pomyślimy my, władcy! Niewolnicy muszą mieć panów! Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szygalew urządza wstrząsy, a wtedy jedni zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, wyłącznie, by tłum się nie nudził; nuda jest uczuciem arystokratycznym. W szygalewszczyznie nie będzie pragnień. Pragnienia i cierpienia dla nas; dla niewolników – szygalewszczyzna!” Wspaniała przepowiednia tego, co było potem i jest teraz.
„Nasi ludzie to nie tylko ci, którzy rżną i podpalają, nie tylko ci, którzy strzelają czy gryzą. Tacy Wyłącznie przeszkadzają. (…) Nauczyciel, który przy dzieciach drwi z Boga nad ich kołyską, jest nasz. Adwokat, który broni wykształconego zabójcy, powołując się na to, że tamten, stojąc wyżej intelektualnie od ofiary, musiał zabić, gdyż potrzebował pieniędzy – też jest nasz. Sztubacy, którzy zabijają chłopa, aby poznać wrażenia zabójcy – są nasi.”
I w końcu udaje się – „Można by sądzić, że wszystkim już się wszystko znudziło. Rozplenił się jakiś powszechny, dezorganizujący cynizm, cynizm ponad miarę, niejako stężony.” A potem następuje koniec „zabawy” i prawie wszyscy najważniejsi bohaterowie powoli giną.
Wierchowieński, ideolog rosyjskiej rewolucji, jest owocem swojej koncepcji nowego człowieka. Natomiast Stawrogin jest piękny (ale jakoś tak odrażająco), inteligentny, silny, zdemoralizowany i zimny. Nie boi się nikogo i niczego. I kochają go prawie wszystkie kobiety: Lizawieta, Maria Timofiejewna, Maria Ignatiewna, Daria Pawłowna i wiele wiele innych – z wyższych i niższych sfer. Uwielbia go oczywiście matka, Barbara Pietrowna, a nawet mała Matriosza. Polubiłam go za tę samobójczą bezkompromisowość i jakąś wyczuwalną szlachetność, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału „U Tichona” – spowiedzi Stawrogina. Tam okazało się, w jak odrażający sposób postąpił z dzieckiem przecież – Matrioszą. I to nie pozwoliło dalej mi go lubić.
Wiele jest scen napisanych po mistrzowsku. Nie zapomnę nigdy pojedynku Stawrogina z Gaganowem, podczas którego Mikołaj wyprowadza z równowagi przeciwnika; spotkania socjalistów, na którym Wierchowieński irytuje wszystkich, obcinając publicznie brudne paznokcie; kompromitującego gospodynię balu u Julii Michajłowny, kończącego się oglądaniem pożaru Zarzecza; porodu Marii Szatowej w zimnym, brudnym pokoju, w towarzystwie nie widzianego od trzech lat męża; ostatniej przerażającej wizyty Wierchowieńskiego u zadeklarowanego Prometeusza – samobójcy, demonicznego Kiriłłowa i przejmującej absurdem sceny zabójstwa Szatowa, gdzieś w jesiennym, ciemnym i wilgotnym parku, kiedy ten akurat odnalazł sens życia. Po „wszystkim” jeden z zabójców (Lamszyn) wyje, jak dzikie zwierzę, a drugi (Wirgiński), uświadamiając sobie straszliwą i nieodwracalną pomyłkę, krzyczy „To nie to, nie to! Nie, to zupełnie nie to”. I jeszcze jedna scena, którą potem w snach widzi Stawrogin: Matriosza z podniesioną w groźbie ręką stoi przed Mikołajem i kręci głową w zaprzeczeniu, niedowierzaniu, przerażeniu i rozczarowaniu
Tytuł „Biesy” oznacza Wierchowieńskiego i jemu podobnych, którzy chcą świat wywracać na nice. Stiepan Wierchowieński czyta Sofii Matwiejewnie fragment Ewangelii św. Łukasza o trzodzie świń, w które weszły złe duchy. Komentuje to następująco: „Widzi pani, to zupełnie tak jak Rosja. Te złe duchy, wychodzące z chorego i wchodzące w świnie – to nasze rany, nasze miazmaty, cały brud, wszystkie diabły i diabliki, które nagromadziły się przez wieki w naszym wielkim drogim chorym organizmie, jakim jest Rosja. (…) Lecza wielka myśl i wielka wola ześlą na nią łaskę z góry jak na owego opętanego chorego, i wszystkie złe duchy, cały brud, całe plugastwo, gnojące się na powierzchni, wyjdą…i same będą prosiły, aby wejść w wieprze. Może nawet już weszły. To my, my i oni, i Pietrusza…(…), ja, może ja pierwszy na czele. I rzucimy się. Nieprzytomni, opętani, ze skały w morze, i utoniemy wszyscy. Taki nasz los, gdyż do niczego innego nie jesteśmy zdolni.”
Jeszcze jedna rzecz sprawia, że kocham czytać Dostojewskiego – dyskusja. Jak oni dyskutują! I to często zwykli ludzie. Coś wspaniałego – ludzie mają poglądy, światopogląd i potrafią go wyłożyć. Dyskutują długo i mają wiele do powiedzenia, myślą i zastanawiają się nad sensem. Teraz tego wśród ludzi nie zauważam i zazdroszczę bohaterom. Andrzej Stasiuk powiedział kiedyś: „Duchowo jesteśmy w całkowitej dupie. Życie wewnętrzne zastąpiły nam internet oraz zakupy.”

Rozkład totalny, inercja, amoralizm, brak Boga, zagubienie i chaos – to propozycja socjalistów, Piotra Wierchowieńskiego i szygalewszczyzna (od Szygalewa). Zrobią wszystko, aby zrealizować cel. A potem okażą się pełzającymi i błagającymi o litość robakami. Najlepszym i jednocześnie najgorszym z nich wszystkich jest podła kanalia – Pietrusza Wierchowieński. Obłudny typ,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetnie mi się czytało powieść Prusa. Prus był mistrzem tworzenia atmosfery, opisywania ludzkich charakterów i umieszczania ich w doskonale opisanych realiach. Od powieści nie mogłam się oderwać i miałam ochotę wciąż na nowo wchodzić w ten świat XIX-wiecznej Warszawy i prowincji. Miałam podczas czytania tę fascynującą niezdrową przyjemność podglądacza. Jakbym była tuż za szybą drzwiami, za szybą.
Bohaterką jest Madzia, która chyba dopiero w zakończeniu staje się Magdaleną. Podziwiałam ją, irytowała mnie i było mi jej szkoda. Zależna od opinii innych, delikatna, dobra altruistka, naiwna, nienawidząca podłości, plotek i nieszczerości. Często popłakująca przez niesprawiedliwość tego świata i małych ludzi. Chce działać i przekraczać granice wyznaczone jej przez ówczesny model kobiecości i cnót niewieścich. Dwoi się i troi. Pomaga biednym, a potem upadłym śpiewaczkom, organizuje koncerty, swata, naucza, choć może wyjść spokojnie za mąż w Iksinowie. Chce założyć pensję dla dziewcząt w rodzinnym miasteczku, ale brakuje jej samozaparcia i wsparcia. W Warszawie znów zatrudnia się jako nauczycielka domowa, potem mieszka u bogatej przyjaciółki, Ady, ale w rezultacie ma wrażenie, że nie jest na odpowiednim miejscu. Czuje się bezużyteczna, nic nie robi i nie może patrzeć na bogactwo i nudę. W końcu znów zatrudnia się na pensji i nawet ma szansę na bogate małżeństwo z Solskim. Kończy albo tylko przystaje w jedynym jak na tamte czasy miejscu, w którym może pozostać czystą sobą – klasztorze. Losy innych kobiet wyemancypowanych albo emancypujących się też nie są tutaj imponujące. Pani Latter – prawdziwa kobieta interesu, kobieta z zasadami – rujnowana finansowo przez dzieci-pijawki, które mają zupełnie inne poglądy i świadomość niż szlachetna matka. Może jeszcze się uratować, wychodząc bogato za mąż za starszego i zauroczonego nią mężczyznę. Panna Howard – nie wystawia dobrego świadectwa emancypantkom – kobieta obłudna, interesowna, pusta, głosząca odważne poglądy dla korzyści, o słomianym zapale, znajdująca ostatecznie stabilizację w małżeństwie jako ostatecznym przeznaczeniu kobiety. Ada – bajecznie bogata naukowczyni, która nie podoba się mężczyznom, bo jest nieładna. Nie ma ani jednego mężczyzny, który byłby na równi z nią. No, może tylko profesor Dębicki. Kobieta nowoczesna, wyprzedzająca swoją epokę, ale niestety też naiwna i ulegająca nastrojom dekadencji. I znów wszystko sprowadza się do tego, że wreszcie ukojenie i sens znajdzie w ramionach faceta, któremu z kolei chodzi o jej majątek.

Na miejscu Madzi zrobiłabym…. Chciałabym…. No właśnie, co? Nie wiem…. Bogatsza o doświadczenia kobiet kolejnych 100 lat może…. Nie mam pojęcia, na jakie decyzje odważyłabym się w czasach, gdy samotna kobieta w parku od razu narażała się na plotki, ostracyzm tak zwanego towarzystwa i końskie zaloty jakichś poszukiwaczy mocnych wrażeń.

Świetnie mi się czytało powieść Prusa. Prus był mistrzem tworzenia atmosfery, opisywania ludzkich charakterów i umieszczania ich w doskonale opisanych realiach. Od powieści nie mogłam się oderwać i miałam ochotę wciąż na nowo wchodzić w ten świat XIX-wiecznej Warszawy i prowincji. Miałam podczas czytania tę fascynującą niezdrową przyjemność podglądacza. Jakbym była tuż za...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękne, bardzo dobre, wspaniałe, gorzkie, smutne i dojmująco przejmujące. Trochę jak Hrabal, ale mniej realistyczne i bardziej smutne. Trochę jak Nowakowski z jego upodobaniem do prowincji, przeciętnych ludzi i różnych loserów. Opowiadania, których znaków szczególnych nie pamiętam, nie opowiem, nie streszczę, nie przedstawię ciągu przyczynowo-skutkowego. Są – jak to ktoś na LC napisał – jak piasek przesypujący się przez palce. Paweł Sołtys ma nieprzeciętną inteligencję, wrażliwość i talent do krótkich form. Któż inny mógłby napisać takie zdania: "I papierosy Kosmos potem, niebieskie pudełko jak woda tego morza, biała rakieta na nim jak pierś Tani i czerwona gwiazda - sutek. Już wrócił z kosmosu, jest ciepły i miękki"? Albo takie: "Ale to tak jak z tymi żołnierzami Chmieleńskiego w sześćdziesiątym trzecim dziewiętnastego wieku: robię to, bo tak trzeba, ale już bez nadziei, bez pragnienia zwycięstwa, czekając na kolejną porażkę, by znów się przegrupować, policzyć rannych plam i rozerwań, i od nowa w las, w zimno, w życie"? Albo po prostu: "Pan Adam na murku, ja przechodzę z zakupami, obie ręce obwieszone, papieros w ustach jak strzałka kompasu"?
Ja też już zaczynam myśleć o starości. A tutaj jest obsesja przemijania i życie, które się kończy, zanim się dopełniło. Niedokończeni bohaterowie. Niedokończone życia. Przypomina mi się taki wiersz Tadeusza Różewicza:
"Czas na mnie"
"Czas na mnie
czas nagli
co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie".
I nie potrafię tego wiersza czytać spokojnie.

Piękne, bardzo dobre, wspaniałe, gorzkie, smutne i dojmująco przejmujące. Trochę jak Hrabal, ale mniej realistyczne i bardziej smutne. Trochę jak Nowakowski z jego upodobaniem do prowincji, przeciętnych ludzi i różnych loserów. Opowiadania, których znaków szczególnych nie pamiętam, nie opowiem, nie streszczę, nie przedstawię ciągu przyczynowo-skutkowego. Są – jak to ktoś na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kobiety, które nienawidzą kobiet. I samych siebie. Książkę Dziewit-Meller chciałam przeczytać ze względu na kobiety. I na nic innego. Zaczęłam czytać. Na początku narracja wydała mi się jakaś rozwodniona i bałam się tego, że będzie, jak w wielu współczesnych książkach: rozproszona niechronologiczna narracja, słabe portrety psychologiczne, przegadanie, zachwycanie się pisarza samym sobą i nuda. Ale potem już czytałam zaintrygowana. I skończyłam dzisiaj w nocy.
Jest to książka o tym, dlaczego nie każde nasze słowo należy do nas. Może to, że myślimy, iż coś jest z nami nie tak, ma korzenie bardzo głębokie i bardzo stare. A rodzina bez nieślubnych dzieci, rozwodów, samobójstw nadrabia pasywną agresją, brakiem czułości, samotnością i dopuszczaniem do siebie bliskich tylko na długość kija od szczotki. "Miłość w śląskim domu to towar deficytowy. Ciężko pracujący ludzie nie mają na nią czasu, bo muszą harować, żeby uzasadniać swoje istnienie". A potem idzie już samo.

Są w tej powieści pięknie i ciekawie poprowadzone równoległe historie Marijki i Kasi. Z tych dwóch szczególnie przypadła mi do gustu prosta, duża i silna Marijka. „Jo bych się boł takij baby, że ona mi ciulika urwie, tymi udami swojymi, dyć to jak imadło musi być”. Pracuje ona jak przodowniczka traktorzystka w Zakładach Azotowych, pracuje też w domu, bo kobiety miały w tamtych czasach dużo do zrobienia. Bardzo podobała mi się jej tragiczna i fascynująca coraz bardziej historia. Kasia to z kolei anorektyczna, wykładowczyni w Amsterdamie, czysta, sterylna, która chce być również sterylna od obciążeń rodzinnych.
Świetne są też inne portrety bohaterów: wuja Oskara Scheppego, który żre jak świnia, jak w filmie „Wielkie żarcie” Marco Ferrierego. Rzyga potem, jak bulimik. Nie przeszkadza mu to dalej obżerać się głównie salcesonem i kiełbasą, baleronem i golonką – taka zdrowa powojenna dieta („Mom, to zjym. Bo zaś potym mogą niy mieć”. Podoba mi się odrażająca i jednocześnie budząca litość Halina Kolas – sucha, zawistna pijaczka. Picie i zawiść to jej sposoby na odreagowanie traumy wojennej i samotnego życia bez treści.
Wszystko to jest wplecione w ciężkie i głodne czasy stalinowskie, czasy przodowników pracy i wszechobecnego donosicielstwa i zamordyzmu. Tutaj uzasadnionym przerywnikiem są fragmenty, wypisy z teczek donosicieli (informatorów), rozporządzeń, listów i czasopism. Można dowiedzieć się wiele o nastrojach społecznych nie tylko Górnego Śląska, ale i całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Pojawiają się tu motywy pracy na kopalni, w fabryce, codziennego niedojadania, głodu, braku mięsa w sklepach, prania jako dużego wydarzenia w domu (nawet porucznik Zubek w latach 70. w „07 zgłoś się” mówi szefowi, że nie pojedzie służbowo do Trójmiasta, bo żona robi w domu pranie), problemów związanych z miesiączką, podpaskami i pokątną aborcją u jakiegoś portiera. Najbardziej poruszające jednak są kwestie przesłuchań Marijki, bicia, fabrykowania absurdalnych dowodów i stawiania równie absurdalnych zarzutów oraz procesu i czasu po – władza mówi „trzimcie lepij te swoje pyski zawarte”. Przejmująca jest scena porodu w latach 80. Takie (no może nie aż tak) przedmiotowe traktowanie pacjentki znam z własnych doświadczeń lat późniejszych oraz z opowieści znajomych mamy.
No i jeszcze jest dużo dobrego w tej powieści: żywy styl pełen poezji, akcja trzymająca w napięciu i śląska gwara nadająca kolorytu i autentyczności fabule. Naprawdę nie spodziewałam się.

Kobiety, które nienawidzą kobiet. I samych siebie. Książkę Dziewit-Meller chciałam przeczytać ze względu na kobiety. I na nic innego. Zaczęłam czytać. Na początku narracja wydała mi się jakaś rozwodniona i bałam się tego, że będzie, jak w wielu współczesnych książkach: rozproszona niechronologiczna narracja, słabe portrety psychologiczne, przegadanie, zachwycanie się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieciekawa książka. Podczas czytania pierwszej części miałam ochotę ją odłożyć, bo tak banalna historia została w dodatku w tak bezpłciowy sposób napisana. Do dalszego czytania skłoniło mnie to, że zajrzałam na inne strony i tam zmieniła się narracja z trzecioosobowej na pierwszoosobową. W drugiej części powieść zaczęła nabierać rumieńców, a w trzeciej znów zbladła.
Pasja, miłość, tęsknota, mezalians, wichry wojny, niemiecki imperializm - takimi słowami zachęcają nas do przeczytania książki. To wszystko tam rzeczywiście jest, ale tak zbanalizowane, nieciekawie podane, jakoś tak niezachęcająco i płytko. Może i można kochać i wyjechać na drugi koniec świata od ukochanej osoby, może można kochać kogoś, nie mając z nim kontaktu od 1913 do 1971 roku i pisać "I jestem blisko Ciebie", ale mnie to nie przekonuje. Najbardziej prawdziwe w tej książce jest to, że życie czasem prowadzi donikąd, ludzie odchodzą nie wiadomo, dlaczego i rzeczy często nie są tym, czym się wydają. "Co jak by się potoczyło, gdyby coś było takie czy inne - tego rodzaju rozważania nie odgrywały żadnej roli. Nie to decydowało, że życie Olgi było spełnione - lub było pomyłką".
Najciekawszy cytat: "Ja...jeśli będzie pięknie, to nie zniosę tego, że jutro wyjedziesz. Ale jeśli nie będzie pięknie, to nie chcę."

Nieciekawa książka. Podczas czytania pierwszej części miałam ochotę ją odłożyć, bo tak banalna historia została w dodatku w tak bezpłciowy sposób napisana. Do dalszego czytania skłoniło mnie to, że zajrzałam na inne strony i tam zmieniła się narracja z trzecioosobowej na pierwszoosobową. W drugiej części powieść zaczęła nabierać rumieńców, a w trzeciej znów zbladła.
Pasja,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

ROMEO I JULIA
O tej sztuce napisano już wszystko. Co tu oceniać? Klasyka. Jednak nie podobała mi się tak, jak „Makbet” czy „Hamlet” – teksty wybitne. Tutaj nie przemawia do mnie psychologia postaci ani temat. Romeo nieszczęśliwie zakochany w Rozalinie (trochę jak Albin w „Ślubach panieńskich”) w 10 minut zmienia obiekt uczucia. Jest romantyczny – zawsze gotowy na miłość, tylko musi znaleźć osobę. Julia (14-letnie dziecko, chociaż takie dziewczyny - jak zauważa matka Julii - są już szczęśliwymi żonami, a nawet matkami) też zakochuje się na śmierć i życie, nie pamiętając o życiu sprzed miłości, o jakimkolwiek innym sensie życia. Ich związek trwa zaledwie kilka dni. Trochę łzawe i niewiarygodne, ale ładne.
Najbardziej podoba mi się skrzący się ironią i dowcipem (często z podtekstem erotycznym) język. Do tego w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Wspaniałe są dialogi np. Benvolia i Merkucja.
„ROMEO na widok Marty
Spójrzcie, jaka majestatyczna fregata
MERKUCJO
Pod bardzo wydętymi żaglami
BENVOLIO
Dwie fregaty, damska i męska – tu wydyma się stanik, a tam koszula na brzuchu.”

„MARTA
To już tak późno?
MERKUCJO
A owszem, jest dokładnie południe; wskazówka zegara sterczy nieprzyzwoicie pionowo i wpycha się między dwie cyfry dwunastki.
MARTA
Wypraszam sobie! A cóż to za człowiek z pana?”

Albo innych:
„SAMSON
Mężczyźni będą padali od cięć mego miecza, a kobiety będą padały jak ścięte na sam mój widok.
GRZEGORZ
O czym my w ogóle mówimy? W tej całej waśni biorą udział tylko nasi panowie i my, ich ludzie.
SAMSON
Kobiety też ludzie. W niczym ich nie pokrzywdzę – będę wobec nich równie nieubłagany. Kiedy już powalę mężczyzn, zabiorę się do powalania kobiet.
GRZEGORZ
Zadbaj chociaż o to, żeby padały na coś miękkiego.
SAMSON
Jakieś łóżko na przykład.
GRZEGORZ
Właśnie. Z kobietami trzeba delikatnie. One też coś z tego muszą mieć.
SAMSON
Już ja się postaram, żeby miały. W łóżku robi się ze mnie zupełne zwierzę.
GRZEGORZ
Szkoda, że nie ma wtedy jakiejś kobiety przy tobie. Ale wyciągnij no swoje narzędzie – widzę dwóch ludzi z domu Montecchich.”

Same smaczki. Czytanie tych rozmów to czysta przyjemność. Złamanie zasady decorum (stosowności) to jest to, co bardzo lubię u Szekspira. Tak jak rozważania o urynie w „Makbecie” albo o kolacji z robakami w „Hamlecie” albo makabryczne wyobrażenia Julii o wnętrzu rodzinnego grobowca.

ROMEO I JULIA
O tej sztuce napisano już wszystko. Co tu oceniać? Klasyka. Jednak nie podobała mi się tak, jak „Makbet” czy „Hamlet” – teksty wybitne. Tutaj nie przemawia do mnie psychologia postaci ani temat. Romeo nieszczęśliwie zakochany w Rozalinie (trochę jak Albin w „Ślubach panieńskich”) w 10 minut zmienia obiekt uczucia. Jest romantyczny – zawsze gotowy na miłość,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem człowiekiem wykorzenionym, mieszkam na poniemieckim, z dala od rodziny. Wcześniej też mieszkałam na poniemieckim, ale przy rodzinie. I dlatego lubię takie książki – o tym jak ktoś się zakorzenia, jak sięga do przeszłości.
Monika Sznajderman opisuje swych „byłych” sąsiadów. Byłych czyli tych, którzy byli tu przed nią i przed akcją „Wisła”. A ludzie w Wołowcu mieszkali w nim od setek lat, nie jak u mnie - po wojnie przybyli spod Lwowa i cały czas mieli nadzieję, że wrócą na Wschód. „Wszyscy mieszkamy po kimś i zawsze tak było. Wszędzie, w każdym miejscu świata mieszka się po kimś, ale w przypadku mojej wsi to jest bardzo szczególne „po kimś”, dlatego że mieszkało w niej przed wojną ponad osiemset osób, a w tej chwili mieszka osiemnaście, więc to „po kimś” okazuje się niezwykle obszerne. W każdym razie została wielka pustka, której tych osiemnaście osób nie jest w stanie zapełnić.” – mówi autorka w wywiadzie w „Nowych Książkach”. I nachodzi mnie tęsknota, żeby znaleźć się w tamtym przedwojennym czasie i zobaczyć to, co i tak sielanką na pewno nie było. I chciałabym mieć taki stary dom, pozaglądać w szafy, szuflady, podotykać przedmioty, znaleźć coś w ścianie i podłodze podczas remontu. Jak mój kuzyn niemiecką gazetę, ale potem wyrzucił.
Autorka zadaje sobie pytanie „co ja tu robię?”. I żyjąc „na pustym polu i w pustym lesie, na łące pamięci” odpowiada „mieszkam”. Mieszka i ożywia choć na chwilę tych, co przed nią, z którymi okrutnie obeszła się historia. A przed nią mieszkali w Wołowcu Hutyriakowie, „nazywają się Hatalewiczowie i Polańscy. Gybowie i Tuzowie. Drobczakowie i Smyjowie. Filakowie i Szczawińscy. A także Lorberowie i Binderowie, Bergamanowie i Kriegerowie, Sternowie i Zieglerowie. I jeszcze inni. Moi dawni sąsiedzi”. Polacy, Łemkowie, Żydzi.
Monika Sznajderman opisuje różne aspekty życia w Beskidzie Niskim: turystyka, cmentarze, klimat, przepisy drogowe, epidemie, wydobycie nafty, lampy, kolej, emigracja, I wojna światowa, zagłada Żydów. Ale to wszystko minęło, bo wszystko to minie jako polna trawa. Już od jakiegoś czasu mam przeświadczenie, że nic po nas, zwykłych ludziach, nie zostaje. A jeśli tak, to ślady odnajdują nieliczni, którzy chcą się przypatrzyć krajobrazowi, który przeżył śmierć , „krajobraz tylko pozornie niewinny”. „I czy wtedy przejmie kogoś, że Mendla rozstrzelano latem 1943 roku na gładyszowskim polu przy drodze na Magurę Małastowską, zwaną wcześniej Nowicką, tak samo jak Pejsacha Schipsa i że – tak jak Pejsach – już tam pozostał? (…) Ci sprawiło, że pewnego letniego dnia biegli przez pole u podnóża Magury – obok drogi, którą jeżdżę od lat? I dokąd tak biegli, na horyzoncie nie było lasów, żadnej kryjówki, wszystkie te jodły i świerki, które teraz porastają Magurę, posadzono po wojnie. (…) Jeśli nie pobłądzimy, kilkaset metrów przed magurskim szczytem zobaczymy obrośnięty jeżynami cmentarzyk. Jest mały, szary i cały z kamienia, wygląda jak rumowisko, jak piarg. Jak wielki pokruszony głaz, z którego wyrastają nagrobki i krzyże, kamienne i w dużej części bezimienne. Aż trudno uwierzyć, że pochowano tu osiemdziesiąt osób (…)”.. „Po kilkanaściorgu Żydach może i nie ma śladu, ot, jakbyś kamień wrzucił do Zawoi, robią się kręgi i zaraz znikają. I znów jest spokojnie i gładko na powierzchni”.

Jestem człowiekiem wykorzenionym, mieszkam na poniemieckim, z dala od rodziny. Wcześniej też mieszkałam na poniemieckim, ale przy rodzinie. I dlatego lubię takie książki – o tym jak ktoś się zakorzenia, jak sięga do przeszłości.
Monika Sznajderman opisuje swych „byłych” sąsiadów. Byłych czyli tych, którzy byli tu przed nią i przed akcją „Wisła”. A ludzie w Wołowcu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Trwaj chwilo, jesteś taka piękna..." - tak myślałam, gdy czytałam po latach kilka dni temu "Lalkę" Prusa. A każda nowa lektura jest jej nowym odczytaniem. Przy "Historii pszczół" moje odczucia były zupełnie inne. Męczyłam się już po pierwszej setce (stron), ale miałam nadzieję, że ta powieść będzie naprawdę dobra. Tyle pochlebnych opinii, ciekawy nośny temat...Od połowy nie miałam ochoty czytać, ale postanowiłam się jeszcze pomęczyć. Jednak bez masochistycznej przyjemności.
Ta książka jest po prostu słaba. Papierowi i drewniani bohaterowie, sztuczne dialogi, płaska psychologia postaci, a niektóre wydarzenia do niczego nie prowadzą. Nuda! Najciekawsza jest dystopijna chińska historia Tao. W Chinach nastąpił już Colony Collapse Disorder i świat nie będzie taki, jak kiedyś. Oglądałam jakiś czas temu na Planete+ film dokumentalny o tym, jak w jednym z regionów Chińczycy przez chemiczne środki ochrony roślin wykończyli wszystkie pszczoły (wolałabym ten film zobaczyć raz jeszcze niż czytać tę cegłę). I musieli ręcznie zapylać drzewa owocowe. Doprawdy przejmujący i przerażający był obraz ludzi w bieli, jak ogromne ptaszyska, siedzących na drzewach. To już nawet nie jest futurystyczna wizja. Bo wykończymy się sami.
Zakończę wierszem Czesława Miłosza "Piosenka o końcu świata" z 1945 roku.

"W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.
W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie."

"Trwaj chwilo, jesteś taka piękna..." - tak myślałam, gdy czytałam po latach kilka dni temu "Lalkę" Prusa. A każda nowa lektura jest jej nowym odczytaniem. Przy "Historii pszczół" moje odczucia były zupełnie inne. Męczyłam się już po pierwszej setce (stron), ale miałam nadzieję, że ta powieść będzie naprawdę dobra. Tyle pochlebnych opinii, ciekawy nośny temat...Od połowy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Niby nic specjalnego: krótka, niezbyt epicka, niedopowiedziana i niedoskonała. Ale jest w niej jakaś świeżość i prawda. Matka przyjeżdża do córki do szpitala, nocuje na krześle, czuwa przy córce, jak nigdy przedtem. I rozmawiają. Tak naprawdę i wreszcie skupione na sobie. Niedopowiedziane są tajemnicze relacje z ojcem (Tato, przestań! Przestań, tato!), z bratem, który nosił damskie ubrania i sypia przy świniach skazanych na rzeź. Rozmowy o Kathie i Marilyn też do niczego w zasadzie nie prowadzą. Brak puenty. Ale mnie to nie przeszkadzało, a nawet uwiodło. Piękne epifanie: spotkania z sąsiadem Jeremym (który kazał jej być bezwzględną, a Lucy czuje przy nim, że jest z hołoty, która przyjeżdża do N. Jorku), z lekarzem na obchodzie (który jest bardzo dobry i którego kocha), rozmowy z mężem (który jest jej bardziej daleki niż bliski), poznanie pisarki Sarah Payne i sen o Auschwitz. Bo takie teraz jawi mi się życie: niedopowiedziane, niedokończone historie, bez puenty. Bo to jest tak, jak u Lucy i malarza. Ona z hołoty, a on inteligentny fascynujący malarz. ale w pewnym momencie pyta ją, co jedli z rodziną w dzieciństwie. Lucy odpowiada, że zwykle chleb z melasą, a on na to: "A co robiliście później? Siedzieliście i pierdzieliście?" A po latach, gdy miała już pieniądze i pozycję, to znów pokazała mu się (jak wtedy, na studiach) w tandetnej dzierganej fioletowej bluzce.

Niby nic specjalnego: krótka, niezbyt epicka, niedopowiedziana i niedoskonała. Ale jest w niej jakaś świeżość i prawda. Matka przyjeżdża do córki do szpitala, nocuje na krześle, czuwa przy córce, jak nigdy przedtem. I rozmawiają. Tak naprawdę i wreszcie skupione na sobie. Niedopowiedziane są tajemnicze relacje z ojcem (Tato, przestań! Przestań, tato!), z bratem, który...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedyś mama czytała Rodziewiczównę, ale ja wolałam Hłaskę i Kosińskiego. Ostatnio u rodziców pomyszkowałam po półkach i znalazłam ją. „Dewajtis” to dla mnie powrót do czasu, kiedy mama była młoda. Odeszło bezpowrotnie. Tak jak szlachecki świat Żmudzi. Jak pokrzepiająca to lektura! Kraina, gdzie szumią stare dęby niezagrożone przez Szyszkę i jego równie czule nastawionego do natury następcę, gdzie dolegliwości leczy się anyżem biedrzeńcem, gdzie stara ciotka hoduje pszczółki. Nie wiem, czy ja się starzeję? Ale z wielką satysfakcją czytam podobne historie. Nad Dubissą leżą osady, majątki, folwarki Czertwanów: Skomonty, Budrajcie, Ejniki i bezpańskie Poświcie, należące do Kazimierza Orwida, który wyjechał za Ocean. A Kowno to już metropolia z hotelami i koleją. Stary Czertwan umierając rozdaje majątek dzieciom, a najmniejszą część daje najbardziej pracowitemu synowi, Markowi. Trochę to wygląda jak w baśniach. W finale to jednak „głupi Jasio” triumfuje, lecz bez satysfakcji, bo jest bezgranicznie dobry, uczciwy i skromny. Dodatkowo ojciec wiąże go przysięgą i biedny Marek, który się nigdy nie skarży, musi strzec do nie wiadomo kiedy majątku Orwidów. Pozostaje mu pracować i jeszcze raz pracować, żyć w przeciwieństwie do rodziny z dworu, w zaściankowej chacie i czekać na kogoś z Orwidów, kto może się pojawi i uwolni od ciężaru, a może nigdy nie. Budzi podziw i irytację główny bohater. Z jednej strony jest pracowity, wytrwały, nie użala się nad sobą, tylko robi swoje, ma małe wymagania, kocha przyrodę, jest wierny swej ziemi i – jak się okazuje – ma talent do interesów. Z drugiej – jest mrukiem, trudno mu okazywać uczucia, nawet gdy się zakocha, to nie da po sobie poznać, kuli ogon pod siebie i nie potrafi walczyć o swoje. Jednak jego zalety przeważają i zostają w finale wynagrodzone królestwem i ręką królewny. Na początku jednak Marek ma 28 lat i pozostaje w zawieszeniu: „Strach! Co to się dzieje teraz. Ja w tym wieku czworo dzieci już miałem, tylko że mi umierały jak na komendę, aż żadnego nie zostało! No, ma się rozumieć, miałem olej w głowie, nie bałem się macochy ani słuchałem każdego! Toteż i wyszedłem na człowieka.” – mówi sąsiad Marka. A jego przyjaciel (przesympatyczny Rymko Ragis): „Byłby z ciebie człowiek, żebyś miał własną ziemię, własną żonę i własnego brata. Kto tego nie ma, ten, bracie, opadnie jak liść jesienny, omszeje bezużyteczny jak dziki kamień! I z tobą tak będzie!”. Aż łza się w oku kręci, gdy czyta się o takim pojmowaniu świata (w Lipcach u Reymonta słowo „obieżyświat” to obelga), o mężczyźnie pracowitym, odpowiedzialnym i niedoświadczonym w sprawach damsko-męskich, o dziewiczej naturze i bliskości z nią człowieka (zupełnie naturalne slow life). I o świecie, gdzie dane słowo i honor coś jeszcze znaczyły. Co nie znaczy, że chciałabym się przenieść w czasie i przestrzeni.

Kiedyś mama czytała Rodziewiczównę, ale ja wolałam Hłaskę i Kosińskiego. Ostatnio u rodziców pomyszkowałam po półkach i znalazłam ją. „Dewajtis” to dla mnie powrót do czasu, kiedy mama była młoda. Odeszło bezpowrotnie. Tak jak szlachecki świat Żmudzi. Jak pokrzepiająca to lektura! Kraina, gdzie szumią stare dęby niezagrożone przez Szyszkę i jego równie czule nastawionego do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Znów tylko czytadło. Właściwie po co to czytam?
Bohaterka jest coraz bardziej irytująca i głupio-mądra. Zostawia 2-letnie dziecko siostrze na głowie na kilka miesięcy i jedzie pracować do Włoch u znajomej znajomej. Rozstała się z niemieckim mężem - postacią maksymalnie papierową - oczywiście z jego winy. Gdy już jest nad Adriatykiem, to ciężko pracuje, ale jeszcze wita się z oceanem (widzieliście we Włoszech ocean?), oczarowuje kręconą rudą czupryną włoskiego macho i ratuje od muzułmańskiego męża-terrorysty Marokankę. A wieczorami czasopisma proszą się, aby napisała dla nich artykuły. I jeszcze nieźle za to płacą. Gdy Ludmiła wraca do Polski, od razu poznaje nowych fajnych i obowiązkowo ciepłych ludzi, a szczególnie jednego naukowca od owadów. W rezultacie ma trzech chętnych facetów, nie przyłożywszy do tego za bardzo ręki. Do wyboru, do koloru. Tak po prostu działa na facetów swoim niewymuszonym urokiem i mądrością życiową. Zawsze jej jest na wierzchu.
Ta powieść to istna feeria kolorów. Czego tam nie ma! Łatwa uroda. Sielanka z dramatycznymi "przeplotkami" (jak pisze Kalicińska, z którego to określenia śmiał się Ignacy Karpowicz). Gombrowicz pisał kiedyś o Sienkiewiczu coś, co mogę powiedzieć i o tej książce: "(...)Tu nawet ból fizyczny staje się cukierkiem. Świat jego jest groźny, potężny, wspaniały, ma wszystkie zalety prawdziwego świata, ale naklejono na nim etykietkę "dla zabawy", wskutek czego ma jeszcze i tę zaletę, że nie przeraża." I dodam, że dlatego jest mało wart.
Narracja jest konstruowana w stylu: pojechałam, powiedziałam, ugotowałam, zachwyciłam się "i nagle uwierzyłam, że nad moją Prowincją zawsze już będzie świecić słońce..." Natomiast psychologia na poziomie poradnika.
Lady_B napisała w swojej recenzji: "W paru miejscach 'wiedza' autorki powaliła mnie na kolana". Mnie też. Po pierwsze - Adriatyk to nie ocean, po drugie - kleszcze to nie owady, po trzecie - Przemyśl nie leży nad Wisłą. Przydałaby się rzetelniejsza redakcja książek pani Enerlich.

Znów tylko czytadło. Właściwie po co to czytam?
Bohaterka jest coraz bardziej irytująca i głupio-mądra. Zostawia 2-letnie dziecko siostrze na głowie na kilka miesięcy i jedzie pracować do Włoch u znajomej znajomej. Rozstała się z niemieckim mężem - postacią maksymalnie papierową - oczywiście z jego winy. Gdy już jest nad Adriatykiem, to ciężko pracuje, ale jeszcze wita się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytadło, ale przyjemne. Nie czytam takich rzeczy, ale...No, wytłumaczę się. Mieszkam na Mazurach i lubię, gdy ktoś odgrzebuje stare pruskie i żydowskie historie. Katarzyna Enerlich to właśnie robi. Poza tym poznałam pisarkę na spotkaniu autorskim i uważam, że jest inteligentna, przesympatyczna i urocza. Praktykuje jogę i robi ziołowe kosmetyki. Książka nic ciekawego i nowego nie wnosi do świata literatury. Zgadzam się z niektórymi poglądami bohaterki, ale napisane to jest banalnie. Gdy się o pewnych sprawach mówi, brzmi to nieźle, ale gdy się to samo napisze, to już co innego. Te różne życiowe dygresje są literacko sztuczne i nieznośne. I już tak inteligentnie to nie wygląda.
Podam przykłady:
1)"No tak, chyba już światu znudziły się supermarkety. Teraz wybieramy małe sklepiki, w których towar jest świeży, a my nie jesteśmy anonimowi, możemy porozmawiać o pogodzie i przepisach".
2) "I pomyślałam o tych z wielkich miast. Co widzą, zamiast nieba, gdy spojrzą w górę? Może pozbawione duszy wieżowce ze szkłem i metalem! Beton zamiast wiejskich domów, otoczonych pelargoniami, rury wydechowe aut z naprzeciwka zamiast łapiących słońce twarzy sąsiadów, sygnalizatory świetlne zamiast kwiatów z przydomowego ogródka. Oj, dobrze, że jestem tutaj, na wsi".
Chyba nie wymagają już komentarza.

Czytadło, ale przyjemne. Nie czytam takich rzeczy, ale...No, wytłumaczę się. Mieszkam na Mazurach i lubię, gdy ktoś odgrzebuje stare pruskie i żydowskie historie. Katarzyna Enerlich to właśnie robi. Poza tym poznałam pisarkę na spotkaniu autorskim i uważam, że jest inteligentna, przesympatyczna i urocza. Praktykuje jogę i robi ziołowe kosmetyki. Książka nic ciekawego i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Epifanie, spotkania, strzępy wspomnień, jakieś skojarzenia...Mikrofabuły, które nie prowadzą do niczego - do tradycyjnego punktu kulminacyjnego i rozwiązania. Chłopaki, jacyś żule, dziadek, ojciec panny młodej, fryzjerska praktykantka, koty...Kolonijna dyskoteka, tramwaj, blok, boczne uliczki...A o czasie to najtrudniej tu mówić, bo zawraca, rwie się i zatacza koła. opowiadania nieoczywiste, piękne, zastanawiające i momentami zachwycające. Najbardziej podobały mi się: Profesor Kruk, Pukanie w ramię, Ćwierć, Spacer, Szlugi i Hrabal. Ale jakoś niewiele z nich pamiętam.

Epifanie, spotkania, strzępy wspomnień, jakieś skojarzenia...Mikrofabuły, które nie prowadzą do niczego - do tradycyjnego punktu kulminacyjnego i rozwiązania. Chłopaki, jacyś żule, dziadek, ojciec panny młodej, fryzjerska praktykantka, koty...Kolonijna dyskoteka, tramwaj, blok, boczne uliczki...A o czasie to najtrudniej tu mówić, bo zawraca, rwie się i zatacza koła....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Im dalej w las, tym więcej drzew.
"Las na swój sposób pożerał Rene, swojego nieprzyjaciela. Zawsze przed nim wyrastał. Rene nie miał siły przestać go rąbać, a on wyrastał z wigorem na nowo, wypuszczając bezczelnie niezliczone pędy z pni po ściętych drzewach i z wciąż żywych korzeni, jakby nic sobie nie robił z nieustannych wymachów siekiery. Na horyzoncie wciąż było coraz więcej drzew. A Rene Sel cierpiał, widząc, że wymachy siekierą nic nie znaczą wobec nieskończonści leśnej kopuły zwieńczającej ziemię." Tak było w pierwszej połowie XVIII wieku na północy Ameryki Północnej. A potem rosły przedsiębiorstwa, które kupowały ziemię, aby wyciąć na niej drzewa. I szukały w nienasyceniu i bezrefleksyjnej chciwości wciąż nowych lasów. To takie proste, banalne i przerażające. Nie oszczędzili nawet lasów dalekiej Nowej Zelandii. W zakończeniu natomiast przynajmniej niektórzy walczą o odbudowę lasów, a Spaticia (ostatnia opisana w powieści potomkini rdzennych Mikmaków i rodu Selów) "nie powiedziała im jeszcze o niebezpieczeństwach, o tym, że ekolodzy, ludzie odbudowujący las, są atakowani i zabijani, że jakakolwiek ingerencja w zyskowne niszczenie lasów wywołuje odwet".
Im dalej w las, tym więcej drzew.
W powieści bohaterów są dziesiątki, jak drzew w opisanym na początku lesie Mnożą się, jak króliki i umierają hurtowo. Nie zdążyłam się przywiązać do żadnego. Nie zapamiętałam imion i nazwisk. Może taki był zamiar Annie Proulx, ale ja mam niedosyt. Chciałabym się przyzwyczaić i pokochać, jak w rasowych powieściach realistycznych. Trochę się na to zanosiło w przypadku Rene, Mari, Duqueta, Jamesa Duke'a i Posey i Jinota. Ale to za mało. Pojawiali się i nagle znikali, umierając w jakiś głupi sposób. Natomiast bogato opisana (w porównaniu z innymi) Lavinia okazała się osobą wyjątkowo antypatyczną i płytką. Nie pomogło nawet jej gadanie o rudzikach. Dlatego ocena dobra.
Ciekawa jest historia starcia się kultury europejskiej i indiańskiej. W tym pojedynku indiańska nie miała szans. Jeden z "białych" mówi: "Indianie to nasz problem. Nie używają ziemi, jak należy, łażą tylko w tę i z powrotem i polują. A Pismo mówi wprost, żeby używać ziemi. A tutaj jest jej tyle, że każdy może robić na niej, co mu się żywnie podoba i ruszać dalej. A Indian nie da się przekonać do właściwego używania ziemi: do karczowania, uprawiania, obsadzania i zbierania. Do hodowania na niej zwierząt. Do wydobywania z niej kopalin. Do czerpania drewna. Mówiąc krótko, to dzicy, nieznający cywilizacji ludzie. I wrogowie chrześcijan." I ten sposób myślenia pozwolił na zabranie całej ziemi, zepchnięcie Indian do rezerwatów, zrobienie z nich podludzi, Indiańców, żebraków i pijaków. "Biali nie rozumieją, że polowanie i łowienie ryb to praca. Dla nich to tylko zabawa. Uważają, że jesteśmy leniwi, bo przez cały czas się bawimy." - mówi jeden z Mikmaków.

Pozostaje wrócić do przeszłości i mitologizować sobie dawne czasy. "Ciągle tylko wczoraj i wczoraj! Wszystko, co dobre, wydarzyło się dawno temu! A teraz...och, teraz...".

Im dalej w las, tym więcej drzew.
"Las na swój sposób pożerał Rene, swojego nieprzyjaciela. Zawsze przed nim wyrastał. Rene nie miał siły przestać go rąbać, a on wyrastał z wigorem na nowo, wypuszczając bezczelnie niezliczone pędy z pni po ściętych drzewach i z wciąż żywych korzeni, jakby nic sobie nie robił z nieustannych wymachów siekiery. Na horyzoncie wciąż było coraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wypożyczyłam na wakacje 3 powieści Bondy: "Pochłaniacz", "Okularnik" i "Lampiony". Nie czytam na ogół takich rzeczy, ale okładki mi się spodobały, machina marketingowa zadziałała i autorka dobrze wygląda. Co to za beznadziejne kryteria! Chciałam po prostu dobrego kryminału. I zawiodłam się srodze. Czytałam już wcześniej dwie powieści i były lepsze. Ale też nie na tyle dobre, żeby się czegoś wartościowego spodziewać po następnych. Jak można napisać kryminał na 600 stron?! Jo Nesbo (mistrz) wystarczy połowa z tego. Następne części mają po około 800. Niesłychane! Chyba rzeczywiście trzeba nie umieć pisać, żeby tyle napisać. 200 stron przed zakończeniem nie miałam ochoty dowiedzieć się, kto zabił i dlaczego. Dosłownie zmęczyłam tę nudną, mdłą, płaską i ciągnącą się jak flaki z olejem książkę. Mirosław Pzylipiak napisał kiedyś książkę "Kino stylu zerowego". Przypomniałam ją sobie, czytając "Pochłaniacz". Tak, to jest właśnie literatura stylu zerowego. Pirate_Ship świetnie ujął to, co myślę, w tej recenzji: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4452642/pochlaniacz/opinia/44825301#opinia44...

Wypożyczyłam na wakacje 3 powieści Bondy: "Pochłaniacz", "Okularnik" i "Lampiony". Nie czytam na ogół takich rzeczy, ale okładki mi się spodobały, machina marketingowa zadziałała i autorka dobrze wygląda. Co to za beznadziejne kryteria! Chciałam po prostu dobrego kryminału. I zawiodłam się srodze. Czytałam już wcześniej dwie powieści i były lepsze. Ale też nie na tyle...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Śniardwy, Mamry, lasy, jeziora, żagle, gospodarstwa agroturystyczne, hotele… Ale to nie te Mazury, które opisywał Wańkowicz. Natura dziksza i północna, naznaczona tytułowym Smętkiem. „Przyroda wschodniopruska zbliża się do człowieka, aby za chwilę powiedzieć: nie zapominaj, że jesteś w puszczy; nie zapominaj, że jesteś marny robak wraz ze swoją łupinką”. I ludzie inni i atmosfera. Mój biegun zimna - czasami wydaje mi się, że nad Lasem Kumiecie (przed laty siedzibie Goeringa) widzę zielony blask zorzy polarnej.
Przeczytałam, bo mieszkam obecnie na Mazurach Garbatych i na każdym kroku natykam się na pruskie dziedzictwo. Próbuję zrozumieć tę ziemię, ale tamen świat przeminął bezpowrotnie.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, kim byli Mazurzy, przeczytajcie. Bo to nie ci, którzy mieszkają na Mazurach od 1945 roku, ale rdzenna ludność, pogardzane przez Niemców ostprojsy, nie rodacy Niemców, „zahukany lud, trzymany w żelaznych kleszczach”, „nieudane pomieszanie dwóch narodów”, miszvolk, a dla Polaków ci, których mowa cuchnie niemczyzną i wyświechtanym plugastwem”. Jedźcie tam, gdzie pieprz rośnie – jak mawiali Niemcy z Rzeszy.
Wańkowicz ze swoją 13-letnią córką Tirliporkiem postanawiają przemierzyć Prusy Wschodnie. Trochę kajakiem Kuwaką przez rzeki i jeziora, a trochę objazdem lądowym. Spotykają nieufnych Mazurów: „Skryte i bojaźliwe milczenie! Czy to nie siedemset lat rządów rodaków Wiecherta wszczepiło w duszę tego ludu nieuleczalną, zdawałoby się, nieufność, ponurość i skrytość”, a żywioł mazurski, który chcieli poznać, „jest wdeptany w ziemię całkowicie”, jak pisze. Widzi sztucznie oraz siłą wytwarzaną na tych terenach niemieckość, prześladowania, niezłomną walkę i smutną rezygnację.
A nad wszystkim polatuje Kłobuk, bożek domowy Mazurów. Sypie iskry, wygląda, jak „ognisto drapako”, straszy i tym, co go nakarmią jajecznicą i posadzą w beczce z pierzem na strychu, obiecuje szczęście.

Śniardwy, Mamry, lasy, jeziora, żagle, gospodarstwa agroturystyczne, hotele… Ale to nie te Mazury, które opisywał Wańkowicz. Natura dziksza i północna, naznaczona tytułowym Smętkiem. „Przyroda wschodniopruska zbliża się do człowieka, aby za chwilę powiedzieć: nie zapominaj, że jesteś w puszczy; nie zapominaj, że jesteś marny robak wraz ze swoją łupinką”. I ludzie inni i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to