-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2018-05-31
2018-05-15
bookpani.blogspot.ch
„Uwielbiam dzieci, pod warunkiem, że są dobrze przyrządzone” – przyznał W. C. Fields. Zabawne? Makabryczne? A może jedno i drugie? Taki właśnie jest „Mainstream” Miroslava Pecha. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyglądałoby życie rodziców dziecka Rosemary po jego przyjściu na świat, sięgnijcie po makabreskę autora „Uczniów Cobaina”. Piekielnie dobra to książka.
Maciej to świeżo upieczony ojciec i niedoceniony pisarz, który miał ambicję „napisania WIELKIEJ POWIEŚCI”, bo „nic mniej wzniosłego go nie interesowało”. Ma na swoim koncie: żonę Klarę, dwumiesięczną córkę Sarę i wydaną książkę „Klaustrofobia otwarta”, która doczekała się „sześciu sprzecznych recenzji” i „wyprzedaży z osiemdziesięcioprocentową zniżką”. A teraz właśnie dostał anonimowego maila ze zdjęciami Klary, potwierdzającymi jej udział w castingu do filmu porno, więc zastanawia się, czy Sara jest jego córką, bo „czytał gdzieś, że aż trzydzieści procent ojców wychowuje nie swoje dzieci”, a poza tym nie powinien się w ogóle żenić. To, co początkowo wygląda na dobrze nam znany z „Uczniów Cobaina” komediodramat, ze strony na stronę zamienia się w coraz mroczniejszą i coraz bardziej nieprzewidywalną makabreskę. Aż po koszmarny finał.
„Mainstream” Miroslava Pecha to nic innego jak wariacja na temat ciągu dalszego „Dziecka Rosemary” Iry Levina. Tam mieliśmy do czynienia z obawami ciężarnej kobiety, które coraz bardziej przypominają paranoję, tutaj mamy szansę obserwować, co dzieje się tuż po przyjściu dziecka na świat. Co prawda mała Sara nie ma w sobie nic z czarciego pomiotu, ale powolny rozkwit obłędu u świeżo upieczonych rodziców wygląda już na diabelskie sprawki. „Mainstream” charakteryzuje taki sam jak w „Dziecku Rosemary” niepokój i podobna wieloznaczność. Z tą tylko różnicą, że tam, gdzie Levin wybiera niedopowiedzenie, Pech idzie w makabrę i groteskę. Nie zmienia to jednak faktu, że do końca nie wiemy, czy to, co się dzieje w powieści, wydarza się naprawdę, czy jest wstrząsającą projekcją lęków młodych rodziców, będących odpowiedzią na zderzenie oczekiwań z rzeczywistością. Wzajemna nieufność i niechęć Macieja i Klary przybiera coraz bardziej koszmarne i kuriozalne kształty, prowadząc w ostatecznym rozrachunku do zbrodni.
W „Mainstreamie” doskonale widać, jak autor „Uczniów Cobaina” ewoluuje – zarówno temat, jak i styl jest dojrzalszy, a Pech coraz odważniej poczyna sobie z igraniem z konwencją. Tutaj jeszcze wyraźniej dochodzi do głosu nieczęsto spotykana umiejętność opisywania otaczającej rzeczywistości przy użyciu absurdu, groteski i czarnego humoru bez popadania w autokarykaturę. Pech bawi się z czytelnikiem, nawet na chwilę nie pozwalając mu odnaleźć się w konwencji ani tym bardziej poczuć się w niej bezpiecznie. To, co realne albo prawdopodobne, równie szybko ustępuje miejsca temu, co absurdalne i groteskowe i na odwrót. Znany już z „Uczniów Cobaina” oszczędny styl Pecha staje się w „Mainstreamie” jeszcze bardziej ascetyczny, acz treściwy, co perfekcyjnie wybrzmiewa w tłumaczeniu. Lakoniczność narracyjna autora stanowi doskonały kontrast makabrycznych opisów, którym – zwłaszcza w końcowych partiach powieści – blisko do scen gore. Autor nie szczędzi okrucieństwa, a my cały czas zastanawiamy się, na ile jesteśmy zdolni – jako ludzie – do podobnych zachowań, także, a może przede wszystkim, we własnej fantazji. Częściowo otwarte zakończenie książki nie daje pożądanej odpowiedzi na pytanie, czy to, czego byliśmy świadkami jako czytelnicy, faktycznie się zdarzyło, czy też zadziało się jedynie w głowach bohaterów. I tylko dziecko, będące przyczynkiem do rozkładu rodziny i rozpadu psychiki upchniętych na siłę w role społeczne rodziców, podobnie jak tytułowe dziecko Rosemary z powieści Levina pozostaje takie, jakie było – zupełnie nieświadome bałaganu, jaki narobiło.
„Mainstream” to mocna i niepokojąca makabreska obyczajowa albo – jak kto woli – horror społeczny, gdzie granica między tym, co realne, a tym, co zrodzone z podszeptów owładniętego paranoją umysłu, jest równie cienka jak między miłością a nienawiścią, prawdą a kłamstwem, dobrem a złem. Miroslav Pech w przewrotny sposób pokazuje nam, że nie trzeba wcale być rodzicem dziecka szatana, żeby znaleźć się w piekle. Piekle własnego umysłu. Piekle ról społecznych. A może po prostu piekle zwanym życiem. A sam „Mainstream”? Dobry jak diabli.
bookpani.blogspot.ch
„Uwielbiam dzieci, pod warunkiem, że są dobrze przyrządzone” – przyznał W. C. Fields. Zabawne? Makabryczne? A może jedno i drugie? Taki właśnie jest „Mainstream” Miroslava Pecha. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyglądałoby życie rodziców dziecka Rosemary po jego przyjściu na świat, sięgnijcie po makabreskę autora „Uczniów Cobaina”. Piekielnie dobra...
2018-04-17
bookpani.blogspot.com
Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.
Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i drugim była wyraźna granica.(…) Ta granica jest wciąż umowna, co chwilę ją ktoś odsuwa lub przysuwa i nie ma w tym żadnych reguł! Czujemy jednak wyraźnie, co się stać może, co się stać nie może, co się stać mogło, a co z całą pewnością nigdy stać się nie mogło”. Ten cytat z opowiadania „Zasłona” otwierającego tom „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” dokładnie oddaje to, co dzieje się w prozie Ivany Myškovej. Autorka nieustanne balansuje na granicy tego, co się wydarza i tego, co wydarzyć się może, i to na płaszczyźnie zarówno treści, jak i formy. W ten oto sposób otrzymujemy zbiór jedenastu tragikomicznych opowiastek, w których Myšková testuje możliwości tak języka, jak i percepcji czytelnika, po mistrzowsku igrając z przyzwyczajeniami tego ostatniego. Równocześnie przy minimalnej liczbie słów przekazuje maksimum treści. I tak się, proszę państwa, pisze opowiadania!
Wszystkie historie w gruncie rzeczy traktują o tym samym: o człowieku. Tyle że Myšková podchodzi do niego nie jak Dostojewski, ale jak Havel, który twierdził, że „człowiek poważny jest strasznie śmieszny”. Dlatego też autorka wrzuca swoich zwyczajnych bohaterów w sytuacje cokolwiek niezwyczajne. A czasami wręcz nadzwyczajne. Zanim jednak to zrobi, uprzedzi nas cytatem z klasyka (Gombrowicza, Musila czy Manna), a sens tej sentencji zacznie się wyłaniać z każdą kolejną linijką opowiadania. Punktem wyjścia dla autorki jest zawsze jakiś banał: zasłona okienna, wizyta teściowej, niewłaściwy pociąg, etc. Te z pozoru niemające wielkiego znaczenia sytuacje za sprawą jednego słowa albo gestu bohatera zamieniają się w absurdalne, groteskowe, a niejednokrotnie i fantastyczne historie. Autorka w najmniej oczekiwanym momencie zbacza z logicznego toku opowieści, prowadząc czytelnika na językowe manowce, a jednocześnie odkrywając przed nim drugie, a niekiedy i trzecie, i czwarte dno danej historii. A każde z nich coraz ciemniejsze. Okazuje się bowiem, że zarówno codzienność, jak i zwykli ludzie mają swoje ciemne zakamarki. I to właśnie robi Myšková w swoich tragikomicznych miniaturach; tak długo skrobie wierzchnią warstwę ludzkiej egzystencji, aż dojdzie do podszewki.
Tak jak wtedy, kiedy za sprawą niezasłoniętego okna spełnia marzenie Soni o tym, by „z jej powodu mężczyźni spadali z dachów, rowerów i wpadali wprost do kanałów” („Zasłona”). Albo kiedy podsuwa Ryszardowi, dziennikarzowi z perwersyjną pasją pożerania psich chrupków, znajomego z kuriozalnym hobby, by „przez cudzą namiętność przypomniał sobie (…) swoją własną” („Zew galasów”). Czy też wtedy, gdy przewraca do góry nogami światopogląd pewnego zgryźliwca, który „z trudem znosił czereśnie i Boże Narodzenie”, bo „nie rozumiał, dlaczego ludzie tak radośnie świętują urodziny kogoś, kto tak koszmarnie skończy” („Zgryźliwiec”). Myšková pozwala nam przejrzeć się w swoich bohaterach, niczym w krzywym zwierciadle. Jesteśmy jak ojciec konduktorki Sylwii, uwięziony w życiu jak głowa zabitego białego jelenia w czarnej oponie („Białe zwierzęta są bardzo często głuche”). Jak tytułowa „Kobieta z żabą”, która zawsze chciała mieć psa, a ma żabę, bo nie wierzy, że zasługuje na coś lepszego. Albo Szczepan z „Hostelu”, który dzięki przyjęciu pod swój dach nieznajomego Francuza uzmysłowił sobie, że „gdyby umiał grać na saksofonie, wszystko byłoby inaczej”, ale to i tak niczego w jego życiu nie zmienia. Czy też bohaterka „Podszewki”, która w chwili, kiedy staje się ofiarą złodzieja, każącego jej opróżnić torebkę, uświadamia sobie, jak wiele rzeczy wpadło pod podszewkę i rozumie już, że „życia nie powinno się odkładać na później”, bo nawet „niektóre rzeczy znoszą odkładanie na później tylko do pewnego momentu, a po nim są bezpowrotnie stracone”.
Za pomocą wyrafinowanego acz subtelnego języka, okraszonego szczyptą ironii (który mógł wybrzmieć jak trzeba dzięki doskonałemu tłumaczeniu Elżbiety Zimnej), kreśli Myšková portrety ludzi, którzy bardzo często wychodzą poza kontury. Bo każda historia jest tak naprawdę jedną i tą samą. To opowieść o człowieku w obliczu absurdu, jakim jest jego życie. Myšková, jak naukowiec podczas doświadczenia, wrzuca swojego bohatera w daną sytuację i przygląda się, co też on zrobi. A i my się przyglądamy, bo nie sposób nie dostrzec w zachowaniu i dylematach bohaterów nas samych. Niby nic nowego, ale miniaturki ze zbioru "Białe zwierzęta są bardzo często głuche" zachwycają świeżością i pomysłowością, bo jedno słowo, gest, sytuacja powoduje lawinę zdarzeń i zdań. Jednak tym, co stanowi o geniuszu opowiadań Ivany Myškovej jest to, że nie są one zamknięte, ale to my, czytelnicy, jesteśmy ich zakończeniem. Autorka – niczym podczas eksperymentu na martwej żabie drażnionej prądem elektrycznym – wysyła impuls, który pobudza nas do kończenia jej historii. W wyobraźni, a kto wie?, może i w realnym życiu.
„Ale co mamy robić? Mamy tylko to…” – mówi bohaterka zamykającego zbiór opowiadania „Długa czerwona nić”, a z nią i Myšková. W życiu najważniejsze jest życie. Reszta jest milczeniem.
bookpani.blogspot.com
Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.
Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i...
2018-04-17
bookpani.blogspot.com
Co do tego, że „człowiek to najokrutniejsze zwierzę” Lize Spit nie ma najmniejszej wątpliwości. Nawet jeśli tym „najokrutniejszym zwierzęciem” jest dziecko, czego nie zawsze chcemy przyjąć do wiadomości. Ja przyjęłam to bez wahania, bo powieść flamandzkiej autorki to precyzyjne, choć miejscami drastyczne studium kiełkującego zła, które w gruncie rzeczy bywa banalne. Dostałam „Szpadlem” w głowę. Bolało.
Historia, którą opowiada Lize Spit, mogłaby wydarzyć się wszędzie, nie tylko na belgijskiej prowincji. Trójka dzieci, przyjaźń na śmierć i życie i okrutna zabawa, która zaczyna wymykać się spod kontroli, prowadząc do tragicznego finału. Czy tak nie mógłby brzmieć nagłówek gazety codziennej albo tytuł reportażu telewizyjnego? Mógłby. Bo „Szpadel” to opowieść, która jest bardzo prawdopodobna. Pod warunkiem, że zaczniemy w końcu wierzyć w to, że dzieci nie są wcale takie niewinne, jak byśmy chcieli je widzieć. Zło u Lize Spit jest pozbawione wieku, płci i usprawiedliwień a jego źródło jest trywialne. I to przeraża najbardziej.
„Trzech muszkieterów”: Eve, Laurens i Pim mieszkają w sennym belgijskim miasteczku Bovenmeer, gdzie nic się nie dzieje. Z wyjątkiem buzujących hormonów głównych bohaterów. Trochę z nudów, a trochę z powodu wspomnianych hormonów chłopcy wpadają na pomysł niewinnej z pozoru zabawy z okolicznymi dziewczętami, którą od biedy można by nazwać czymś pomiędzy „rozbieranym pokerem” a grą „prawda czy wyzwanie”. Zadaniem Eve jest wymyślenie zagadki, którą muszą rozwiązać zaproszone koleżanki, jeśli nie chcą się rozebrać do rosołu, ale wygrać dwieście euro. Jak łatwo się domyślić, żadnej z uczestniczek nie udaje się zdobyć nagrody. Przynajmniej do momentu, kiedy w miasteczku nie pojawia się Elise, której Eve zdradza rozwiązanie łamigłówki. Od tej chwili jednak gra zaczyna toczyć się według zupełnie innych reguł. Kaci i ofiary zamieniają się rolami, ale nikomu nie przychodzi do głowy przerwać okrutnej zabawy. Trzynaście lat po dramatycznym finale gry, która zapowiadała się tak niewinnie, do rodzinne miasteczka wraca Eve. W bagażniku ma bryłę lodu, a w głowie… Otóż to. Trudno tak naprawdę stwierdzić, z czym i po co wraca do Bovenmeer. A przynajmniej nie od razu.
W „Szpadlu” narracja toczy się dwutorowo; towarzyszymy Eve, która jest narratorką, zarówno przez całe upalne lato 2002 roku, jak i w trakcie dnia, podczas którego odbywa ona podróż do rodzinnego miasteczka z niejasną dla nas intencją. Bo uczczenie kolejnej rocznicy śmierci kolegi nie jest jedynym powodem jej wyprawy z Brukseli, o czym bardzo szybko się przekonamy. Dzięki podwójnej perspektywie czasowej łatwiej nam połączyć pewne fakty i nabrać podejrzeń, czemu tak naprawdę służy powrót Eve do Bovenmeer. Tym bardziej, że akcja toczy się równie leniwie, co kolejne letnie dni w sennym belgijskim miasteczku. Dzięki oszczędnemu stylowi i niemal beznamiętnej narracji przyglądamy się temu, co się dzieje, niczym przez oko ukrytej kamery, rejestrującej każdy, nawet najintymniejszy ruch czy gest bohaterów. A wszystko to oczami Eve, która relacjonuje wszystko rzeczowo i bez emocji. Jeśli już pojawia się jakaś refleksja, to jest ona równie oszczędna, jak styl Lize Spit. Otrzymujemy w ten sposób niemal behawioralny zapis wydarzeń, który wcale nie daje odpowiedzi na pytanie, co i dlaczego się stało. I to jest siła tej książki, która co prawda odwołuje się do często podejmowanego tematu brutalnych zabaw dzieci, które wymykają się spod kontroli, ale nie stara się ani moralizować, ani tym bardziej podawać na tacy wyjaśnienia, skąd biorą się złe uczynki. U Lize Spit granica między katem, ofiarą i „ja tylko przy tym byłam” rozmywa się, a zło jest o ile nie banalne, to przynajmniej relatywne. I to udało się pokazać autorce jak na dłoni.
„Szpadel” to precyzyjne, choć miejscami okrutne studium dojrzewania. Zarówno głównych bohaterów, jak i zła. To także równie wnikliwa, co przerażająca powieść inicjacyjna z silnie wyeksponowanym wątkiem psychologicznym. Nasi „trzej muszkieterowie” nie muszą wcale jak bohaterowie „Władcy much” Williama Goldinga znaleźć się na bezludnej wyspie, by ustalać własne okrutne reguły. „Zawsze trzymamy się zasad tylko do pewnych granic” – stwierdza beznamiętnie Eve. I trudno odmówić jej racji.
bookpani.blogspot.com
Co do tego, że „człowiek to najokrutniejsze zwierzę” Lize Spit nie ma najmniejszej wątpliwości. Nawet jeśli tym „najokrutniejszym zwierzęciem” jest dziecko, czego nie zawsze chcemy przyjąć do wiadomości. Ja przyjęłam to bez wahania, bo powieść flamandzkiej autorki to precyzyjne, choć miejscami drastyczne studium kiełkującego zła, które w gruncie...
2018-04-03
bookpani.blogspot.ch
Nie po drodze mi z dolce far niente, gelatto i włoskimi macho, ale kiedy Mario Giordano przedstawił mi ciotkę Poldi, wiedziałam już, że nie tylko wybiorę się z nią na Sycylię, ale i wskoczę za nią do Etny. „Ciotka Poldi i sycylijskie lwy” obfituje w dobry humor jak spaghetti bolonese w kalorie. Te ostatnie, na szczęście, można spalić podczas lektury. Mamma mia! Co to za smaczna i zdrowa książka!
Kim jest ciotka Poldi? Dużo by opowiadać. Niemniej jednak, spróbuję. Od czego by tu zacząć… Poldi, a właściwie Isolda Oberreiter to „ciekawa świata i rozkochana w rozkoszach zmysłów” niemiecka emerytka, która zaczynała dzień od „procecco na przebudzenie”, po nim „espresso z prądem, a potem aplikowała sobie porządny strzał prądu bez espresso”. Rycząca sześćdziesiątka z nieodłączną peruką w kształcie „potężnego czarnego monstrum”, o którym „nikt nie wiedział, co się pod nim kryje” i kolekcjonerka zdjęć policjantów z całego świata, która - mimo siódmego krzyżyka na karku i tuszy - wciąż budziła zainteresowanie płci przeciwnej (z czego zresztą skwapliwie korzystała). „Olśniewające zjawisko” uwielbiające dramatyczne występy, które w przeszłości chodziło „protestować przeciwko tyranii państwa, skandować za prawami kobiet, wyzwoleniem seksualnym i równością edukacyjną”, a także swego czasu „sypiające z rewolucjonistami, gwiazdami rocka, grzecznymi studentami biologii i późniejszymi terrorystami oraz ministrami”. A do tego jeszcze samozwańcza panna Marple. Wystarczy?
Tę bawarską (sex)bombę, gorącą jak Sycylia i wybuchową jak Etna, poznajemy oczami jej siostrzeńca, który jest narratorem, a także przyszłym niedoszłym pisarzem i „częścią inwentarza” ciotki, „na równi z afrykańskimi bożkami z hebanu i porcelanowym pudlem naturalnej wielkości”, w chwili gdy Poldi postanawia wyprowadzić się na Sycylię, by tam „elegancko zapić się na śmierć, spoglądając przy tym na morze”. Niestety, a na nasze czytelnicze szczęście - „stety”, coś wiecznie wchodzi Poldi w paradę i uniemożliwia realizację tej pretensjonalnej wizji własnej śmierci. A wszystko zaczyna się od trupa na plaży.
I to jest właśnie punkt wyjścia sycylijskich perypetii pani detektyw amator, choć mam wrażenie, że wątek kryminalny jest w tej powieści drugorzędny, bo na pierwszy plan wysuwa się komiczna postać bawarskiej panny Marple z fascynującą filozofią życia, która sprowadza się do dwóch podstawowych zasad: „Namaste (witaj), życie” i „A pocałujcie mnie wszyscy w dupę”. Jednym słowem: dolce vita i do przodu! Książka Mario Giordano jest dokładnie taka jak ciotka Poldi: wybuchowa i zabawna. Bo Poldi to bohaterka, która przełamuje stereotyp starszej pani, która dzierga sweterki na drutach i trzyma w książce do nabożeństwa zdjęcie ukochanego z młodości. Ta tutaj nie tylko nie da sobie w kaszę dmuchać (ani nawet w spaghetti), ale kiedy trzeba, błyśnie udem, rzuci mięsem, a nawet wypali z fuzji. Brawa dla tej pani! I dla autora, który ją powołał do życia. Jednak oprócz bawarskiej panny Marple Giordano serwuje nam całą galerię przezabawnych postaci; mamy tu safandułowatego siostrzeńca, który wiecznie „pisze”, ale nic z tego nie wynika, commissario Montanę, jawiącego się jako Marcello Mastroianni z lekkim brzuszkiem oraz tym i owym za uszami, temperamentne sycylijskie ciotki, eleganckich lokalnych mafiosów, fanatycznego wielbiciela Hörderlina i jeszcze kilka osób. A wszystko to na tle Sycylii wraz z całym jej kolorytem lokalny, który Giordano pokazuje raz z czułością, raz z przymrużeniem oka, a niejednokrotnie i z przekąsem.
Powieść Mario Giordano to zgrabnie skrojona humorystyczna powieść, która oprócz tego, że bawi i podaje w lekkostrawnej postaci garść całkiem przydatnych informacji i ciekawostek na temat włoskiej kuchni i kultury (wiedzieliście, że „im mniejszy mężczyzna, tym bardziej niebezpieczny i większe prawdopodobieństwo, że jest mafiosem”?), to jeszcze niesie jasne jak słońce na włoskim niebie przesłanie: język sycylijski nie zna czasu przyszłego; żyjemy tu i teraz. Amen.
bookpani.blogspot.ch
Nie po drodze mi z dolce far niente, gelatto i włoskimi macho, ale kiedy Mario Giordano przedstawił mi ciotkę Poldi, wiedziałam już, że nie tylko wybiorę się z nią na Sycylię, ale i wskoczę za nią do Etny. „Ciotka Poldi i sycylijskie lwy” obfituje w dobry humor jak spaghetti bolonese w kalorie. Te ostatnie, na szczęście, można spalić podczas lektury....
2018-03-19
bookpani.blogspot.ch
Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta? Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość przerażających odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby…?”.
„Wyspa” wstrząsnęła Islandią, wywołując burzliwą dyskusję na temat fundamentów państwowości oraz norm społecznych. Chyba nie odkryję Ameryki, jeśli stwierdzę, że powieść opisująca katastrofę, która dotyka kraju czytającego, zawsze będzie odbierana przez niego bardziej osobiście i emocjonalnie niż zupełnie irracjonalna ślepota abstrakcyjnego społeczeństwa z książki Saramago. Zwłaszcza jeśli kryzys nawiedza kraj, który uchodzi za jeden z najlepiej zorganizowanych a jego społeczeństwo za wzorcowe. Polskiemu czytelnikowi trudno pewnie do końca pojąć lęk islandzkiego odbiorcy, bo gdzie nam tam pod względem organizacji do Islandii… Poza tym, zerwanie łączności w państwie, które leży w samym środku Europy, a nie na odciętej od świata wyspie, nie budzi jednak aż takiego strachu. Za dyskusję, którą wywołała „Wyspa” na Islandii, jak również za popularność tej książki na tytułowej wyspie odpowiada odwołanie się przez Björnsdóttir do dwóch lęków jej rodaków: strachu przez zaburzeniem idealnego wręcz porządku oraz przed zagrożeniem, jakim jest dosłowne odcięcie kraju od świata. Obydwie obawy są w przypadku Islandii uzasadnione. Dlatego mimo iż autorka pokazała pewne uniwersalne mechanizmy, które sprawiają, że nawet najlepiej zorganizowane państwo i społeczeństwo w obliczu kryzysu robi cywilizacyjny krok wstecz i pozwala dojść do głosu pierwotnym instynktom, to jej dystopiczna wizja wciąż pozostaje bardzo… islandzka. W tym kontekście „Wyspa” wydawać się może literacką odpowiedzią na islandzką traumę związaną z mającym miejsce dekadę temu kryzysem finansowym, który sprawił, że kraj ten musiał zmierzyć się z tym, że nie jest jednak tak autonomiczny i samowystarczalny, jak by się mogło wydawać. John Donne, którego słowa „żaden człowiek nie jest samoistną wyspą” są mottem „Komu bije dzwon” Ernesta Hemingaya a przywoływany są również przez Björnsdóttir, sprawdzają się – jak widać – także w przypadku… wyspy. I to dosłownie.
Islandia traci łączność z całym światem. Gospodarka upada w dwa miesiące, społeczeństwo dzieli się na coraz mniejsze, pierwotne zbiorowości, w szpitalach brakuje antybiotyków i środków przeciwbólowych, co sprawia, że ludzie umierają z błahych powodów, butiki i restauracje ustępują miejsca giełdom wymiany suszonych łbów dorsza i worków mąki, a brak kontaktu ze światem okazuje się "eliksirem życia" dla Kościoła i polityków, tym bardziej że zjednoczonemu do tej pory społeczeństwu zaczyna przeszkadzać każda inność. A odpowiedzi na pytanie, jak to się stało (katastrofa ekologiczna?, promieniowanie?, atak terrorystyczny?), nadal nie ma. Kraj, który mógł się pochwalić tym, że jest samowystarczalny i świetnie zorganizowany cofa się do średniowiecza, a może nawet do epoki kamienia łupanego, gdzie najważniejsza staje się walka o przetrwanie. Zwłaszcza że na pozbawionej kontaktu ze światem zewnętrznym wyspie kończą się zapasy żywności i głód zaczyna zaglądać Islandczykom w oczu. A kiedy brzuchy są puste, w głowach budzą się demony.
Na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności, patrzymy oczami Hjaltiego (dziennikarza), Marii (skrzypaczki i matki dwójki dzieci: Margaret i Eliasa), Mary (córki Marii, która zmienia imię po ucieczce z domu) i Leifura (lekarza), co ma nam pomóc lepiej zrozumieć sytuację, w jakiej znaleźli się pojedynczy Islandczycy. Postaci nie są jednak pogłębione psychologicznie a imienne rozdziały – dzięki którym możemy oglądać to, co się dzieje, oczami poszczególnych bohaterów – nie dają, mimo tej zwielokrotnionej perspektywy, pełniejszego obrazu islandzkiej apokalipsy. Sytuacja każdej z postaci jest jedynie zarysowana, a to dlatego, że zbyt szybko wchodzimy w skórę kogoś innego a te relacje nie zawsze się uzupełniają. Szkoda, bo bohaterowie są przedstawicielami ważnych grup społecznych i zawodowych (dziennikarz, artystka, uczennica, lekarz) i ich historie mogłyby nam wiele powiedzieć o tym, jak katastrofa wpływa zarówno na relacje międzyludzkie, jak i na samą jednostkę. Tak szybki przeskok między historiami poszczególnych postaci nie daje czytelnikowi szansy ani na bliższe przyjrzenie się bohaterom (co pozwoliłoby na lepsze zrozumienie ich motywacji), ani na nawiązaniu z nimi więzi (co umożliwiłoby emocjonalne podejście do pojedynczych tragedii). To wszystko sprawia, że fabuła traci trochę na wyrazistości, dochodzi do osłabienia akcji, a co za tym idzie, także napięcia.
To natomiast, co się udało Björnsdóttir naprawdę dobrze pokazać, to przedstawienie reakcji rządu na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności. Mimo że państwo to uchodzi za najlepiej zorganizowane, działania rządzących w obliczu kryzysu nie odbiegają wcale od tych, jakie mogły być udziałem władz każdego innym kraju i w przypadku każdej innej katastrofy. Działania Hjaltiego, który porzuca dziennikarstwo społeczne na rzecz współpracy z rządem i tworzenia „pokrzepiających materiałów edukacyjnych” oraz Elin – ambitnej i pozbawionej skrupułów polityk wykorzystującej sytuację kryzysową do zrobienia kariery, pokazują, że w przypadkach tego rodzaju tragedii pierwszą ofiarą jest zawsze prawda. Islandia upada, a rząd karmi ludzi mową-trawą, zapewniając, że kraj „pełną parą zmierza ku samowystarczalności i bezpieczeństwu”. Ukłon należy się też autorce za zwrócenie uwagi na to, co w postapokaliptycznym świecie dzieje się z ludźmi kultury i sztuki, bo raczej nikt o nich w takiej sytuacji nie pamięta. Na szczęście Björnsdóttir nie zapomina i pokazuje ich dramat na przykładzie historii skrzypaczki Marii, która bardzo szybko orientuje się, że choć granie na skrzypcach to i tak ciężki kawałek chleba, to w obliczu autentycznego głodu, ona i jej talent są zupełnie bezwartościowe. Artysta znajduje się na najniższym szczeblu hierarchii społecznej, bo „naród zawsze myśli o tym, żeby napełnić brzuch i bak, dopiero potem można zacząć rozmawiać o sztukach pięknych i literaturze”. W zasadzie nie potrzeba kryzysu, żeby to stwierdzić, niemniej jednak jako przedstawicielkę wolnego zawodu z jednej strony mnie to zafrapowało, z drugiej - ulżyło mi, że apokalipsa (dowolnego rodzaju) wciąż jeszcze przede mną.
Bez wątpienia potrzebne nam dziś dystopie. I nawet jeśli Björnsdóttir nie straszy tak jak Sarmago czy King, to i tak zasiewa ziarno niepokoju, które może trafić na podatny grunt naszej wyobraźni. I oby trafiło.
bookpani.blogspot.ch
Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta? Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość przerażających odpowiedzi na...
2018-03-18
bookpani.blogspot.ch
Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy. No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie chcę trzeźwieć.
Choć stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej szekspirowska Julia. To anty-Julia, a może po prostu Julia na miarę naszych czasów. Julie, główna bohaterka a zarazem narratorka „Macochy” Petry Hůlovej to „zarozumiała baba na samozatrudnieniu”, czyli korzystająca z „pomocnej dłoni alkoholu” pisarka produkująca taśmowo harlequiny, która „zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarnia szmal do kabzy”. To także rozwiedziona („mąż był cholerykiem, ale cholerykiem radosnym jak szczypiorek na wiosnę”) matka dwójki dzieci („pragnienie rodzicielstwa zostało wymuszone jak odpowiedź ucznia przy tablicy, patrz, co narobiłeś, przez ciebie będzie nas więcej”). Jak również kochanka pana „złotej rączki” Jardy, „który potrafi naprawić wszystko co się popsuje, z wyjątkiem pęknięć pojawiających się w jego związku z Julie”. A tak poza tym, „ascetyczna introwertyczka ze skłonnością do ekshibicjonizmu”, posiadająca „rzadki dar: potrafi za pomocą ogromnej ilości słów nie przekazać zupełnie nic i na odwrót”. I to właśnie ów rzadki dar narratorki jest najbardziej urzekający w tej książce. Język „Macochy” idealnie oddaje zarówno gonitwę, jak i bijatykę myśli zachodzącą w głowie głównej bohaterki. To natomiast, co może się wydawać pozbawioną ładu i składu paplaniną, jest tak naprawdę lingwistyczną wiwisekcją kobiety XXI wieku. A dzięki fenomenalnemu przekładowi Julii Różewicz, która po mistrzowsku okiełznała żywioł, jakim jest język prozy Hůlovej, otrzymujemy powieść chwytającą za gardło od pierwszego do ostatniego zdania.
„Macocha” to nawet nie monolog, to – pozornie niekontrolowany – słowotok, który jest wygłaszany przez narratorkę na jednym wdechu. I jednym tchem się go czyta. Bo powieść Petry Hůlovej powinno czytać się bez odkładania książki; tylko tak może wybrzmieć jak należy rytm tej prozy. A właściwie prozy graniczącej z poezją, prowadzącej nieustannie grę słowną, naszpikowanej spiętrzonymi metaforami balansującymi na granicy kiczu i artyzmu, nieujarzmionej językowo, a równocześnie utrzymanej w ryzach. „Macocha” jest jak otwarcie drzwi z buta, jak siarczysty policzek i jak uderzenie pięścią w brzuch. Zapiera dech w piersiach zarówno tym, o czym mówi główna bohaterka, jak również tym, jak mówi. A ma wiele do powiedzenia. Kiedy jednak zdamy sobie już sprawę, że bierzemy udział w pijackiej odysei umysłu Julie, będziemy musieli łapać w lot, o co jej chodzi. Oczywiście, jeśli zdążymy złapać oddech.
„Macocha” to bluźniercza spowiedź trzech kobiet ukrytych w jednej. Kobiety pijącej, która po kolei traci wszystkie punkty oparcia. Kobiety piszącej, borykającej się z dramatycznym dysonansem, bo z jednej strony jest dumna ze swoich książek, mimo że „jedna od drugiej się nie różni”, bo „wszystkie są o miłości i dobrze się kończą”, a z drugiej wciąż ją boli, że „Czech zainteresowany ambitną twórczością rówieśników to zjawisko tak samo rzadkie jak szafran w czeskiej kuchni”. Kobiety rodzącej i wychowującej, która chciała dziecko „odhaczyć, mieć z głowy i już do końca życia myśleć tylko o pisaniu”. To fenomenalny mentalny striptiz. Bohaterka „Macochy” rozbiera się słowo po słowie, zrzucając z siebie każdą z przypisanych jej a priori ról. Aż staje się tytułową macochą, czyli kobietą nienależącą do jedynie słusznej kategorii kobiet, czyli matki. Pejoratywnie nacechowane słowo zyskuje w ten sposób u Hůlovej zupełnie nowe znaczenie. A to dlatego, że Julie wie, że „rzeczywistość ma konsystencję lepką i mokrą jak wypluty cukierek, do którego klei się co bądź, lecz przy odrobinie chęci można go umyć i dużo wyraźniej zobaczyć świat, z tym że większość z nas woli pod żadnym pozorem nie opłukiwać cukierka. Lepkość chroni niczym tłusta osłonka niemytego ciała przed bakteriami niechcianych wątpliwości”. Monolog tytułowej macochy to nic innego jak nieustanne wycieranie tego lepkiego cukierka za pomocą narastających watpliwości.
„Macocha” jest prowokacyjną, bezkompromisową i brutalnie szczerą powieścią, która rozprawia się z mitem „prawdziwej kobiety”. Choć „wszystkie bohaterki, które tworzy, niepoprawnie romantyczne, rodzą się z jej wyrzutów sumienia”, Julie z powieści Hůlovej nie jest i nie będzie „Julią wierną na balkonie”. Będzie z tego balkonu krzyczeć, co myśli. Głośno, na całą ulicę i na cały świat. Dlatego pozwolę sobie doradzić co wrażliwszym czytelnikom, którzy uważają, że kobiecie nie przystoi pić, przeklinać i otwarcie mówić o przeznaczeniu kobiety per „błogosławiony bęben”, by raczej sięgnęli po harlequiny pisane przez bohaterkę „Macochy”. Tam kobiety są miłe i nieskomplikowane. Jak to z kobietami, które istnieją tylko na papierze, bywa.
bookpani.blogspot.ch
Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy. No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie chcę trzeźwieć.
Choć stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej...
2018-02-20
bookpani.blogspot.ch
No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu, która pozwala osiągnąć szczyt lingwistycznej rozkoszy. Palce lizać! Głównie od gorączkowego przewracania kartek.
Jeśli coś nazywa się „mistyczny gastro-porno thriller”, to oznacza tylko jedno: porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy zaczynacie to czytać, bo… nie będzie wam do niczego potrzebna. Możecie mieć za to niezachwianą wiarę w to, że zabawa będzie przednia.
Komisarz Durman kocha napychać brzuch, chędożyć niewiasty (głównie te przypadkowo spotkane albo lekkich obyczajów, co – rzecz jasna – się nie wyklucza) i łamać sobie głowę zagadkami kryminalnymi. Dokładnie w tej właśnie kolejności. Nic więc dziwnego, że kiedy na jego drodze – gdzieś między knajpą a burdelem – pojawi się „tajemniczo okaleczony trup”, zabije mu to ćwieka i wzmoże detektywistyczny apetyt. A ten rośnie w miarę jedzenia. To znaczy, czytania. Bo nabieramy go razem z komisarzem, który – otwierając śledztwo – otwiera przed nami podwoje XIX-wiecznej Pragi, a właściwie jej ciemnego oblicza. A że Durman ma ogromny apetyt, i to po równo na: krowie i dziewczęce policzki, przepiórcze i kobiece piersi oraz gęsie i damskie kupry, włóczymy się z nim głównie po oberżach i domach publicznych. Tam, gdzie raczej sami byśmy nie trafili bez wtajemniczonego przewodnika. Paradujemy po czeskiej stolicy w przededniu wojny austriacko-pruskiej, rozkoszując się wraz z komisarzem jadłem, napojem i kobiecym udem (choć jako czytelniczka wolałabym, rzecz jasna, męskie…), a równocześnie – za sprawą obecności sekretnej organizacji Ordo Novo Ordini, niemniej zagadkowych Czcicieli Srebrnej Kotki czy tajemniczego Pana – przyglądamy się odchodzącemu staremu światu i nieśmiałym zapowiedziom nowego porządku. Widzimy, jak odchodzi do lamusa papier gazetowy na rzecz rzyciowego i smakujemy nowego narkotyku ludzkości – cukru. A że śledztwo toczy się leniwie, bo komisarza Durmana bardziej zajmują kulinarne i seksualne eksperymenty, jak również platoniczne (sic!) uczucie do panny Libuszki Jedwabnej, mamy czas na przyjrzenie się temu niezwykłemu światu. I choć po drodze wstępujemy do egzaltowanego Paryża i robimy wypad do egzotycznego Meksyku, to i tak na koniec wracamy do Czech, żeby spokojnie doczekać zaskakującego końca całej historii. Oczywiście, od początku do końca grubymi nićmi szytej.
„Młyn do mumii” to przede wszystkim hołd złożony Pradze i czeskiemu humorowi. Bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że Stančík robi nas w konia, prawda? Powieść jest jak wyborny koktajl gatunkowy; wstrząśnięty, zmieszany i polany grubą warstwą ironii. Czego tutaj nie ma! Jest powieść historyczna i grozy, podróżnicza i fantastyczna, detektywistyczna i erotyczna, a wszystkiemu patronuje wszechobecna groteska i przesada. W końcu już sama postać głównego bohatera to jawna kpina, jako że Durman to krzyżówka dystyngowanego Sherlocka Holmesa, wyuzdanego Casanovy, a także sprytnego detektywa Nicka Cartera z czechosłowackiej komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, który w tym doskonałym pastiszu kryminału stawia czoła krwiożerczej… roślinie. Co ciekawe, ta misternie utkana historia, z narracją stylizowaną na XIX-wieczne powieści, gdzie nie tyle istotna jest intryga, co sam sposób jej opowiedzenia, dotyka w gruncie rzeczy spraw metafizycznych, które wyzierają niekiedy spod groteski i hiperboli. Wtedy między zębami Durmana obok kości i chrząstek z mięsiwa zazgrzyta ziarno prawdy.
Jednak ta barwna i iście wybuchowa mieszanka potraktowanych z przymrużeniem oka faktów historycznych i naukowych, a także odniesień do innych niż literatura gałęzi sztuki, jak również rozbuchana i nieposkromiona jak apetyt Durmana na gęsie i damskie kupry fantazja autora, nie mogłaby wybrzmieć jak należy bez dobrego przekładu. A „Młyn do mumii” to kilkugodzinny lingwistyczny orgazm. Język powieści jest równie giętki i miękki co język, którym komisarz próbuje potrawki z piersi nietoperza i dziewiczych ust Libuszki Jedwabnej. Mięsisty i soczysty niebywale sugestywnie opisuje zarówno gastro- jak i pornoekscesy, a jednocześnie świetnie radzi sobie z archaiczną leksyką i urzeka karkołomnymi słowotwórczymi konstrukcjami. Już same tytuły rozdziałów to wyżyny lingwistycznej finezji. Mirosław Śmigielski mógłby – a mogę to śmiało powiedzieć, bo nie jest to moje pierwsze spotkanie z tym tłumaczem – przełożyć nawet czeską książkę telefoniczną, a i tak czytałoby się ją z zapartym tchem i wypiekami na twarzy.
Jeśli czujecie wilczy apetyt na kawał dobrej, niesztampowej literatury, dodajcie „Młyn do mumii” do swojego książkowego menu. Zapewniam, że będziecie jeść Stančíkowi z ręki.
bookpani.blogspot.ch
No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu,...
2018-02-04
bookpani.blogspot.ch
Cieszę się, że „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna w doskonałym przekładzie Dobromiły Jankowskiej trafiła na półkę z literaturą piękną. Ta książka przywraca mi wiarę, że literatura wciąż potrafi być piękna. Jak to drzewiej bywało.
Chociaż „Legenda o samobójstwie” jest fikcją, tytułowe samobójstwo jest faktem. Ojciec autora rzeczywiście odebrał sobie życie a wymowny tytuł książki oddaje dokładnie to, (o) czym jest ta powieść. Mianowicie jest to zbiór sześciu fikcyjnych historii ze zmieniającymi się narratorami, który mają swój początek w autentycznym wydarzeniu. A to wszystko dlatego, że śmierć ojca jest dla Vanna punktem wyjścia do snucia na poły autobiograficznej opowieści zatytułowanej „co by było, gdyby…”, która z kolei zamienia się w uniwersalne rozważania o życiu i śmierci. Ale ustalmy najpierw fakty.
Ojciec Davida Vanna, Jim, popełnił samobójstwo. Fakt. David Vann nie zgodził się wyjechać z nim na Alaskę. Fakt. Chociaż to zła kolejność. Najpierw David odmówił, a potem odebrał sobie życie. Mając tę wiedzę, łatwiej nam zrozumieć, czym jest „Legenda o samobójstwie”. W powieści alter ego autora – Roy przystaje na propozycję ojca. Zamienia słoneczną Kalifornię na zimną i wietrzną alaskańską wyspę Sukkwan, a wygodne życie wśród zdobyczy cywilizacji na odciętą od niej dziką głuszę. W tej ciszy i dziczy obaj próbują przetrwać tak w starciu z siłami natury, jak i ze sobą. Zaczynamy się domyślać, że tak naprawdę zaproszenie syna na wyspę Sukkwan jest dla Jima ostatnią (i dramatyczną) próbą ocalenia nie tyle skomplikowanej relacji na linii ojciec – syn, co samego siebie. To najdłuższa i najlepsza część powieści, w której dochodzi do głosu zarówno potężny ładunek emocjonalny tej historii, jak i talent pisarski Vanna, który – dzięki wyśmienitemu przekładowi Dobromiły Jankowskiej – możemy podziwiać w pełnej krasie. Za sprawą oszczędnej narracji widzimy, jak autor waży słowa. A każde z nich waży tyle, ile tysiąc słów. I tu możemy mówić o czystej poezji tej prozy. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że Vann ma coś z Ernesta Hemingwaya, który nie tylko pisał o surowej naturze i przekazywał czyste emocje, ale także trzymał pióro na wodzy.
Niemniej śmierć ojca Roya nie jest jedyną w tej powieści. Tak dosłownie, jak i w przenośni. Wiele tam umierania, bo książka Davida Vanna to historia nie tylko samobójstwa, ale i utraty, rozczarowania, a także rezygnacji. Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że powieść mówi tylko o śmierci, bo jest w niej mnóstwo życia; wbrew umieraniu, ale i – paradoksalnie – zgodnie z nim. Bohaterowie odczuwają ból związany zarówno ze śmiercią, jak i z samym faktem ludzkiej egzystencji tak samo mocno jak fizyczny głód czy odmrożenia. W zasadzie można postawić znak równości między doznaniami fizycznymi i psychicznymi postaci. Tak samo jak między prawdą a fikcją w powieści. „Legenda o samobójstwie” jest równocześnie i jednym, i drugim. Bo musimy znać prawdę, żeby móc zacząć lekturę, ale jednocześnie w kluczowym momencie książki autor sprowadza tę prawdę do czystej fikcji. Przewrotną (jak bardzo, przekonacie się mniej więcej w połowie książki) historią pobytu Jima i Roya na wyspie Sukkwan David Vann próbuje – imaginacyjnie – zmienić bieg autentycznych wydarzeń, a właściwie opowiedzieć je sobie na nowo, a także uporządkować relacje z ojcem, co niewątpliwie można rozpatrywać w kategoriach freudowskiej autoterapii za pomocą słów. Jednocześnie serwuje nam, czytelnikom, kawał dobrej literatury.
„Legenda o samobójstwie” jest piękna. Tak, jak tylko piękna potrafi być literatura nazywana piękną. Jest jak majestatyczna uroda Alaski – zachwyca, poraża i przenika do szpiku kości. Tak językowo, jak i emocjonalnie.
bookpani.blogspot.ch
Cieszę się, że „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna w doskonałym przekładzie Dobromiły Jankowskiej trafiła na półkę z literaturą piękną. Ta książka przywraca mi wiarę, że literatura wciąż potrafi być piękna. Jak to drzewiej bywało.
Chociaż „Legenda o samobójstwie” jest fikcją, tytułowe samobójstwo jest faktem. Ojciec autora rzeczywiście odebrał sobie...
2018-01-28
www.bookpani.blogspot.ch
Dobry ten „Kredziarz”. I to nie dlatego, że serwuje nam historię, o której wcześniej nie słyszeliśmy (bo słyszeliśmy), ale dlatego, że C. J. Tudor umie ją opowiedzieć. To trochę jak z bajkami – niby każdy wie, o czym jest „Czerwony Kapturek”, ale tylko nieliczni są w stanie opisać to tak, że włos się jeży na głowie. A pani Tudor to potrafi.
„Sekrety są jak odbyty. Wszyscy je mamy, ale jedne są brudniejsze od innych”. Może to niezbyt ładne porównanie, lecz za to czysta prawda. Piątka dzieciaków, jedne zwłoki, tysiąc tajemnic – tak można by streścić debiutancką powieść C. J. Tudor. Ile takich historii słyszeliśmy? Dużo. Sam Stephen King opowiedział nam już kilka podobnych. Jednak „Kredziarz” wygrywa z innymi analogicznymi książkami o paczce przyjaciół z prowincji, których łączy mroczny sekret z dzieciństwa, i to nie tyle samą kryminalną opowieścią, ile sposobem jej podania. Autorka doskonale oddaje klaustrofobiczną atmosferę małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego, ale niekoniecznie jego sekrety, i udowadnia, że „dorosłość jest zwykłą iluzją”, bo każdy z nas – już jako dorosły – wciąż nosi w sobie dziecięce traumy i marzenia, które nie zawsze dorastają. A właściwie nigdy. Potwierdza też maksymę dr. House’a, że „wszyscy kłamią”, i to bez wyjątków.
Eddie Adams wiedzie spokojne nastoletnie życie w sennej mieścinie na południu Anglii. Ma tatę, który powinien nosić garnitur i wychodzić rano do pracy, ale zamiast tego siedzi przez cały dzień w szortach i gapi się w komputer, nazywając to „zleceniami”, oraz mamę, która jest lekarzem i „pomaga kobietom w tarapatach”, cokolwiek to naprawdę znaczy. I jak na nastolatka przystało, ma też paczkę przyjaciół, na którą składa się cała galeria młodocianych osobowości: chłopczyca, bogaty goguś, cwaniak i ciamajda. Chłopak przeżywa mniejsze i większe dramaty, choć w tym wieku wszystko zwykle wydaje się za duże. Aż dochodzi do prawdziwej, tym razem niewyolbrzymionej, tragedii, a nawet do dwóch. Do pierwszej – kiedy w wesołym miasteczku zdarza się poważny wypadek, do drugiej – kiedy nasza patchworkowa piątka znajduje w lesie zwłoki, do których doprowadzają ich – niczym podczas zabawy w podchody – rysunki kredą. Wzorowane na takich, jakich przyjaciele używali zwykle do przekazywania sobie informacji, bo – jak się domyślamy – w latach osiemdziesiątych trudno było o smartfona. Od tego momentu nic już nie będzie takie, jakie było. Ani teraz, ani nigdy.
Akcja toczy się dwutorowo: w latach osiemdziesiątych, kiedy to narratorem jest kilkunastoletni Eddie, i w 2016 roku, gdy miejsce Eddiego zajmuje Ed –czterdziestokilkuletni nauczyciel z problemem alkoholowym i koszmarami z dzieciństwa. Razem z nim odbywamy „podróż w przeszłość. Ale tym razem nie do słonecznej krainy przyjemnych wspomnień”. Kroczymy za to „mroczną ścieżką zarośniętą plątaniną kłamstw i tajemnic (…) Drogą oznaczoną kredowymi rysunkami”. Bo tajemniczy Kredziarz – koszmarne wspomnienie z dzieciństwa całej piątki, ten sam, który doprowadził ich swoimi kredowymi bohomazami do zwłok, znów daje o sobie znać. Konsekwentnie prowadzona podwójna linia czasowa może stanowić dla autora nie lada wyzwanie, ale C. J. Tudor radzi sobie z nią doskonale, nie gubiąc przy tym tempa. Płynnie przechodzimy z przeszłości do teraźniejszości i na odwrót, idąc tropem kredowych rysunków, a przy okazji przyglądając się lokalnemu kolorytowi miasteczka, które mogłoby być każdym miasteczkiem na świecie. A właściwie każdą zamkniętą społecznością w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. W końcu „prowincja to nie jest miejsce, tylko sposób myślenia”. Niewątpliwym plusem „Kredziarza”, obok lekkiego, ale niepozbawionego pazura pióra C. J. Tudor (które mamy okazję poznać dzięki bardzo dobremu przekładowi Piotra Kalińskiego) i świetnie oddanej dusznej atmosfery sennej angielskiej mieściny, jest ciekawie skonstruowana i pogłębiona psychologicznie postać głównego bohatera, a zarazem narratora, który przekonuje się na własnej skórze, że „nie zawsze definiują nas nasze osiągnięcia, bywa, że ważniejsze są zaniedbania. Nie tyle kłamstwa, ile prawdy, które postanowiliśmy przemilczeć”. Udał się C. J. Tudor Eddie, a jeszcze bardziej Ed. Udźwignął ciężar historii, autorka zaś sprostała zadaniu kreacji wiarygodnej i nieoczywistej charakterologicznie postaci. Dzięki temu mniej nas zajmuje, kto zabił, a bardziej to, jak zetknięcie ze zbrodnią wpływa na dziecko, także na długo po tym, kiedy przestaje nim być. A dokładniej: na jego pojmowanie prawdy i kłamstwa.
Choć nie ze wszystkimi rozwiązaniami (zwłaszcza finałowymi) w „Kredziarzu” się zgadzam, to jednak ostatnia scena pokazuje, że ta książka jest zdecydowanie czymś więcej niż kolejną opowieścią z trupem w roli głównej (lub w tle), którą zapomina się zaraz po zamknięciu. Mocny rys psychologiczny tego thrillera sprawia, że będzie nam i siedział, i mieszał w głowie – tak jak bohaterom tajemniczy Kredziarz. Polecam. Nawet jeśli nie będziecie mieć po tej lekturze ust pełnych kredy, to przynajmniej będziecie czuć jej posmak na długo po odłożeniu powieści.
I uważajcie na rysunki kredą. Tak na wszelki wypadek.
www.bookpani.blogspot.ch
Dobry ten „Kredziarz”. I to nie dlatego, że serwuje nam historię, o której wcześniej nie słyszeliśmy (bo słyszeliśmy), ale dlatego, że C. J. Tudor umie ją opowiedzieć. To trochę jak z bajkami – niby każdy wie, o czym jest „Czerwony Kapturek”, ale tylko nieliczni są w stanie opisać to tak, że włos się jeży na głowie. A pani Tudor to potrafi. ...
2018-01-15
bookpani.blogspot.ch
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo? Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie wystarczało „i żyli długo i szczęśliwie”. A Viewegh zaspokoił moją ciekawość. Do syta.
Piękny, sławny i bogaty książę Mojmir poślubia nieśmiałego Kopciuszka – córkę woźnicy, Hedvikę. A właściwie znany (także ze swojego rozbuchanego życia towarzyskiego) pisarz, kierowany wewnętrznym głosem (krzyczącym: przeleć ją!), bierze sobie za żonę zahukaną i bujającą w obłokach bibliotekarkę, bo – jak wiadomo – „naiwne pragnienie raju czyni z kobiety łatwą zdobycz”. Albo inaczej: nieśmiała i romantyczna bibliotekarka wychodzi za mąż za uznanego pisarza, z tym że „być może myślała, że chodzi jej o Mojmira, lecz jej jajniki tak naprawdę interesowały wyłącznie jego DNA”, bo marzył jej się domek z ogródkiem i trójka dzieci, a Mojmir „sądził, że troje dzieci to za dużo, ale poza tym był tą wizją oczarowany”. No, a potem żyli długo i szczęśliwie. A co było dalej? Otóż to...
Właśnie od tego tak naprawdę zaczyna się „Ekożona”. Pierwsze chwile małżeńskiego raju są tak krótkie jak liczba stron, na których zostały opisane. Bo z czasem zaczynają pojawiać się schody, i to o coraz wyższych stopniach trudności. Finezyjna poezja miodowego (i to niejednego) miesiąca zamienia się coraz bardziej w ciężkostrawną prozę życia. Zwłaszcza kiedy Mojmir – wierzący, że poślubił kobietę, która „jest wierna, sika na siedząco i nie uważa ciepłego obiadu z dwóch dań za drobnomieszczański przeżytek” – odkrywa, że Hedvika coraz szybciej (i skuteczniej) oddala się od niego, oddając nowej namiętności – ekożyciu. Problem w tym, że jej pasja doprowadza go do szewskiej pasji. Trochę irytujące, prawda? Z kolei Hedvika – która wykonała plan: usidlić, rozmnożyć się i wyzerować konto – postanowiła odstawić męża na boczny tor. Zresztą, jakiego męża? Raczej „homo erectus” (i to w podwójnym tego drugiego słowa znaczeniu) w marynarce od Armaniego, gdzie „na zewnątrz bicepsy i tricepsy, a pod spodem deprexolet i diazepan”. Także irytujące, czyż nie? Bo u Viewegha wszyscy są irytujący do granic możliwości. I o to właśnie chodzi. Ostrze satyry u autora „Ekożony” to miecz obosieczny – po równo tnie tak jedną, jak i drugą stronę, co ciekawe – przy udziale narratora, którym jest mieszkająca z Mojmirem i Hedviką (i to od siedmiu lat!) doula. Oczywiście, również irytująca.
„Ekożonę” czyta się jak współczesną – także pod względem językowym – baśń, w której Sinobrody zabija w swojej żonie indywidualność i niezależność, a Kopciuszek (a tak naprawdę Śpiąca Królewna) po przebudzeniu okazuje się sprytną i wyrachowaną femme fatale, która nie da sobie w kaszę dmuchać. To znaczy – jak na ekożonę przystało – w biokaszę. Współczujemy raz jemu, raz jej, a jednocześnie tak jedno, jak i drugie doprowadza nas do białej gorączki. Viewegh swobodnie, ale przede wszystkim przewrotnie, żongluje stereotypami na temat obojga płci, a czeski humor – dzięki doskonałemu tłumaczeniu – skrzy się raz po raz i wybrzmiewa, jak należy. Bo autor uderza zarówno w mizoginistycznych troglodytów, jak i w feminazistki, a także w kuriozalne trendy w stylu życia, a na końcu także w samego siebie. A że głowę ma Viewegh nie od parady, język zaś cięty i giętki, otrzymujemy smakowitą przypowiastkę, doprawioną pieprznym humorem, gdzie co jakiś czas zazgrzyta nam między zębami gorzkie ziarno prawdy. A właściwie cały ich worek. Ale myli się ten, kto sądzi, że „Ekożona” to kolejna lekka, łatwa i przyjemna wariacja na temat „wojny damsko-męskiej”. Pod humorystyczną opowieścią kryje się wnikliwa i głęboka refleksja na temat relacji w związku, gdzie z jednej strony musimy się wyrzec siebie dla drugiej osoby, a z drugiej żądamy, żeby to ona właśnie wyrzekła się siebie dla nas; chcemy dominować i być zdominowanym. I jak to wszystko pogodzić? „Jedzie pani w złą stronę. Życie jest w tamtym kierunku” – krzyczy Mojmir do Hedviki podczas ich pierwszego spotkania. Problem w tym, że z czasem dla każdego z nich kierunek życia zaczyna oznaczać coś zupełnie innego i niekoniecznie biegnie w tę samą stronę. I dlatego czasami te pociągi życiowe się rozjeżdżają.
Kontynuacją i niejako uzupełnieniem „Ekożony” jest „Ekomąż”, który przedstawia losy naszego Sinobrodego, Kopciuszka i nieodłącznej douli-narratorki, po tym jak „falliczne prosię” i „poligamiczne bydlę”, czyli Mojmir, doznaje pęknięcia aorty. I to zaraz po pięćdziesiątych urodzinach. Oczywiście na oczach licznej publiczności, bo na inną scenerię nie pozwoliłoby jego wybujałe ego. Umiera, ale tylko na chwilę. Ale to wystarczy, żeby doznał olśnienia, a właściwie zweryfikował swój zaciekły racjonalizm w obliczu spraw ostatecznych. „Żyje, ale życie, które znał, najwyraźniej się skończyło”. Na dodatek złości się, bo „wie, że właśnie wrócił z miejsc, z których według światopoglądu nie ma powrotu” i zastanawia się, dlaczego „Bóg, ta sadystyczna świnia, bez jakiegokolwiek wcześniejszego ostrzeżenia każe go od razu tak surowo”. Tym bardziej, że w żadnego Boga przecież nie wierzy. Ze zdumieniem, ale i rozbawieniem obserwujemy przemianę Mojmira z sarkastycznego agnostyka w pokornego gnostyka. „Szowinistyczna świnia, którą dopiero choroba potrafiła zmienić na powrót w człowieka” przechodzi swoistą reinkarnację. I to za życia. Zmienia się także środek ciężkości opisywanych zagadnień. I tak jak w „Ekożonie” nacisk położony jest na relacje damsko-męskie, tak w „Ekomężu” autor przejmuje – mimo narratora w trzeciej osobie, którym nadal jest doula – perspektywę Mojmira. To, co chyba najbardziej uderza, to zmiana postrzegania płci przeciwnej przez naczelnego „uwodziciela literatury czeskiej”, który nieoczekiwanie dla siebie samego odkrywa, że kobieta nie składa się wyłącznie z pośladków i biustu, a bardziej pociąga go to, czego do tej pory nie dostrzegał, bo nie mierzył aż tak wysoko, czyli kobieca… głowa. Oczywiście rzutuje to także na jego związek z Hedviką, ale obecna relacja jest zdecydowanie inna niż ta, która śledziliśmy w „Ekożonie”, zwłaszcza że nasz zatwardziały racjonalista i butny mizogin zamienia się w… ekomęża. Ton kontynuacji „Ekożony” – mimo wciąż obecnego Vieweghowskiego humoru – trochę się jednak zmienia. Poważniejemy razem z Mojmirem. I chociaż nadal uśmiechamy się do jego sarkastycznych uwag i celnych ripost, to zdajemy sobie sprawę z tego, że dotykają one spraw najważniejszych, o jakich myślenie zwykle odkładamy na później. „Wojna damsko-męska” schodzi na dalszy plan w obliczu „wyrafinowanego sadystycznego dowcipu samego Stwórcy”, którym chyba można nazwać całe nasze życie.
„Ekożonę” i „Ekomęża” doradzam czytać w parze. Dlatego, że zarówno pierwsza, jak i druga książka czytana w pojedynkę nie da pełnego obrazu tego, co chce nam Viewegh tak naprawdę powiedzieć. A mówi sporo, jeśli tylko umiemy czytać między (dowcipnymi i przewrotnymi) wierszami. I bardzo się cieszę, że moja znajomość z panem Vieweghiem przed lekturą „Ekomałżonków” opierała się na wiedzy, że to autor „Wychowania panien w Czechach” i zasłyszanej od Mariusza Szczygła historii o pewnym pisarzu celebrycie. Dlaczego? Ano dlatego, że ci, którzy znają dobrze Viewegha (i to głównie z pism plotkarskich), będą się doszukiwać w tych książkach przede wszystkim tego, na ile autor przeniósł do powieści wątki autobiograficzne. A że ja żadnej czeskiej prasy plotkarskiej nigdy nie przeglądałam, nic nie rozpraszało mojej uwagi ani tym bardziej nie zaburzało czytania, pewnie dlatego postrzegam obie powieści jako lektury niezwykle uniwersalne, a jednocześnie bardzo na czasie. „Małżeństwo to opium ludzkości” – mówi Mojmir. Jak widać, także dla pisarzy.
Zarówno „Ekożona”, jak i „Ekomąż” to lektura, której na pewno nie polecam fanatycznym wielbicielom poradników pod hasłem „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, a kartofle z piwnicy”, czyli zbioru porad, jak zaciągnąć kobietę do łóżka, a mężczyznę przed ołtarz. Szczerze za to rekomenduję Viewegha jako doskonałą odtrutkę na zatrucie kompendiami powyższej „wiedzy”. Po Vieweghu nic was nie będzie bolało. Oprócz głowy – od myślenia – i brzucha – od śmiechu. A jeśli zatruje was myśleniem i dobrym humorem, to… tylko mu pogratulować!
bookpani.blogspot.ch
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo? Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie...
2018-01-15
bookpani.blogspot.ch
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo? Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie wystarczało „i żyli długo i szczęśliwie”. A Viewegh zaspokoił moją ciekawość. Do syta.
Piękny, sławny i bogaty książę Mojmir poślubia nieśmiałego Kopciuszka – córkę woźnicy, Hedvikę. A właściwie znany (także ze swojego rozbuchanego życia towarzyskiego) pisarz, kierowany wewnętrznym głosem (krzyczącym: przeleć ją!), bierze sobie za żonę zahukaną i bujającą w obłokach bibliotekarkę, bo – jak wiadomo – „naiwne pragnienie raju czyni z kobiety łatwą zdobycz”. Albo inaczej: nieśmiała i romantyczna bibliotekarka wychodzi za mąż za uznanego pisarza, z tym że „być może myślała, że chodzi jej o Mojmira, lecz jej jajniki tak naprawdę interesowały wyłącznie jego DNA”, bo marzył jej się domek z ogródkiem i trójka dzieci, a Mojmir „sądził, że troje dzieci to za dużo, ale poza tym był tą wizją oczarowany”. No, a potem żyli długo i szczęśliwie. A co było dalej? Otóż to...
Właśnie od tego tak naprawdę zaczyna się „Ekożona”. Pierwsze chwile małżeńskiego raju są tak krótkie jak liczba stron, na których zostały opisane. Bo z czasem zaczynają pojawiać się schody, i to o coraz wyższych stopniach trudności. Finezyjna poezja miodowego (i to niejednego) miesiąca zamienia się coraz bardziej w ciężkostrawną prozę życia. Zwłaszcza kiedy Mojmir – wierzący, że poślubił kobietę, która „jest wierna, sika na siedząco i nie uważa ciepłego obiadu z dwóch dań za drobnomieszczański przeżytek” – odkrywa, że Hedvika coraz szybciej (i skuteczniej) oddala się od niego, oddając nowej namiętności – ekożyciu. Problem w tym, że jej pasja doprowadza go do szewskiej pasji. Trochę irytujące, prawda? Z kolei Hedvika – która wykonała plan: usidlić, rozmnożyć się i wyzerować konto – postanowiła odstawić męża na boczny tor. Zresztą, jakiego męża? Raczej „homo erectus” (i to w podwójnym tego drugiego słowa znaczeniu) w marynarce od Armaniego, gdzie „na zewnątrz bicepsy i tricepsy, a pod spodem deprexolet i diazepan”. Także irytujące, czyż nie? Bo u Viewegha wszyscy są irytujący do granic możliwości. I o to właśnie chodzi. Ostrze satyry u autora „Ekożony” to miecz obosieczny – po równo tnie tak jedną, jak i drugą stronę, co ciekawe – przy udziale narratora, którym jest mieszkająca z Mojmirem i Hedviką (i to od siedmiu lat!) doula. Oczywiście, również irytująca.
„Ekożonę” czyta się jak współczesną – także pod względem językowym – baśń, w której Sinobrody zabija w swojej żonie indywidualność i niezależność, a Kopciuszek (a tak naprawdę Śpiąca Królewna) po przebudzeniu okazuje się sprytną i wyrachowaną femme fatale, która nie da sobie w kaszę dmuchać. To znaczy – jak na ekożonę przystało – w biokaszę. Współczujemy raz jemu, raz jej, a jednocześnie tak jedno, jak i drugie doprowadza nas do białej gorączki. Viewegh swobodnie, ale przede wszystkim przewrotnie, żongluje stereotypami na temat obojga płci, a czeski humor – dzięki doskonałemu tłumaczeniu – skrzy się raz po raz i wybrzmiewa, jak należy. Bo autor uderza zarówno w mizoginistycznych troglodytów, jak i w feminazistki, a także w kuriozalne trendy w stylu życia, a na końcu także w samego siebie. A że głowę ma Viewegh nie od parady, język zaś cięty i giętki, otrzymujemy smakowitą przypowiastkę, doprawioną pieprznym humorem, gdzie co jakiś czas zazgrzyta nam między zębami gorzkie ziarno prawdy. A właściwie cały ich worek. Ale myli się ten, kto sądzi, że „Ekożona” to kolejna lekka, łatwa i przyjemna wariacja na temat „wojny damsko-męskiej”. Pod humorystyczną opowieścią kryje się wnikliwa i głęboka refleksja na temat relacji w związku, gdzie z jednej strony musimy się wyrzec siebie dla drugiej osoby, a z drugiej żądamy, żeby to ona właśnie wyrzekła się siebie dla nas; chcemy dominować i być zdominowanym. I jak to wszystko pogodzić? „Jedzie pani w złą stronę. Życie jest w tamtym kierunku” – krzyczy Mojmir do Hedviki podczas ich pierwszego spotkania. Problem w tym, że z czasem dla każdego z nich kierunek życia zaczyna oznaczać coś zupełnie innego i niekoniecznie biegnie w tę samą stronę. I dlatego czasami te pociągi życiowe się rozjeżdżają.
Kontynuacją i niejako uzupełnieniem „Ekożony” jest „Ekomąż”, który przedstawia losy naszego Sinobrodego, Kopciuszka i nieodłącznej douli-narratorki, po tym jak „falliczne prosię” i „poligamiczne bydlę”, czyli Mojmir, doznaje pęknięcia aorty. I to zaraz po pięćdziesiątych urodzinach. Oczywiście na oczach licznej publiczności, bo na inną scenerię nie pozwoliłoby jego wybujałe ego. Umiera, ale tylko na chwilę. Ale to wystarczy, żeby doznał olśnienia, a właściwie zweryfikował swój zaciekły racjonalizm w obliczu spraw ostatecznych. „Żyje, ale życie, które znał, najwyraźniej się skończyło”. Na dodatek złości się, bo „wie, że właśnie wrócił z miejsc, z których według światopoglądu nie ma powrotu” i zastanawia się, dlaczego „Bóg, ta sadystyczna świnia, bez jakiegokolwiek wcześniejszego ostrzeżenia każe go od razu tak surowo”. Tym bardziej, że w żadnego Boga przecież nie wierzy. Ze zdumieniem, ale i rozbawieniem obserwujemy przemianę Mojmira z sarkastycznego agnostyka w pokornego gnostyka. „Szowinistyczna świnia, którą dopiero choroba potrafiła zmienić na powrót w człowieka” przechodzi swoistą reinkarnację. I to za życia. Zmienia się także środek ciężkości opisywanych zagadnień. I tak jak w „Ekożonie” nacisk położony jest na relacje damsko-męskie, tak w „Ekomężu” autor przejmuje – mimo narratora w trzeciej osobie, którym nadal jest doula – perspektywę Mojmira. To, co chyba najbardziej uderza, to zmiana postrzegania płci przeciwnej przez naczelnego „uwodziciela literatury czeskiej”, który nieoczekiwanie dla siebie samego odkrywa, że kobieta nie składa się wyłącznie z pośladków i biustu, a bardziej pociąga go to, czego do tej pory nie dostrzegał, bo nie mierzył aż tak wysoko, czyli kobieca… głowa. Oczywiście rzutuje to także na jego związek z Hedviką, ale obecna relacja jest zdecydowanie inna niż ta, która śledziliśmy w „Ekożonie”, zwłaszcza że nasz zatwardziały racjonalista i butny mizogin zamienia się w… ekomęża. Ton kontynuacji „Ekożony” – mimo wciąż obecnego Vieweghowskiego humoru – trochę się jednak zmienia. Poważniejemy razem z Mojmirem. I chociaż nadal uśmiechamy się do jego sarkastycznych uwag i celnych ripost, to zdajemy sobie sprawę z tego, że dotykają one spraw najważniejszych, o jakich myślenie zwykle odkładamy na później. „Wojna damsko-męska” schodzi na dalszy plan w obliczu „wyrafinowanego sadystycznego dowcipu samego Stwórcy”, którym chyba można nazwać całe nasze życie.
„Ekożonę” i „Ekomęża” doradzam czytać w parze. Dlatego, że zarówno pierwsza, jak i druga książka czytana w pojedynkę nie da pełnego obrazu tego, co chce nam Viewegh tak naprawdę powiedzieć. A mówi sporo, jeśli tylko umiemy czytać między (dowcipnymi i przewrotnymi) wierszami. I bardzo się cieszę, że moja znajomość z panem Vieweghiem przed lekturą „Ekomałżonków” opierała się na wiedzy, że to autor „Wychowania panien w Czechach” i zasłyszanej od Mariusza Szczygła historii o pewnym pisarzu celebrycie. Dlaczego? Ano dlatego, że ci, którzy znają dobrze Viewegha (i to głównie z pism plotkarskich), będą się doszukiwać w tych książkach przede wszystkim tego, na ile autor przeniósł do powieści wątki autobiograficzne. A że ja żadnej czeskiej prasy plotkarskiej nigdy nie przeglądałam, nic nie rozpraszało mojej uwagi ani tym bardziej nie zaburzało czytania, pewnie dlatego postrzegam obie powieści jako lektury niezwykle uniwersalne, a jednocześnie bardzo na czasie. „Małżeństwo to opium ludzkości” – mówi Mojmir. Jak widać, także dla pisarzy.
Zarówno „Ekożona”, jak i „Ekomąż” to lektura, której na pewno nie polecam fanatycznym wielbicielom poradników pod hasłem „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, a kartofle z piwnicy”, czyli zbioru porad, jak zaciągnąć kobietę do łóżka, a mężczyznę przed ołtarz. Szczerze za to rekomenduję Viewegha jako doskonałą odtrutkę na zatrucie kompendiami powyższej „wiedzy”. Po Vieweghu nic was nie będzie bolało. Oprócz głowy – od myślenia – i brzucha – od śmiechu. A jeśli zatruje was myśleniem i dobrym humorem, to… tylko mu pogratulować!
bookpani.blogspot.ch
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo? Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie...
bookpani.blogspot.ch
Lubię sport. Pod warunkiem, że go nie uprawiam i nie oglądam. I nawet Ota Pavel mnie do niego nie przekona. Tyle że w „Pucharze od Pana Boga” nie o sport chodzi. Ten zbiór mikroopowiadań jest niczym mozaika przypowieści albo bajek na dobranoc o rzeczach ważnych, jeszcze ważniejszych i najważniejszych. A od tego, jak je odczytamy, będzie zależało to, czy zaśniemy spokojnie, czy nie zmrużymy oka przez całą noc.
„Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia lub śmierci. Jestem bardzo rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że jest o wiele, wiele ważniejsza” – twierdzi szkocki piłkarz i trener piłkarski Bill Shankly. I takie właśnie wrażenie możemy odnieść, czytając opowiadania (albo – jak kto woli – reportaże sportowe, choć temu zbiorowi zdecydowanie bliżej do literatury pięknej niż faktu) wchodzące w skład „Pucharu od Pana Boga”. Zdziwieni? Zupełnie niepotrzebnie. Przecież o tym, że życie ma coś ze sportu, a sport z życia świadczą liczne wyrażenia i zwroty, które stosujemy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy; w końcu oddajemy coś walkowerem albo gramy (lub nie) do jednej bramki, prawda? Te i inne zbieżności wykorzystał autor „Pucharu od Pana Boga” do stworzenia literackich miniatur o sporcie i sportowcach, gdzie w miarę czytania zaciera się granica między rywalizacją sportową a życiowymi zmaganiami. Bo Pavlowi idealnie udało się uchwycić paralelę między sportem a życiem, a jednocześnie zrobił to tak, jak tylko on potrafi: subtelnie, na poły baśniowo i z ciepłym humorem.
Ota Pavel był jednym z najlepszych czechosłowackich korespondentów sportowych, więc na sporcie się zna. Ja się nie znam, dlatego wierzę mu na słowo, kiedy pisze o łapaczkach czy ribano. Z czasem jednak to, że powyższe terminy nic mi nie mówią, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Pavel zdaje się przekonywać: nie znasz się na sporcie? Nie szkodzi. I tak posłuchaj. A ja słucham (tak, tak, słucham!), kiedy niczym wędrowny bajarz, na widok którego przystajemy i nadstawiamy ucha, zaczyna snuć opowieść za opowieścią. Jak tę o Józefie, górniku, który „śnił o poezji gwiazd, choć często przysłaniała mu je ziemia na głową”, a kiedy odnalazł w sobie pasję hokeisty, wszystkie „kontuzje przyjmował jako oczywistość i podatek od piękna gry”. Albo tę o Bogusiu Wani, który z chłopięcej miłości do pięknej tenisistki postanowił sam zostać tenisistą i odegrać się za jej gorzkie łzy na pewnym Węgrze, będącym ich (na szczęście jedynie zawodową) przyczyną, dzięki czemu „serduszko mu się powiększało”, by osiągnąć wreszcie największe rozmiary, tyle że z czasem odkrył, iż „miał wielkie sportowe serce, lecz nie mogło już ono niczego zdobywać”. Czy tę, w której słychać echa wojny (tak mocno wybrzmiałej w słynnym zbiorze opowiadań Pavla „Śmierć pięknych saren”), gdzie turystyczna wspinaczka pary i Czechów, i Niemców zaczyna niebezpiecznie przypominać walkę na śmierć i życie (niedoszłego) kata i (niedoszłej) ofiary. Czy wreszcie tę, która jest jedną z moich ulubionych opowieści, czyli historię o pewnym znanym piłkarzu, który „najpierw wykopał sobie sławę, potem pieniądze, potem żonę”, a potem wykopali jego samego i teraz musi się pogodzić z tym, że „jeśli w życiu wygra się jakiś mecz, to trzeba za niego zapłacić”. Bo czy to tak naprawdę o sporcie? Przecież stąd tylko krok do spostrzeżenia Elfride Jelinek, że „za darmo jest tylko śmierć, a i ona kosztuje życie”. Tyle tylko, że Jelinek brzmi śmiertelnie poważnie, a u autora „Pucharu od Pana Boga” nawet śmierć wydaje się oswojona i zawsze przegrywa z życiem. Przynajmniej literacko.
Uwielbiam styl Pavla. Każdy, kto czytał jego najbardziej znany zbiór opowiadań, czyli „Śmierć pięknych saren”, wie, że to autor, który ma niezwykły talent do tworzenia osobliwego, urokliwego mikroświata, a język, za pomocą którego go buduje, jest urzekający w swojej prostocie, a jednocześnie nieskażony pretensjonalnością. I ten właśnie unikatowy styl zostaje idealnie oddany w tym przekładzie. „Puchar od Pana Boga” to tylko pozornie miniaturki o sportowcach, którym wyszło albo i nie. Tak naprawdę każda sportowa historia z tego zbioru to metafora życia zamknięta w subtelnej, żartobliwej powiastce balansującej na granicy realizmu i baśniowości. I w tym sensie ma proza Pavla coś z pisarstwa Brunona Schulza; otwiera w naszej głowie drzwi do zupełnie innego wymiaru. Do tego autor „Pucharu od Pana Boga” posiada niezwykły dar chwytania, zaklinania w słowa, a wreszcie uwalniania emocji, będąc równocześnie dalekim od ckliwości. A to, w jaki sposób opisuje sportowe zmagania, to literacki majstersztyk. Nawet dla takiego ignoranta sportowego jak ja.
Sport to zdrowie? Nie, sport to życie – wydaje się mówić Pavel. Opowiadania ze zbioru „Puchar od Pana Boga” skruszą nawet najtwardsze niesportowe serce. Nie macie serca do sportu? Nie szkodzi. Ota Pavel i tak znajdzie do niego drogę.
bookpani.blogspot.ch
Lubię sport. Pod warunkiem, że go nie uprawiam i nie oglądam. I nawet Ota Pavel mnie do niego nie przekona. Tyle że w „Pucharze od Pana Boga” nie o sport chodzi. Ten zbiór mikroopowiadań jest niczym mozaika przypowieści albo bajek na dobranoc o rzeczach ważnych, jeszcze ważniejszych i najważniejszych. A od tego, jak je odczytamy, będzie zależało to,...
2015-11-07
wwww.bookpani.blogspot.ch
Jak napisać o kimś, kto do tej pory opisywał innym i na dodatek mówi, że „nigdy nie napiszę o sobie samej w pierwszej osobie”? Jacek Antczak znalazł na to sposób – stworzył kolaż z przeprowadzonych przez lata wywiadów z „czarownicą reportażu”. W ten sposób Hanna Krall, bo o niej mowa, złamała obietnicę (albo raczej groźbę) i przemówiła, czyniąc z „Reporterki” nie wywiad-rzekę, nie opowieść biograficzną, ale wyjątkową autobiografię.
Reporterka” drugie poprawione i rozszerzone wydanie książki, która intryguje nie tylko osobą bohaterki, ale także niezwykłą konstrukcją. Niech nikogo nie zwiedzie forma wywiadu. To nie jest jedna rozmowa, którą Jacek Antczak przeprowadził z Hanną Krall, ale poszatkowane wywiady, które na przestrzeni wielu lat przeprowadziły z nią różne osoby, ułożone w taki sposób, aby tworzyły jedną całość. Antczak robi to po mistrzowsku. Tylko obecność przypisów na dole strony przypomina, że mamy do czynienia z kolażem, a nie jedną rozmową. Pytania ułożone są w taki sposób, że nie tylko zachowują logiczny ciąg, ale utrzymane jest cały czas tempo konwersacji. Odnosi się wrażenie, że Krall toczy jedną i tę samą dyskusję. Ten intersujący zabieg Antczaka ma jeszcze jedną (w tym wypadku) zaletę. Z czasem rozmywa się nam osoba pytającego (choć w tym wypadku jest to większa liczba osób) i głos Hanny Krall słychać głośno i wyraźnie, jakby nie potrzebowała żadnych pytań do snucia swojej opowieści. Bo i z opowieścią mamy tu do czynienia. Krall ma niezwykłą umiejętność nie tylko pisania, ale także opowiadania, co widać zwłaszcza w tych momentach, kiedy odpowiedź na pytanie przeradza się w przytaczanie jakiejś historii. Bo „czarownica reportażu” nie byłaby sobą, gdyby nie – opowiadając o sobie – nie przedstawiała opowieści o ludziach, którzy stali się bohaterami jej artykułów i książek.
Dużo tu miejsca na opowiadanie o pracy. Życie osobiste przeziera spoza historii reporterskich, ale widać, że Hanna Krall naprawdę nie lubi mówienia o sobie w pierwszej osobie. Nawet zapytana o to, jak by się określiła w jednym zdaniu, odpowiada: „Jestem reporterką”, a o swojej pracy mówi: „Trzeba pisać tylko o tym, co jest warte zapisania, o czym trzeba zawiadomić ludzi”. I taka też jest Krall w „Reporterce”. Opowiada o życiu jakby mówiła o reportażu: Wiedza o tym, jak bardzo człowiek może być dobry albo jak bardzo zły. (…) Tylko takiej wiedzy dostarcza życie reporterowi, a reporter czytelnikowi”. Wciąż podkreśla różnice między literaturą piękną a literaturą faktu, bo – jak sama mówi – nie można ich w żaden sposób zestawiać, bo „reporter jest ograniczony przez życie”. I zwierza się, że ilekroć słucha o tragedii i przyłapuje się na tym, że myśli „Jaka to piękna scena”, karci się natychmiast.
Ale znajdziemy w „Reporterce” i zabawną historię o tym, jak poszła do leżącego Mariana Brandysa, by nie powiedzieć mu, że nie zgadza się na jego uwagi dotyczące jej tekstu i opowieść o przyjaźni z dawnym uczniem – Mariuszem Szczygłem czy….
„Reporterka” to pozycja obowiązkowa dla reportażystów, wielbicieli gatunku i ceniących reportaże Hannę Krall. Ale nie tylko. To także być może jedyna okazja poznać samą reporterkę, która – chcąc nie chcąc – opowiada o sobie swoimi słowami. A, uwierzcie, ma o czym.
wwww.bookpani.blogspot.ch
Jak napisać o kimś, kto do tej pory opisywał innym i na dodatek mówi, że „nigdy nie napiszę o sobie samej w pierwszej osobie”? Jacek Antczak znalazł na to sposób – stworzył kolaż z przeprowadzonych przez lata wywiadów z „czarownicą reportażu”. W ten sposób Hanna Krall, bo o niej mowa, złamała obietnicę (albo raczej groźbę) i przemówiła, czyniąc z...
2016-09-17
www.bookpani.blogspot.ch
Myli się ten, kto myśli, że główną bohaterką powieści Grażyny Plebanek jest Alia – Belgijka kongijskiego pochodzenia. Prawdziwą bohaterką tej książki jest furia. Furia, która – w przeciwieństwie do społeczeństw i wyznań – jest egalitarna.
– To Pani Furia Spryciara (…).
– Furia?
– Co się wk…rwia!
Tak przedstawia się w pewnym momencie główna bohaterka książki Grażyny Plebanek. „Furia, co się wk…rwia”, czyli Alia, która właściwie już od urodzenia ma powody, żeby się wkurzać. A z czasem coraz więcej powodów. A każdy z nich staje się przyczynkiem do tytułowej furii. Powieść Grażyny Plebanek jest jak cebula – składa się z wielu warstw, od których obierania pieką nie tylko oczy, ale i zwoje mózgowe. Tyle tylko że zamiast płakać, jesteśmy wkurzeni. I coraz bardziej wkurzeni. Doprowadzeni wreszcie do ostateczności. Do furii. Ale po kolei.
Kim jest Alia? Kobietą. Czarną kobietą. Czarną belgijską kobietą. Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach. Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach mieszkającą w multikulturowej Brukseli. Nie od razu wiemy aż tyle. Poznajemy ją stopniowo, przeskakując przez wszystkie stopnie furii, która towarzyszy Ali od urodzenia, a nam od pierwszych stron książki. Alia przychodzi na świat w kongijskiej Kinszasie, ale jako dziecko trafia z rodziną do Belgii. Od tego momentu zaczyna się dla niej zupełnie nowe życie, które – jak się okaże – będzie wymagało od niej stania w rozkroku. Między kontynentami i między kulturami. Między tym, czego chce, a czego oczekują od niej inni. Zbyt wiele warstw zostaje nałożonych na Alię, żeby mogła dotrzeć do korzeni(a), czyli siebie samej. Zbyt ciężkich, by swobodnie mogła poruszać się w świecie, w której przyszło jej żyć.
Warstwa pierwsza – historyczno-polityczna. Kogo obchodzi brutalna kolonizacja Kongo przez Belgów? Kolonizacja, która doprowadziła do całkowitego zniewolenia Kongijczyków i wymordowania co najmniej kilkunastu milionów obywateli Belgijskiego Kongo. I nagle ich potomkowie przybywają do ojczyzny oprawców (bądź rodzą się w niej), która staje się ich ojczyzną. A teraz wyobraźmy sobie Polskę, kolonizowaną przez wieki przez dowolne państwo. Państwo, do którego właśnie się przeprowadzamy (a może już się w nim urodziliśmy). Jak się z tym czujemy? Pewnie nie bardzo, prawda? Ano właśnie. I tak też czuje się Alia. Brzemię przeszłości nie staje się wcale lżejsze wskutek postępującej asymilacji. A poczucie krzywdy odżywa przy każdym, nawet najmniejszym ataku na jej tożsamość narodową. I rodzi furię.
Warstwa druga – społeczno-polityczna. Kogo obchodzą Kongijczycy w Belgii? A kogo obchodzą Polacy w Belgii? Ano właśnie… Nawet tak zróżnicowane kulturowo miasto jak Bruksela nie musi wcale okazać się mekką dla wszystkich imigrantów, bez względu na to, z jakiego zakątka świata przybyli. I Alia doskonale o tym wie. Wie też o tym mama (a właściwie ciotka) Issa, która od początku zmusza bratanicę do nauki francuskiego, bo wie, że im wcześniej dziewczynka zintegruje się (zleje?) z otoczeniem, tym lepiej dla niej. Ale nawet wychowywana już w europejskiej kulturze Alia doskonale zdaje sobie sprawę, że można być obcym we własnym kraju. Kraju, którego jest się obywatelem, z którego przywilejów się korzysta i którego prawu się podporządkowuje. Tym bardziej kiedy obcość, która już dawno przestała być obcością, jest co chwilę podkreślana (łagodnie) lub wytykana (brutalnie). A to rodzi furię.
Warstwa trzecia – kulturowa. Nakłada się ona na warstwę mityczną, która przenosi nas w świat gawęd afrykański tak chętnie opowiadanych przez ojca Alii, a czasem i przez nią samą. To ich sposób na podtrzymywanie kongijskiej tradycji, która wciąż gubi się gdzieś w niełatwej belgijskiej codzienności. Najlepszym tego przykładem jest matka Alii – Mrówka, która z jednej strony hołduje afrykańskim zwyczajom, z drugiej robi wszystko, żeby upodobnić się do białych bohaterek europejskich i amerykańskich seriali, łącznie ze stosowaniem kremu wybielającego. Alia stoi w rozkroku – między tradycją afrykańską a europejską. Nie wie już nawet, czy powinna nosić afro czy prostować włosy. Z jednej strony kontynuuje tradycję afrykańskiej literatury mówionej, którą podtrzymał jej ojciec, z drugiej robi wszystko, żeby nie skończyć jak jej matka, która – nie licząc ulegania modzie na peruki i krem wybielający – zachowuje się tak, jakby nigdy nie opuściła Kinszasy. Nie wie, kim tak naprawdę jest. A to rodzi furię.
Warstwa czwarta – seksistowsko-rasistowska. Ta warstwa chyba najbardziej dochodzi do głosu, bo płeć i rasa Alii są najbardziej zauważalne. Nie da się ich ukryć pod pozbawionym akcentu francuskim. Alia – choć poczęta podczas zwycięskiej walki Muhammada Alego z Georgem Foremanem i na cześć zwycięzcy nazwana Alią – przegrywa już na starcie. Nie dość, że kobieta, to jeszcze czarna. Brzmi seksistowsko? Rasistowsko? Dobrze. Tak właśnie ma brzmieć. Bo tak właśnie jest. Alia doświadcza seksizmu na każdym kroku. Od małego (sic!) słyszy, że ma chodzić w sukienkach i przestać boksować, bo to nie przystoi dziewczynce. Potem – już jako dorosła kobieta – nadal słyszy, że ma chodzić w sukienkach i rodzić dzieci, bo to właśnie kobiecie wypada robić. Nie, bycia kobietą nie da się ukryć. Bycie kobietą sprawia, że wszyscy czują się uprawnieni do pouczania i mówienia, co kobieta ma robić. A to wszystko sprowadza się do dwóch prostych zasad: noszenia sukienki i zachodzenia w ciążę. Alia nie zgadza się ani na jedno, ani na drugie. Ale do tego wszystkiego dochodzi kolor skóry, którego także nie da się ukryć i który też sprawia, że wszyscy wokół czują się uprawnieni do pouczania i komentowania. Nazywania „czarną suką” i pytania, czy była kiedyś z białym w łóżku. Alia jest niewystarczająco czarna dla czarnych. Nigdy biała dla białych. A przecież mówią o niej, że choć czarna, to w środku jest biała. Jaka jest naprawdę? Sama nie wie. A to rodzi furię. Furię, która w końcu zostaje spuszczona ze smyczy.
W czarno-białym świecie brukselskiej metropolii nic nie jest tak czarno-białe, jak by się mogło wydawać. Pusta rubryka w dowodzie Alii, której nie wypełnił automatycznie komputer (bo nie ma przecież takiego imienia „Alia”) to najlepszy dowód (nomen omen) na to, kim jest Alia. Pustą rubryką, która nie należy do nikogo i niczego. Nawet do samej siebie. I którą każdy może wypełnić, jak mu się żywnie podoba.
Nie ma Alii. Jest Pani Furia. „Furia, co się wk…rwia” jest naprawdę wkurzona. I wcale jej się nie dziwię.
www.bookpani.blogspot.ch
Myli się ten, kto myśli, że główną bohaterką powieści Grażyny Plebanek jest Alia – Belgijka kongijskiego pochodzenia. Prawdziwą bohaterką tej książki jest furia. Furia, która – w przeciwieństwie do społeczeństw i wyznań – jest egalitarna.
– To Pani Furia Spryciara (…).
– Furia?
– Co się wk…rwia!
Tak przedstawia się w pewnym momencie główna...
2017-05-16
www.bookpani.blogspot.ch
„Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” czyta się jak baśń. o krainie, do której nie dociera ani słońce, ani McDonald’s, a do postawienia tunelu potrzebna jest zgoda elfów. Nie trzeba przedostawać się do niej przez magiczną szafę ani króliczą norę, wystarczy samolot. Traficie. O ile turyści nie wywieźli wszystkich znaków drogowych.
Co my wiemy o Islandii? Że zimno, że Björk i że islandzka drużyna zaliczyła historyczny awans, dostając się do ćwierćfinału Euro 2016. Wcześniej chyba nikt nawet nie podejrzewał, że na Islandii gra się w piłkę nożną… Ten egzotyczny kraj nordycki przeżywa właśnie swoje pięć minut. Jestem pewna, że autorzy „Szeptów kamieni” sprawią, że będzie to jeszcze dłuższe pięć minut.
Berenika i Piotr zakochali się w Islandii. Tak jak pewnie większość turystów, którzy przyjeżdżają skuszeni krajobrazem księżycowym poprzecinanym z jednej strony wulkanami, z drugiej lodowcami. Z czasem jednak okazuje się, że zakochanie mija, kiedy wściekły wiatr będzie zrywał kaptury, których się już nigdzie nie znajdzie, pojawi się brak toalet publicznych, McDonalds’a a nawet, jak narzekali pewni Brytyjczycy, baru ze striptizem. Im nie minęło. Zostali. Dlatego „Szepty kamieni” są o tyle wartościową lekturą, że jej autorami jest para, która – jeśli chodzi o Islandię – przeszła ze stanu zakochania do dojrzałej, choć, jak się okazuje, niełatwej miłości do kraju, nie zawsze tę miłość odwzajemniającego.
Zaczęło się od bloga www.icestory.pl (znajdującego się w top 50 najbardziej wpływowych blogów podróżniczych roku 2016), na którym autorzy zamieszczali na bieżąco swoje wrażenia, przemyślenia i doświadczenia dotyczące Islandii. Potem przyszedł pomysł na opisanie 21 zapomnianych i opuszczonych islandzkich budynków, tak bardzo charakterystycznych dla wyspy. A skończyło się opowieścią o kraju, w którym można się mocno zakochać albo równie mocno się nim rozczarować. Celowo piszę „opowieść”, bo byłoby grzechem wprawiać w ramy gatunkowe coś, co przywołuje wszystkie najlepsze tradycje literatury mówionej i do złudzenia przypomina ballady nucone wieczorową porą przy ognisku. Nieco poetycki styl i sugestywne, choć oszczędne opisy sprawiają, że czytając niemal słyszy się szum wiatru, który może przynieść orzeźwiającą bryzę, ale i sprawić, że szyby w oknach będą falować niczym worek foliowy. Prawie czuje się gorącą parę buchającą z gejzerów. I ostry zapach świeżych ryb, które trafiają do jednej z wielu islandzkich przetwórni, w których robi się mielonkę dla więźniów w USA i paluszki rybne, po które być może już nie sięgniecie po tej lekturze.
Od razu jednak ostrzegam, jeśli szukacie w tej książce porad, jak się ubrać, ile zupek chińskich zabrać ze sobą i gdzie można spotkać elfa, to nic z tego. To nie jest praktyczny poradnik po Islandii. To także coś więcej niż reportaż. To poetycka opowieść, gdzie opisy dzikiej i nieokiełznanej przyrody rodem z Jacka Londona mieszają się z realizmem magicznym Gabriela Garcii Marqueza i baśniowością najlepszych skandynawskich sag. Autorzy dają nam swoje spojrzenie na Islandię, ale uzupełniają je o perspektywę zarówno emigrantów, jak i autochtonów. Przywołują burzliwą historię wyspy, poświęcając sporo miejsca na losy wyspy podczas duńskiej okupacji, nie pomijając zarówno haniebnych, jak i doniosłych jej epizodów, z drugiej zaś strony przedstawiają dzieje najnowsze wraz z wielkim i niesławnym kryzysem w 2008 roku. Pokazują trudny życia na wyspie, gdzie jedynie symbioza z przyrodą gwarantuje (i to dosłownie) przetrwanie, a jedocześnie przedstawiają Islandię jako magiczną krainę wulkanów, gejzerów i lodowców, której nie oparło się nawet Hollywood. Wsłuchujemy się przede wszystkim w opowieść Bereniki i Piotra, ale często autorzy oddają głos samym Islandczykom, którzy częstują nas swoimi słodko-gorzkimi historiami o trudnej miłości do własnego kraju. Słuchamy także polskich emigrantów, zarówno tych, którzy zrośli się już z islandzką ziemią, jak i z tych, dla których jest ona tymczasowym lądem. Nie może też zabraknąć głosu turystów. Jak i głosu o turystach.
Islandia w ostatnim czasie stała się mekką dla wszelkiej maści globtroterów. Jednak bardzo często przynosi ona zarówno wyspie, jak i turystom wiele gorzkich rozczarowań. Turyści narzekają na ceny, niewygodę i… pogodę. Islandczycy – na tony śmieci z różnych części świata, pogardę dla ich natury (od inicjałów na skałach, przez stawianie dla zabawy kopczyków kamieni obok tych służących za drogowskazy, aż do wrzucenia barwnika do najsłynniejszego gejzera na Islandii), wreszcie na kradzieże oryginalnych znaków drogowych, przez co z czasem zaczęto używać cięższych stopów metali do ich produkcji, żeby trudniej je było wywieźć. Każda z tych opowieści jest równie fascynująca, co niepowtarzalna.
„Szepty kamieni” faktycznie szepczą. O czym? O blaskach i cieniach krainy ognia i lodu. I choć perspektywa poobrywanych na wieczność kapturów i braku toalet publicznych może przerażać, to ja już jestem jedną nogą na Islandii.
www.bookpani.blogspot.ch
„Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” czyta się jak baśń. o krainie, do której nie dociera ani słońce, ani McDonald’s, a do postawienia tunelu potrzebna jest zgoda elfów. Nie trzeba przedostawać się do niej przez magiczną szafę ani króliczą norę, wystarczy samolot. Traficie. O ile turyści nie wywieźli wszystkich znaków drogowych.
Co...
2017-05-27
www.bookpani.blogspot.ch
Zastanawiam się, czy „Pypcie na języku” nie trafią przypadkiem w księgarni do działu „medycyna”. jeśli tak się stanie, księgarnia ta z pewnością będzie na językach. A zwłaszcza na jednym, należącym do Michała Rusinka. Jako kolejny pypeć.
Spokojnie, nie należy przerażać się tytułem. To nie jest poradnik dermatologiczny, mimo że dotyczy tak języka, jak i wykwitów językowych. Bo choć język występuje tu w roli głównej, i jedynie od strony chorobowej, to raczej nie ma to nic wspólnego z medycyną. Choć diagnozuje też doktor, tyle że habilitowany, i to literaturoznawstwa. Pokazuje nam – zupełnie jak laryngolog – że język żyje, ale nie każdy o tym pamięta. Dopiero, kiedy się w niego ugryziemy albo wyjdzie nam na nim pypeć, zauważamy, że coś jest nie tak.
Pypeć. Niby nic, a dokucza. Uwiera. Czasem jego wygląd śmieszy, czasem zastanawia. I tak jest z językiem polskim; nie zauważamy, jaki jest elastyczny i zabawny, dopóki ktoś go nie zacznie kaleczyć, wykręcać, przekręcać, obracać na wszystkie strony, jednym słowem bawić się lub znęcać nad nim. A przy okazji możemy się przekonać, jak my sami, właściciele i użytkownicy polskiej mowy, jesteśmy kreatywni w manipulowaniu słowem, a nieczęsto i mordowaniu jej fatalnymi konstrukcjami. O wywoływaniu efektu komicznego, nie wspominając.
„Pypcie na języku” to zbiór felietonów, które Michał Rusinek publikował w latach 2013 – 2016 w krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej”. Autor podzielił je (i felietony, i pypcie) bardzo elegancko: a to na te z życia (samego Rusinka) wzięte, a to historyczne, a to obywatelskie, a to wirtualne, a to kulinarne itd., itd. Sporo ich, ale dzięki temu, każdy może wybrać sobie pypcia: i do pośmiania się, i do refleksji. A nierzadko i do nauki.
Lapsusy językowe to jedno, ale tworzenie neologizmów i połączeń słownych, zwłaszcza dość ryzykownych, to już nasza specjalność. A polska fantazja nie zna granic. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Stąd i buty Adadis i Redbook, i telefony Samsing, a nawet klapki Kobuty i zapach o karkołomnej nazwie Vesrace. A w restauracji? „Pierś z kurczaka rozpostarta na talerzu i polana sosem z pomidorków cherry, kaparów i anchois” w towarzystwie „domowego pasztetu otulonego serową kołderką w koleżeństwie sosu tatarskiego i maślaków”. Na stoisku mięsnym królują: „żeberka z kurczaka”, „karczek szwagra” i „paróweczki dziecięce” razem z „flaczkami babuni”, a w cukierni – placek ze śliwką. Jedną, ale tylko teoretycznie. A gdy postanawiamy pomalować pokój, to po zapoznaniu się z całą paletą kolorów, takich jak Dryfująca Kra, Śnieżny Zaprzęg, czy też Magnetyczna Wiśnia już nie wiemy, jak się nazywamy. Ani czy w ogóle mamy ochotę na malowanie. I śmiesznie, i strasznie, prawda? Czasem też można dostać wysypki od językowych wykwitów, znalezionych czy to w sieci, jak na przykład „Anna Mucha została twarzą butów”, czy też w szarej rzeczywistości, kiedy to wybieramy się na depilację do salonu, reklamującego swe usługi sloganem „KAŻDA MARZY, ŻEBY WYRWAĆ WŁOCHA. Zawsze pozostaje nam jeszcze pani Mariola z pewnego dyskontu, która „frontuje”, czyli wysuwa towary, by były lepiej widoczne i „facinguje” – odwraca marki, by były frontem do klienta. Jak widać, język polski niejedno ma imię.
Zbiór pypci językowych polecam każdemu bez wyjątku, bo i każdy znajdzie tam swój ulubiony wykwit lingwistyczny. Do poczytania zarówno w tramwaju i metrze, jak i u fryzjera, a nawet w kolejce na poczcie czy do stoiska mięsnego. Krótkie, soczyste i w punkt. Nie wiem, jak Michał Rusinek to robi, ale jest w stanie napisać książkę telefoniczną i będę ją czytać z wypiekami na twarzy. Hmmm… Czy to nie jest przypadkiem kolejny pypeć na języku… No, cóż. Nawet jeśli tylko z tego powodu znajdę się w felietonie Michała Rusinka, będzie warto.
www.bookpani.blogspot.ch
Zastanawiam się, czy „Pypcie na języku” nie trafią przypadkiem w księgarni do działu „medycyna”. jeśli tak się stanie, księgarnia ta z pewnością będzie na językach. A zwłaszcza na jednym, należącym do Michała Rusinka. Jako kolejny pypeć.
Spokojnie, nie należy przerażać się tytułem. To nie jest poradnik dermatologiczny, mimo że dotyczy tak...
2017-06-04
www. bookpani.blogspot.ch
Ta książka rozczaruje. Zarówno tych, którzy spodziewali się płomiennego (i zakazanego) romansu żołnierza Wehrmachtu z francuską dziewczyną rodem z „Francuskiej suity” Irène Némirovsky, jak i tych, którzy czekali na brutalne sceny wojenne prosto z „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Bo choć mamy i Francuzkę, i Niemca, a w tle szaleje II wojna światowa, nic nie jest u Anthony’ego Doerra takie, jak się wydaje. Zupełnie jak tytułowe „Światło, którego nie widać”.
Ta książka zaboli, ale nie od razu. Żeby jednak to nastąpiło, trzeba pokonać wszelkie uprzedzenia związane z informacją na czwartej okładce. Kiedy ją przeczytałam i dowiedziałam się, że „Światło, którego nie widać” Doerra opowiada o francuskiej dziewczynie i niemieckim żołnierzu, których losy splatają się podczas nalotu aliantów na Saint-Malo, pomyślałam, że nie mam ochoty na drugą „Francuską suitę”. W końcu takich książek o zakazanym romansie wroga z ofiarą (albo jak kto woli: ofiary z wrogiem) literatura zna wystarczająco dużo. Nie zrobiła też na mnie wrażenia wzmianka na temat zdobycia przez Doerra Nagrody Pulitzera za tę właśnie powieść. Zwykle takie informacje sugerują, że książka powinna zachwycać, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku nie zachwyca. Jednak to, co zaintrygowało mnie w opisie na okładce, to fakt, że choć dwójkę głównych bohaterów dzieli wszystko, to łączy sposób, w jaki poznają świat; oboje robią to za pomocą słuchu. Dla niewidomej Marie-Laure to jedyny – obok dotyku – sposób na zaznajomienie się z rzeczywistością, dla Wernera, który odkrywa w sobie pasję do radiotechniki, słuchanie audycji radiowych staje się portalem do zupełnie innego świata. To wystarczyło, żeby Anthony Doerr zasiał we mnie ziarno bardzo przyjemnego niepokoju. Może jednak będzie to coś zupełnie innego, niż myślałam…
I rzeczywiście było. To historia paralelna. Francuzki Marie-Laure, córki utalentowanego ślusarza Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu, która w wieku sześciu lat traci wzrok, i niemieckiego sieroty Wernera Pfenniga, wychowującego się wraz z siostrą w jednym z domów dziecka w Zagłębiu Ruhry. Dziewczynkę poznajemy, kiedy ojciec uczy ją świata przez dotyk, podsuwając lektury w Braille’u, budując specjalnie dla niej skomplikowane miniaturowe konstrukcje i tworząc makietę Paryża, dzięki której dowie się, jak poruszać się po własnym mieście. Z chłopcem zaznajamiamy się z kolei, kiedy podczas zabawy znajduje zepsute radio i nieoczekiwanie odkrywa w sobie pasję i talent do radiotechniki. Do być może trochę niedoskonałego, ale za to spokojnego dzieciństwa tej dwójki wkracza wojna. Nie od razu, powoli. I dla każdego z nich będzie oznaczać coś innego. Do uszu Marie-Laure zaczną docierać strzępy informacji, że „prawdopodobnie zgwałcą niewidome przed przygłupimi”, do uszu Wernera – strzępy nazistowskiej propagandy z naprawianego radia.
Kiedy naziści wkroczą do Paryża, dwunastoletnia Marie-Laure wraz z ojcem (i zabranym przez niego legendarnym diamentem zwanym Morze Ognia bądź jego doskonałą kopią), uciekną do miasteczka Saint-Malo w Bretanii. W tym samym czasie Werner, dzięki swemu niezwykłemu talentowi do radiotechniki, trafi do miejsca przesyconego przyjemnym zapachem ciasta i perfum eleganckiej kobiety o zgrabnych łydkach, a które w rzeczywistości okaże się mieszkaniem wysoko postawionego nazistowskiego wojskowego z zepsutym radioodbiornikiem. Kiedy Marie-Laure będzie poznawać „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” i przez pogarszające się zapachy i smaki jedzenia odkrywać, czym jest wojna, Werner spróbuje odnaleźć się w elitarnej szkole z internatem, która tak naprawdę nie będzie niczym innym, jak tylko placówką Hitlerjugend. Spotkają się po kilku latach. I to dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy Werner – jako żołnierz elitarnego oddziału specjalizującego się w namierzaniu wrogich transmisji radiowych – przez przypadek usłyszy głos czytającej po francusku dziewczyny, a drugi, gdy podczas nalotu aliantów na Saint-Malo trafi do domu, w którym ukrywa się Marie-Laure. Ich losy splotą się bardzo późno (biorąc pod uwagę obszerność książki) i na dodatek jedynie na krótką chwilę, ale znaczenie tego spotkania będzie dla każdego z nich nieocenione.
Anthony Doerr bardzo subtelnie kreśli pejzaż z wojną w tle. Wojny nie tyle widzianej, co słyszanej przez dwójkę nieświadomych niczego dzieci, które z czasem muszą stanąć twarzą w twarz z jej przerażającym obliczem. Powieść Doerra jest precyzyjna i kunsztowna niczym konstrukcje genialnego ojca Marie-Laure albo składane przez Wernera elementy radia. Autor zestawia koszmarną wizję wojny z pełną smaków i kształtów rzeczywistością niewidomej dziewczyny, jak również z przepełnionym ładem i harmonią światem radiotechniki, w którym zatraca się młodziutki żołnierz. Smakujemy razem z Marie-Laure zarówno słonawą wodę z puszki po fasolce, jak i smak strachu, kiedy ukrywa się w szafie przed nazistami. Wsłuchujemy się razem z Wernerem w trzaski i szumy radiowych transmisji, ale i w jego niepokój, gdy słyszy rzeczy, z którymi zgadzać się powinien, ale nie rozumie, dlaczego. „Światło, którego nie widać” to opowieść uwikłania w historię II wojny światowej, ale sposób, w jaki ją widzimy, zmienia się w zależności od perspektywy każdego z bohaterów. I jest to perspektywa niezwykła. Wojenną rzeczywistość Marie-Laure przedstawia Doerr za pomocą sugestywnych, barwnych, choć czasem nieco surrealistycznych opisów przywodzących na myśl obrazy Salvadora Dalego. Z kolei wojenny świat Wernera zostaje oddany terminologią techniczną, co przywodzi na myśl dzieła Pabla Picassa – poukładane, ale nie zawsze tak jak trzeba. Autor znalazł nietypowy sposób na przedstawienie grozy wojny: jej makrokosmos przeciwstawił mikrokosmosom, jakim są poznawane za pomocą słuchu i dotyku światy dwójki młodych ludzi, których różnić powinno wszystko, a nie dzieli nic.
Kończąc książkę, niemal czuje się na języku smak zawartości ostatniej puszki dzielonej sprawiedliwie przez Marie-Laure i Wernera w dniu, w którym się poznają. Okazuje się, że jest pełna słodkich, soczystych brzoskwini, które jedzone są niepewnie i pospiesznie na środku zbombardowanego pokoju. Tak właśnie smakuje powieść Doerra – słodko przy pierwszym kęsie, za to z cierpkim posmakiem.
www. bookpani.blogspot.ch
Ta książka rozczaruje. Zarówno tych, którzy spodziewali się płomiennego (i zakazanego) romansu żołnierza Wehrmachtu z francuską dziewczyną rodem z „Francuskiej suity” Irène Némirovsky, jak i tych, którzy czekali na brutalne sceny wojenne prosto z „Bękartów wojny” Quentina Tarantino. Bo choć mamy i Francuzkę, i Niemca, a w tle szaleje II wojna...
2017-10-01
www.bookpani.blogspot.ch
Neurotyczny wykładowca Cambridge jako Sherlock Holmes, afrykańska papuga żako w roli doktora Watsona, do tego klaustrofobiczna atmosfera sennego miasteczka studenckiego i spora dawka angielskiego humoru – to wszystko znajdziemy w najnowszej powieści Leonie Swann. „Pazur sprawiedliwości” jest jak earl grey – aromatyczny, mocny i orzeźwiający. Doskonale zrobi wszystkim tym, którzy są już zmęczeni wyrastającymi jak grzyby po deszczu (albo jeszcze częściej) kryminałami o steranych życiem policjantach i zawracających im głowę psychopatach.
Lubię czytać Leoni Swann. Nie tylko dlatego, że jest to świetnie napisane, ale też dlatego, że ani marketingowcy, ani księgarze nie wiedzą, jaka półka jest dla niej stosowna. Zwykle ląduje więc w dziale z kryminałami, bo w jej powieściach zawsze można znaleźć jakiegoś trupa i kogoś, kto chce się dowiedzieć, dlaczego trup jest trupem. Ale nazwanie książek Swann kryminałami to duże uproszczenie. Zarówno fenomenalne „owcze” powieści: „Sprawiedliwość owiec” i „Trumf owiec”, jak i ”pchlarskie” „Krocząc w ciemności” są czymś więcej niż historiami z cyklu „zabili go i uciekł”. Jeśli już nazywa się je kryminałami, opatruje się je przymiotnikiem „filozoficzny” albo „komediowy”, bo trup u Swann jest jedynie pretekstem do głębszych rozważań, parabol w niczym nieustępującym bajkom Ezopa, jak również do dania upustu ironii i abstrakcyjnemu humorowi, który wymaga od czytelnika większego niż zwykle wytężenia szarych komórek. W tym sensie „Pazur sprawiedliwości” nie odbiega od pozostałych powieści. Jedyną różnicą jest to, że tym razem autorka postawiła na klasyczną wręcz formę powieści kryminalnej. Jest tam wszystko, co być powinno: trup, zagadka, śledztwo i para osobliwych detektywów. A że Leonie Swann dodaje swoje ironiczne i prześmiewcze trzy grosze, to już inna sprawa…
Neurotyczny doktor Augustus Huff, wykładowca Cambridge, wskutek splotu dziwnych okoliczności przyjmuje rolę detektywa wyjaśniającego okoliczności śmierci swojego studenta Elliota Fairbanksa. Nieoczekiwanie asystentem Huffa zostaje Gray – zarozumiała afrykańska papuga żako, która – jak się początkowo wydaje doktorowi – bardzo lubi Lady Gagę, bo wciąż wyśpiewuje jej przebój „Bad Romance”. Ta dwójka będzie musiała wkrótce zacieśnić więzi, a to dlatego, że Gray, który należał do zmarłego Elliota, namaścił Augustusa na swojego nowego opiekuna. Chcąc nie chcąc, pan doktor zaprzyjaźnia się z papugą, co sprawia, że zaczyna spoczywać na nim obowiązek nie tylko zaopiekowania się nią, ale też wyjaśnienia zagadki śmierci poprzedniego właściciela ptaka. Komiczna para detektywów rozpoczyna własne śledztwo, które ma zaprzeczyć oficjalnej wersji wydarzeń, mówiącej o nieszczęśliwym wypadku Elliota – zapalonego wielbiciela wspinaczki. Dzięki ich dochodzeniu poznajemy świat brytyjskich wyższych sfer, jak również zaglądamy do wieży z kości słoniowej, jaką jest uniwersytet Cambridge z całą jego ludzką menażerią. Niezwykła umiejętność Graya, polegająca na naśladowaniu ludzkiego głosu, okaże się kluczowa dla wyjaśnienia okoliczności zagadkowej śmierci byłego pana. Wszystko wskazuje na to, że papuga jest nie tylko jedynym świadkiem morderstwa, ale też ma wiele do powiedzenia na temat wydarzeń je poprzedzających.
Leonie Swann śmiało czerpie z najlepszych wzorców gatunku: powieści Agathy Christie i Arthura Conana Doyle’a, dzięki czemu do naszych rąk trafia kryminał mistrzowski w swej formie. Ci, którzy znają metody śledcze Herculesa Poirota i Sherlocka Holmesa, wiedzą, że nie ma tam spektakularnych pościgów i bijatyk, ale zawsze znajdzie się miejsce na czasochłonne rozwiązywanie kryminalnych łamigłówek w zaciszu domowym, przy filiżance angielskiej herbaty. Podobnie rzecz się ma w „Pazurze sprawiedliwości”; akcja toczy się powoli, można by rzec – z angielską flegmą, ale konsekwentnie posuwamy się naprzód, odkrywając coraz to nowsze elementy misternie skonstruowanej zagadki śmierci Elliota Fairbanksa. Osią powieści jest nieprzerwany dialog dwójki osobliwych detektywów, który okazuje się kluczowy dla rozwoju wydarzeń i trzyma w napięciu bardziej niż tania sensacja rodem z filmów z Chuckiem Norrisem.
Jednocześnie Leonie Swann wciąż pozostaje Leonie Swann, nawet jeśli jej czarny humor jest bardziej angielski niż zwykle i – w przeciwieństwie do pozostałych powieści – tym razem skupia się na świecie ludzi, a nie zwierząt. Galeria komicznych postaci, którą otwiera pełen rozmaitych fobii i natręctw, zawsze zaczynający swój chód lewą nogą Augustus Huff, prezentuje się wyśmienicie. Równocześnie Swann korzysta z okazji i pozwala sobie na drobne uszczypliwości wobec środowiska akademickiego, przedstawiając ciało pedagogiczne jako grupę mniej lub bardziej groźnych dziwaków. Oczywiście, jak zawsze, z największą sympatią traktuje papugę, która jest mądrzejsza niż wszyscy profesorowie Cambridge razem wzięci. Tym razem autorka nie przyjmuje perspektywy bohatera zwierzęcego, tak jak chociażby w powieściach „owczych”, co sprawia, że owszem, wiemy, co Gray mówi, ale nikt nie wie, o czym tak naprawdę myśli. To staje się, rzecz jasna, dodatkową zagadką dla czytelnika, który ma niewątpliwą przyjemność przysłuchiwać się błyskotliwym dialogom Huffa i Graya. Tym bardziej, że najczęściej w tej potyczce słownej i tak wygrywa papuga…
„Pazur sprawiedliwości” to pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli Leonie Swann , ale też dla fanów Herculesa Poirota, Sherlocka Holmesa i… angielskich seriali komediowych z „Pan wzywał, Milordzie?” na czele. A że należę do wszystkich tych grup czytelniczych, już sobie ostrzę pazury na przeczytanie jej po raz kolejny.
www.bookpani.blogspot.ch
Neurotyczny wykładowca Cambridge jako Sherlock Holmes, afrykańska papuga żako w roli doktora Watsona, do tego klaustrofobiczna atmosfera sennego miasteczka studenckiego i spora dawka angielskiego humoru – to wszystko znajdziemy w najnowszej powieści Leonie Swann. „Pazur sprawiedliwości” jest jak earl grey – aromatyczny, mocny i orzeźwiający....
2017-10-15
www.bookpani.blogspot.ch
Pamiętam żart, który bawił mnie i moich znajomych na ostatnim roku studiów: „Co mówi bezrobotny absolwent do pracującego absolwenta? Hamburgera, poproszę”. Po obronie pracy magisterskiej przestaliśmy się z niego śmiać. Życie przerosło żart. Kamil Fejfer w książce „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o nas” pokazuje, jak niewiele się od tamtego czasu zmieniło.
Czekałam na tę książkę. Bo co do tego, że kiedyś taka książka powstanie, nie miałam żadnych wątpliwości. Tak, to o nas. O naszym pokoleniu. Pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków, którzy uwierzyli, że „nauka to potęgi klucz” i „cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”, a z czasem odkryli, że sentencje te najlepiej sprawdzają się jako hasła w słowniku. Pokoleniu, dla którego miarą sukcesu jest płatny urlop, zdolność kredytowa i poranna kawa w Starbucksie. I które już dawno przestało chcieć dobrze zarabiać, ale zaczęło chcieć zarabiać w ogóle. Kamil Fejfer z brutalną szczerością pokazuje, że nauka może być kluczem zamykającym drzwi, cierpliwością i pracą pracowników pracodawcy się bogacą, a etat, zdolność kredytowa i kawa ze Starbucksa to luksus, na który mało kto może sobie pozwolić. Jednym słowem, porażka.
Bo i o porażkach mówi autor. Pytanie tylko, czyja porażka jest większa? Młodych ludzi, którzy zderzyli się z niewesołą rzeczywistością? Czy systemu, który nie potrafi im nic zaoferować? Sam też takiej porażki doświadczył. Trzydziestodwulatek, który w życiu przepracował jedynie półtora roku na etacie, a więc przez moment doświadczył tego, czego wielu jego rówieśników nigdy nie zaznało: regularna wypłata, ubezpieczenie zdrowotne, płatny urlop. Istna bajka. Ale ta bajka nie miała happy endu, stąd narodził się Magazyn Porażka – profil na Facebooku, gdzie Kamil Fejfer, politolog i bezrobotny, dzielił się z innymi porażkami. Z czasem okazało się, że tych z porażkami jest o wiele więcej niż tych ze spektakularnymi sukcesami, a właściwie… większość. I o tej większości traktuje „Zawód” – zbiór minireportaży o pokoleniu, w którym coś poszło nie tak.
A rzecz dzieje się w Polsce, kraju w środku Europy, od lat należącym do Unii Europejskiej, „w którym dobrze żyje się zielonym strzałkom na ekonomicznych wykresach obrazujących PKB a duża część ludzi żyje od pierwszego do pierwszego”. Gdzie szacunkowa średnia krajowa istnieje tylko na papierze, polski specjalista zarabia tyle, co norweski sprzątacz, a tzw. nieumiejętność oszczędzania, o którą posądzają Polaków ekonomiści, nie wynika z braku edukacji finansowej, ale z braku cyfr na koncie, niezbędnymi do operacji bankowych. Kamil Fejfer zaczyna od garści twardych faktów, a potem płynnie przechodzi od liczb do żywych ludzi. Każda historia jest indywidualna, ale czy wyjątkowa? Prawie każdy przedstawiciel pokolenia mojego i autora, czytając opowieści bohaterów „Zawodu”, przeżyje deja vu. Bo na pewno, o ile nie w swoim życiu, to przynajmniej w życiu kogoś znajomego, miały miejsce niektóre z opisywanych sytuacji.
I tak Monika, badaczka sztuki, od dwóch lat pracuje w barach i szatniach instytucji kultury, bo za pensję wykładowcy akademickiego musiałaby zacząć odżywiać się światłem.
Kinga, marząca o pracy w korporacji, uderza co chwilę głową w mur, którym jest bezpłatny staż, a jak wiadomo, „bezpłatny staż jest tylko taki z nazwy, bo ktoś musi utrzymać stażystę. Zazwyczaj są to zamożni rodzice”. Oczywiście, staż można sobie wpisać do CV, ale „nie ma takiej waluty jak CV, za CV nie da się kupić kurtki”. Kiedy zaczyna wymarzoną pracę, haruje jak wół, wykonuje (i to o niebo lepiej) pracę terroryzującej ją przełożonej (bo „nagana za złe traktowanie ludzi w aktach nie przeszkadza firmie w awansowaniu kobiety”), a ostatecznie ląduje z ciężką depresją na L4. Oczywiście, może mówić o dużym szczęściu. Ma możliwość pójścia na L4.
Marek, anglista, szybko się orientuje, że „w małym miasteczku liczy się stabilność, nie kariera”, ale kiedy stabilności nie wystarcza do pierwszego, wyjeżdża do Anglii. A potem decyduje się na powrót do Polski. Bo może będzie lepiej. Nie jest. Więc ostatecznie wraca „do macochy Anglii. Może nie jest tak dobrze znana jak matka Polska, ale przynajmniej daje większe kieszonkowe”. Przecież „za „panie kierowniku” nie da się wynająć mieszkania, a z nostalgii nie ugotuje się na obiad”.
Dominika, dziennikarka freelancerka, już wie, że w tej branży „nie jest potrzebna rzetelność ani własny rozum. Warunkiem koniecznym jest to, czy umiesz orać i czy dasz się zaorać”. Bo to, że „deadline obowiązuje zleceniobiorcę, ale nie zleceniodawcę” jest przecież oczywiste. W końcu „niepłacenie za pracę to ryzyko wpisane w pracę dziennikarza freelancera”. Poza tym dziś „odbiorca przejął kontrolę. Dziennikarstwo zeszło na level automatu z colą i chipsami pod dworcem”.
Jakub chce odnieść sukces. Mieć pieniądze na oryginalne ciuchy, a nie takie z bazaru. Jeździć mercedesem. Nie być wytykanym palcami, jak za młodu w szkole. Daje się nabrać na obcobrzmiące magiczne słowo: multi-level Marketing, który w praktyce okazuje się piramidą finansową i „niezłym sposobem, żeby zrazić do siebie znajomych”. Dziś pracuje jako stróż w miasteczku na podkarpaciu. Na zmianę z ojcem.
Maria (psycholog; doktorat, dwie specjalizacje, trzy Studenckie Noble) wciąż pracuje w dziale obsługi klienta dużego banku. Niedokwalifikowana albo przekwalifikowana. W zależności od rekrutera.
Tomek, mistrz Polski w ratownictwie medycznym, przez większość życia jest jednoosobową firmą. Bo „ratownik jest firmą, która oferuje usługę: ratowania życia”. Był taki moment, kiedy „pomagał w prowadzeniu lokalu za trzy tysiące złotych na rękę miesięcznie oraz pomagał w ratowaniu ludzkiego życia za 5 złotych na godzinę”. Dlaczego nie zmieni zawodu? Bo jeszcze mu się chce.
To tylko kilka z historii przedstawionych przez Kamila Fejfera, który ma niewątpliwie niezły zmysł obserwacyjny, plastyczny, podszyty ironią język i cenną umiejętność błyskotliwego puentowania. Dlatego „Zawód” czyta się bardzo dobrze, choć gorzka to lektura. Tak gorzka, jak historia, którą powtarzam wszystkim już jako anegdotę. Moja znajoma utknęła kiedyś z bratem i chłopakiem w szczerym polu, bo samochód odmówił im posłuszeństwa. W pobliskiej wsi znaleźli mechanika, który zgodził się naprawić auto od ręki. Kiedy podał cenę za usługę, wszystkim (i każdemu z osoba) opadły szczęki. Mechanik uśmiechnął się szeroko na widok ich zaskoczonych min, rozłożył ręce i powiedział: Trzeba się było uczyć. Moja znajoma, jej brat i chłopak, wszyscy po co najmniej dwóch fakultetach, ze znajomością przynajmniej dwóch języków obcych, z licznymi certyfikatami, zaświadczeniami o praktykach oraz stażach i doskonałymi referencjami w kieszeni, musieli się w trójkę złożyć, żeby uzbierać żądaną kwotę. Od tamtego czasu powtarzają jak mantrę: Trzeba się było nie uczyć. Myślę, że tę i wiele innych podobnych historii można by było w nieskończoność dopisywać do „Zawodu” Fejfera.
Ta książka była bardzo potrzeba. Chociażby po to, żeby ktoś w końcu głośno powiedział tak coś tak oczywistego, jak to, że „nie da się zjeść CV ani zapłacić za rachunki ładnym portfolio”. Lubimy słuchać o sukcesach. Posłuchajmy w końcu o porażkach. Naszych. O nas. Nas zdefiniowanych zdolnością kredytową.
www.bookpani.blogspot.ch
Pamiętam żart, który bawił mnie i moich znajomych na ostatnim roku studiów: „Co mówi bezrobotny absolwent do pracującego absolwenta? Hamburgera, poproszę”. Po obronie pracy magisterskiej przestaliśmy się z niego śmiać. Życie przerosło żart. Kamil Fejfer w książce „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o nas” pokazuje, jak niewiele się od tamtego...
bookpani.blogspot.ch
Po czeskim filmie czas na czeski kryminał. Jeśli wygląda on tak jak „Przedawnienie” Jiříego Březiny, to ma ogromną szansę na to, by razem z piwem i knedlami stać się towarem eksportowym Czech. A może nawet być serwowany właśnie w takim trójpaku. I piszę to ja, która mam już szczerze dość kryminałów.
„Chciałem po prostu napisać kryminał” – kokietuje nas na wstępie autor. Dlaczego kokietuje? Bo nawet jeśli – jak tłumaczy – jego celem „nie było wywołanie dyskusji, zachęcenie kogoś do zmiany poglądów czy stworzenie wiernego portretu pewnej epoki czeskiej historii”, to właśnie za sprawą „Przedawnienia” dokonał tych wszystkich wymienionych rzeczy. I chwała mu za to. Bo nie dość, że napisał porządny kryminał (a o to chyba chodzi w tym gatunku, żeby książka "miała ręce i nogi" a jej akcja przebiegała według ściśle określonego schematu), to jeszcze wsadził kij w mrowisko, odsłaniając mało chlubną kartę w historii Czechosłowacji. I na tym polu też odniósł sukces.
Ale do rzeczy. O czym tak naprawdę opowiada „Przedawnienie”? Ano o… przedawnieniu. Tyle że i sam tytuł powieści okazuje się w trakcie lektury bardzo przewrotny. Bo choć sprawa, którą opisuje Březina, w świetle prawa już się przedawniła, jej wymiar etyczny pozostaje wciąż aktualny. Przekona się o tym młody policjant (a prywatnie długowłosy wielbiciel ciężkich metalowych brzmień) Tomáš Volf, który zostaje przeniesiony dyscyplinarnie z "dochodzeniówki", aby grzać ławę w policyjnym archiwum. Tam też trafia na nierozwiązaną sprawę dwóch morderstw z 1991 roku, w którą zamieszany jest prominentny polityk Ondřej Novotný (starający się aktualnie o stanowisko ministra spraw wewnętrznych). Okazuje się, że w przeszłości był milicjantem i jego nazwisko figuruje w aktach śledczych jako prowadzącego dochodzenie. Znudzony i sfrustrowany Volf dostaje nagle wiatru w żagle, bo widzi w odświeżeniu tej sprawy szansę na powrót do wydziału dochodzeniowego.
Jego prywatne śledztwo prowadzi tak jego, jak i czytelnika do maleńkiej wioski przy granicy czesko-austriackiej a jednocześnie cofa do czasów po drugiej wojnie światowej, kiedy to wskutek specjalnego dekretu mieszkający tam obywatele niemieccy mieli zostać przymusowo przesiedleni do kraju przodków, co dla Czechów okazało się doskonałą okazją do odwetu za doznane krzywdy. Jak się okazuje, zagadka podwójnego zabójstwa, której rozwikłania podjął się Novotný, a którą odkrywa Volf, nierozerwalnie wiąże się z dramatyczną historią wysiedleń Niemców z terytorium byłej Czechosłowacji. W ten sposób „Przedawnienie” z kryminału zamienia się w powieść psychologiczną o zemście, podwójnej moralności i „zwyrodnialcu, który czai się w każdym z nas”. Nie mówiąc już o tym, że staje się – nawet jeśli nie jest literaturą faktu – małą cegiełką służącą przypomnieniu o mało chlubnym epizodzie w historii Czechosłowacji. Bo choć autor zarzeka się, że książka nie przedstawia autentycznych wydarzeń, to nie mamy wątpliwości, że jego opowieść jest do pewnego stopnia odbiciem tamtych dziejów.
Březina wprowadza podwójną perspektywę czasową; śledzimy poczynania Volfa, a właściwie przysłuchujemy się jego rozmowom z Novotným, a jednocześnie bierzemy udział w toczącym się kilkanaście lat wcześniej śledztwie, kiedy to Novotný cofa się pamięcią do tamtej sprawy. Zarówno Volf, jak i Novotný chcą poznać prawdę, a my mamy możliwość przyjrzenia się nie tylko temu, jak wygląda, ale także jak wyglądało wcześniej dochodzeniu do niej, a na końcu spróbować samodzielnie rozwiązać tę zagadkę. Tyle że tak naprawdę nie tyle o samą zagadkę chodzi, ale o jej tło. I mimo że Březina odżegnuje się od tworzenia portretu pewnego wycinka czeskich dziejów, to i tak to robi. I robi to znakomicie. Bo kryminalna intryga zawsze budzi ciekawość, a tutaj prowadzi nie tyle do odkrycia sprawców zbrodni, co do przedstawienia dramatycznej historii wysiedleń Niemców, które w gruncie rzeczy sprowadzało się do zwrócenia się przeciwko sobie dawnych przyjaciół czy sąsiadów. „Wysiedlenia uznano w świetle prawa za sprawiedliwy odwet, wszystkie te morderstwa, grabieże, akty poniżania i znęcania nie mogły zostać ukarane. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło”. A jednak wydarzyło się. I Březina mówi o tym głośno.
W „Przedawnieniu” ma ani spektakularnych pościgów, ani popisowego morodbicia. I całe szczęście. Jak widać, dobry kryminał może się bez tego obejść. Osią powieści są rozmowy młodego policjanta z dawnym śledczym, a także wspomnienia tego drugiego; wszystko tak naprawdę dzieje się na płaszczyźnie dialogu i monologu. I to właśnie czyni „Przedawnienie” powieścią klaustrofobiczną, taką, która zamyka człowieka w świecie przedstawionym i trzyma – za sprawą narastającego napięcia – jak pod kluczem do ostatniej strony. Mimo że chwyta za gardło i nie puszcza, a my tracimy coraz bardziej oddech za sprawą sprawnych cliffhangerów, nie pozwala nam się wyrwać z tego morderczego uścisku. I jak dobrze to o niej świadczy!
Březina napisał coś więcej niż tylko kryminał, mimo że zarzeka się na wstępie, iż taka właśnie była jego intencja. Udało mu się nie tylko przykuć moją uwagę do ostatniej linijki, ale też pozostawić na długo zarówno z wysoko uniesionymi brwiami, jak i z wątpliwością, która tak naprawdę dotyczy i powinna dotyczyć każdego z nas. Zwłaszcza po słowach jednego z bohaterów: „W każdym z nas czai się zwyrodnialec. Pytanie, czy potrafimy utrzymać go na smyczy. (…) Wielu nie zdaje tego egzaminu i nie ma znaczenia, jakim językiem mówią”. Prawda, że przerażające? Strach obejrzeć się za siebie. Albo spojrzeć w lustro.
bookpani.blogspot.ch
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPo czeskim filmie czas na czeski kryminał. Jeśli wygląda on tak jak „Przedawnienie” Jiříego Březiny, to ma ogromną szansę na to, by razem z piwem i knedlami stać się towarem eksportowym Czech. A może nawet być serwowany właśnie w takim trójpaku. I piszę to ja, która mam już szczerze dość kryminałów.
„Chciałem po prostu napisać kryminał” – kokietuje...